Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dawno, dawno temu znaleziono mnie na skraju lasu. Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięłam. Nikt nie wiedział, kim jestem…
Alina od lat cierpi na zaburzenia snu. Jako dziecko została adoptowana, ale nie wie, kim była wcześniej. Przybrany ojciec Aliny, dawniej dziennikarz, przed śmiercią zostawia list i artykuły związane z jej odnalezieniem ponad dwadzieścia lat temu. Okazuje się, że przed laty zajmował się sprawą dziwnych zaginięć dzieci. W rozwikłaniu zagadki własnej przeszłości Alinie towarzyszy jej nowa lokatorka – tajemnicza Greta. Kim jest? Jakie skrywa tajemnice? I co łączy Alinę, Gretę, małą dziewczynkę o wielkiej wyobraźni, znanego współczesnego reżysera i pewną zapomnianą międzywojenną pisarkę?
Znak kukułki to opowieść o odmienności i poszukiwaniu własnej tożsamości. O wychodzeniu z traumy i samoakceptacji. I o opowieściach, które potrafią ocalać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 508
Kuku-kuku, stuku-puk,
Szara Pani zmierza tu.
Kuku-kuku, stuku-puk,
Pani Kluczy i dróg stu.
Coraz bardziej noc straszliwa,
Znać, że ona się przybliża.
Kuku-kuku, stuku-puk,
Szara Pani jest tuż-tuż.
Gdy kukułka w nocy kuka,
Znak, że ona jest już tutaj.
Kuku-kuku, stuku-puk,
Szara Pani — brzasku wróg.
Gdy posłyszysz jej stąpanie,
Nie dla ciebie dzisiaj spanie.
Kuku-kuku, stuku-puk,
Szara Pani zmierza tu.
Zatkaj uszy i skryj się w sobie,
Może dzisiaj zapomni o tobie.
Kuku-kuku, stuku-puk,
Pani Kluczy i dróg stu.
Zaciśnij usta i zasłoń oczy,
Może dzisiaj ciebie przeoczy.
Kuku-kuku, stuku-puk,
Szara Pani zmierza tu.
Zamknij oczy, licz: raz, dwa, trzy,
Może dziś twe minie drzwi.
Kuku-kuku, stuku-puk,
Pani Kluczy i dróg stu.
Nie ma już dla ciebie rady,
Tyś zgubiony już, już blady.
Już na tobie jest jej znak,
Już nie umkniesz jej ot, tak.
Kuku-kuku, stuku-puk,
Pani Kluczy i dróg stu.
Wróci, kiedy miną lata,
Wypchnie ciebie za skraj świata.
(stara dziecięca rymowanka)
Down by the river by the boats
Where everybody goes to be alone
Where you won’t see any rising sun
Down to the river we will run
Agnes Obel, Riverside
„Dawno, dawno temu… — szepce ktoś cicho — znaleziono mnie na skraju lasu. Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięłam. Nikt nie wiedział, czym jestem”.
Te słowa dochodzą do mnie z oddalenia. Budzę się, wciąż jeszcze słysząc je w głowie jak echo, które poniosło się przez sen aż do jawy. Za uchylonym oknem połyskują złote światła latarni, a granatowa noc wraz z wiatrem wciska się do środka, szarpiąc firankę. Wokoło wszystko śpi — nawet ściany podświetlone przez księżyc drgają i oddychają przez sen. Spoglądam na zegar, wyświetla 88:88. Rozlega się pukanie. Podłoga mamrocze skrzekliwie, kiedy wstaję z łóżka i po omacku ruszam w stronę wejścia. Dopiero w korytarzu zapalam światło. Pukanie rozlega się ponownie. Sięgam do klamki i otwieram powoli drzwi. Wzdrygam się. Za drzwiami stoi Zjawa. To dziewczynka. Może mieć jakieś siedem lat. Domyślam się tego bardziej, niż wiem, bo nie da się tego stwierdzić na pierwszy rzut oka. Nie ma twarzy, jej rysy są trudne do wychwycenia. Zmieniają się, znikają, falują jak woda smagana wiatrem. „Dawno, dawno temu znaleziono mnie na skraju lasu. Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięłam. Nikt nie wiedział, czym jestem” — szepcze cicho.
Cofam się, a Zjawa się zbliża, krok za krokiem. Mimo że jest środek lata, ma na sobie czerwoną czapkę i stary, puchaty jak sierść, posklejany błotem brązowy płaszcz. Z jego rękawów wystają blade dziecięce dłonie i czerwone wełniane rękawiczki na sznurku. Patrzę, jak kołyszą się niczym wisielcy, kiedy się przybliża. Moje serce łomocze. Cofam się w głąb mieszkania. Zjawa jest jednak coraz bliżej. Zbliża się, krok za krokiem… Krok za krokiem… Wiem, że jeszcze chwila, a będzie tuż przy mnie. I wtedy… (krok)… I wtedy… (krok)…
I wtedy budzę się naprawdę. Uświadamiam sobie, że był to sen we śnie. Senna matrioszka. W uszach ciągle dźwięczą mi jednak te trzy zdania: „Dawno, dawno temu znaleziono mnie na skraju lasu. Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięłam. Nikt nie wiedział, czym jestem”.
Te trzy zdania rozbrzmiewały w mojej głowie, odkąd pamiętam. Pojawiały się i znikały jak uparta zjawa. W snach i półsnach, gdzieś na granicy jawy i snu, te trzy zdania miały zawsze ludzką postać. Czaiła się tam za wieloma drzwiami. Widziałam ją w każdym lustrze.
Ta Zjawa miała coś ze mnie, ale nie była mną. Była czymś, czego nie znałam. Kimś obcym. Kimś osobnym. Wiedziałam jednak, że nie da mi spokoju, dopóki nie dowiem się prawdy. Tak długo, aż nie dowiem się, czym jest. To ostatnie zdanie najbardziej mnie przerażało. To „czym”, zamiast „kim”. Jakby była czymś, czego nie da się pojąć. Jakby odmawiała sobie nawet prawa definiowania się jako człowiek. Jakby była czymś kompletnie nienazwanym, obcym i niepojętym. Jakby trzeba było zdefiniować i nazwać ją na nowo.
Doszłam więc w końcu do wniosku, że opowieść powinnam rozpocząć właśnie od tych słów…
Przerywam pisanie i odrywam ręce od klawiatury. Ale czy na pewno? — myślę. Czy naprawdę od tego powinnam zacząć? Dookoła porozkładane są kartki. Zaścielają podłogę jak uschłe, blade liście, które oblazły mrówki słów. Zapisywałam je w pośpiechu, chaotycznie, chcąc jak najszybciej wszystko z siebie wyrzucić. Zapisywałam je tak, jak zapisuję sny. Przelewałam myśli na papier, kiedy tylko się pojawiały, tak jak opisywałam sny zaraz po wstaniu, w obawie, że je zapomnę. Że jeśli minie zbyt dużo czasu, nie zdołam uchwycić sensu. A teraz siedzę tu już od kilku godzin i próbuję wybrać tę jedną jedyną kartkę, od której wszystko zacznę. Nadać wszystkiemu właściwą kolejność. W tle słyszę People are strange Doorsów i wyobrażam sobie nucenie Grety z kuchni. Dochodzi dwunasta w nocy i właśnie powinna piec jabłecznik. Niemal czuję jego zapach, słodko-kwaśny smak na języku. Ale doskonale wiem, że Grety tu nie ma. A przynajmniej nie ma jej tu już w taki sposób jak wcześniej. Bo może w tej całej historii chodzi o to, że ciągle tu jest.
Znów patrzę na monitor. Czytam to, co napisałam, raz jeszcze i piszę dalej.
Doszłam w końcu do wniosku, że opowieść powinna się rozpocząć właśnie od tych słów, bo to od nich w jakiś sposób wszystko się zaczęło, choć tak naprawdę wynikały raczej z końca opowieści, niż z jej początku. Tam, gdzie kończyła się historia tej bezimiennej Zjawy, dokładnie w tym samym punkcie, zaczynała się moja. Zresztą, może zawsze tak jest. Może koniec zawsze przyklejony jest do początku i nie można oddzielić jednego od drugiego, tak mocno są ze sobą splecione. Może są jednym i tym samym…
Wyobrażam sobie, że do pokoju wchodzi Greta. Na talerzu niesie szklankę mleka i kawałek jabłecznika. Uśmiecham się na jej widok.
— I jak ci idzie? — pyta.
— Dość kiepsko. Na razie jestem przy wstępie. Pomyślałam, że jeśli go napiszę, łatwiej będzie mi to poukładać.
— Będzie lepiej. Zawsze najtrudniej jest zacząć. Obojętnie, co to jest. Sprzątanie, pieczenie ciasta, budowa wehikułu czasu czy próba uporządkowania wyjątkowo dziwacznej i pokręconej historii.
— Obyś miała rację. Bo właśnie dziś zamierzam zacząć — oświadczam i zjadam trochę jabłecznika. — Jak zawsze pyszny — mówię po chwili.
— Nie zbrzydł ci?
— Niektóre rzeczy nigdy się nie nudzą.
Greta uśmiecha się i patrzy na stos kartek zaścielający podłogę.
— Dużo tego. Pomóc ci?
Kręcę głową.
— Dam sobie radę. Muszę się tylko trochę skupić.
— Może spróbuj jutro? Dziś już późno, a ty siedzisz nad tym od paru godzin.
— Czuję, że wreszcie natrafiłam na jakiś klucz, muszę tylko wyciągnąć po niego rękę.
— Dobrze — mówi, wstając. — Daj znać, jeśli zmienisz zdanie. — Posiedzę jeszcze trochę. Będę w swojo-twoim pokoju.
Pamiętam, jak roześmiałam się, kiedy pierwszy raz go tak nazwała. Właściwie to nie wiem, czyj pokój jest bardziej. Mój czy Grety? A może jest mój i jej w takim samym stopniu?
Ale tak naprawdę Grety tu nie ma, nie wiem nawet, czy kiedykolwiek istniała. Co z tego, co pamiętam, wydarzyło się naprawdę? Jak odsiać od siebie te ziarna, kiedy tak ciężko je odróżnić?
Może jednak powinnam zacząć od Grety? W końcu wszystko w jakimś sensie zaczęło się od Grety. Albo od Mateusza. Czy to nie on wszystko rozpoczął tamtego dnia, kiedy zdradził mi prawdę? Kiedy zostawił mi tę teczkę, która była jak puszka Pandory. Pamiętam ten dzień wciąż tak wyraźnie. Są rzeczy, których nie da się opowiedzieć w czasie przeszłym. Zdarzają się ciągle na nowo, kiedy tylko się o nich pomyśli. Niektóre wspomnienia przypominają fotografie. Widzisz je, ale wiesz, że nie dzieją się teraz, nie przeżywasz ich tak samo. Mają słabszy smak i zapach. Są takie, które przywodzą na myśl film. Oglądasz je z pewnego dystansu, mniejszego lub większego, z któregoś z pierwszych rzędów, a może z ostatnich, zawsze jednak z pewnego oddalenia. Ale są też takie, które przypominają rwącą rzekę. Porywają cię, kiedy tylko zanadto się zbliżysz, kiedy omsknie ci się noga. Wpadamy w nie, a potem cudem wychodzimy z nich na brzeg. Cali mokrzy, rozdygotani, przesiąknięci nimi jak lodowatą wodą. Albo nie wychodzimy z nich nigdy.
Zastanawiam się chwilę i w końcu wyjmuję kartkę ze stosu. Po krótkim wahaniu u góry strony dopisuję numer” „1”. Wiem, że za chwilę ułożę ją pod pierwszą kartką, z nagłówkiem: „Prolog”, tą, którą właśnie kończę zapisywać i niedługo wydrukuję.
Zaczynam. Pierwszy kawałek układanki wskoczył na swoje miejsce.
Mateusz swoje ostatnie tygodnie spędził w szpitalu. Opiekowałam się nim, dopóki dawałam radę, ale później jego stan się pogorszył. Umierać zaczął jakiś rok wcześniej. Jakby ktoś rozpoczął proces wymazywania go z tej rzeczywistości, wykasowywania bajt po bajcie, komórka po komórce. Zanikał konsekwentnie i nieodwracalnie.
Tego dnia jak zwykle jadę odwiedzić go po pracy. Oddział, na którym leży, wzbudza we mnie lęk. Wydaje mi się, że za każdym razem, kiedy tam wchodzę, jakieś niewidzialne coś owiewa mnie jak szary dym, przysysa się jak pijawka. Nazywam to pchłopijawkami. Nie znalazłam nic odpowiedniejszego. Ta nazwa pojawiła się w mojej głowie, jakby ją ktoś podszepnął. Mam wrażenie, że za każdym razem tego czegoś przykleja się do mnie więcej, obsiada mnie jak wygłodniałe muchy, obskubuje naskórek, a potem dobiera się do mięsa. Powietrze też jest tu inne. Zastygłe, gęste i kleiste jak śluz. Wskazówki zegarów zdają się poruszać wolniej, jakby musiały pokonać niewidoczny opór.
Mateusz dużo śpi. Kiedy wchodzę do pokoju, też ma zamknięte oczy. Może śmierć ma więcej wspólnego ze snem, niż nam się wydaje? Może śniąc, uczymy się umierać. Czymkolwiek jest to umieranie. Bo może nie jest wcale tym, czym się sądzi, że jest. Może to tylko mocno splątany ze sobą początek i koniec, a czas to jakiś poczniec albo koczątek. Wielki, okrągły i włochaty stwór ze skołtunioną sierścią, której za nic nie da się rozczesać.
Przyglądam się Mateuszowi, a pchłopijawki wgryzają się we mnie coraz głębiej, mlaskają z zadowoleniem. Patrzę na rzadkie siwe włosy. Patrzę na blade czoło i zapadnięte policzki. Na cienie pod oczami. Na kruche ciało, które zdaje się tak delikatne, że mogłoby unosić się na wietrze jak liść. Zmarszczki na twarzy przypominają tajemną księgę, która mogłaby dać odpowiedź na wiele pytań, gdyby tylko potrafiło się ją odczytać. Jego powieki drżą. Śni.
Nagle wydaje z siebie ciche westchnienie i otwiera oczy. Mruga. Przygląda mi się lekko zamglonymi od snu oczami.
— Alina… — mówi cicho.
— Jestem — odpowiadam i przysuwam się na krześle.
— Nie byłem pewien, czy to nie sen. Czasem miesza mi się jedno z drugim.
— Wiem, jak to jest. — Puszczam do niego oko.
Śmieje się cicho.
— No tak. Zupełnie zapomniałem. — Jego usta są suche i blade.
— Chcesz pić? — pytam.
Kiwa głową.
Biorę butelkę z wodą i przystawiam do jego ust. Wypija kilka łyków i odwraca głowę. Patrzy w okno. Słońce rozcieńcza jego i tak blade tęczówki, wyglądają jak rozmyte niebieskie plamy farby.
— Zostawiłem ci coś — mówi po chwili. — Jest w moim pokoju, w biurku. Druga szuflada. W teczce. To chyba już czas. — Jego głos jest cichy i stłumiony, jakby słowa wydobywały się spod grubego koca.
— Tato…
Rzadko go tak nazywam, ale teraz słowo samo ciśnie mi się na usta.
— Czuję, że niedługo już tu pobędę. — Przerywa mi. — Ale to dobrze. Znudziło mi się. — Wskazuje na okno i próbuje się uśmiechnąć. — W tym kinie grają ciągle podobny film.
Milczy przez chwilę, wpatrując się w szybę. Zerka na zegarek. Patrzy na pobliski przystanek autobusowy.
— Zaraz pojawi się matka z dzieckiem. To mała rudowłosa dziewczynka. Bardzo pocieszna. Nigdy nie może usiedzieć na miejscu. — Patrzę w tamtą stronę i rzeczywiście pojawia się kobieta z dziewczynką, kobieta siada na ławce, a mała podskakuje dookoła jak jo-jo na sznurku. Jest urocza, ma duże niebieskie oczy i pucołowate policzki.
— Widzisz tę ciemnowłosą dziewczynę na ławce?
Kiwam głową. Dziewczyna ma na sobie czerwony płaszcz, więc rzuca się w oczy, wpatruje się w ekran smartfona.
— Zaraz dołączy do niej wysoki chłopak.
Chwilę później dziewczyna odrywa wzrok od telefonu, spogląda przed siebie i jej twarz rozjaśnia się w uśmiechu. Obok niej siada jasnowłosy chłopak z torbą przewieszoną przez ramię. Rozmawiają przez dłuższą chwilę, śmiejąc się. Później dołącza do nich druga dziewczyna. Chłopak obejmuje ją i całuje na powitanie. Rozmawiają we trójkę, wyglądają na dobrych przyjaciół. Nadjeżdża kolejny autobus, para wstaje, a ciemnowłosa dziewczyna zostaje sama na ławce.
— Dziewczyna będzie się uśmiechać i machać im na pożegnanie — odzywa się znów Mateusz. — Dopiero kiedy autobus zniknie za zakrętem, jej twarz posmutnieje. A tam, po lewej, widzisz tę staruszkę w szarym płaszczu? Pojawia się tu codziennie. Wcześniej pojawiała się z mężem, ale od jakiegoś czasu przychodzi sama. Wsiada teraz do innego autobusu. W reklamówce z supermarketu ma znicze. Pewnego razu wysypały się i dziewczynka z kobietą pomogły jej je zbierać. Jeden się potłukł i trzeba było go wyrzucić do kosza. Następnego dnia staruszka dała dziewczynce jajko z niespodzianką, była tam mała zawieszka. Dziewczynka nosi ją odtąd codziennie przypiętą do tornistra.
Milczymy przez chwilę, wpatrując się w przystanek. Ludzie wsiadają i wysiadają, pojawiają się i znikają jak aktorzy za kurtyną.
— Wiesz, kiedy tak dzień w dzień leżysz w tym miejscu i wpatrujesz się w to samo okno, zaczynasz mieć wrażenie, że cały świat, to wszystko dokoła nas, to tylko odtwarzany w kółko film — odzywa się znów Mateusz. — Nie wiadomo jedynie, kto go odtwarza i po co. Jeszcze przed chwilą się w nim grało, ale teraz jest się już tylko widzem, zeszło się już z ekranu, wypadło gdzieś na zewnątrz. Czasem chce się po prostu już wyjść z kina. Na powietrze. Wrócić za jakiś czas i być może obejrzeć inny film.
Nie wiem, co odpowiedzieć, więc milczymy. Czasami milczenie to jedyna z możliwych odpowiedzi.
— Obiecasz, że otworzysz tę teczkę i przejrzysz? — mówi w końcu.
— Obiecuję. Co tam właściwie jest?
— Zobaczysz. Myślę, że powinnaś wiedzieć. Że jestem ci to winien. — Wzdycha. — Powinienem zrobić to wcześniej, ale nie miałem odwagi.
— Chodzi o przeszłość?
Kiwa głową.
— Sama zobaczysz.
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę. Próbuję go karmić, ale po kilku łyżkach półpłynnej papki kręci głową. Od kilku dni jest tak samo. Po chwili znów zasypia.
Patrzę na Mateusza i sama nie wiem, kiedy też zapadam w drzemkę. Wczoraj siedziałam do późna w sklepie Jana, porządkując nowe rzeczy i książki. Jan zawsze to rozdziela, bo dla niego książki to nie rzeczy, to coś więcej.
— Przeczytaj mi coś o Pani Przedsionków — mówi nagle Mateusz.
Mrugam. Widzę kotostrachy gdzieś na granicy snu i jawy, w stanie tego dziwnego półsnu, który od czasu do czasu mi się przytrafia. Wiem, że są tutaj, choć nie powinno ich tu być, że pochodzą z innego miejsca. Doktor A. mi to wyjaśniła, twierdzi, że to głównie kwestia neurologiczna. Dla mnie to tak, jakby sen narzucał na rzeczywistość płachtę. Przysłaniał ją. Rzeczywistość wystaje spod snu jak spod cienkiej dziurawej tkaniny. Mateusz patrzy w tę stronę, co ja, jakby również coś widział.
— Czy one tam były? — pyta.
Potakuję. Kilka razy opowiadałam mu o kotostrachach, zwłaszcza kiedy byłam mała.
— Czasem mam takie wrażenie, jakby coś tam było — mówi. — Może to dlatego, że tyle śpię.
Mrugam powiekami, wrażenie dwoistości odpływa. Znika tkanina dziurawego półsnu.
— Możliwe.
Ostatnio coraz częściej to wyczuwa. Może dlatego, że sam jest coraz bardziej „gdzie indziej” niż „tu”. Przypominam sobie ulotkę, którą wręczyła mi jakiś czas temu jedna z pielęgniarek i którą wcisnęłam głęboko do wewnętrznej kieszeni torby. Etapy umierania. Jak radzić sobie ze stratą. Teraz w mojej głowie migają kolejne podpunkty jak znaki ostrzegawcze. Wychudzenie. Brak apetytu. Wzmożona senność. Wyostrzenie rysów twarzy. Omamy, urojenia. Suchość w ustach. Pchłopijawki znowu mlaskają z zadowoleniem. Odganiam od siebie myśli jak natrętne muchy. To jeszcze nie czas. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. Powtarzam w kółko jak mantrę.
Wygrzebuję brulion z torby i przerzucam kartki. To w nim od lat zapisuję sny. Głównie o Pani Przedsionków, którą nazywam też Rudolfiną, choć zdarzają się również inne, takie, które uznam za szczególne. Przewracam pożółkłe i zmatowiałe ze starości kartki. Pierwsze są zapisane niewprawnym i koślawym pismem dziecka. Później pismo coraz bardziej się kształtuje i zmienia, aż do obecnego. Niektóre wpisy są staranne, inne nabazgrane naprędce, tak że mam czasem problem z ich odczytaniem. Często są to różne wersje tego samego snu, spisanego na nowo po raz kolejny. Jakby rosły i nabierały wyrazistości wraz ze mną. W końcu zatrzymuję wzrok na jednej ze stron. To sen numer trzy. Jeden z grupy snów, które nazywam „narodzinowymi”. W snach wiele razy pytałam Rudolfinę, skąd wzięłam się w jej domu. Zawsze opowiadała mi inną historię. „Która z tych historii jest prawdziwa? Jak było naprawdę?” — pytałam we śnie za każdym razem, kiedy kończyła. „Czasami myślę, że żadna z nich nie jest prawdziwa” — dodawałam z goryczą. „Wszystkie są prawdziwe”. „To niemożliwe” — oponowałam. „Mylisz się” — odpowiadała. „Wszystkie są prawdziwe. Po prostu wybieram jedną z możliwych wersji. To, co prawdziwe, może mieć różne ubranie, ale w środku, kiedy się temu przyjrzysz, zawsze wygląda tak samo”. Zazwyczaj w tej chwili budziłam się, a w następnym śnie Pani Przedsionków opowiadała mi którąś z innych wersji.
Spoglądam na Mateusza. Wpatruje się we mnie ze zniecierpliwieniem w niebieskich oczach, jak dziecko, które nie może się doczekać bajki na dobranoc. Wygładzam kartkę i zaczynam czytać.
Sen numer: 3
Typ: narodzinowy
Wersja: 7
JABŁKA
Siedzimy z Rudolfiną przy stole. Przez okno wpada ciepłe popołudniowe słońce. Na stole leżą jabłka. Słońce spływa na nie jak miód oleistymi, tłustymi kroplami, sprawia, że lśnią jak szkło. Wcześniej byłyśmy z Rudolfiną w ogrodzie i nazrywałyśmy cały koszyk jabłek. Teraz staruszka siedzi w bujanym fotelu i czyta. Ja toczę jabłka po stole.
— Skąd właściwe się tu wzięłam? — pytam.
Rudolfina odrywa oczy od książki i uśmiecha się lekko. Spogląda na jabłka.
— To właśnie dzięki jabłkom.
— Jabłkom? — pytam. — Co mają z tym wspólnego?
— Jabłka mają więcej wspólnego z ludźmi, niż się wydaje.
— Wcale nie. — Prycham z lekceważeniem.
— Czasami ludzie obgryzają innych jak jabłko. Zjadają to, co z wierzchu, tuż pod skórą, to, co słodkie i soczyste, a zostawiają ogryzek, wypluwają pestki. A to właśnie pestki są najwartościowsze. Gdy je posadzić, wyrośnie coś dużego. Trzeba sięgnąć w głąb wszystkiego, zasadzić to, co tam znajdziemy, i czekać. Dopiero wtedy widać, co jest czym i kto jest kim. Ale to wymaga czasu. Nikt nigdy nie ma czasu. A potem jest za późno.
— To nie jest historia. — Krzywię się. — Opowiedz mi historię.
— Niech ci będzie — mówi, uśmiechając się lekko. — Opowiem ci, jak to było.
A potem opowieść wysnuwa się z jej ust, jakby wyjmowała z nich sznurek z nanizanymi słowami.
— Tego dnia, gdy cię znalazłam, było ciepło jak dziś. Siedziałam właśnie pod drzewem jabłoni. To było to największe drzewo, z którego pochodzą te jabłka. — Zerka na stół. — Nie wiem, po co tam siedziałam. Przypuszczam, że po prostu naszła mnie ochota, żeby posiedzieć pod drzewem. Czasami dobrze posiedzieć sobie pod drzewem zupełnie bez powodu. Jeśli przysłuchasz się uważnie i będziesz cicho, możesz usłyszeć, jak rośnie, a nawet jak szepcze. Drzewa mogą wiele nauczyć, jeśli uważnie się ich słucha.
— Drzewa wcale nie mówią. — Prycham z lekceważeniem.
— Mówią, ale nie każdy je usłyszy. Często rozmawiają między sobą, ale nie tak jak ludzie. Nie używają tylu zbędnych słów i nigdy nie kłamią. Trzeba słuchać naprawdę uważnie, wtedy się je usłyszy. Drzewo jest w jakiś sposób mądrzejsze od ludzi. Bo jest u dołu, pośrodku i u góry. Wie, co jest pod ziemią i co na niebie. A człowiek jest tylko pośrodku. Jakby ktoś odciął mu korzenie i te najwyższe gałęzie. Dlatego potem musi zaliczyć ziemię, a na końcu niebo, o ile ma szczęście. Żeby być wszędzie. Ale drzewo jest wszędzie zawsze i pod tym względem jest mądrzejsze. Siedziałam więc pod tym drzewem i próbowałam usłyszeć, jak rośnie albo jak szepcze. Ale usłyszałam coś innego. Coś, co wprawiło mnie w okrutne zdziwienie. Naprawdę okrutnie, okrutne zdziwienie… — Rudolfina zawiesza na chwilę głos i zerka na mnie, uśmiechając się pod nosem.
— Co takiego? — Nie wytrzymuję.
Kołysze się w bujanym fotelu.
— Usłyszałam płacz. Ale kiedy się rozejrzałam, nie było tam nikogo.
— To drzewo płakało? — pytam.
Kręci głową.
— Nie. Drzewa zazwyczaj nie płaczą w ten sposób. Był to płacz dziecka. Wstałam i zaczęłam nasłuchiwać. Szukałam w trawie, w zaroślach, pod drzewami w całym ogrodzie, ale dziecka nigdzie nie było. Aż w końcu zawędrowałam pod tę samą jabłonkę. Wtedy zrozumiałam, że płacz dochodzi z góry. Podniosłam głowę i zobaczyłam to jabłko. Było inne niż pozostałe. Całkiem niebieskie. Uniosłam laskę i strząsnęłam je ostrożnie. Upadło na trawę i wtedy znowu rozległ się płacz. Teraz byłam już pewna. To płakało jabłko.
— Ale dlaczego ono płakało? — pytam. — Inne jabłka myślały, że jest zepsute, i śmiały się z niego?
Rudolfina chichocze cicho.
— Nie. Jabłka zazwyczaj nie są aż tak mało wrażliwe i pod tym względem raczej nie przypominają ludzi. Nie wiem, dlaczego płakało. Nie powiedziało mi. Ale kiedy wzięłam je do ręki, przestało. Zaniosłam je do domu i położyłam na stole. Tak jak te tutaj. Wtedy jabłko znowu zaczęło płakać. Wzięłam je ponownie do ręki i wtedy przestało. Wyjęłam więc jedną z szuflad, dokładnie tę. — Wskazała na drugą od góry szufladę w kredensie. — Wyłożyłam ją miękkimi chusteczkami i ułożyłam tam jabłko. Uspokoiło się. W nocy jednak co chwilę mnie budziło i musiałam je ciągle kołysać. Wtedy przestawało płakać. Kiedy obudziłam się rano, jabłko wyglądało podobnie jak wcześniej, jednak zaczęło się z nim dziać coś dziwnego. Widziałam, jak coś się w nim rozpycha jak w worku. Kulało się niespokojnie po całej szufladzie. „Wyciągnij mnie. Chcę wyjść”— powiedziało cienkim głosem. „Kim jesteś? — zapytałam. „Sobą. I bardzo chcę już stąd wyjść. Boję się”.
— I pomogłaś wyjść temu komuś?
— Chciałam. Nie miałam jednak pojęcia, jak to zrobić. Nie mogłam ot, tak przeciąć jabłka, bo mogłoby się to źle skończyć. Wzięłam więc mały nóż i zaczęłam je powoli obierać. Najpierw skórkę, potem coraz więcej miąższu. „Jesteś już blisko” — powiedział głos. „Myślę, że teraz już dam radę się wydostać”. Usłyszałam rytmiczne chrupanie. Potem ukazała się mała głowa, a wkrótce dłonie i coś wyskoczyło z dziury w jabłku jak z tunelu. To była dziewczynka.
— Czy to byłam ja? — pytam.
— Tak, tylko o wiele mniejsza. Jak połowa mojego palca i całkiem golusieńka. Zaraz uszyłam ci sukienkę z chusteczki, żeby nie było ci zimno. Żeby urosnąć taka jak teraz, potrzebowałaś trzech dni. Piłaś wtedy dużo kompotu jabłkowego. A z każdym łykiem stawałaś się większa i większa. — Pokiwała siwą głową. — I tak właśnie tu trafiłaś. Tak to było.
— Wcześniej opowiadałaś inaczej. Która z tych historii jest prawdziwa? Jak było naprawdę? — pytam. — Czasami myślę, że żadna z nich nie jest prawdziwa — dodaję z goryczą.
— Wszystkie są prawdziwe.
— To niemożliwe.
— Mylisz się — odpowiada. Wszystkie są prawdziwe. Po prostu wybieram jedną z możliwych wersji. To, co prawdziwe, może mieć różne ubranie, ale w środku, kiedy się temu przyjrzysz, zawsze wygląda tak samo. Tak. Tak właśnie było.
Przerzucam jeszcze kilka kartek. Cofam się do jednej z pierwszych.
Sen numer: 3
Typ: narodzinowy
Wersja: 1
JABŁKA
Znowu śniła mi się Rudolfina. Pytałam ją, skąd się wzięłam. Mówiła o jabłkach. Że ludzie są jak jabłka. I że ja też tak się tutaj dostałam. Przez dziurę w jabłku.
Odkładam zeszyt. Mateusz znów zasypia. Wstaję cicho, nie chcąc go budzić, bo wiem, że jest zmęczony i nawet rozmowa ze mną jest dla niego wyczerpująca. Niedługo ma wrócić do domu. W szpitalu powiedzieli, że już nic nie da się zrobić. Wezmę wolne i spędzimy razem ten czas, który mu pozostał.
Zostawiam go i wychodzę na zewnątrz. Słońce pali pod zmrużonymi powiekami. Jest gorący czerwiec, miasto skwierczy jak na rozgrzanej patelni. Gdzieś niedaleko dzieciaki grają w piłkę. Idę i jeszcze przez długi czas strzepuję z siebie te niewidzialne pchłopijawki. Jednak jakaś część nich zdążyła przeniknąć głęboko do środka. Próbuję wywrócić siebie na drugą stronę jak gryzący wełniany sweter — wnętrznościami na wierzch, sięgnąć ręką i strzepnąć to czarne robactwo. Myślę o teczce.
Kiedy wracam do domu, zjadam szybko podgrzewany obiad. Próbuję zapomnieć o teczce. Wmówić sobie, że tak naprawdę nie chcę wiedzieć, co w niej jest. W końcu nie wytrzymuję i idę do pokoju Mateusza. Otwieram drugą szufladę biurka. Rzeczywiście tam leży. Znajduję w niej list i testament. W środku jest też gruba zaklejona koperta. Wygładzam kartkę z listem i czytam:
Kochana Alino,
piszę ten list, bo wiem, że jest ze mną coraz gorzej i lepiej pewnie już nie będzie. Chcę to napisać teraz, dopóki jeszcze mam na to siłę i odwagę. Nie wiem, kiedy przeczytasz ten list, pewnie kiedy poczuję, że zostało mi już naprawdę mało czasu.
Jak wiesz, ja i Janina jesteśmy twoimi przybranymi rodzicami. Nigdy jednak nie zdradziłem Ci okoliczności, w jakich do nas trafiłaś (choć domyślam się, że musiałaś natknąć się na jakiś artykuł, nawet jeśli nie chciałaś się w to zagłębiać). A były one dość niezwykłe. To ja cię znalazłem. Pracowałem jako dziennikarz w gazecie w Gnieździe i zbierałem materiały do artykułu o serii dziwnych zaginięć dzieci, które według mnie łączyły się ze sobą. Miałaś wtedy około siedmiu, ośmiu lat. Nie można było określić tego dokładnie, bo nikt nic o tobie nie wiedział. Ty sama także nic nie pamiętałaś. Najpierw byliśmy rodziną zastępczą. Potem udało się uzyskać zgodę na adopcję.
Zostawiam Ci tę kopertę. Myślę, że powinnaś się z tym zapoznać na wszelki wypadek. Na początek, jeśli zdecydujesz się odkryć prawdę, porozmawiaj z J.
Mateusz
28 października 2016
Czytam list kilka razy. Oczywiście wiedziałam, że jestem adoptowana i że nikt nie znał mojego pochodzenia. Byłam Dziewczynką z Lasu, Tajemniczym Dzieckiem, Dziewczynką Zagadką, Dzieckiem Znikąd, Czerwonym Kapturkiem (szczególnie tę nazwę sobie upodobano, pewnie przez czapkę, którą miałam na głowie) — tak mnie nazywali wówczas w artykułach, na które czasami natykałam się w kioskach albo na biurku Mateusza, choć próbował je przede mną ukrywać. W artykule, który przeczytałam z ciekawości, kiedy miałam jakieś dwanaście lat, opisano wszystko pokrótce. Zresztą niewiele było do opisywania. Prawie nic o mnie nie wiedziano — byłam tajemniczym dzieckiem, zagadką. Nigdy nie udało się ustalić, kim byłam, nikt nic nie wiedział, jakbym spadła z nieba albo wyszła spod ziemi. Nie miałam jednak pojęcia, że to Mateusz mnie znalazł. Nic takiego nie pamiętałam. Pierwsze moje wspomnienie wiąże się z mieszkaniem Mateusza i Janiny. W tym wspomnieniu byłam już Aliną. To był mój początek. Cała reszta nie należała do mnie, a kiedy czytałam artykuł w wieku dwunastu lat, miałam wrażenie, że czytam o kimś obcym. Nie wiedziałam też, że znalezienie mnie wiązało się z jakimiś innymi sprawami. I nie wiedziałam, że Mateusz zajmował się takimi rzeczami. Pamiętam jedynie, że był dziennikarzem w dziale kulturalnym. Jakiś czas temu zrezygnował i przez kilka lat, zanim przeszedł na emeryturę, prowadził sklep z Janem. Nie wiem też, co miał na myśli, pisząc, że „powinnam się z tym zapoznać na wszelki wypadek”. Na wszelki wypadek… Co to ma oznaczać? Brzmi niczym jakieś ukryte ostrzeżenie. A może mi się tylko wydaje?
Oglądam grubą zaklejoną kopertę. Jest na niej odręczny napis dużymi drukowanymi literami: ALINA. Przez chwilę obracam ją w dłoniach, a potem odkładam na biurko. Spoglądam na rozłożony na biurku list. „Na początek, jeśli zdecydujesz się odkryć prawdę, porozmawiaj z J.” Domyślam się, kogo prawdopodobnie ma na myśli, ale nie wiem, co ta osoba może mieć wspólnego z tym wszystkim. I chyba na razie nie chcę wiedzieć. Waham się przez chwilę, a potem wkładam wszystko z powrotem do koperty i chowam ją do biurka, zatrzaskując szybko szufladę, jakby koperta była czymś żywym i jeśli się nie pośpieszę, wypełznie na zewnątrz. Nie mam siły czytać teraz tego wszystkiego. Czuję, że czas jeszcze nie nadszedł. Koperta kojarzy mi się z granatem, który odbezpieczę, kiedy tylko zacznę czytać te materiały. Boję się, że mogę znaleźć tam coś, co rozerwie mnie na strzępy. Postanawiam, że zapoznam się z tym później.
Czuję się coraz bardziej senna. Biorę kąpiel. Potem przygotowuję sobie pieczoną rybę z warzywami i robię koktajl z truskawek, które udało mi się kupić po drodze. Zjadam rybę, kładę się do łóżka i czytam przez jakiś czas, popijając koktajl. Cały czas staram się zapomnieć o kopercie, ale moje myśli wracają do niej jak bumerang.
Nocą śni mi się Mateusz. Tego snu wyjątkowo nie zapisałam od razu. Nie miałam czasu, bo kiedy tylko się obudziłam, wiedziałam, że muszę się pośpieszyć. Zrobiłam to jakiś czas później.
Sen numer: 208
Typ: inne
Wersja: 1
POCZEKALNIA
Jesteśmy z Mateuszem w pociągu. Ten pociąg stoi na stacji. Przez szybę widzę peron i budynek dworca. Nie jest to jednak zwykły pociąg. Kiedy mijamy przedziały, widzimy, że nie wyglądają jak zwyczajne przedziały. Bardziej przypominają pokoje. Są tam meble: łóżka, stoliki przykryte serwetami i półki z książkami. Są też zwykłe betonowe ściany, pomalowane na różne kolory. Jakby pociąg mieścił w sobie pensjonat, sanatorium albo hotel. Mateusz prowadzi mnie do swojego pokoju, kładzie walizkę na łóżku i siada obok. Ja też siadam.
— Musimy porozmawiać — mówi. — Póki jesteśmy jeszcze w Poczekalni, zanim zamieni się ona w prawdziwy pociąg i ruszy. — Zdejmij buty — dodaje.
— Co? — pytam zaskoczona.
— Buty — mówi i zdejmuje kapcie, które ma na stopach. — Inaczej całkiem przemokną.
W tym śnie to stwierdzenie wydaje mi się głęboko sensowne i zdejmuję posłusznie buty. Siedzę na łóżku i wymachuję bosymi stopami. Wkrótce podłoga przedziału-pokoju zapełnia się wodą jak w jeziorze. Woda jest czysta jak jasnoniebieskie płynne szkło. Dryfujemy na łóżku jak w łódce. W dole widać pełno roślin wodnych i ryb. Jedna z nich, wyjątkowo duży szczupak, ociera się o moją nogę, a potem znika w głębinach. Mateusz trzyma wędkę. Zanurza ją w wodzie.
— Ostatnio widzę coraz więcej — mówi. — To nie jest wyraźne, ciągle mi umyka, ale jest coraz większe. Jakby ktoś coraz bardziej rozsuwał kurtynę. — Patrzy w stronę drzwi, które teraz rzeczywiście przypominają bardziej drzwi przedziału pociągu niż zwykłe. Są ukryte za czerwoną zasłoną z nadrukiem PKP, jednak o wiele większą niż normalnie, tak że przywodzi na myśl wielką kurtynę w teatrze. — Sądzę, że niedługo uda mi się za nią wejść i zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Ty widzisz to od dawna, bo jesteś w dwóch miejscach naraz. Ale zazwyczaj można być tylko w jednym.
— Co masz na myśli? — pytam.
Nie odpowiada na moje pytanie i mówi dalej.
— Teraz trochę więcej rozumiem. Myślę, że musisz tam wrócić, bo inaczej Ona cię dopadnie. Zamknąć przejście. Musisz wrócić i zabrać to, co zostawiłaś.
— Nie rozumiem — mówię.
— Zrozumiesz. — Wyciąga wędkę z trzepoczącą się rybą. Przez chwilę się jej przygląda, przeciąga palcem po srebrzystych łuskach, w końcu odczepia od haczyka i wrzuca do wody.
— Musisz już iść — mówi, spoglądając na zegarek. — Inaczej nie zdążysz wysiąść.
Nie wstaję jednak ja, lecz on. To też wydaje mi się logiczne. Wiem, że jeśli ja mam wysiąść, on musi wyjść. Idzie do drzwi, brodząc po kolana w wodzie. Przystaje na moment przed czerwoną zasłoną.
— Pamiętasz, jak jeździłem kiedyś na ryby? — pyta.
Potakuję.
— Zawsze łowiłeś ich dużo.
Kręci głową.
— Były ze sklepu — mówi i rozsuwa coraz szerzej zasłonę. — Nigdy nie miałem serca ich złapać.
Kiedy się budzę i siadam na łóżku, mam złe przeczucia. Po wstaniu wduszam w siebie tylko kawałek tostu z dżemem. Potem szybko się ubieram i pędzę do szpitala.
Kiedy wchodzę do jego pokoju, Mateusz ma zamknięte oczy. Jest taki kruchy i blady. Wygląda spokojnie i nierealnie, jakby nie należał już do tego świata, jakby kropla po kropli przesączał się gdzie indziej, a dziś miała się przelać ostatnia. Jakby znalazł się już gdzie indziej, stał się czymś innym, zostawiając pustą skorupę jak wylinkę. Przez chwilę spodziewam się najgorszego. Jednak zauważam z ulgą, że otwiera oczy.
— Jesteś… — mówi ledwie słyszalnie.
— Jestem. — Przysuwam się i biorę go za rękę.
— Pamiętaj… co mówiłem. Teczka…
Milknie. Rozgląda się i patrzy gdzieś w kąt pokoju. Mruży oczy, jakby się czemuś przyglądał.
— Skraj Świata — szepcze po chwili z trudem. — Pamiętaj.
Nie mam pojęcia, co ma na myśli.
— Co to znaczy? — pytam.
Mateusz znów spogląda w tamtą stronę. Ma nieobecne oczy, jakby zamglone. Wydaje mi się, że w rogu sali widzę ciemną postać. Po chwili jednak znika, uznaję więc, że musiał to być albo chwilowy atak półsnu, albo złudzenie. Oddech Mateusza staje się płytszy, kiedy mówi cicho:
— „Jest tam ścieżka znajoma — i jest drzewo za bramą. / Czy pamiętasz, jak się idzie? Trzeba minąć cały świat”*.
Wiem, skąd pochodzi cytat. Leśmian jest ulubionym poetą Mateusza. Często go czytywał, dzięki temu ja też go polubiłam. Nie wiem tylko, który to dokładnie wiersz. Nie wiem też, czy to, co mówi, to zwykłe majaczenie, czy też chodzi o coś więcej. Mam jednak nieodparte wrażenie, że chce mi coś przekazać w ten sposób. Coś ważnego. Nie mam jednak pojęcia, co to takiego.
— Minąć świata skraj… — dodaje cicho, a potem z jego ust wydobywa się westchnienie, jakby wraz ze słowami uleciało z niego coś jeszcze. Nie wiem, dlaczego zmienił ostatnie dwa słowa, ale mam wrażenie, że to coś miało znaczyć. Coś ważnego. Nie mam jednak pojęcia co.
Siedzę przez dłuższy czas nieruchomo. W dłoni wciąż ściskam dłoń Mateusza. Nie porusza się. Najpierw wydaje mi się, że po prostu zasnął. Wkrótce uświadamiam sobie jednak, że nie ma go już tutaj. Ani kropli.
Kiedy jakiś czas później mijam korytarze szpitala, jestem dziwnie oszołomiona. I te smoliste pchłopijawki, mam wrażenie, że tym razem obsiadły mnie całą chmarą, przenikają przez skórę. Czuję pieczenie, jakby coś spalało mnie od wewnątrz, tak że cała robię się jałowa w środku. Czarna i pusta jak wypalony pień. Nie wypływa ze mnie ani jedna łza. Zapory w kanalikach łzowych pękają dopiero kilka godzin później, wieczorem.
Wciąż tęsknię za Mateuszem, ale mimo że nie chcę się do tego przyznać, zaczynam czuć też ulgę. Nie muszę już patrzeć, jak znika, z trudem oddycha, marnieje jak kwiat bez wody. Dopiero teraz uświadamiam sobie, ile mnie to kosztowało. Ulga zeskakuje mi z ramion, gdzie dotychczas siedziała przyczajona, a potem idzie tuż za mną. Krok za krokiem. Mam wrażenie, że wszyscy ją widzą. Próbuję ją ukryć wstydliwie jak starą bieliznę albo brud za paznokciami. Odganiam ją. Odwracam się i rzucam kamieniem, ale ona ciągle biegnie za mną, radośnie poszczekując. W końcu chowa się we mnie głęboko i sadowi gdzieś w środku jak nieproszony gość, którego za nic nie da się wyrzucić.
Patrzy na błękitne niebo i puszyste obłoki sunące za oknem jak olbrzymie powietrzne statki z waty. Gdyby była teraz na Skraju Świata, pewnie zobaczyłaby obłokozwierza o różnych kształtach i barwach, pewnie udałoby jej się podejść blisko, gdyby obniżyły lot. Może nawet zdołałaby ich dotknąć, gdyby tylko…
— Halo! Tu ziemia!
Dopiero po chwili uświadamia sobie, że te słowa zostały skierowane do niej. Niechętnie odwraca głowę od okna. Czuje się niemal tak, jakby spadła z tego błękitnego nieba prosto na twarde szkolne krzesło, przez chwilę unosiła się w stanie nieważkości, a teraz ktoś gwałtownie nadusił przycisk z napisem „grawitacja”.
— Zacznij wreszcie czytać. — Dzięcioł patrzy na nią ze zniecierpliwieniem. — Znowu śpisz na lekcji.
Mysza rozgląda się niepewnie po klasie. Wszystkie oczy są skierowane w jej stronę, niemal czuje, jak wypalają piekące rany w jej skórze. Kilkoro uczniów parska cicho. Mysza wie, że co najmniej jedno z tych parsknięć należy do Dolara, a drugie do Szybkiej, słyszała je już tyle razy, że poznałaby zawsze. Patrzy na otwartą książkę na ławce. Litery się zamazują, wydaje się jej, że drgają z każdym mocnym uderzeniem jej serca, jakby się z nim zsynchronizowały.
— No, dalej. Nie mamy całego dnia. — Dzięcioł coraz bardziej się niecierpliwi. Mysza widzi, jak stuka lekko palcem w biurko, niemal w tak szybkim tempie, w jakim bije jej serce. Często tak stuka i dlatego jest dla niej Dzięciołem, choć tak naprawdę nazywa się inaczej. Poza tym jest cicho. Tylko to lekkie postukiwanie i łomotanie serca, jakby ktoś wyciął je ze środka jej klatki piersiowej i podsunął tuż pod ucho. Mysza wyobraża sobie, że ma tam teraz tylko krwawą niewielką dziurę, bo coś ją ściska i pali pod żebrami. To na pewno czerwona, piekąca rana, a krew wsiąka w niebieski fartuch, tam gdzie niedawno przypięła agrafką tarczę z napisem „SP nr 2 im. Adama Mickiewicza”. Mysza wyobraża sobie, jak krew barwi napis na czerwono, wsiąka w numer dwa, szkołę, w Adama i Mickiewicza. Patrzy w książkę, ale litery wyglądają tak, jakby były rozsypane bez sensu na kartce, nie układają się w słowa, poruszają się chaotycznie jak mrówki. Tak dzieje się zawsze, kiedy tylko przekracza próg szkoły i siada w ławce. Słowa nie są już jej przyjaciółmi, jakby ktoś pozbawił je znaczenia, zaczarował. Jakby to miejsce było zaklęte. Może zrobili to puści. Na samą myśl o nich wzdryga się. Nie może teraz o nich myśleć… Mysza bierze oddech i skupia się, jak może. Wreszcie z chaosu zaczyna się coś wyłaniać, a słowa powoli wypływają z jej ust. Każde zamknięte jest w twardej skorupie jak w orzechu i Mysza musi się długo męczyć, zanim ją rozgryzie i całe wyłuskane słowo znajdzie się w jej ustach.
— Głośniej — mówi Dzięcioł z westchnieniem. Czeka jeszcze chwilę, aż Mysza wolno wyłuszczy kolejne słowo, wygrzebie je z mozołem z twardej orzechowej skorupy, wykopie spod ziemi rękoma, wyłowi z głębin oceanu. Dzięcioł znowu wzdycha. — Wystarczy — mówi w końcu. I choć Mysza czuje ulgę, że jej męczarnia dobiega końca, czuje też, że znowu przegrała.
Zaraz po dzwonku wybiega z innymi z klasy. W szatni zdejmuje kapcie i szybko wkłada je do worka. Musi jak najszybciej wydostać się ze szkoły, żeby Dolar i Szybka jej nie dopadli. Mysza wie, że takie sytuacje jak ta dzisiaj to dla nich doskonała pożywka. Nie przepuszczą okazji, żeby jej dokuczyć. Widzi wtedy zadowolenie na ich twarzach, jakby właśnie najedli się cukrowej waty albo lodów, ich brzuchy robią się pękate, oni sami pęcznieją i rosną jak balony, ale wewnątrz robią się coraz bardziej puści i ciemni. Oni widzą tylko to, co na zewnątrz, więc nie mogą tego zobaczyć, ale Mysza tak. Mysza widzi dużo rzeczy, najwięcej tych pod spodem, pod wierzchnią warstwą, umie zajrzeć pod podszewkę innych i świata, choć innym wydaje się nieobecna, wiecznie zamyślona, odległa. Czasami mówią też, że wolno myśli, ale nie wiedzą, że Mysza w rzeczywistości musi uporządkować dwa razy więcej myśli niż inni, być w dwóch miejscach naraz, na zewnątrz i wewnątrz, co przypomina balansowanie na cienkiej linie nad ogromną przepaścią.
Dzisiaj udaje jej się być szybszą od innych, szybszą od samej Szybkiej. Kiedy przed bramą szkoły widzi Wilk, wie, że się udało. Często tu na Myszę czeka, a wszyscy inni się jej boją. Wilk nie jest wilkiem, choć bardzo go przypomina, ale psem. Mysza przyniosła go do domu jako na wpół ślepego jeszcze szczeniaka. A właściwie ją, bo Wilk jest suczką, mimo że nazywa się Wilk. To było dwa lata temu. Była w lesie i właśnie wracała ze Skraju Świata. Zaszła już wtedy blisko domu, słyszała szum samochodów dochodzący od strony szosy. Nagle przystanęła, bo pomiędzy drzewami dostrzegła jakiś ruch. Kiedy się zbliżyła, zobaczyła brodatego mężczyznę, stojącego z łopatą nad dziurą w ziemi. Tuż przy dziurze coś leżało, a kiedy Mysza przyjrzała się lepiej, zobaczyła, że to maleńkie pieski. Tylko jeden z nich poruszał się i popiskiwał. Mężczyzna chwytał kolejno szczeniaki i wrzucał je do dołu. W końcu został tylko ten, który nie leżał nieruchomo. Wówczas Mysza poczuła, że musi coś zrobić, mimo że serce łomotało jej ze strachu. Wyszła zza drzewa i wtedy brodaty ją zauważył. „I czego się tak gapisz, co?” — zapytał, kiedy nie ruszyła się z miejsca. Mysza się nie odzywała, nie mogła wydusić z siebie głosu. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w drobne psie ciałko, pełzające tuż przy granicy dziury w ziemi. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Brodaty wziął szczeniaka za skórę i uniósł wysoko. Serce Myszy zadudniło. „Nie…” — wydusiła z siebie cicho i podeszła kilka kroków w stronę dziury. Czuła, jak łzy wzbierają jej w oczach. Mężczyzna znieruchomiał i wpatrywał się w nią, marszcząc brwi. „Niech cię cholera, dzieciaku” — mruknął i splunął na ziemię. Patrzył na Myszę, jakby się nad czymś namyślał. Ona milczała, wbijając w niego oczy, czuła, jak jej dłonie zaciskają się w pięści. „Chcesz, to możesz go sobie wziąć” — powiedział po chwili i rzucił szczeniaka w jej stronę jak zabawkę. „Reszta zdechła. Ten też pewnie zdechnie”. Szczeniak zaskomlił cicho i zaczął nieporadnie czołgać się dookoła. Mysza patrzyła na niego przez chwilę, potem zerknęła na brodatego mężczyznę, który zaczął zasypywać dół i nie patrzył w jej stronę. Odwróciła wzrok, przykucnęła, chwyciła szczeniaka i zawinęła go w bluzkę, przyciskając do siebie kurczowo, a potem zaczęła biec i biegła tak aż do samego domu.
Mama nie była zadowolona, ale pozwoliła Myszy zatrzymać szczeniaka. „Zdechnie, a ona później będzie rozpaczać” — usłyszała Mysza przez szparę w drzwiach swojego pokoju, kiedy leżała już w łóżku, a Mama rozmawiała z Jasną. „Wiesz, jaka jest”. Spojrzała na szczeniaka, który popiskiwał cicho w koszyku wyłożonym miękkimi skrawkami materiałów i butelką z ciepłą wodą. „Nie wygląda za dobrze. Pewnie za długo nie pożyje”. Widziała przez szparę w drzwiach twarz Mamy, na którą światło telewizora rzucało niebieską poświatę. Miała taką samą minę jak wtedy, kiedy coś jej nie wyszło z szyciem i musiała wszystko pruć albo nawet wyrzucić cały materiał.
Szczeniak dostawał kozie mleko, które Jasna brała od sąsiadki ze wsi zza drogi. Mysza spróbowała kiedyś tego mleka, ale wydało jej się okropne, o ostrym smaku potu, więc zaraz je wypluła. Szczeniakowi jednak smakowało. Mieszały je z żółtkiem, olejem, jakimś proszkiem, który Jasna kupiła u weterynarza, i twarogiem.
Wbrew przewidywaniom Mamy piesek rósł i miał się dobrze. Mysza wiedziała, że jest silny, widziała to w jego bursztynowych oczach. Przyczepił się do życia jak rzep, wbił w nie głęboko jak korzenie wszystkie maleńkie pazury, już wtedy, kiedy zabrała go z lasu. Wtedy te same pazurki wczepiły się w jej bluzkę, bo to Mysza i bluzka były życiem, a czarna dziura śmiercią.
To Mysza karmiła Wilk, która wtedy jeszcze nie miała na imię Wilk, nie miała w ogóle imienia. Jasna chciała zastąpić ją chociaż w nocy, ale Mysza uparła się, choć ciężko było wstawać. Ustawiała sobie budzik i mimo że krzywiła się za każdym razem, kiedy dzwonił, wstawała, sięgała po małą butelkę ze smoczkiem, zmieniała w koszyku butelkę z wodą na ciepłą, masowała różowy psi brzuch, z którego całkiem niedawno odpadła czarna pępowina jak zeschła łodyga. Czuła, że Wilk jest jej, że to ona jest za nią odpowiedzialna, to ją sobie wybrała.
Pasowały do siebie — szara Mysza i szara Wilk. Mysza tak naprawdę kiedyś miała inne imię, ale rzadko go ktoś używa oprócz Mamy i dorosłych. Teraz ma trzy imiona. Myszą została, kiedy poszła do szkoły. Często nosiła wtedy szare ubrania, które uszyła jej Mama. Jej włosy też były podobnej popielatej barwy, więc pod granatowym szkolnym fartuchem była całkiem szara. Wszyscy mówili, że drobna, z cienkim warkoczem jak ogonem, przypomina mysz. Tylko oczy Myszy nie były szare, ale intensywnie zielone, koloru świeżej wiosennej trawy. Tak naprawdę Mysza była Myszą tylko z wierzchu, a w środku, pod granatowym fartuchem, szarą sukienką, z wewnętrznej strony, znajdowało się mnóstwo światła i dziesiątki barw jak w pudełku z farbami. Jasna o tym wiedziała, dlatego zawsze, odkąd Mysza pamięta, nazywa ją Świetlikiem. To imię bardziej do niej pasuje, ale wie o tym tylko Jasna, tylko jej czasem Mysza pokazuje, jak to wszystko wygląda w środku, pozwala zajrzeć pod podszewkę siebie.
Teraz Mysza głaszcze Wilk po wielkiej głowie i rusza w stronę domu. Wilk nie przypomina już tego maleńkiego pełzającego stworzenia sprzed dwóch lat. Jest ogromnym psem. Mysza wdycha świeże letnie powietrze i cieszy się, że do wakacji zostało już tak mało czasu. Będzie mogła częściej odwiedzać Skraj Świata, spać do późna, kiedy jej się spodoba, a najważniejsze, że niedługo przyjedzie Jasna i zostanie pewnie aż do października. Mysza nie może się już doczekać tego momentu, a jej serce podryguje radośnie na samą myśl. Kiedy dociera do domu, otwiera furtkę i wpuszcza Wilk, która ciągle idzie za nią. Wilk, kiedy chce, potrafi przeskoczyć nawet najwyższe ogrodzenie, ale kiedy jest z Myszą, zawsze wchodzi z nią grzecznie przez bramkę. Mysza wchodzi do domu, a Wilk zostaje na ganku i wyjada coś z miski. Rzadko idzie dalej niż do sieni, nie przepada za pobytem wewnątrz domu, jakby ściany stanowiły zagrożenie, mogły uwięzić ją na zawsze w środku. Mama zresztą też nie przepada, kiedy Wilk wchodzi do środka, jest wtedy zbyt dużo sierści, która osiada na materiałach jak kurz i mama musi się jej długo pozbywać.
Kiedy Mysza wchodzi do kuchni, Mama siedzi przy maszynie i podśpiewuje cicho, a Mysza od razu wie, że nie było dziś ani pustych, ani pchłopijawek. Skraj Świata jest dziś spokojny. Koniecznie musi tam się wybrać i gdzieś w żołądku, oprócz głodu, czuje radosne podekscytowanie, nie może już się doczekać. Mama na jej widok unosi głowę znad maszyny i uśmiecha się lekko.
— W garnku jest zupa, a na patelni naleśniki, nałóż sobie, póki ciepłe — mówi, nie przerywając szycia. Mysza słyszy rytmiczne stukanie maszyny i widzi równy ścieg ciągnący się na materiale jak droga.
Mysza podchodzi do kuchenki i przekręca gałkę z gazem. Pełgające pod garnkiem niebieskie ogniki gasną. Kiedy unosi pokrywkę, z garnka wydobywa się wspaniały zapach jej ulubionej zupy. Nalewa sobie trochę do miski, na talerzu układa naleśnika, który też uwielbia. Sięga po pilota i włącza telewizor.
Nie potrafi jednak w pełni cieszyć się smakiem, je w pośpiechu i ciągle myśli o Skraju Świata, nogi już same ją tam niosą.
— Jak było w szkole? — dopytuje Mama. Głos ma spokojny, jakby pytała od niechcenia, ale w jej twarzy widać napięcie. Ostatnio pyta o to częściej niż kiedyś. Zawsze jest tak po wywiadówce. Mysza domyśla się, co Mama wtedy słyszy, że wie o zaklętych literach i słowach, które trzeba wydłubywać z twardych skorup, wie, że Mysza jest w szkole, ale w większości tylko na zewnątrz. Zupełnie jakby prawdziwa Mysza co dzień chodziła na wagary. To dlatego Pan Dzięcioł jest niezadowolony. Mysza ociąga się z odpowiedzią, nigdy nie umiała dobrze kłamać.
Z telewizora rozlega się znajoma czołówka programu, jakby i tam odmierzano czas na odpowiedź:
Tak, tak, tak, to Pan Tik-Tak,
Zegar to jego znak.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak,
Tik-tak!
— W porządku — mówi cicho Mysza, choć wie, że wcale nie jest w porządku. Dziś przecież ponownie przegrała. Chciała, żeby słowa wreszcie popłynęły gładko, ale znów stanęły jej w gardle jak ości. Przypomniała sobie palące spojrzenia dzieci w klasie. Zwróciła na siebie uwagę wszystkich, choć tak bardzo tego nie chciała. Ale tego nie może powiedzieć Mamie, bo znowu mogą się pojawić puści i pchłopijawki. Przełyka szybko ostatni kęs naleśnika, starając się o tym nie myśleć. Wstaje od stołu. Mama i tak chyba zresztą nie wierzy, bo przygląda jej się przez chwilę uważnie, w końcu jednak odwraca wzrok i spogląda na kawałek materiału, który trzyma w ręce.
— Chodź, przymierzysz — mówi, wyciąga go spod maszyny i podaje.
— To coś dla mnie? — Mysza dopiero teraz uważniej przygląda się materiałowi. Jest naprawdę piękny. Przypomina łąkę pełną kolorowych kwiatów. Ostrożnie wkłada na siebie tę łąkę, jakby tonęła w trawie, niemal czuje jej orzeźwiający zapach. Najpierw jedną rękę, potem drugą. Czuje się jak postać z kolorowanki, dotąd czarno-biała, teraz nagle wypełniona barwami.
— Podoba ci się? — pyta Mama, uśmiechając się lekko. Musi widzieć zachwyt na jej twarzy.
— Bardzo. — Mysza kiwa głową, gładząc materiał.
— Twoja siostra go kupiła ostatnim razem. Wprawdzie jest mało praktyczny i zanadto pstrokaty… — Patrzy na niego z lekkim niezadowoleniem. — Poza tym pewnie wydała na niego więcej, niż jest wart, ale wyjdzie z niego ciepła bluza. Przyda się na chłodniejsze wieczory.
No tak, to Jasna musiała go kupić, bo wiedziała, że pasuje do Myszy, zupełnie jakby chciała przez to pokazać innym, jak bardzo są ślepi, sprawić, by przez chwilę widzieli Myszę taką, jaką ona ją widzi. Ten materiał jest jak odwrotna czapka niewidka, ma sprawić, by coś, coś jest niewidzialne i ukryte, stało się widoczne.
— Mogę pojeździć rowerem? — pyta, kiedy Mama kończy przymiarki.
— Dobrze, tylko wróć, zanim ściemnieje.
Mysza wybiega z domu, idzie do szopy i wyprowadza stamtąd lśniący niebieski rower. Rower nazywa się Wigry, jak jezioro, i Mysza dostała go na komunię.
Przed komunią trzeba się nauczyć pytań i odpowiadać na nie pełnymi zdaniami, słowo w słowo recytować katechecie, jak wiersze. W kościele były też próby, trzeba wiedzieć, kiedy śpiewać, kiedy wstawać, a kiedy siedzieć, kiedy klękać, kiedy mówić: „Wierzę w Boga”, kiedy „Chwała Ojcu”, a kiedy robić znak krzyża. Jeśli robiło się coś źle, katecheci, księża i siostry byli niezadowoleni. Tadek z drugiej „B” raz nawet został wytargany za ucho, kiedy niezbyt uważał i coś mylił. Mysza nie chciała być wytargana za ucho, więc uważała. Trzeba też było umieć długo siedzieć w twardej ławce. To wszystko po to, żeby spotkać Jezusa. Mysza wiele razy ukradkiem rozglądała się po kościele, ale nigdy nie widziała Jezusa, oprócz tych Jezusów na obrazach i posągach, ale oni nie byli prawdziwi. Tylko raz, kiedy została sama na chwilę, bo wszyscy już wyszli i wokół zaległa cisza, wydawało się jej, że czuła na włosach lekki dotyk. Może to był wiatr wpadający przez uchylone witrażowe okno, a może nie wiatr.
Najgorsza była jednak spowiedź. Wtedy trzeba wyznać wszystkie swoje grzechy. Mysza nie bardzo to rozumiała, bo przecież Bóg jest wszędzie i zawsze, wszystko widzi i słyszy, i zna wszystkie grzechy. A może Bóg wcale ludzi nie rozumie, jakby mówili w innym języku, albo zwykli ludzie są zbyt głupi, żeby sami dogadać się z Bogiem? Mysza tego nie wiedziała, ale miała jeden straszny grzech, którego się bardzo wstydziła. Kiedyś w szkole na przyrodzie pani pokazała im w gablocie różne skały z odciskami. Nazywało się to skamieliny. Mysza nie mogła oderwać od nich oczu. Kiedy nikt nie patrzył, schowała jeden z takich kamieni do kieszeni. Przypominał ślimaka. Później dowiedziała się z jednej z książek Taty, że to amonit. Ten jej był malutki, ale zdarzały się też naprawdę wielkie, takie, które za nic nie pomieściłyby się w kieszeni Myszy. Ukryła go w Sekretnym Miejscu aż na Skraju Świata. Nie oglądała go często, choć mogłaby patrzeć na niego godzinami. To była jej kara, którą sama sobie wyznaczyła, bo wiedziała, że nie powinna go zabierać.
Kiedy czekała już w kolejce do spowiedzi, serce łomotało jej ze strachu. Była coraz bliżej konfesjonału, kiedy kolejne dzieci odchodziły, miała ochotę uciec. Co chwilę rozlegało się pukanie, ale nikt nie pytał: „Kto tam?”. Mysza myślała, że wszystko powinno być odwrotnie. Że to oni powinni pukać, w końcu ksiądz siedzi w środku, a konfesjonał wygląda trochę jak mały domek. Mysza weszła do niego kiedyś po mszy, gdy nikt nie patrzył. Była tam wygodna, miękka poduszka, nie to, co twarde ławki w kościele. Mysza wyobrażała sobie, że to magiczny pojazd, który zawiezie ją prosto do nieba albo do któregoś z innych światów.
Wreszcie nadeszła kolej Myszy. Wyrecytowała formułkę, której się nauczyła, uważając, żeby czegoś nie pominąć. Wcześniej dostali czerwoną książeczkę z pytaniami, na które trzeba sobie odpowiedzieć przed spowiedzią. Ciężko jest tak naprawdę wymyślić grzech albo go nazwać. Niektóre dzieci z klasy spisywały więc je od innych jak pracę domową.
Wyznała grzechy, które wcześniej spisała sobie na kartce, a potem nauczyła na pamięć i przed spowiedzią ciągle powtarzała jak wyliczankę:
1. Nie słuchałam Mamy.
2. Opuszczałam msze święte.
3. Byłam niegrzeczna.
4, Źle życzyłam innym (głównie Szybkiej i Dolarowi).
5. Nie odmawiałam pacierza.
6. Ukradłam amonit.
Nie, o tym ostatnim nie wspomniała, nawet tego nie zapisała. Mysza na koniec powiedziała jeszcze, że czasem kłamała, i miała nadzieję, że to wystarczy, że w tym kłamaniu pomieści się też kłamstwo sprzed chwili. Wiedziała jednak, że to oszukaństwo i Bóg, Duch Święty i Jezus się nie nabiorą. Potem powiedziała, tak jak ją nauczono, „Więcej grzechów nie pamiętam”, jeszcze pokuta i usłyszała utęsknione pukanie. Odetchnęła z ulgą.
Nocą śniło jej się, że stoi na środku kościoła, a wszyscy otaczają ją kołem. Ma na sobie białą sukienkę, która wygląda prawie jak ta, która czeka już na wieszaku przygotowana na następny dzień. Ksiądz podchodzi do Myszy i podaje jej opłatek. „Ciało Chrystusa” — mówi dudniącym na cały kościół głosem. Wszyscy przyglądają się Myszy w napięciu, ich twarze wykrzywia dziwny grymas. „Amen” — mówi cicho Mysza i chwyta ustami opłatek, a później połyka. I wtedy zdaje sobie sprawę, że popełniła błąd, że nie powinna tego robić. Słyszy głośny grzmot, krztusi się, a opłatek wypada z jej ust. Czuje, że coś ciepłego spływa jej po brodzie, ociera ją rękawem i po chwili uświadamia sobie, że to krew, a rękaw białej sukienki barwi się na czerwono. W końcu sukienka wygląda tak, jakby ktoś unurzał ją całą w czerwonej farbie. Wszyscy dookoła szepczą i zacieśniają krąg tak, że Myszy robi się duszno, coraz duszniej, coraz ciężej oddychać. Nagle coś przerywa krąg, jakiś siwy kształt. „Diabeł!” — woła ktoś, a Mysza czuje, jak coś wpada do kręgu z warkotem i uświadamia sobie, że to…
Wilk leżała obok niej i lizała ją po twarzy, kiedy Mysza otworzyła oczy i poderwała się z łóżka, oddychając ciężko. Chciała obudzić Jasną albo Mamę i wszystko im powiedzieć. Że nie może iść do komunii, że zrobiła coś strasznego. Ale nie potrafiła się na to zdobyć. Długo przewracała się z boku na bok i tuliła do miękkiej sierści Wilk, nim udało jej się zasnąć.
W dzień uroczystości była odświętna biała sukienka, która wyglądała ładnie, ale gryzła, kłuła i drapała, jakby nie podobało jej się, że ma ją na sobie właśnie Mysza. Wianek czepiał się włosów i głowy metalowymi pazurami wsuwek, a białe lakierki cisnęły w stopy. Mysza wyglądała ładnie, ale nie czuła się sobą, była jak przebieraniec i wiedziała, że Jezus wcale jej nie pozna. Ale on i tak nie przyszedł, nawet kiedy wszyscy śpiewali: „Idzie mój Pan”, nigdzie go nie było widać. A może Mysza go nie zauważyła, zbyt skupiona na tym, żeby pamiętać, kiedy wstawać, kiedy klękać, kiedy śpiewać, kiedy mówić: „Wierzę w Boga”, kiedy „Chwała Ojcu” i kiedy robić znak krzyża. Wyobrażała sobie przez chwilę, że Jezus stoi sobie gdzieś z boku i rozpaczliwie macha rękami, ale nikt go nie zauważał, każdy patrzył na ołtarz i księdza, bo tam powinien być Bóg. Wszyscy byli zajęci pilnowaniem, kiedy klękać, mówić „Chwała Ojcu” i „Wierzę w Boga”, kiedy wstawać, robić znak krzyża. Nikt nie wiedział, że tak naprawdę Jezus woli stać z boku, wśród ludzi. A kiedy nikt go nie zauważa, wychodzi z kościoła, siada na ławce w parku pod swoim ulubionym wielkim drzewem i karmi gołębie i wróble opłatkami podkradzionymi z ołtarza.
Mysza w końcu dostała Ciało Chrystusa, bała się, że w ustach poczuje smak surowego mięsa i krwi, ale Bóg smakował podobnie jak wafle, andruty, które czasem kupowała w sklepie Jasna. Czy cały Bóg zbudowany jest z takich wafli? — zastanawiała się. — Dzięki temu jest tak lekki, że może dolecieć aż do nieba i nie spada na ziemię. Mysza bała się połknąć ten kawałek Boga, ale szybko sam rozmiękł w ustach i znikł. Bała się, że teraz stanie się coś strasznego jak we śnie i wszyscy się dowiedzą, jaką jest grzesznicą, bo zataiła jeden grzech, a katecheta mówił, że to gorsze niż wszystkie grzechy, to spowiedź świętokradzka. I Mysza nie jest teraz czysta jak inni, ale brudna w środku, skażona. Ale nic się nie wydarzyło. Nie rozbrzmiał grom i w Myszę nie uderzył piorun, nie zakrztusiła się i nie zwymiotowała, a z jej ust nie wydobyła się krew, tak jak to było we śnie. Może to dlatego, że Jezus jednak nie przyszedł. A może wcale się na nią nie gniewa. Bo przecież i tak wszystko wie.
Dopiero po południu, kiedy Mysza zrzuciła z siebie białą sukienkę, ubrała się w swoje zwykłe, stare ubranie i pędziła nowym rowerem przed siebie, czuła na policzku i we włosach jakby czyjś dotyk, w uszach słyszała radosny śmiech, jakby ktoś pędził wraz z nią, tuż obok. Może to był wiatr, a może nie wiatr.
Napisałam tyle słów, tyle historii, ale ciągle odkładałam spisanie tej najważniejszej, mimo że wciąż się o to dopominała, chodziła za mną krok w krok przez te prawie osiemdziesiąt lat. Teraz obie, i ja, i historia, jesteśmy staruszkami poruszającymi się o lasce i nie mam już siły przed nią uciekać, choć ona ledwie za mną nadąża. Zaprosiłam ją więc tutaj, żeby wreszcie przemówiła pełnym głosem. Może zresztą nieprawdą jest, że nie próbowałam jej napisać, bo jakaś jej część jest w każdej napisanej przeze mnie opowieści, jak kawałki układanki porozrzucane w różnych miejscach. A może zawsze tak jest, że my, pisarze, opowiadamy wciąż od nowa tę samą historię, tę najważniejszą, ale ciągle nie wychodzi tak, jak chcemy, przyoblekamy prawdę w grube szaty kłamstwa, zmyślenia i fantazji. Teraz mam ostatnią szansę, żeby opowiedzieć tę historię raz jeszcze.
Trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby żyć w czasie dwóch wojen światowych, i sporo szczęścia, żeby obie przeżyć. Mnie się to udało, choć tak naprawdę doświadczyłam tylko tej jednej. Pierwsza była czymś odległym, przeżyłam ją w bezpiecznym domu, zamknięta w murach jak słowik w klatce. Byłam dzieckiem, do tego takim, które żyło w swoim własnym świecie. Może to było moje szczęście, a może przekleństwo. Może i jedno, i drugie. Często to, co nas najbardziej uszczęśliwia, bywa też przyczyną najdotkliwszego cierpienia. Tak jest z miłością, pasją, rodzicielstwem, całym życiem. Najważniejsze z tego, co chcę opowiedzieć, zaczęło się jednak po pierwszej wojnie światowej, a skończyło przed drugą. Ta historia tkwi uwięziona między młotem a kowadłem. To było tak dawno temu. Dawno, dawno temu. Jak opisać świat, którego już nie ma, świat tak teraz odległy, że wydaje się, jakby nigdy nie istniał, był tylko bajką?
Wilczą Dziewczynkę spotkałam po raz pierwszy, kiedy miałam jakieś sześć lat, choć do dziś nie jestem pewna, czy ta część historii nie jest jedynie zmyśleniem, właściwie nie jestem też pewna mnóstwa innych rzeczy. Czy zdołam opowiedzieć tę historię, unikając fikcji? Pewnie nie do końca. Czas często zaciera granicę między prawdą a zmyśleniem, tym, co się wydaje prawdą, a tym, co jedynie mogło nią być. Tym, co się wydarzyło, i tym, co jedynie mogło się wydarzyć. Będę się jednak starać unikać zmyślenia, co nie będzie łatwe, bo pisarz jest uzależniony od fikcji jak opiumista od opium. Trudno jest się pozbyć używki, jeśli przez tyle lat się ją stosowało, jeśli przez lata to był jedyny sposób opowiadania historii.
Pamiętam dokładnie to, kiedy zobaczyłam Wilczą Dziewczynkę po raz pierwszy, a mimo to nie jestem pewna, czy nie zmyśliłam tego później. Doskonale pamiętam przecież też swoje pierwsze wspomnienie. Nie mogłam mieć wtedy więcej niż półtora roku. Stara piastunka bujała mnie w fartuchu i nuciła piosenkę, to była stara rosyjska kołysanka o wilku. Przypominam sobie smak kaszy i mleka, który jeszcze pozostał mi w ustach, delikatne bujanie w ramionach, uczucie kompletnego w nich utonięcia, stopienia się z drugą osobą, jakby było się jej częścią, a nie samodzielnym bytem, poczucie całkowitego spokoju i bezpieczeństwa, którego później już nigdy się nie doświadcza. A przecież nie mogę tego pamiętać. Podobno tracimy większość wspomnień sprzed trzeciego roku życia, nim skończymy dziewięć lat.
Tamta noc, choć wydarzyła się ponad osiemdziesiąt lat temu, wciąż jest żywa w mojej pamięci. W tamtych czasach stara piastunka, Franciszka, była moim całym światem. Niedługo miałam przejść pod kuratelę guwernantki, która zajmowała się już moim kuzynostwem, ale wtedy jeszcze to ona była dla mnie jedyną opiekunką. Szczególnie uwielbiałam słuchać, jak Franciszka opowiada różne historie. Nie wiem, czy wszystkie gdzieś zasłyszała, czy też część z nich sama wymyślała. Najbardziej lubiłam te, które niespecjalnie nadawały się dla dzieci, a Franciszka lubiła najbardziej opowiadać właśnie takie. Moją ulubioną była historia o ludziach-wilkach.
— Lepiej nie chodzić samej po tym lesie, niech panienka pamięta — powiedziała pewnego razu, kiedy spacerowałyśmy po ogrodzie i stanęłyśmy przed furtką, za którą rozciągał się las.
— Dlaczego, Franciszko? — zainteresowałam się natychmiast.
— Możesz tam spotkać wilkołaka, człowieka-wilka, a wtedy cię pożre.
Moje oczy rozszerzyły się bardziej z ciekawości niż ze strachu. Wiedziałam, że to może zwiastować ciekawą historię.
— Naprawdę? — Popatrzyłam z lękiem i fascynacją w stronę lasu. — Kim one są?
— To ludzie, którzy potrafią się przemieniać w wilki. Zazwyczaj wtedy, kiedy jest pełnia.
— Skąd się wzięły?
— Właściwie to wszystko zaczęło się od polowania.
— Polowania? — zdziwiłam się.
Pokiwała głową.
— Dawno temu twoja praprababcia wybrała się z twoim prapradziadkiem, z którym niedawno się pobrali, oraz swoim ojcem i ich kompanami na polowanie. Twoja praprababka nie miała zresztą na to ochoty, bo nie lubiła polowań, ale młody mąż namówił ją, żeby mu towarzyszyła. Ustrzelono kilka saren, dzików i zajęcy i już wszyscy mieli wracać do domu, kiedy odkryto tropy wilka. Spuszczono psy. W tamtych czasach, podobnie jak jeszcze wiele lat później, polowano na wilki, uznawano je za szkodniki i bestie, dopiero niedawno, kiedy zresztą już w większości zostały wybite, zaczęto postrzegać je inaczej. Popędzono konie — ciągnęła Franciszka. — Smukła kasztanka twojej praprababki wysunęła się na prowadzenie i jako jedna z pierwszych dotarła na miejsce. Babka zeskoczyła z klaczy i przywiązała ją do drzewa. Psy krążyły podekscytowane obok skurczonego szarego kształtu, przy którym stali już twój prapradziadek i jego kuzyn. „Traf, żeśmy ją ubili” — powiedział kuzyn. „Kilka pieczeni na jednym ogniu”. Praprababka podeszła bliżej i zobaczyła, że u ich stóp leży martwy wilk. Coś innego przyciągnęło jednak jej uwagę i sprawiło, że jej serce załomotało i zamarła na chwilę. Obok wilczycy, tuż przy jej brzuchu, który teraz był zakrwawiony, leżały dwa maleńkie, zwinięte jak embriony kształty. Praprababka na ten widok zbladła, patrzyła na martwe szczenięta i wielki brzuch wilczycy, który pewnie stał się grobem dla pozostałych. Wielki łeb wilczycy zwrócony był w jej stronę, a bursztynowe oczy zdawały się patrzeć na nią z wyrzutem. — Tu Franciszka przerwała, bo usłyszała mój żałosny szloch. — Już dobrze, Marysiu, to tylko stara historia. Nie ma co płakać.
— Och, Franciszko, ale to takie okropne!
— Już, już. — Otarła mi łzy. — Dobrze, już wystarczy. Nie powinnam panience tego opowiadać…
— Nie, nie! — zaprotestowałam. — Muszę koniecznie wiedzieć, co dalej, Franciszko! Opowiedz mi do końca.
— Na pewno panienka chce?
— Tak. — Pokiwałam gorliwie głową. — Obiecuję, że nie będę już płakać. Wcale a wcale.
— Dobrze. Na czym to ja… A tak. Kiedy więc twoja praprababka to zobaczyła, z jej oczu popłynęły łzy, tak jak z twoich, oparła się o najbliższe drzewo i wstrząsnęły nią torsje. To był pierwszy raz, kiedy zwymiotowała. Później wymiotowała już codziennie. Najpierw wzięto to za chorobę, ale szybko się okazało, że spodziewa się dziecka. Przez całe dziewięć miesięcy twojej praprababce co noc śnił się sen, w którym widziała ogromną szarą wilczycę stojącą na skraju lasu i wpatrującą się uporczywie w jej okno. Zawsze budziła się zlana potem, z bijącym z trwogi sercem. Tymczasem jej brzuch był coraz większy i większy, w końcu stał się ogromny jak balon, który ma zaraz pęknąć, i przyszedł czas rozwiązania. Poród trwał bardzo długo i twoja praprababka wkrótce później zmarła, nawet nie zdążyła zobaczyć dzieci. Urodziły się bowiem bliźnięta. To były dwie dziewczynki. Różniły się jednak od siebie, tak jak żadne inne bliźnięta. Pierwsza, która przyszła na świat, była zdrowym, pulchnym jak na bliźnię dzieckiem. Miała gładkie jasne włoski i bladą, delikatną skórę. Kiedy urodziła się druga z nich, akuszerka odbierająca poród o mało nie upuściła jej ze zdziwienia. Dziewczynka była w większości ciała pokryta ciemnymi włosami jak zwierzę. Kiedy twój prapradziadek ją zobaczył, nazwał ją bestią, odmieńcem, który nigdy nie powinien się urodzić, i obwinił ją o śmierć żony. Postanowił, że nigdy nie pokaże jej światu, nikt się o niej nie dowie. Przykazał akuszerce, żeby nikomu o tym nie mówiła, i słono jej za to zapłacił, zastrzegł też, że jeśli ktokolwiek się dowie, gorzko tego pożałuje. Tak więc świat dowiedział się, że twoja praprababka urodziła tylko jedno dziecko, zdrową, jasnowłosą dziewczynkę. Druga została zamknięta w ukrytym i specjalnie do tego przygotowanym pokoju na strychu. Ojciec odesłał dziewczynkę pod opiekę starej, zaufanej służącej, która karmiła ją kozim mlekiem, bujała, nuciła kołysanki i z czasem pokochała dziewczynkę, mimo jej wyglądu. Kilka razy nawet po kryjomu udało się ją przemycić wieczorem na zewnątrz i pokazać ogród. Dziewczynka coraz bardziej porastała ciemnymi włosami, które nawet po przycięciu były gęste i zajmowały większość jej ciała. Kiedy stara służąca umarła, ośmioletnia dziewczynka została prawie sama. Młoda służąca, którą wuj wybrał następnie do opieki i której nakazał zachować tajemnicę, bała się jej panicznie i ograniczała się do zostawiania jej jedzenia, sprzątania i krótkiej rozmowy. Zostawała w pokoju na strychu tylko przez chwilę, a później wybiegała, jakby się paliło. Dziewczynka była bardzo samotna i często płakała nocami. Tymczasem gdzieś pod jej stopami, w niższych partiach domu, rosła jej siostra, nie mając pojęcia o jej istnieniu. Druga z bliźniaczek miała gęste, długie, jasne jak pszenica i lśniące jak złoto włosy i mlecznobiałą gładką skórę. Zachwycała wszystkich, którzy pojawiali się we dworze. Kto wie, co byłoby dalej, może żyłyby tak latami, jedna tuż nad drugą, kompletnie nie zdając sobie sprawy ze swojego istnienia, gdyby pewnego razu złotowłosa dziewczynka podczas zabawy nie odkryła przejścia na strych. Podobno jeszcze dziś gdzieś w domu są ukryte przejścia do tamtego pokoju. Znalazła tam swoją bliźniaczkę, choć określenie „bliźniak” brzmiało w tym przypadku jak drwina. Nigdy nie widziała istoty tak bardzo od siebie odmiennej. Na początku widok tej dziwnej dziewczynki ją przeraził, ale szybko się ze sobą zaprzyjaźniły. Odkryły też, że są siostrami, gdyż stara piastunka sporo opowiadała Dziewczynce Wilk o tym, kim jest, co dzieje się we dworze, o jej siostrze, która żyje gdzieś tuż pod jej nogami. Złotowłosa dziewczynka nauczyła Dziewczynkę Wilk czytać i odtąd było to jej ulubione zajecie, kiedy zostawała sama w pokoju na strychu. Trwało to wszystko latami, spotykały się w tajemnicy. Obie dziewczynki bardzo się zaprzyjaźniły i przywiązały do siebie. Aż pewnego dnia coś się wydarzyło…
Tu Franciszka przerwała i milczała, jakby próbowała zebrać myśli. Podejrzewałam jednak, że chce dłużej potrzymać mnie w niepewności i rozpalić moją ciekawość. Nie wiem, czy robiła to z rozmysłem, czy nieświadomie, ale zawsze działało.
— Co takiego? — Nie wytrzymałam.