Dom pośród sosen - Ana Reyes - ebook + audiobook + książka

Dom pośród sosen ebook

Reyes Ana

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Maya Edwards jest dwudziestopięcioletnią Amerykanką z gwatemalskimi, irlandzkimi i

włoskimi korzeniami. Mieszka ze swoim chłopakiem Danem w Bostonie i choć studiowała

kreatywne pisanie, nie może się zebrać do napisania czegokolwiek. Ma też problem z alkoholem, do którego sama przed sobą nie chce się przyznać. Pracuje w centrum ogrodniczym i marzy o przespanej nocy, ponieważ zmaga się ze skutkami odstawienia leku nasennego, który bierze, odkąd jako siedemnastolatka była świadkiem śmierci najlepszej przyjaciółki. Maya wciąż nie może się pozbierać po tym doświadczeniu. Podobnie jak nie potrafi pozbyć się przekonania, że wie, kto ją zamordował... Postanawia w końcu pojechać do rodzinnego Pittsfield, by uwolnić się od nękających ją demonów przeszłości. Jaką tajemnicę skrywa leśna chata niejakiego Franka? Czy Maya ma rację, obwiniając go o śmierć przyjaciółki? A może cierpi na urojenia? I jak pomoże jej niedokończona książka nieżyjącego już ojca?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 348

Oceny
3,4 (36 ocen)
8
9
11
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff

Całkiem niezła

ciekawa, ale nie podoba mi się otwarte zakończenie
00
Zuzapa

Nie oderwiesz się od lektury

Troche dziwne tlumaczenie momentami, ale sama ksiazka jest ok :)
00
Anna-Gesicka1

Z braku laku…

Taka sobie, chociaż widać, że trochę narracyjnie. nieporadna, chce się poznać koniec.
00
AgaDy

Całkiem niezła

dużo tajemnic i sekretów, poplątanie, bohaterka, problemami. rozwiązanie ciekawe, ale czuć niedosyt
00
Gonia125

Dobrze spędzony czas

nie najgorsza ale bez szału
00

Popularność




Prolog

Głę­boko w tym lesie stoi dom, który łatwo prze­oczyć.

Prawdę powie­dziaw­szy, więk­szość osób bez waha­nia stwier­dzi­łaby, że go tam nie ma, i upar­cie obsta­wa­łaby przy swoim. I nie byłyby w błę­dzie. Przy­naj­mniej nie cał­kiem. Ich oczom uka­za­łoby się to, co z domu zostało. Sypiące się fun­da­menty, na któ­rych aż roi się od chwa­stów. Dom, który dawno temu został opusz­czony. Przy­patrz się dokład­nie tej ziemi. Spójrz na ten beton pokie­re­szo­wany przez słońce i lód. To tutaj znaj­duje się komi­nek. Jeżeli przyj­rzysz mu się naprawdę dokład­nie, zapło­nie w nim iskra. Jeśli na nią dmuch­niesz, roz­ża­rzy się. Iskra zamieni się w pło­mień – cie­płe świa­tło w tym zim­nym, ciem­nym lesie.

A jeśli podej­dziesz bli­żej, odsu­niesz się od chłodu, ogień zyska na sile. Buch­nie ci w twarz dymem o zapa­chu palo­nej sosny, który prze­ro­dzi się w woń per­fum, a następ­nie zła­god­nieje do zapa­chu płasz­cza two­jej matki, szep­czą­cej w pokoju obok. Odwróć się, a zoba­czysz ściany – nie­śmiałe jak jele­nie wyła­nia­jące się zza drzew. Zamar­z­nięty beton sta­nie się dywa­nem. Zdej­mij buty. Zostań tu na chwilę. Na zewnątrz wzmaga się wiatr, a w pobliżu sły­chać trzask – to pew­nie okienne skrzy­dła. Drobny śnieg sypie się z nieba, okry­wa­jąc ten przy­tulny dom. Otu­la­jąc go na noc. „Dobra­noc, domeczku, dobra­noc, myszorku”1. Pamię­tasz? Choć raz nie ma po co wsta­wać, nie ma kogo gonić ani przed kim ucie­kać. Z kuchni czuć zapach domu, dźwięk sma­że­nia sauté. Tak kie­dyś wyglą­dał świat. Przed pierw­szą kolką, pierw­szym opa­rze­niem, pierw­szym zagu­bie­niem. I wła­śnie dla­tego to robisz. „Dobra­noc, nik­to­siu, dobra­noc, papko. I dobra­noc star­szej pani, co szep­cze: »Cichutko…«”2.

Wyśpij się porząd­nie, bo kiedy się obu­dzisz, tego domu już nie będzie.

Jeden

Maya jesz­cze o tym nie wie­działa, ale w mediach spo­łecz­no­ścio­wych zaczął krą­żyć pewien fil­mik. Sze­ścio­mi­nu­towy frag­ment kiep­skiej jako­ści nagra­nia z kamery moni­to­ringu. Był wystar­cza­jąco dziwny i nie­po­ko­jący, by w dniu wrzu­ce­nia dobić do kilku tysięcy wyświe­tleń, ale nie na tyle okropny, żeby zyskać wielką popu­lar­ność. Nie dość upiorny, aby zachę­cać do ponow­nego obej­rze­nia. Przy­naj­mniej nie dla więk­szo­ści ludzi. W przy­padku Mai jed­nak sam fakt jego ist­nie­nia był w sta­nie prze­wró­cić do góry nogami wszystko, co zbu­do­wała przez ostat­nie lata. Może cza­sem nie­upo­rząd­ko­wane, ale w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze porządne i solidne życie, które dzie­liła z Danem, chra­pią­cym teraz cicho obok niej w łóżku.

Nie widziała fil­miku, ponie­waż uni­kała wszel­kich ekra­nów. Nie chciała, żeby ich nie­bie­skie świa­tło prze­szka­dzało jej w zaśnię­ciu. Pró­bo­wała już wszyst­kiego na sen: bena­drylu, mela­to­niny, licze­nia wstecz od stu do jed­nego… odwró­ciła zegar, by na niego nie patrzeć, wzięła relak­su­jącą kąpiel, a nawet syrop na kaszel, ale nic nie pomo­gło. To była jej trze­cia bez­senna noc z rzędu. Wpro­wa­dziła się do Dana dopiero na początku tego mie­siąca, a już mogła z łatwo­ścią nary­so­wać z pamięci kształt każ­dego zacieku na sufi­cie wraz z ukła­dem jego roz­ga­łę­zio­nych pęk­nięć.

Obra­ca­jąc się na bok, przy­po­mniała sobie o zasło­nach. Powinna je kupić. U stóp łóżka włą­czyła się farelka. Maya zwy­kle lubiła jej biały szum, ale teraz grze­cho­ta­nie meta­lo­wej kratki nie dawało jej spo­koju. Zrzu­ciła z sie­bie koł­drę, wstała z łóżka i zarzu­ciła na bie­li­znę fla­ne­lową koszulę. W miesz­ka­niu było zimno – cen­tralne ogrze­wa­nie dzia­łało tylko czę­ściowo – ale i tak była zlana potem.

Chłodna drew­niana pod­łoga sta­no­wiła ulgę dla jej stóp, gdy szła ciem­nym kory­ta­rzem. Minęła drugą sypial­nię. Stała teraz pra­wie pusta z wyjąt­kiem rowerka do ćwi­czeń, który Maya i Dan kupili na Cra­ig­slist. W żad­nym z miesz­kań, które dzie­liła z róż­nymi współ­lo­ka­to­rami od czasu stu­diów, nie sta­rała się wpro­wa­dzać ulep­szeń czy jakoś ich deko­ro­wać – zero pla­ka­tów, żad­nych zdjęć w ram­kach. Nic. Jed­nak ostat­nimi czasy zaczęła wpa­dać do T.J. Maxx po pracy w cen­trum ogrod­ni­czym Kelly’s. Sklep mie­ścił się po dru­giej stro­nie par­kingu. Kie­ro­wała się zawsze pro­sto do działu deko­ra­cji wnętrz. Kupo­wała dywany, dywa­niki, sto­liki i inne rze­czy, na które tak naprawdę nie było jej stać.

Miała plany co do tej prze­strzeni. Była zde­ter­mi­no­wana, by uczy­nić ją przy­tulną. Chciała poczuć się w niej jak w domu.

Było tuż przed świ­tem. Szare zimowe świa­tło padało na inne nie­dawne nabytki, które tra­fiły do salonu: sto­lik kawowy, zastę­pu­jący ten, który pod­czas wypro­wadzki zabrał współ­lo­ka­tor Dana. Nowe półki na masę ksią­żek nale­żą­cych do Mai oraz tych zgro­ma­dzo­nych przez jej part­nera. Nowiutka kanapa obita ciem­no­zie­lo­nym aksa­mi­tem. Nad nią – na ścia­nie – wisiał jedyny deko­ra­cyjny, arty­styczny przed­miot, który przy­wio­zła ze sobą. Jedyny, który zacho­wała przez ostat­nie sie­dem lat.

Była to majań­ska tka­nina wiel­ko­ści ręcz­nika kąpie­lo­wego. Gobe­lin w odcie­niach czer­wieni, żółci, zie­leni i nie­bie­skiego. Prze­pla­tały się na nim sym­bole przy­po­mi­na­jące kwiaty i węże. Dla Mai to było coś wię­cej niż zwy­kła deko­ra­cja. Nie wie­działa, co dokład­nie ozna­czają te sym­bole, ale nie miała wąt­pli­wo­ści, że gdzieś w górach Gwa­te­mali żyją ludzie, któ­rzy potra­fią je odczy­tać. Po ciemku minęła gobe­lin w dro­dze do kuchni.

W zle­wie leżały brudne naczy­nia. Tale­rze popla­mione sosem bolo­gnese z kola­cji. Uwiel­biała goto­wać z Danem w ich nowej kuchni. Danie pach­niało czosn­kiem i świe­żymi pomi­do­rami, ale nie sma­ko­wało tak, jak powinno. A może po pro­stu nie była głodna.

A może to dla­tego, że jej żołą­dek był ści­śnięty jak pięść. Dan spy­tał ją, czy coś się stało. Odpo­wie­działa, że wszystko w porządku, ale to nie była prawda. Otwo­rzyła szafkę i odsu­nęła na bok kilka kub­ków do kawy, szkla­nek oraz kie­lisz­ków do wina. Wresz­cie zna­la­zła to, czego szu­kała. Kie­li­szek do szo­tów. Jedna uncja3. Powie­działa sobie, że wła­śnie tyle wypije. Nie wię­cej. A pasek zdjęć, przy­cze­piony magne­sem do zamra­żal­nika, przy­po­mniał jej dla­czego.

Zdję­cia zostały zro­bione z oka­zji Hal­lo­ween w foto­budce znaj­du­ją­cej się w barze, gdzie spę­dzili noc na tań­cach z przy­ja­ciółmi. Maya prze­brała się za Baj­kową Cza­row­nicę – postać, którą wymy­śliła w ostat­niej chwili, pod­czas szu­ka­nia prze­bra­nia w Goodwill. Miała błysz­czące skrzy­dła, spi­cza­sty czarny kape­lusz, nie­bie­ską sukienkę z ceki­nami na koł­nie­rzyku i jakimś cudem zajęła dru­gie miej­sce w kon­kur­sie na naj­lep­szy kostium.

Dan prze­brał się za Maxa z Tam, gdzie żyją dzi­kie stwory. Trudno było zna­leźć szarą jed­no­czę­ściową piżamę, w którą by się zmie­ścił, a co dopiero taką wypro­du­ko­waną w spo­sób etyczny, ale zaczął szu­kać kostiumu z dużym wyprze­dze­niem. Następ­nie przy­szył z tyłu puszy­sty ogon i zro­bił sobie koronę ze zło­tego bry­stolu z recy­klingu.

Maya i Dan wyglą­dali jak totalne prze­ci­wień­stwa. Ona była drobna i miała zaska­ku­jąco atle­tyczną syl­wetkę jak na osobę, która ni­gdy nie upra­wiała sportu. Nato­miast on nale­żał do wyso­kich i wyglą­dał, jakby lubił sobie pojeść, co zresztą było zgodne z prawdą. Miał nie­bie­skie oczy, jasne włosy i krótko przy­strzy­żoną kasz­ta­nową brodę. Nosił oku­lary. Z kolei ona miała oliw­kową skórę i na oko trudno było oce­nić jej pocho­dze­nie etniczne. Ludzie zawsze brali ją za Hin­du­skę, Tur­czynkę, Mek­sy­kankę lub Ormiankę. W rze­czy­wi­sto­ści była w poło­wie Gwa­te­malką, w jed­nej czwar­tej Irlandką i w jed­nej czwar­tej Włoszką. Gęste czarne włosy i wyso­kie kości policz­kowe Majów spo­ty­kały się na jej twa­rzy z irlandz­kim okrą­głym pod­bród­kiem i zadar­tym nosem. Może i wyglą­dali z Danem jak prze­ci­wień­stwa, ale przy­glą­da­jąc się dokład­nie, można było zauwa­żyć, że na każ­dym zdję­ciu wyra­żają coś postawą swo­jego ciała – on pochyla się w jej stronę, a ona zadziera głowę, by spo­tkać się z nim w poło­wie drogi. Wyglą­dali na szczę­śli­wych. A ona dodat­kowo na pijaną – wpraw­dzie trzy­mała się na nogach, ale ledwo.

Wyjęła z zamra­żal­nika butelkę ginu. Biała mgiełka zaczęła uno­sić się z szyjki po zdję­ciu zakrętki. Napeł­niła kie­li­szek po brzegi, pod­nio­sła go w toa­ście dla ich roze­śmia­nych twa­rzy, uwiecz­nio­nych na zdję­ciach pod­czas wygłu­pów – Na zdro­wie! – i zło­żyła sobie obiet­nicę: jutro rano powie Danowi, dla­czego przez ostat­nich kilka dni nie była sobą. Dla­czego nie mogła ani spać, ani jeść. Powie mu, że odsta­wiła klo­no­pin.

Pro­blem w tym, że Dan nie wie­dział, że Maya w ogóle przyj­mo­wała ten lek. Kiedy się poznali, brała go już co noc na sen. Prze­cież to nic takiego – swego czasu dostała nawet receptę – po co miała o tym wspo­mi­nać? Komuś, z kim rand­ko­wała?

Przed Danem nie uma­wiała się z nikim dłu­żej niż przez mie­siąc. Jed­nak z nim jeden mie­siąc nie­po­strze­że­nie zamie­nił się w trzy i zanim się zorien­to­wała, minęło dwa i pół roku.

Jak wytłu­ma­czyć, dla­czego tak długo zwle­kała z tym wyzna­niem? Albo dla­czego w ogóle zde­cy­do­wała się brać klo­no­pin?

I co Dan by sobie pomy­ślał, gdyby się dowie­dział, że tabletki pocho­dzą nie z apteki, tylko od jej przy­ja­ciółki Wendy?

Maya racjo­na­li­zo­wała swoje uza­leż­nie­nie na wiele spo­so­bów. Wma­wiała sobie, że to nie kłam­stwo, tylko prze­ocze­nie z jej strony, że trzyma tabletki w torebce, w bute­leczce po aspi­ry­nie dla wygody, a nie po to, by je ukryć. Zamie­rzała powie­dzieć Danowi. Cze­kała tylko na odpo­wiedni moment – kiedy prze­sta­nie brać klo­no­pin (co przez cały ten czas pla­no­wała zro­bić) i jej nałóg sta­nie się tylko wspo­mnie­niem.

Ale teraz skoń­czyły się małe żółte tabletki, a Wendy, przy­ja­ciółka ze stu­diów, nie odbie­rała jej tele­fo­nów. Maya już kil­ka­na­ście razy pró­bo­wała się z nią skon­tak­to­wać – pisała ese­mesy, wysy­łała maile, a nawet dzwo­niła, ale zero odzewu. Jesz­cze kilka lat po ukoń­cze­niu stu­diów były ze sobą bli­sko. Głów­nie dla­tego, że obie miesz­kały w pobliżu Uni­wer­sy­tetu Bostoń­skiego i lubiły impre­zo­wać. Rzadko widy­wały się w ciągu dnia, ale wie­czo­rem i w nocy piły w swoim towa­rzy­stwie kilka razy w tygo­dniu. Jed­nak teraz, gdy Maya ogra­ni­czyła picie, spo­ty­kały się coraz rza­dziej. Patrząc wstecz, zdała sobie sprawę, że ich comie­sięczne brun­che od pew­nego czasu spro­wa­dzały się do trans­ak­cji: pięć­dzie­siąt dola­rów za dzie­więć­dzie­siąt mili­gra­mów klo­no­pinu.

Czy to dla­tego Wendy nie odpo­wia­dała na jej wia­do­mo­ści? Nie oddzwa­niała?

Im bar­dziej Maya odczu­wała skutki odsta­wie­nia leku – bez­sen­ność i wra­że­nie, jakby jej mózg dosłow­nie pło­nął, a po skó­rze cho­dziły mrówki – tym czę­ściej zasta­na­wiała się, czy Wendy wie­działa, jakie to będzie pie­kło.

Maya nie miała poję­cia. Psy­chia­tra, dok­tor Barry, który sie­dem lat temu prze­pi­sał jej klo­no­pin, nie wspo­mi­nał nic o poten­cjale uza­leż­nia­ją­cym. Powie­dział tylko, że tabletki pomogą jej zasnąć. I poma­gały. Przez pewien czas. Mijały kolejne mie­siące, a ona potrze­bo­wała coraz wię­cej i wię­cej leku, by osią­gnąć ten sam efekt co wcze­śniej, a dok­tor Barry zawsze chęt­nie słu­żył pomocą. Zwięk­szał dawkę jed­nym ruchem pióra. Aż do momentu, gdy Maya skoń­czyła stu­dia i stra­ciła ubez­pie­cze­nie. Kiedy nie było jej już stać na sesje, klo­no­pinowe źró­dełko wyschło i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że nie jest w sta­nie zasnąć bez table­tek. Już nie.

Na szczę­ście Wendy rów­nież dosta­wała recepty na klo­no­pin i nie ufała zbyt­nio ani psy­chia­trom, ani psy­chia­trii jako takiej. Nie brała więc żad­nych leków prze­pi­sy­wa­nych jej przez leka­rza. Wolała je sprze­da­wać lub wymie­niać na inne sub­stan­cje. Maya kupo­wała klo­no­pin od Wendy przez ostat­nie trzy lata. Odkąd skoń­czyła stu­dia. Przez cały ten czas mówiła sobie, że z tym skoń­czy. Wie­działa, że nie będzie łatwo, ale też nie przy­pusz­czała, że może być aż tak ciężko. Wygo­oglo­wa­nie obja­wów odsta­wien­nych też nie­spe­cjal­nie jej pomo­gło. To, co zna­la­zła, nie napa­wało opty­mi­zmem. Bez­sen­ność, spa­dek nastroju, poczu­cie nie­po­koju, drgawki, skur­cze mię­śni, para­noja, nad­mierne pobu­dze­nie… to jesz­cze pół biedy. Takie objawy mogła jakoś prze­bo­leć. Nato­miast to, czego się oba­wiała, to moż­li­wość wystą­pie­nia halu­cy­na­cji.

Użyła całej siły woli do zakrę­ce­nia butelki ginu i wło­że­nia jej z powro­tem do zamra­żal­nika. Poszła do łazienki i wzięła łyk nyqu­ilu, krzy­wiąc się, pod­czas gdy syrop spły­wał jej w dół gar­dła. Odbi­cie spo­glą­dało na nią z lustra. Wyglą­dało upior­nie w świe­tle wpa­da­ją­cym przez wyso­kie okno z matową szybą. Jej skóra była blada i wil­gotna, a oczo­doły przy­po­mi­nały kra­tery. Objawy odsta­wie­nia klo­no­pinu nie tylko ode­brały jej ape­tyt. Spra­wiły, że nie odczu­wała łak­nie­nia. Zauwa­żyła, że traci na wadze, a jej kości policz­kowe i oboj­czyki stały się bar­dziej wydatne. Patrząc w lustro, zmu­siła się do roz­luź­nie­nia zaci­śnię­tej szczęki.

W salo­nie zapa­dła się w kanapę i zdjęła prze­po­coną fla­ne­lową koszulę. Włą­czyła lampkę do czy­ta­nia i pró­bo­wała zatra­cić się w powie­ści – kry­mi­nale, w który wcze­śniej się wcią­gnęła. Jed­nak teraz zła­pała się na tym, że w kółko czyta ten sam aka­pit. Nawet cisza wyda­wała jej się za gło­śna. Wkrótce z ulicy zaczną docho­dzić do niej głosy osób cze­ka­ją­cych na zie­loną linię oraz trza­ska­nie drzwiami samo­cho­do­wymi przez ludzi, któ­rzy zapar­ko­wali wzdłuż kra­węż­nika.

Usły­szała kroki i odwró­ciła się, by zoba­czyć Dana wyła­nia­ją­cego się z ciem­no­ści kory­ta­rza. Wyglą­dał, jakby był w pół­śnie. Włosy ster­czały mu na wszyst­kie strony. Późno się poło­żył, bo zaku­wał do egza­mi­nów na trze­cim roku prawa.

Oboje mieli po dwa­dzie­ścia pięć lat, ale Dan robił wię­cej ze swoim życiem, a przy­naj­mniej ona tak to widziała. Wkrótce skoń­czy stu­dia, podej­dzie do egza­minu adwo­kac­kiego i zacznie szu­kać pracy. Tego wszyst­kiego aku­rat mu nie zazdro­ściła w prze­ci­wień­stwie do wiary w sie­bie. Chciał zostać praw­ni­kiem spe­cja­li­zu­ją­cym się w ochro­nie śro­do­wi­ska i odkąd go poznała, wła­śnie do tego dążył, pod­czas gdy ona od ukoń­cze­nia stu­diów pra­co­wała w cen­trum ogrod­ni­czym Kelly’s, gdzie zaj­mo­wała się klien­tami i rośli­nami donicz­ko­wymi.

Nie cho­dziło o to, że postrze­gała tę pracę jako coś poni­żej swo­ich moż­li­wo­ści, ale cza­sami się mar­twiła, że Dan tak uważa albo patrzy z góry na jej ewi­dentny brak zapału i deter­mi­na­cji. Na początku ich zna­jo­mo­ści powie­działa mu, że chce zostać pisarką. Sta­rał się ją wspie­rać w reali­za­cji tego marze­nia; od czasu do czasu pytał, kiedy będzie mógł prze­czy­tać jej dzieło. Jed­nak prawda była taka, że od ostat­niego roku stu­diów Maya niczego nie napi­sała.

Ostat­nimi czasy już o to nie pytał. Jakby prze­stał wie­rzyć, że kie­dy­kol­wiek zbie­rze się w sobie i coś napi­sze.

Zmru­żył oczy i spoj­rzał na nią przez mrok. Sie­działa na kana­pie w samej bie­liź­nie, pod­czas gdy on miał na sobie spodnie dre­sowe, weł­niane skar­pety i koszulkę z dłu­gimi ręka­wami.

– Hej… – powie­dział zaspa­nym gło­sem. – Wszystko dobrze?

Przy­tak­nęła.

– Nie mogłam zasnąć.

Ale Dan nie był głupi. Wręcz prze­ciw­nie. Był sza­le­nie inte­li­gentny – mię­dzy innymi dla­tego go kochała. Wie­dział, że coś jest nie tak, a ona chciała mu o tym powie­dzieć – w końcu obie­cała sobie, że to zrobi – ale to nie był odpo­wiedni moment (znowu). Pod­nio­sła się z kanapy, zarzu­ciła na ramiona fla­ne­lową koszulę, która teraz wydała jej się gry­ząca, i prze­szła przez salon, aby poło­żyć Danowi rękę na ramie­niu.

– Wła­śnie mia­łam wra­cać do łóżka – dodała.

Spoj­rzała w jego zmę­czone oczy i prze­szła obok niego do sypialni.

Trudno powie­dzieć, kiedy zro­bił się tam taki bała­gan. Żadne z nich nie było z natury czy­ścio­chem, ale jakoś udało im się utrzy­mać porzą­dek w salo­nie i kuchni. Jed­nak ponie­waż goście ni­gdy nie mieli powodu, aby wcho­dzić do sypialni, Maya i Dan zosta­wiali w niej ubra­nia na pod­ło­dze, brudne kubki, kie­liszki do wina i poroz­wa­lane wszę­dzie książki. A ostat­nio zro­biło się jesz­cze gorzej.

Mai ni­gdy wcze­śniej bała­gan tak nie prze­szka­dzał, jed­nak teraz, kiedy ten pokój odzwier­cie­dlał stan jej umy­słu, czuła się w nim nie­swojo.

Poło­żyła się i zamknęła oczy. Dan wydał z sie­bie odgłos, jakby chciał coś powie­dzieć. Cze­kała. Cze­kała, dopóki jego oddech nie stał się mia­rowy. Zasnął.

Maya poszła w jego ślady. Od razu pogrą­żyła się we śnie. W jed­nej chwili słu­chała odde­chu Dana, a w następ­nej była już w dro­dze do chaty Franka. Na jawie nie pamię­tała tego miej­sca, ale we śnie znała drogę na pamięć: naj­pierw wąską ścieżką przez las, a potem przez mostek. Chata znaj­do­wała się na pola­nie. Była oto­czona ścianą drzew. Dwa bujane fotele stały puste na ganku. Drzwi były zamknięte, ale w swo­ich snach ona zawsze miała klucz.

Weszła do środka, lecz nie dla­tego, że chciała. Nie miała wyboru. Jakaś jej część – ta, która śniła – upar­cie nale­gała, żeby powra­cała tu co noc, jakby miała w tym miej­scu jakieś zada­nie do wyko­na­nia. Jakby musiała coś zro­zu­mieć. Ogień trza­skał przy­jem­nie w wyso­kim kamien­nym kominku. Stół był nakryty dla dwóch osób: miski, łyżki i szklanki, które jesz­cze nie zostały napeł­nione. W garnku na kuchence goto­wała się kola­cja. Jakiś gulasz. Goto­wane mięso, roz­ma­ryn, czo­snek i tymia­nek. Pach­niało cudow­nie. Sma­ko­wi­cie. Czuła, że jej ciało zaczyna się odprę­żać nawet pomimo kieł­ku­ją­cego w niej prze­ra­że­nia, które owi­jało się wokół serca.

Miała wra­że­nie, że to nie sen.

Wie­działa, że Frank tu jest. Zawsze tu był. Zza okna docho­dził szum stru­myka. Deli­katny, spo­kojny dźwięk. Ale ona wie­działa swoje. Wie­działa o nie­bez­pie­czeń­stwie. Cza­iło się tutaj. Tuż pod powierzch­nią, wple­cione w tka­ninę tego miej­sca. Nie­bez­pie­czeń­stwo drze­mało w jego przy­tul­no­ści. W jego cie­ple. A nawet w dźwięku stru­myka. W deli­kat­nym szem­ra­niu, które sta­wało się coraz gło­śniej­sze. Woda pły­nęła po kamie­niach w szyb­kim tem­pie. Ryt­micz­nym i natar­czy­wym. Wyda­wany przez nią dźwięk sta­wał się coraz gło­śniej­szy i wyraź­niej­szy, aż w końcu Maya miała wra­że­nie, że stru­myk stara się jej coś powie­dzieć. Ze szmeru zaczęły się wyła­niać słowa, ale zni­kały, zanim zdą­żyła je wyła­pać.

Słu­chała, pró­bu­jąc zro­zu­mieć ten prze­kaz, aż zdała sobie sprawę, że to nie stru­myk do niej mówi, tylko Frank.

Stał za nią i szep­tał jej do ucha. Miała gęsią skórkę. Każdy wło­sek na jej ciele sta­nął dęba. Serce waliło jak mło­tem, a w uszach pisz­czało z prze­ra­że­nia, gdy powoli zaczęła się odwra­cać.

Wtedy, zlana potem, otwo­rzyła oczy.

Rzadko kiedy pamię­tała swoje sny po prze­bu­dze­niu, a jeśli już, to zazwy­czaj te wspo­mnie­nia były dość mgli­ste. Jed­nak odkąd prze­stała brać klo­no­pin, sypiała płytko, coraz bar­dziej nie­spo­koj­nie, a jej sny stały się wyra­zist­sze. Pozo­sta­wiały po sobie mgli­ste poczu­cie stra­chu. Się­gnęła po zegar i obró­ciła go w swoją stronę. Piąta czter­dzie­ści dzie­więć. Ostroż­nie, tak by nie obu­dzić Dana, po raz kolejny pod­nio­sła się z łóżka, wzięła lap­top z biurka i na pal­cach prze­szła do salonu.

Włą­czyła play­li­stę z koją­cymi dźwię­kami natury i wycią­gnęła prze­pis na nie­miecki tort cze­ko­la­dowy jej mamy. Dziś wie­czo­rem ona i Dan mieli przed sobą dwie godziny jazdy do Amherst na uro­dziny. Jego mamy. Nor­mal­nie cie­szy­łaby się na takie spo­tka­nie – lubiła rodzi­ców Dana i sama zapro­po­no­wała (zanim skoń­czyły jej się tabletki), że upie­cze z tej oka­zji tort – ale teraz zasta­na­wiała się, w jaki spo­sób pod­czas kola­cji we czworo uda jej się ukryć, że coś jest z nią nie tak.

Chciała, żeby ją zaak­cep­to­wali. Kiedy spo­tkała się z nimi po raz pierw­szy, ojciec Dana wpadł na pomysł, że faj­nie byłoby poroz­ma­wiać z nią po hisz­pań­sku. Wypa­dło to dość nie­zręcz­nie, ponie­waż hisz­pań­ski Mai był na żenu­ją­cym pozio­mie. Brzmiała jak typowa anglo­ję­zyczna osoba, która uczyła się tego języka w szkole śred­niej. Prze­cią­gała samo­gło­ski i uży­wała cza­sow­ni­ków nie w tym cza­sie, co trzeba, pod­czas gdy ojciec Dana potra­fił zawsze odpo­wied­nio wymó­wić „r”. „Prze­pra­szam”, powie­działa w końcu po angiel­sku i od tam­tej pory pró­bo­wała zre­ha­bi­li­to­wać się w oczach rodzi­ców swo­jego part­nera.

Greta i Carl, podob­nie jak ich syn, byli inte­li­gen­tami. Inte­lek­tu­ali­stami. Ona była foto­re­por­terką, a on – nauczy­cie­lem pią­tych klas i wie­lo­ję­zycz­nym poetą. Mai zale­żało na tym, żeby ją lubili, ale przede wszyst­kim chciała być taka jak oni. Nie zamie­rzała wiecz­nie tkwić w cen­trum ogrod­ni­czym Kelly’s. Wpraw­dzie jej mama pra­co­wała w kuchni luk­su­so­wego ośrodka odwy­ko­wego, w któ­rym zaj­mo­wała się pie­cze­niem chleba, ale ojciec też był pisa­rzem. Chciała powie­dzieć to rodzi­com Dana. Jed­nak wtedy prawdopodob­nie by o niego dopy­ty­wali, a wtedy Maya musia­łaby powie­dzieć, że zmarł przed jej naro­dzi­nami. Takie wyzna­nie zawsze pro­wa­dziło do nie­zręcz­no­ści. Zawsze. Nikt ni­gdy nie wie­dział, co powie­dzieć w takiej sytu­acji, a ostat­nie, czego Maya pra­gnęła tego wie­czoru, to wię­cej nie­zręcz­no­ści.

W razie czego powie im po pro­stu, że nie czuje się naj­le­piej, co zresztą jest prawdą. Zakryje maki­ja­żem cie­nie pod oczami i postara się nie wier­cić na krze­śle. Będzie się uśmie­chać. Tylko nie za sze­roko. I nie za lekko. Wtedy nikt się nie domy­śli, że tak mało spała.

Pocie­ra­jąc skro­nie, pró­bo­wała sku­pić się na dźwię­kach wodo­spadu pły­ną­cych z gło­śni­ków. Stwo­rzyła listę skład­ni­ków, któ­rych nie mieli, a potrze­bo­wali na tort: grubo roz­drob­nio­nego kokosu, maślanki i orze­chów pekan. Następ­nie, nie mogąc sku­pić się na książce, weszła na YouTube i prze­wi­nęła wiele kana­łów, które miała sub­skry­bo­wane. Potrze­bo­wała cze­goś, co przy­cią­gnie i zdoła zatrzy­mać jej uwagę. Odwróci od nęka­ją­cego ją pra­gnie­nia. Da mózgowi chwilę wytchnie­nia.

Tyle że nie korzy­stała z żad­nych mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Jej przy­ja­ciele uwa­żali to za prze­jaw eks­cen­try­zmu, Dan twier­dził, że to powiew świe­żo­ści, a ona zdo­łała prze­ko­nać samą sie­bie, że chce przez to prze­ka­zać pewną ideę, zaak­cen­to­wać istotny pro­blem spo­łeczny i swoją postawę wobec niego. Może i tak, przy­naj­mniej do pew­nego stop­nia, ale prawda była o wiele bar­dziej zło­żona i nie powinna o tym myśleć teraz, kiedy poziom jej nie­po­koju się­gnął zenitu.

Obej­rzała krótki fil­mik o kocie, który wycho­wy­wał osie­ro­co­nego beagle’a, a następ­nie o boston ter­rie­rze z talen­tem do jazdy na desko­rolce. Nie miała ani zdję­cia pro­fi­lo­wego, ani żad­nych innych infor­ma­cji, które mogłyby iden­ty­fi­ko­wać ją w sieci, ale rzecz jasna nie sta­no­wiło to żad­nej prze­szkody, by otrzy­my­wała sper­so­na­li­zo­wane reklamy i reko­men­da­cje.

Póź­niej zasta­na­wiała się, czy to wła­śnie dla­tego ten fil­mik poja­wił się w suge­ro­wa­nych dla niej tre­ściach. Dziew­czyna umiera przed kamerą. Oczy­wi­ście, że klik­nęła. Jak mogłaby nie klik­nąć? Zgod­nie z tytu­łem sze­ścio­mi­nu­towe nagra­nie pocho­dziło z kamery moni­to­ringu baru w Pit­ts­field w sta­nie Mas­sa­chu­setts, czyli z rodzin­nego mia­sta Mai. Choć wyglą­dało, jakby powstało w latach pięć­dzie­sią­tych, musiało być sto­sun­kowo nowe, ponie­waż nie koja­rzyła tego miej­sca z rzę­dem błysz­czą­cych lóż, w więk­szo­ści pustych, usta­wio­nych wzdłuż ściany z oknami. Wyglą­dało na to, że nagra­nie powstało za dnia. Było kolo­rowe, ale też naprawdę kiep­skiej jako­ści. Wszystko wyda­wało się roz­myte: pod­łoga w czarno-białą sza­chow­nicę, zdję­cia zabyt­ko­wych samo­cho­dów na ścia­nach. Jedy­nymi klien­tami baru byli czte­ro­oso­bowa rodzina i dwóch star­szych męż­czyzn piją­cych kawę.

Kamera była skie­ro­wana na drzwi wej­ściowe, aby w razie czego móc moż­li­wie jak naj­le­piej uchwy­cić prze­stępcę, który wej­dzie do lokalu z bro­nią lub uciek­nie z ukra­dzio­nymi pie­niędzmi. Jed­nak tym razem niczego takiego nie zare­je­stro­wała. Gdy drzwi się otwo­rzyły, kamera uchwy­ciła cał­kiem zwy­czajną parę – męż­czy­znę po trzy­dzie­stce i nieco mło­dziej od niego wyglą­da­jącą kobietę, która tro­chę przy­po­mi­nała Mayę. Miała okrą­głą twarz z wyso­kim czo­łem i ciem­nymi oczami. Wyglą­dała na pro­sto­duszną.

Męż­czy­zną na nagra­niu był Frank Bel­lamy.

Maya nie miała co do tego wąt­pli­wo­ści. Wpraw­dzie nie widziała go od sied­miu lat, ale nie pomy­li­łaby tego wąskiego pod­bródka i lekko krzy­wego nosa z żad­nym innym. Podob­nie jak luzac­kiego kroku i roz­czo­chra­nych wło­sów. Ze względu na jakość nagra­nia na twa­rzy Franka nie było widać żad­nych oznak sta­rze­nia się, przez co wyglą­dał dokład­nie tak, jak go zapa­mię­tała. Jakby upływ czasu zupeł­nie go nie doty­czył. Maya patrzyła, jak para siada w loży, naprze­ciwko sie­bie i pod­nosi ze sto­lika lami­no­wane menu. Następ­nie do nowo przy­by­łych klien­tów pode­szła kel­nerka z dzban­kiem wody i przy­jęła ich zamó­wie­nia, któ­rych ni­gdzie sobie nie zapi­sała.

To, co działo się potem, wyglą­dało jak nor­malna roz­mowa mię­dzy Fran­kiem i jego towa­rzyszką, z tą róż­nicą, że tylko on mówił. Kobieta słu­chała pochy­lona w stronę kamery. Jej twarz była widoczna, a jego lekko odwró­cona w drugą stronę – tak że kamera mogła uchwy­cić jedy­nie prawe ucho, poli­czek, oko i kącik ust Franka.

Płuca Mai objęły zimne macki.

Po pię­ciu minu­tach nagra­nia wciąż wła­ści­wie nic się nie działo. Praw­do­po­dob­nie wiele osób nie dotrwało do tego momentu i nie obej­rzało fil­miku do końca. Nawet click­ba­itowy tytuł nie wystar­czy, by utrzy­mać uwagę i zain­te­re­so­wa­nie więk­szo­ści widzów na tak długo. Taki chwyt działa tylko do pew­nego momentu. Ktoś, kto zamie­ścił nagra­nie, powi­nien roz­wa­żyć jego edy­cję. Wycię­cie czę­ści tej przy­dłu­giej, jed­no­stron­nej kon­wer­sa­cji. Z dru­giej strony moż­liwe, że rze­czony frag­ment został pozo­sta­wiony celowo. By poka­zać, że to, co było póź­niej, naprawdę wzięło się zni­kąd.

Maya pochy­liła się nad ekra­nem, pró­bu­jąc odczy­tać emo­cje na twa­rzy kobiety. Wyda­wała się śred­nio zain­te­re­so­wana tym, co mówił Frank. Patrząc na nią, trudno było zna­leźć jakie­kol­wiek wska­zówki co do jej myśli i odczuć. Frank mógł opo­wia­dać jakąś histo­rię, naj­wy­raź­niej pozba­wioną humoru i ele­mentu zasko­cze­nia. Nie­wy­klu­czone też, że dawał jej pew­nego rodzaju instruk­cje czy też obja­śniał drogę.

Rów­nie dobrze kobieta mogłaby być stu­dentką sie­dzącą na tyłach sali wykła­do­wej. Nie zdjęła nawet żół­tej pucho­wej kurtki. Jej łagodne spoj­rze­nie było sku­pione na jego twa­rzy. Łok­cie i przed­ra­miona oparła o sto­lik. Maya spraw­dziła, że do końca fil­miku pozo­stało tylko dwa­dzie­ścia sekund. Wtedy to się stało.

Kobieta zako­ły­sała się na swoim miej­scu. Z sze­roko otwar­tymi oczami zgięła się w talii. Nie pod­jęła żad­nej próby amor­ty­za­cji upadku. Jej przed­ra­miona wciąż spo­czy­wały na sto­liku, pod­czas gdy głowa opa­dła. W innych oko­licz­no­ściach nagłość tej sceny mogłaby się wydać komiczna jak w przy­padku klauna, który ląduje twa­rzą w tar­cie z kre­mem bana­no­wym. Tyle że tutaj nie było ani cia­sta, ani śmie­chu. Jedy­nie krótka pauza, zanim Frank zerwał się z miej­sca, pośpie­szył do kobiety i zaczął coś mówić, praw­do­po­dob­nie jej imię. Teraz, gdy miał twarz zwró­coną w stronę kamery, łatwo można było dostrzec jego strach i zasko­cze­nie.

Kiedy przy­cią­gnął ją do sie­bie, kobieta zawi­sła całym cię­ża­rem mar­twego ciała na jego ramie­niu. Frag­ment nagra­nia moni­to­ringu zakoń­czył się w momen­cie, gdy do pary pod­bie­gła kel­nerka. Jed­nak na chwilę przed tym oczy Franka się pod­nio­sły. Spoj­rzały w kamerę. Maya miała wra­że­nie, że patrzy pro­sto na nią.

Drżą­cymi rękami zamknęła lap­top.

Fil­mik został wrzu­cony nie­całe trzy dni temu, a już zebrał sie­dem­dzie­siąt dwa tysiące wyświe­tleń. Frank miał wszel­kie powody, by sądzić, że Maya go obej­rzy. Co ozna­czało, że ona miała wszel­kie powody do stra­chu. W końcu nie pierw­szy raz widziała, jak ktoś umiera w jego obec­no­ści.

Dwa

Życie Aubrey West zakoń­czyło się w pogodny letni dzień. Była naj­lep­szą przy­ja­ciółką Mai w liceum i zmarła na krótko przed jej wyjaz­dem na stu­dia. Śmierć Aubrey nie została uwiecz­niona przez kamerę, ale i tak wzbu­dziła spore zain­te­re­so­wa­nie: krę­cono o niej rela­cje tele­wi­zyjne, pisano arty­kuły do gazet i roz­sie­wano prze­różne plotki. W końcu zdrowa sie­dem­na­sto­latka ni stąd, ni zowąd padła tru­pem. Skoro jej mogło się przy­da­rzyć coś takiego…, myśleli ludzie.

Aubrey, podob­nie jak dziew­czyna z fil­miku na YouTu­bie, tuż przed śmier­cią roz­ma­wiała z Fran­kiem i Maya była prze­ko­nana, że to wła­śnie on zabił jej przy­ja­ciółkę. Podej­rze­wała, dla­czego to zro­bił, ale nie potra­fiła wytłu­ma­czyć, w jaki spo­sób, a ponie­waż bra­ko­wało jej dowo­dów (i z cza­sem także zaufa­nia do samej sie­bie, swo­jej per­cep­cji, a nawet poczy­tal­no­ści), osta­tecz­nie nie miała innego wyboru, jak pójść do przodu. Zosta­wić ten roz­dział za sobą.

A przy­naj­mniej spró­bo­wać.

Maya zawsze lubiła sobie popić. A przy­naj­mniej od czasu, gdy po raz pierw­szy Aubrey zwi­nęła mamie pół litra wódki. Wypiły ją wymie­szaną z Sunny D. Jed­nak wtedy jej podej­ście do picia było inne. Jako nasto­latki ona i Aubrey szu­kały wszel­kich spo­so­bów na dobrą zabawę. Haj. Jed­no­cze­śnie uwa­żały, że dzieli je prze­paść od szkol­nych wyko­le­jeń­ców. Dzie­cia­ków, które wymy­kały się na par­king mię­dzy lek­cjami, a potem snuły się po kory­ta­rzach z czer­wo­nymi oczami i wisiały przy swo­ich szaf­kach. Maya dosta­wała naj­wyż­sze oceny bez więk­szego wysiłku. Aubrey, cho­ciaż jej stop­nie ni­gdy tego nie odzwier­cie­dlały, rów­nież była na swój spo­sób nie­zwy­kle bystra. Świet­nie rozu­miała ludzi. Potra­fiła wła­ści­wie odczy­ty­wać ich dzia­ła­nia. Przej­rzeć na wylot. Kiedy była mała, jej rodzina czę­sto się prze­pro­wa­dzała, więc miała duże doświad­cze­nie w nawią­zy­wa­niu zna­jo­mo­ści, ale nie umiała ich pod­trzy­my­wać.

Kiedy Maya poznała ją w dzie­wią­tej kla­sie4 na angiel­skim, Aubrey była nową uczen­nicą – tajem­ni­czą i intry­gu­jącą dla wszyst­kich, zwłasz­cza dla chło­pa­ków, któ­rych przy­cią­gała swo­imi zie­lo­nymi oczami i chy­trym uśmie­chem. W ciągu pierw­szych kilku tygo­dni cie­szyła się popu­lar­no­ścią. Maya była tylko jedną z wielu dziew­czyn, z któ­rymi Aubrey się wtedy zakum­plo­wała. Jed­nak żadne inne jej przy­jaź­nie nie prze­trwały próby czasu. Tylko tę z Mayą pie­lę­gno­wała. Obie o nią dbały.

Miały przy­go­to­wać w parze pro­jekt o Emily Dic­kin­son i tak połą­czyła je poezja. To dzięki niej tak dobrze się doga­dy­wały. Obie potra­fiły dać się porwać pięk­nemu wer­sowi. Poza tym łączył je brak przy­na­leż­no­ści – Aubrey miała na stałe przy­kle­joną łatkę „nowej laski”, a Maya przez cały czas sie­działa z nosem w książ­kach. Wyglą­dała na Laty­no­skę, ale dora­stała z białą samotną matką. Poza tym nie­wiele wie­działa o swo­jej rodzi­nie w Gwa­te­mali. Czuła, że nie pasuje do innych laty­no­skich dzie­cia­ków. Jed­no­cze­śnie to, że nie była biała, spra­wiało, że wyróż­niała się w Pit­ts­field. Odsta­wała.

Spę­dzała więk­szość czasu na czy­ta­niu i wymy­śla­niu histo­rii. Lepiej doga­dy­wała się z nauczy­cie­lami niż z rówie­śni­kami, ale nie miała z tym pro­blemu. Zamie­rzała pójść w ślady ojca i zostać pisarką. Taki był jej plan: pisać książki i zyskać sławę. Zosta­wić Pit­ts­field za sobą.

Dostała się na pra­wie wszyst­kie uczel­nie, do któ­rych zło­żyła papiery. Wybrała Uni­wer­sy­tet Bostoń­ski ze względu na tam­tej­szy pro­gram kre­atyw­nego pisa­nia oraz sty­pen­dia, które jej przy­znano. Jed­nak tydzień przed roz­po­czę­ciem przez nią stu­diów Aubrey zmarła.

I tak życie Mai podzie­liło się na przed i po.

Stra­ciła naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. Widziała śmierć Aubrey na wła­sne oczy, jed­nak do dziś czuła, że za tym nie­szczę­śli­wym zda­rze­niem stało coś wię­cej. Jakby oglą­dała sztuczkę magiczną, rozu­mie­jąc, że to była ilu­zja, ale nie wie­dząc, w czym tkwi jej sekret. Jak magik to zro­bił.

To wszystko nie trzy­mało się kupy. Aubrey była zdrowa, nic jej nie dole­gało. W prze­szło­ści nie cier­piała na żadne poważ­niej­sze scho­rze­nia. Sek­cja zwłok rów­nież nie oka­zała się pomocna. Lekarz medy­cyny sądo­wej stwier­dził jedy­nie, że była to „nagła nie­wy­ja­śniona śmierć” – naj­wy­raź­niej tak okre­ślał sytu­acje, w któ­rych ktoś padał tru­pem bez żad­nego powodu. Naj­czę­ściej w podob­nych przy­pad­kach tra­ge­dię przy­pi­sy­wano aryt­mii serca lub pew­nego rodzaju napa­dowi lub ata­kowi.

Ale Maya wie­działa swoje. To był Frank.

Nie potra­fiła tego udo­wod­nić, a nawet wytłu­ma­czyć, ale upie­rała się, że w jakiś spo­sób zdo­łał ich wszyst­kich oszu­kać. Żad­nej broni. Żad­nej tru­ci­zny. Żad­nej krwi. Żad­nych ran. Może gdyby miała choć cień dowodu, poli­cja potrak­to­wa­łaby ją poważ­nie. Jed­nak w tej sytu­acji jedy­nie prze­słu­chali Franka. Nie mieli żad­nego powodu, by go zatrzy­mać. Za to Mayę uczu­lili na moż­liwe kon­se­kwen­cje fał­szy­wych oskar­żeń, pod­kre­śla­jąc, że w taki spo­sób można zruj­no­wać czło­wie­kowi życie.

Mama Mai miała dla niej wię­cej cier­pli­wo­ści i wyro­zu­mia­ło­ści, jed­nak kiedy oka­zało się, że podej­rze­nia córki nie tylko się nie potwier­dziły, ale były wręcz bez sensu, zaczęła się mar­twić o jej zdro­wie psy­chiczne. Miała ku temu powody. Cho­roba psy­chiczna była w ich rodzi­nie jak klą­twa, która w ówcze­snym wieku Mai – sie­dem­na­stu lat – mogła zacząć dawać o sobie znać.

Z tego powodu dziew­czyna tra­fiła pod opiekę dok­tora Barry’ego. Jej mama zna­la­zła go na jed­nej z żół­tych stron książki tele­fo­nicz­nej.

Już na pierw­szym godzin­nym spo­tka­niu dok­tor Barry zdia­gno­zo­wał u niej krót­ko­trwałe zabu­rze­nie psy­cho­tyczne. Mogła je wywo­łać śmierć bli­skiej osoby. Powie­dział, że Maya cierpi na uro­je­nia i stąd biorą się jej podej­rze­nia oraz obawy co do Franka. Jed­no­cze­śnie zapew­nił, że nie ona pierw­sza reaguje myśle­niem magicz­nym na tak nagłą i nie­spo­dzie­waną śmierć. To tak w ramach pocie­sze­nia. Mniej niż dwie osoby na sto tysięcy nagle umie­rają z powo­dów, któ­rych nie udaje się ziden­ty­fi­ko­wać pod­czas autop­sji.

W nie­któ­rych kul­tu­rach winą za takie zgony obar­cza się złe duchy. Umysł zawsze będzie pró­bo­wał wyja­śnić to, czego nie może zro­zu­mieć. Będzie wymy­ślał histo­rie, teo­rie, a nawet całe sys­temy wie­rzeń. A umysł Mai – jak to powie­dział dok­tor Barry – był z gatunku tych, które widziały twa­rze w chmu­rach i wia­do­mo­ści w liściach her­baty. Wzory tam, gdzie inni niczego nie dostrze­gali. Była to oznaka buj­nej wyobraźni, ale takiej, która może pła­tać figle.

Leki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne stłu­miły nie­da­jące jej spo­koju poczu­cie, że Fran­kowi udało się ich wszyst­kich wyki­wać, ale ni­gdy nie zdo­łały spra­wić, by znik­nęło cał­ko­wi­cie. Cza­sami wciąż ją nacho­dziło. Pod­peł­zało do niej w ciem­no­ściach. Trudne do znie­sie­nia prze­ko­na­nie, że choć wszy­scy wie­rzyli dok­to­rowi Barry’emu, ten w rze­czy­wi­sto­ści się mylił i Frank naprawdę zamor­do­wał jej naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.

A z tym prze­ko­na­niem wią­zał się strach. Maya była dla Franka nie­do­koń­czoną sprawą, świad­kiem tego, co zro­bił (cokol­wiek to było). Jeśli w isto­cie był mor­dercą, miała wszel­kie powody, by się bać. A fakt, że nie wie­działa, jak to zro­bił, tylko potę­go­wał tę strasz­liwą nie­pew­ność, która nie pozwa­lała jej ruszyć do przodu. Jed­nak z cza­sem nauczyła się, że nie warto roz­ma­wiać o swo­ich podej­rze­niach z dok­to­rem Bar­rym ani tak naprawdę z nikim innym. Nie mogła znieść, gdy ludzie patrzyli na nią jak na wariatkę. Zado­wo­lony z tego, że Maya nie ma już uro­jeń, dok­tor Barry uznał ją za wyle­czoną (choć wciąż lekko nie­spo­kojną) i zamie­nił jej leki prze­ciw­p­sy­cho­tyczne na klo­no­pin.

Pomo­gło. Klo­no­pin tłu­mił jej lęki i spra­wiał, że spała jak zabita.

Alko­hol rów­nież oka­zał się pomocny. Przez cały okres stu­diów kilka nocy w tygo­dniu upi­jała się do nie­przy­tom­no­ści. Wciąż dosta­wała dobre oceny, ale tylko dla­tego, że sta­rała się wybie­rać same naj­ła­twiej­sze zaję­cia – takie jak wykłady, na które uczęsz­czała masa ludzi i gdzie nikt nie znał jej imie­nia, więc nie miało zna­cze­nia, czy przy­cho­dziła na nie ska­co­wana, czy nie. Wma­wiała sobie, że dobrze się bawi, i może naprawdę tak było. Trudno powie­dzieć. Mało pamię­tała z tego okresu. W sieci wid­niało nato­miast wystar­cza­jąco dużo żenu­ją­cych zdjęć, na któ­rych tań­czyła na ladach baro­wych, zawsze z drin­kiem lub szo­tem w ręce. Można było po nich wno­sić, że ni­gdy nie bawiła się lepiej.

Po stu­diach chęt­nie pod­jęła pracę w cen­trum ogrod­ni­czym Kelly’s. I choć od czasu do czasu sia­dała przy biurku, aby coś napi­sać, ni­gdy nie udało jej się prze­brnąć przez pierw­szą stronę. Pro­blem pole­gał na tym, że prze­stała lubić prze­by­wa­nie sam na sam z wła­snymi myślami. Kiedy poznała Dana, od ponad roku pra­co­wała w cen­trum ogrod­ni­czym i dzie­liła miesz­ka­nie ze swoją przy­ja­ciółką Laną.

Poznali się na impre­zie aku­rat o takiej porze, kiedy wszy­scy albo tań­czyli w kółeczku cali spo­ceni, albo zde­cy­do­wa­nie za gło­śno beł­ko­tali w kuchni, albo leżeli roz­wa­leni na łóżku gospo­da­rza i wcią­gali koks. Maya zało­żyła, że oboje byli na haju, gdy zaczęli roz­ma­wiać w kolejce do łazienki. Jak ina­czej wytłu­ma­czyć, że następ­nego dnia rano, pod­czas śnia­da­nia, sie­dząc naprze­ciwko sie­bie w jej ulu­bio­nej mek­sy­kań­skiej restau­ra­cji, na­dal byli pochło­nięci kon­wer­sa­cją?

Przy huevos ran­che­ros i przy­pra­wio­nej cyna­mo­nem café de olla roz­ma­wiali o wszyst­kim, ale ona naj­bar­dziej zapa­mię­tała to, że Dan, podob­nie jak ona, czy­tał kie­dyś Iliadę w wyda­niu dla dzieci i od tego czasu miał obse­sję na punk­cie mito­lo­gii grec­kiej.

Może cho­dziło o pew­nego rodzaju intym­ność, która towa­rzy­szy prze­by­wa­niu z kimś, kto uwiel­bia te same opo­wie­ści. A może o to, że roz­ma­wia­jąc o nich, tak naprawdę mówili o sobie. Maya od lat nie otwie­rała się przed nikim na temat naj­więk­szej traumy swo­jego życia. I cho­ciaż wtedy na pewno nie wspo­mniała o niej Danowi, zna­la­zła pewne pocie­sze­nie we wraż­li­wo­ści, z jaką mówił o Kasan­drze – kobie­cie prze­klę­tej, gło­szą­cej prawdę, w którą nikt nie wie­rzył.

Dopiero na trze­ciej lub czwar­tej randce zdała sobie sprawę z tego, że Dan pra­wie w ogóle nie pije – co naj­wy­żej dwa drinki na całą imprezę – i nie bie­rze nar­ko­ty­ków. A to ozna­czało, że ich pierw­sza roz­mowa nie była wcale napę­dzana koka­iną (przy­naj­mniej nie ze strony Dana), co wyda­wało się jej naprawdę ważne.

Ozna­czało to rów­nież, że był przy niej cał­ko­wi­cie trzeźwy w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści męż­czyzn, z któ­rymi uma­wiała się do tej pory, a któ­rzy z per­spek­tywy czasu wyda­wali jej się bar­dziej kum­plami od kie­liszka. Myśl o tej całej uwa­dze poświę­ca­nej jej na trzeźwo była wykań­cza­jąca ner­wowo. Jed­nak z cza­sem – pod­czas brun­chów i kola­cji, dłu­gich roz­mów i coraz bar­dziej kom­for­to­wego sie­dze­nia w ciszy – Maya rów­nież zapra­gnęła być przy nim trzeźwa, by moż­li­wie jak naj­le­piej pamię­tać spę­dzone razem chwile. Nie tra­cić ich czasu we dwoje. Prze­jaż­dżek rowe­ro­wych wzdłuż Char­les River. Mara­to­nów Iron Chefa spę­dzo­nych na kana­pie. Przy­go­to­wy­wa­nia razem wyszu­ka­nych dań w jego kuchni, kiedy to robili nie­zły bała­gan.

Z początku spę­dza­nie tylu chwil na trzeźwo nie było dla niej łatwe. Cza­sami, nie wia­domo skąd i dla­czego, budziły się wspo­mnie­nia, które jak lewia­tan po dłu­gim śnie gro­ziły powsta­niem i połknię­ciem jej w cało­ści. Aubrey upa­da­jąca na scho­dach. Mroczny błysk w oczach Franka. Prze­ra­że­nie wyni­ka­jące z faktu, że żadne wysiłki Mai, by nie rzu­cać się w oczy, nie będą miały zna­cze­nia, jeśli tylko Bel­lamy zechce ją odna­leźć.

Jed­nak nie tylko to ją drę­czyło. Nie­dawno zdała sobie sprawę, że w ciągu nie­mal dekady pozo­sta­wa­nia w sta­nie cią­głego upo­je­nia alko­ho­lo­wego zapo­mniała, jak radzić sobie z codzien­nymi pro­ble­mami, takimi jak kła­dze­nie się spać o roz­sąd­nej porze. Kiedy była sfru­stro­wana, czuła się aż dziw­nie z tym, że nie pije.

Od czasu do czasu łapała się na tym, że bez powodu naska­kuje na Dana. Miała wtedy do sie­bie żal. Gry­zły ją wyrzuty sumie­nia. Z obawy, że mogłaby go odtrą­cić lub do sie­bie znie­chę­cić, sta­rała się, jak mogła, ukryć swój nie­po­kój. Ni­gdy nie wspo­mi­nała o zim­nych potach, które budziły ją o świ­cie, ani o bez­sen­no­ści. Jed­nak w końcu wszystko to ustą­piło, w czym pomógł jej klo­no­pin. Zastę­po­wała nim teraz alko­hol – wódkę lub gin – któ­rego nor­mal­nie uży­wała, by zwa­lić się z nóg.

Bywało, że brała klo­no­pin także w ciągu dnia. Wraz ze wzro­stem tole­ran­cji na lek zwięk­szała jego dawkę. Wbrew temu, czego się oba­wiała, dawne lęki nie były w jej życiu tak wszech­obecne. Tylko to się dla niej liczyło. Przez więk­szość chwil miała spo­kój od natręt­nych myśli. A może po pro­stu upły­nęło wystar­cza­jąco dużo czasu? Dobrze się odży­wiała i ćwi­czyła. Rzadko piła wię­cej niż jed­nego drinka w ciągu całego wie­czoru (wraz z kil­koma tablet­kami klo­no­pinu z bute­leczki, którą trzy­mała w torebce, tak by Dan ni­gdy przy­pad­kowo żad­nej nie wziął, myśląc, że to aspi­ryna).

A kiedy myślała o Aubrey lub Franku czy też śniła o powro­cie do chaty w lesie, pocie­szała się sło­wami dok­tora Barry’ego, który zapew­niał ją, że nic nie mogła zro­bić. W żaden spo­sób nie mogła pomóc przy­ja­ciółce. Nikt nie mógł. I nie była to niczyja wina. Nawet Franka.

Powta­rzała to sobie za każ­dym razem, gdy dzwo­nił tele­fon, a ona nie roz­po­zna­wała numeru albo gdy sły­szała za sobą kroki pod­czas prze­cho­dze­nia ciemną ulicą. Tylko jak to moż­liwe, że dwie kobiety umarły bez żad­nego wyraź­nego powodu pod­czas roz­mowy z tym samym męż­czy­zną?

Trzy

– Więc… o co cho­dzi? Co ja wła­ści­wie oglą­dam?

Dan miał zało­żone oku­lary, dla­tego widział wszystko wyraź­nie, ale wyda­wał się wielce zdzi­wiony całą sytu­acją. Obu­dził się o siód­mej i zastał ją cho­dzącą tam i z powro­tem po salo­nie szyb­kim kro­kiem, a teraz, zamiast wytłu­ma­czyć mu, o co cho­dzi, ona poka­zy­wała mu jakiś fil­mik.

– To Frank Bel­lamy – powie­działa, gdy na ekra­nie kom­pu­tera para weszła do knajpy.

– Kto?

Na początku zna­jo­mo­ści roz­ma­wiali o swo­ich wcze­śniej­szych rela­cjach, jed­nak Maya nie wspo­mniała Danowi o Franku. Pró­bo­wała wyma­zać go z pamięci podob­nie jak resztę tam­tego lata, pod­czas któ­rego albo była świad­kiem mor­der­stwa naj­lep­szej przy­ja­ciółki, albo cał­ko­wi­cie stra­ciła rozum.

– Pozna­łam go zaraz po liceum – powie­działa. – Można powie­dzieć, że ze sobą cho­dzi­li­śmy.

Jej zwią­zek z Fran­kiem trwał całe trzy tygo­dnie i zakoń­czył się w dniu śmierci Aubrey… a raczej zmie­nił tam­ten dzień w coś innego – strach, który wypa­czył każdy aspekt życia Mai.

Dan uniósł brew i uśmiech­nął się do niej pół­gęb­kiem.

– Co to? Cyber­stal­king? Powi­nie­nem być zazdro­sny?

– Po pro­stu oglą­daj.

Chciała usły­szeć jego bez­stronną opi­nię. Poza tym Dan bez pro­blemu radził sobie na pra­wie, ponie­waż był dobry w wychwy­ty­wa­niu szcze­gó­łów, które innym umy­kały, i inter­pre­to­wa­niu ich w kon­tek­ście całej sytu­acji.

– Daj znać, jeśli zauwa­żysz coś… dziw­nego w zacho­wa­niu Franka – dodała.

Gdy zoba­czył wyraz jej twa­rzy, jego uśmiech przy­gasł. Usa­do­wił się wygod­nie na kana­pie i wró­cił do oglą­da­nia nagra­nia. Maya usia­dła obok niego, na kra­wę­dzi i pod­cią­gnęła nogi pod brodę. Wciąż nie mogła uwie­rzyć, że poka­zuje mu ten fil­mik.

Chciała zapo­mnieć o Franku, co przez te lata pra­wie jej się udało. To nagra­nie pokrzy­żo­wało jej plany. Chciała wie­rzyć, że to wszystko przez jej wybu­jałą wyobraź­nię. To przez nią widzi powią­za­nia tam, gdzie ich nie ma. Chciała móc dalej pokrze­piać się tą myślą. Byłoby dla niej lepiej i łatwiej, gdyby trzy­mała nie tylko Dana, lecz także samą sie­bie z dala od tego nagra­nia. Mogłaby wtedy dalej zacho­wy­wać się tak, jakby jej naj­więk­szy pro­blem sta­no­wił brak klo­no­pinu.

Jed­nak wtedy przy­po­mniała jej się twarz zmar­łej kobiety. Była do niej bar­dzo podobna, tylko młod­sza i zapewne wyglą­da­jąca nie­win­niej. Jak to moż­liwe? Jakie było praw­do­po­do­bień­stwo wystą­pie­nia takiego sce­na­riu­sza: dwie kobiety w odstę­pie sied­miu lat umie­rają w obec­no­ści tego samego męż­czy­zny. Liczyła na to, a przy­naj­mniej miała nadzieję, że Dan uzna całą sprawę za podej­rzaną.

– Jest do cie­bie podobna – odparł.

Nie da się ukryć, że Frank miał swój typ.

– Widać, że ten cały Frank lubi sobie poga­dać – dodał.

– Tja, praw­dziwy gawę­dziarz…

Kobieta na ekra­nie opa­dła do przodu.

– Kurde, co jest? – Dan patrzył, jak Frank łapie kobietę za ramiona i potrząsa nią, krzy­cząc bez­gło­śnie. – Zaraz, zaraz… czy ona…

– Tak! – Maya oto­czyła nogi rękami i ści­snęła mocno końce ręka­wów w pię­ściach. – Poszpe­ra­łam tro­chę w sieci. To Cri­stina Lewis. Miała dwa­dzie­ścia dwa lata.

– Nie łapię. Co się stało?

Maya powoli potrzą­snęła głową.

– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że on… – trudno było jej to z sie­bie wydu­sić, w końcu minęło tyle czasu, odkąd ostatni raz wypo­wia­dała te słowa. Zako­pała je głę­boko w odmę­tach swo­jej pamięci. – Wydaje mi się, że on to zro­bił.

Dan był zasko­czony. Patrzył na nią sze­roko otwar­tymi oczami.

– Co zro­bił? Zabił ją?

Przy­tak­nęła.

– Ale jak? W jaki spo­sób?

– Nie wiem.

Wyraź­nie cze­kał na dal­szy ciąg jej wypo­wie­dzi. Prze­łknęła więc ślinę i zapy­tała:

– Pamię­tasz, jak opo­wia­da­łam ci o mojej przy­ja­ciółce Aubrey?

– Oczy­wi­ście. To ta, która zmarła – sta­rał się mówić jak naj­de­li­kat­niej, wie­dząc, że to dla niej trudny temat.

Maya powie­działa mu o Aubrey i o tym, że ona nie żyje, ale nie odpowie­działa na to jedno jedyne pyta­nie, które zadaje pra­wie każdy, kto wła­śnie dowie­dział się o czy­jejś śmierci: jak to się stało? Wtedy nie chciała mu o tym mówić, ale teraz musiała.

– Aubrey umarła – powie­działa – wła­ści­wie tak samo jak Cri­stina. Po pro­stu… upa­dła. Widzia­łam to.

Nie­do­wie­rza­nie na twa­rzy Dana było budu­jące.

– A co na to lekarz medy­cyny sądo­wej?

– Nie był w sta­nie usta­lić, dla­czego zmarła. Powie­dział tylko, że to była „nagła nie­wy­ja­śniona śmierć”. Docho­dzi do niej nie­zwy­kle rzadko i pra­wie zawsze we śnie. Jakaś osoba po pro­stu się nie budzi.

– O kur­czę. To… naprawdę straszne.

– Sęk w tym, że Aubrey nie umarła we śnie. Kiedy to się stało, roz­ma­wiała z Fran­kiem.

Dan pochy­lił się nad ekra­nem lap­topa i ponow­nie obej­rzał frag­ment, w któ­rym Cri­stina umarła. I jesz­cze raz. Maya z kolei obser­wo­wała jego, mając cichą nadzieję, że zdoła wychwy­cić coś, co ona prze­oczyła.

Kiedy znów się ode­zwał, wyda­wał się jed­nak skon­ster­no­wany:

– Więc… jak ją wła­ści­wie zabił?

„To wyglą­dało tak, jakby miał jakąś super­moc…”, tak powie­działa poli­cji, kiedy miała sie­dem­na­ście lat, ale teraz nie popeł­ni­łaby już tego błędu. Wie­działa, że musi podejść do sprawy racjo­nal­nie. A przy­naj­mniej tak brzmieć.

– Ni­gdy tego nie roz­gry­złam – powie­działa – ale jeśli kto­kol­wiek był do tego zdolny, to wła­śnie Frank.

Dan zmarsz­czył brwi i zapy­tał:

– Poli­cja go nie prze­słu­chała?

– Prze­słu­chała, ale nic wię­cej. Puścili go – roz­ło­żyła ręce.

– OK… a co z Cri­stiną Lewis? Co wiesz o jej śmierci?

Usły­szała wąt­pli­wość w jego gło­sie i poczuła zna­jomy gniew, który ogar­niał ją za każ­dym razem, kiedy ktoś – poli­cja, mama, dok­tor Barry – jej nie wie­rzył.

– Pro­szę bar­dzo – powie­działa, gdy wyszu­kała w inter­ne­cie arty­kuł z „Berk­shire Eagle”. – Tylko tyle udało mi się zna­leźć.

Patrzyła, jak czyta, choć wie­działa, że ten tekst nie­wiele wnosi. Napi­sano w nim, że Cri­stina pocho­dziła z Utah, była malarką i kasjerką bile­tową w Muzeum Berk­shire. Albo jej śmierć naprawdę była nie­wy­tłu­ma­czalna, albo nie wszyst­kie infor­ma­cje zostały prze­ka­zane pra­sie.

Po krót­kim opi­sie tego, co się stało – czyli tego, co było na nagra­niu – autor arty­kułu zamie­ścił wypo­wiedź pogrą­żo­nego w żało­bie chło­paka Cri­stiny, Franka Bel­lamy’ego: „Po pro­stu nie mie­ści mi się to w gło­wie. Tak bar­dzo żałuję, że nie mogłem nic zro­bić”.

Mayą wstrzą­snęły nie tyle słowa Franka, ile to, że w arty­kule został nazwany świad­kiem.

– Jest tutaj wzmianka o tym, że nie zacho­dzi podej­rze­nie prze­stęp­nego spo­wo­do­wa­nia śmierci – powie­dział Dan. – Poli­cja prze­słu­chała Franka, bo był na miej­scu.

Maya prych­nęła i odparła:

– To samo było wtedy.

Dan spoj­rzał na nią. Na jej zgar­bioną postawę, spo­cone skro­nie i wyraźne worki pod oczami.

– Wszystko w porządku?

– Tak – odpo­wie­działa – jestem tylko tym wszyst­kim sfru­stro­wana.

Wyda­wał się nie­prze­ko­nany, a nawet zanie­po­ko­jony.

– Co się dzieje? – zapy­tał. – Jesz­cze zanim zoba­czy­łaś to nagra­nie, coś było nie tak.

Miała oka­zję, żeby powie­dzieć mu o klo­no­pi­nie. Rzecz w tym, że Dan nie wie­rzył jej w spra­wie Franka. Pró­bo­wał, ale nie wie­rzył. Gdyby powie­działa mu teraz o tym, że zmaga się z obja­wami odsta­wie­nia leku, tylko pogor­szy­łaby sprawę.

– Po pro­stu kiedy zoba­czy­łam, jak ta dziew­czyna umiera… – urwała w poło­wie zda­nia.

– Nic dziw­nego. Musiało ci być bar­dzo ciężko. W końcu stra­ci­łaś naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.

Do oczu napły­nęły jej łzy. Odwró­ciła wzrok. Gdyby powie­działa o tym komu­kol­wiek innemu, naj­praw­do­po­dob­niej by jej ustą­pił, widząc, jak bar­dzo jest zde­ner­wo­wana. Sta­rałby się ją udo­bru­chać. Jed­nak Dan nie miał pro­blemu z mówie­niem ludziom tego, czego nie chcieli usły­szeć. Nie chciała w nim tego zmie­niać, choć to potra­fiło być bole­sne. Jak teraz. Z niczyją opi­nią nie liczyła się tak jak z jego. Żad­nej nie ufała bar­dziej. Jeśli on wąt­pił w to, że Frank mógł zabić Cri­stinę, praw­do­po­dob­nie miał rację.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Frag­ment ksią­żeczki dla dzieci Good­ni­ght Moon (z ang. Dobra­noc, księ­życu) autor­stwa Mar­ga­ret Wise Brown [wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki]. [wróć]

jw. [wróć]

Jedna uncja to w zaokrą­gle­niu 30 ml. [wróć]

W dzie­wią­tej kla­sie ame­ry­kań­scy ucznio­wie mają naj­czę­ściej 14–15 lat. [wróć]