Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwójka przyjaciół, Dominika i Mariusz, dostaje zaproszenie do wzięcia udziału w reality-show. Wraz z dziesiątką innych gwiazd trafia do naszpikowanego pułapkami domu-labiryntu. Zadaniem uczestników programu jest rozwiązywanie kolejnych zagadek kryminalnych, które doprowadzą ich do znalezienia ukrytego w domu skarbu. Kiedy jednak wydarza się morderstwo, a celebryci tracą łączność ze światem zewnętrznym, ważniejsze od wygranej stanie się ocalenie życia. Tym bardziej, że morderca nie zamierza poprzestać na jednej ofierze…
Dom tajemnic to dwunasta książka w dorobku autora zwanego Księciem Komedii Kryminalnej, znanego z łączenia klasycznej fabuły kryminalnej z dużą dawką czarnego humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 279
Uroczyście oświadczam, że wszystkie postaci, które występują w niniejszej książce, są wytworem mojej wyobraźni. No, może poza Tomkiem Ciachorowskim, który kiedyś, przy okazji mojej pierwszej powieści, zgodził się zostać jednym z jej bohaterów. Ponieważ dzisiaj żaden z nas już nie pamięta, czy była to zgoda jednorazowa, czy wielokrotnego użytku, wykorzystałem ją teraz niecnie bodajże dziesiąty raz.
Nieprawdziwe są też wszystkie zdarzenia opisywane w książce. Za to, żeby nie było, że coś po cichu ściągnąłem, od razu wyjaśniam, że za natchnienie do napisania „Domu tajemnic” posłużyła mi jedna z zagadek kryminalnych, które od lat namiętnie staram się rozwiązywać w magazynie „Detektyw”. Przeniosłem ją na karty powieści właściwie bez większych zmian jako wyraz mojego hołdu dla fantazji ich autorów. Cała jednak reszta zdarzeń narodziła się tylko w mojej głowie.
Swoją drogą – bardzo chętnie obejrzałbym w telewizji taki program jak ten, w którym znaleźli się moi bohaterowie. Tylko musiałbym przez cały czas trzymać kciuki, żeby zakończyło się to lepiej niż w powieści.
No dobrze, to tyle tytułem wstępu, a teraz zapraszam na show! Życzę dobrego odbioru bez żadnych zakłóceń na łączach…
Alek
Mariusz „Mario” Kosek – szef agencji eventowej „360 stopni”, który zgodził się wystąpić w reality show tylko dlatego, aby uratować swoją firmę przed bankructwem, i nie przypuszczał nawet, jak wyśmienicie mu się to zadanie powiedzie.
Dominika „Miśka” Szustek – wspólniczka i prawa ręka Mario, szalenie zadowolona z faktu, że jej przyjaciel zostanie gwiazdą telewizji, dopóki ku swojej zgrozie nie dowiedziała się, że sama też ma się produkować artystycznie przed kamerami.
Iwona „Iwka” Kejcik – asystentka Mario i Miśki, podejrzewana przez swoich pracodawców o brak piątej klepki, trzeciej i czwartej zresztą też.
Stefania Szustek – mama Miśki, na pozór spokojna gospodyni domowa, w chwilach kryzysu gotowa na każde szaleństwo, aby tylko jej bliskim włos z głowy nie spadł.
Klaudia Hutniak – diwa polskiej piosenki, chytrze dumająca, że występ w reality show zapewni jej większy rozgłos niż nagranie kolejnej płyty.
Adel Misiowski – jedyny polski projektant, nienawiewający na widok Klaudii tam, gdzie pieprz rośnie, i z tego powodu uważany przez nią za wielkiego przyjaciela; zabrany do programu, aby usługiwał diwie, nadskakiwał jej, tudzież nosił za nią wszystkie jej klamoty, z puderniczką na czele.
Bartek Jarecki – dobrze zapowiadający się i jeszcze lepiej prezentujący aktor.
Zdzisława Mazurek – emerytowana primabalerina, jedna z tych niewinnie wyglądających starszych pań, które są w stanie góry przenosić.
Adam Sroka – nieco zapomniany gwiazdor piłki nożnej, sam też cierpiący na lekką amnezję.
Ofelia Marciniak – medalistka olimpijska w rzucie młotem, kobieta o posturze niedźwiedzia i dla kontrastu sercu gołębicy.
Pamela Sas – modelka i działaczka ekologiczna, robiąca zawrotną karierę w Stanach i próbująca zyskać sławę i w ojczyźnie.
Michał Mesner – restaurator i autor książek kulinarnych, marzący o tym, aby upiec sobie na telewizyjnym ruszcie kilka smakowitych pieczeni.
Marta Grotnik – córka dyrektora Tele-Polu, zarazem pogodynka w tej stacji, marząca o tym, że kiedyś będzie popularniejsza od Oprah Winfrey.
Arkadiusz Chmurny – pisarz thrillerów, zakochany bez pamięci tak w sobie, jak i swojej twórczości.
Karol Pastusiak, Marcin Goc i Marek Nogulski – pomysłodawcy i producenci reality show, starający się stworzyć najlepsze telewizyjne widowisko wszech czasów.
Marianna Popiel – scenarzystka „Domu tajemnic”.
Jerzy Woźnik, Gracjan Nowek – kamerzyści, którym wydawało się, że praca przy „Domu tajemnic” będzie kolejną nudną fuchą.
Jan Grotnik – dyrektor Tele-Polu, ceniący sobie pieniądze o wiele bardziej niż swoich najbliższych.
Bożena Grotnik – żona Jana, która dzięki „Domowi tajemnic” ujrzała prawdziwe oblicze swojego małżonka.
Krzysztof Darski – komisarz, którego kolejna sprawa z celebrytami w roli głównej zmusiła do ponurych rozmyślań, jak straszliwe grzechy popełnił w poprzednim życiu, że w obecnym ma aż tak bardzo przechlapane.
Łukasz Kowalczyk – aspirant, będący nie tylko kumplem, ale i prawą ręką Darskiego.
Plus kilka postaci drugo- i trzecioplanowych, które nie mają aż tak dużego wpływu na akcję, niekoniecznie więc muszą się znaleźć w tym spisie.
– Wszystko już było!
Niska, korpulentna, wyraźnie zmęczona kobieta popatrzyła z rozpaczą na trzech siedzących po drugiej stronie stołu młodych mężczyzn.
– Niemożliwe – mruknął jeden z nich, nieco łysiejący, za to brodaty blondyn. – Niech pani pomyśli!
Kobieta wydała z siebie przeciągłe westchnienie, po czym ponownie spojrzała na rozłożone przed nią na stole kartki.
– Co innego niby od tygodnia robię?! – jęknęła z rezygnacją. – Sami zobaczcie! Gwiazdy już śpiewały, tańczyły, łamały sobie nogi, jeżdżąc na lodzie, fikały koziołki-matołki w cyrku, skakały do wody z upiornych wysokości, i to kręcąc śruby lub inne piruety, uprawiały sporty ekstremalne, i to nawet w dwóch programach, „Agent” i „Fort Boyard”, grały w kalambury, przebierały się za inne gwiazdy, powtarzały choreografie ze znanych teledysków, umawiały się na randki w ciemno, gotowały… Naprawdę nie umiem wymyślić czegoś, czego jeszcze nie robiły!
– Nie ścigały się samochodami! – wyrwało się drugiemu z mężczyzn, prezentującemu się tak, jakby wycięto go z męskiej edycji magazynu „Vogue”, ożywiono i przeniesiono wprost do sali konferencyjnej w siedzibie stacji Tele-Pol, w której odbywało się to spotkanie.
Trzy pary oczu zerknęły na niego z ciekawością.
– Wziąwszy pod uwagę, jak większość z nich jeździ, to dopiero byłaby masakra – mruknął ostatni z panów, szczupły, rudowłosy mężczyzna o mocno podkrążonych oczach i mimo młodego wieku pooranej zmarszczkami twarzy. – Uwierzcie mi, wiem, co mówię. Ostatnio nagrywaliśmy recital Marty Raj i gdy już skończyliśmy, wyrwało mi się, że muszę migiem dostać się na Centralny, bo inaczej ucieknie mi pociąg do Zakopca. Marta zaproponowała, że mnie podwiezie. Po drodze w ciągu kilkunastu minut złamała chyba ze sto przepisów i o mało co nie przejechała na pasach jakiejś moherowej staruszki z wózkiem. Jak strzeliła w ten wózek, to aż się mu kółko urwało! Do tego nie zauważyła, że jedzie za nami radiowóz. Policjant, który nas zatrzymał, powiedział, że gdyby miał wymienić wszystkie jej wykroczenia, to trwałoby to dłużej niż seans „Władcy Pierścieni” w wersji rozszerzonej. I że w sumie powinien był nas haltować wcześniej, ale zżerała go ciekawość, co jeszcze oryginalnego Marcie uda się wymyślić. Złamał się dopiero wtedy, gdy już przy samym dworcu usiłowała wbić się w wejście do przejścia podziemnego, bo jej się wydawało, że to wjazd na podziemny parking, którego zresztą w ogóle tam nie ma. Marta wyjaśniła mu radośnie, że wieczorową porą ma ataki kurzej ślepoty, więc nic nie widzi i jeździ na pamięć, ale akurat Śródmieścia nie zna zbyt dobrze. Potem usiłowała go przekupić swoją płytą, na której śpiewa pieśni maryjne w stylu disco.
– I co? – zaciekawił się przystojny. – Przekupiła?
– Niezupełnie. Dostała zakaz prowadzenia pojazdów przez trzy miesiące, cztery mandaty na łączną kwotę półtora tysiąca oraz dwadzieścia punktów karnych. W sumie nic dziwnego. Cud, że od razu nie odebrano jej prawa jazdy na amen. Miałem wrażenie, że jedyne wykroczenie, którego nie popełniła tego wieczoru, to przewożenie dziecka w pojeździe poza fotelikiem ochronnym. I że jakby się nie wyrwała z tą płytą, to wyszłaby na tym lepiej, bo widać było, że policjant na widok okładki, na której Marta jest wystylizowana na Maryję, trzymającą w rękach dyskotekową kulę, przez chwilę zastanowił się, czy nie ukarać ją jeszcze za obrazę uczuć religijnych, tym bardziej że to teraz na czasie. Tak czy siak, darujmy sobie raczej wyścigi gwiazd, bo z moich obserwacji wynika, że większość jeździ tak jak Marta. Zanim dojdziemy do trzeciego odcinka, będziemy mieli jedną połowę obsady w szpitalu, a drugą na cmentarzu.
– Poza tym to też już było… – wtrąciła kobieta, przenosząc wzrok na swoje kartki. – Co prawda wtedy gwiazdy jeździły na gokartach, ale jednak. Poza tym przypominam, że mamy wymyślić show, który będzie trwał dwa miesiące. Jak chcesz niby rozpisać wyścigi na taki czas? Już po drugim odcinku oglądalność spadnie do zera.
Przez chwilę panowała cisza. Cztery osoby intensywnie rozmyślały nad tym, jaki pomysł przedstawić swojemu szefowi, który kilka dni temu, machając im przed nosem wydrukami z wynikami oglądalności stacji, obarczył je zadaniem wymyślenia czegoś „spektakularnego, ale taniego”, co przyciągnie przed telewizory większe audytorium niż takie, które „można pomieścić w jednym wagonie tramwaju”.
– Oglądałem ostatnio taki stary thriller – przerwał ciszę przystojny. – „Cube”. I tak sobie myślę…
– Chcesz, żebyśmy mordowali gwiazdy na wizji? – przerwał mu ze zgrozą w głosie łysiejący. – Bardzo nowatorskie. Ciekawe tylko, gdzie znajdziesz potencjalnych samobójców, którzy zgodzą się wziąć w tym udział. Poza Kortezem, bo on śpiewa, jakby i tak chciał się powiesić…
– Głupiś! – Przystojny popatrzył na niego z politowaniem. – Nie mordowały, tylko rozwiązywały zagadki kryminalne, wydostawały się z zastawionych na nie pułapek, prowadziły śledztwo…
– Coś w stylu escape roomu? – zaciekawił się rudy. – To nawet mogłoby być ciekawe…
– Co niby miałoby być głównym celem? – Kobieta nie wyglądała na przekonaną. – Ucieczka z takiego miejsca? I w ogóle, gdzie to ma się toczyć? W jakimś pokoju? Też do bani! Jak niby zrobimy wciągający i fascynujący program, mając do dyspozycji kilkoro celebrytów siedzących w jednej kanciapie? Nuda!
Przystojny wyglądał tak, jakby go zaraz miała trafić apopleksja.
– Dacie mi dokończyć?! – zapytał z furią w głosie. – Pamiętacie, jak kręciliśmy tę ostatnią serię kryminalną? Tę na podstawie opowiadań z „Zabójczego pocisku”?
Rzut oka na towarzyszące mu osoby upewnił go, że nikt nie wie, do czego zmierza.
– No tak… – westchnął. – Zapomniałem, że robiłem to z inną ekipą, a w naszej firmie określenie „obieg informacji” jest pojęciem czysto teoretycznym. Kręciliśmy zdjęcia kilka miesięcy temu, jakoś tak wczesną jesienią. Spora część z nich powstała na Podlasiu, prawie przy granicy, w ogromnym starym domu na kompletnym odludziu, pośrodku lasu. Śmialiśmy się, że nie trzeba tam nawet przygotowywać specjalnej scenografii, bo i tak miejsce prezentuje się jak wyjęte z horroru. Podrychtowaliśmy tylko trochę wnętrze. Na wyrost, bo dom sam z siebie wyglądał jak dzieło psychopaty. Ogromny ciemny strych, pełen mrocznych zakamarków, dziwaczne połączenia między pokojami, ukryte schody, kilka komórek, ni to spiżarni, ni to pomieszczeń gospodarczych, kilka pokoi bez okien, kilka z kratami, do tego piwnica, a właściwie cały labirynt podziemnych sal, z dziwacznymi okuciami i łańcuchami w ścianach. Ukoronowaniem wszystkiego był ukryty tunel, do którego wchodziło się przez dziurę w podłodze w najciemniejszym kącie piwnicy, a wychodziło kilka kilometrów dalej pośrodku lasu. Ludzie z okolicznych wiosek plotkowali, że ten dom na początku wieku zbudował jakiś zwyrodniały były żołnierz, pułkownik czy generał, którego po pierwszej wojnie światowej wydalili ze służby po tym, gdy wyszło na jaw, że torturował jeńców. I to nie z konieczności, ale dla czystej przyjemności. Podobno ów żołnierz zwabiał do tego domu bezdomnych, jakieś męty i wyrzutki społeczne, żeby potem ich torturować i przeprowadzać na nich eksperymenty medyczne. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, ale faktem jest, że okoliczni mieszkańcy od zawsze nazywali ten obiekt „Domem zła”. Nie za bardzo chce mi się wierzyć w te wszystkie opowieści. Myślę, że takie miejsca działają na ludzką wyobraźnię i sprzyjają powstaniu podobnych mitów. My w każdym razie wynajęliśmy go od uroczej starszej pani, która z pewnością muchy w życiu nie skrzywdziła…
– Yhm, całkiem jak Melissa Ann Shepard – mruknął łysiejący.
– Kto? – zdziwił się przystojny.
– Seryjna morderczyni – wyjaśnił łysiejący, który nie tak dawno przeczytał artykuł o wyczynach dziarskiej osiemdziesięcioletniej Kanadyjki i ciągle był pod ich wrażeniem. – Też na pozór milutka i niewinnie wyglądająca starsza pani zwana „Czarną Wdową Internetu”. Nikt do końca nie wie, ilu facetów próbowała zabić. Chyba tylko jej pierwszy mąż uszedł z życiem, bo w porę się zorientował, że z jego ślubną coś jest nie halo i się z nią rozwiódł. Ale już drugiego męża najpierw próbowała otruć, a gdy jej się nie udało, to go przejechała samochodem. Dla pewności dwa razy. Uniewinniono ją, bo twierdziła, że był psychopatą, gwałcił ją i bił, w związku z czym jej czyn należy sklasyfikować jako samoobronę, a sąd jej uwierzył. Nie wiadomo, co zrobiła z trzecim mężem, bo kilkanaście miesięcy po ślubie i parę tygodni po tym, jak przepisał na nią spory majątek, pewnego dnia po prostu się nie obudził. Teoretycznie zmarł śmiercią naturalną. Za to czwartego faszerowała środkami nasennymi tak długo, że też o mało co nie zszedł. Odratowali go w ostatniej chwili. Po drodze próbowała zabić jeszcze kilku poznanych w sieci przelotnych kochanków. Chyba tylko po to, żeby nie wyjść z wprawy, bo z ich śmierci nie miała żadnych wymiernych korzyści. Najlepsze, że wszyscy dziennikarze, którzy z nią rozmawiali, twierdzili, że to inteligentna, czarująca starsza pani, taka typowa kochana babcia, która smaży ciasteczka dla wnusiów, robi powidła i częstuje kompocikiem domowej roboty.
– Dzięki za taką babcię… – mruknął rudy. – Mam nadzieję, że ją w końcu przymknęli?
– Nie. – Łysiejący pokręcił głową i lekko się uśmiechnął. – To znaczy tak, ale potem wypuścili. Stwierdzili, że nie opłaca im się trzymać w ciupie osiemdziesięciolatki, więc wydali jej tylko dożywotni zakaz korzystania z Internetu i dowalili dozór policyjny. Moja żona, gdy czytała ten artykuł, też nie mogła w to uwierzyć, a potem miała bardzo dziwną minę przez resztę wieczoru, aż się przestraszyłem się, że lektura zainspirowała ją do podobnych czynów, i na wszelki wypadek najpierw dałem kolację do spróbowania naszemu psu. Potem jednak doszedłem do wniosku, że Czarna Wdowa Internetu mordowała dla zarobku, a w moim przypadku ten motyw zdecydowanie nie wchodzi w rachubę. Sami wiecie, ile nam płacą…
– No tak… – Przystojny z trudem wrócił do tematu. – Więc chodzi mi po głowie, żeby wykorzystać ten dom. Odpowiednio go podrasować, porozstawiać tam pułapki, jakieś zapadnie, spadające kraty, fotokomórki, a poza tym porozmieszczać kamery i zrobić coś à la „Big Brother”, tyle że w wersji detektywistycznej i z celebrytami.
– Dostaniemy na to zgodę? – zapytała z powątpiewaniem w głosie kobieta. – Ta domniemana psychopatka nie będzie miała nic przeciwko temu, że przebudujemy jej pół chałupy?
– Z tego, co pamiętam, to stwierdziła, że możemy tam robić, co nam się żywnie podoba – powiedział przystojny – a jeśli dobrze zapłacimy, to nawet zrównać tę ruderę z ziemią. Ale nie będziemy musieli. Zapewniam was, że ten dom to ideał na tego typu program!
– No to na co czekamy?! – zapalił się nagle rudy. – Pani Marianno, niech się pani w te pędy zabiera za scenariusz!
Kobieta popatrzyła na niego z oburzeniem.
– Za jaki scenariusz?! – fuknęła gniewnie. – Czy pan oszalał?! Nawet tego całego „Cube’a” nie oglądałam i nie wiem, o co tam chodzi. I w ogóle nie podoba mi się ten pomysł! Nie znoszę thrillerów i horrorów. Nie napiszę czegoś takiego! Nie czuję klimatu!
– Ale czuje pani konieczność zapłacenia bankowi kolejnej raty kredytu, prawda? – łysiejący spytał tonem, w którym słychać było groźbę. – Niech mi pani łaskawie przypomni, ile kosztował panią zakup apartamentu w Cosmopolitanie?
– Nie pana sprawa – mruknęła kobieta, tracąc jednak trochę animuszu. – Ostatecznie mogę to potraktować jako wyzwanie. Przy założeniu, że jeśli mu nie podołam, to nikt nie będzie miał do mnie pretensji.
– Jestem pewny, że osoba z tak ogromnym i długim – to ostatnie słowo łysiejący wypowiedział ze szczególnym naciskiem – doświadczeniem na pewno sobie śpiewająco z tym poradzi. Za trzy, góra cztery dni chciałbym dostać od pani wstępne założenia programu i szkic scenariusza. A ja postaram się sprzedać to tak, żeby szef i cała góra się tym zachwycili. Potem pozostanie nam tylko znalezienie celebrytów, którzy zgodzą się wziąć w tym udział. Ale z tym chyba nie będzie problemu. Teraz każdy pcha się do telewizji. Nawet największe gwiazdy. Wszystko jest tylko kwestią honorarium…
– Czyli bierzemy się za to? – ucieszył się przystojny. – Znakomicie! Czuję już zapach świeżych banknotów z premii, którą dostanę za ten pomysł.
– Na twoim miejscu raczej bym się tak nie rozpędzał – ostudził jego entuzjazm łysiejący. – Zdaje się, że jakoś tak w ubiegłym miesiącu umarł ze starości ostatni człowiek, który pamiętał, gdy komuś tu przyznano premię. A i to było w czasach jego młodości…
– To co? – Rudy wstał z krzesła. – Kończymy na dziś? Czekają na mnie kumple. Gramy dzisiaj w kręgle, a potem idziemy podbijać kluby!
– Czyli siedzieć smętnie przy barze nad piwem, obserwując dziewczyny, które nawet nie będą chciały na was spojrzeć? – zaśmiał się przystojny. – Świetny podbój, nie ma co.
– Ty niby masz atrakcyjniejsze plany?! – Rudy uśmiechnął się krzywo. – Poczekaj, niech zgadnę. Wieczór spędzony przed lustrem na podziwianiu własnej urody?
Przystojny spojrzał na niego z politowaniem.
– Najpierw siłka, potem… – Sięgnął po komórkę. – Zobaczmy, z kim mnie dzisiaj połączy Los, a mówiąc dokładniej, Tinder. O, popatrz! Paulina. Dwadzieścia trzy lata. Wygląda na aspirującą modelkę. Zapewne wieczorem przygotuje dla mnie niezły pokaz mody. Zamykam oczy i widzę czerwone koronkowe body!
– Ja za to nie muszę nic zamykać, żeby zobaczyć przed sobą aspirującego kretyna – stwierdził stanowczo rudy.
– Który w jeden wieczór będzie miał więcej zabawy niż ty przez cały rok! – odciął się przystojny ze złośliwym uśmieszkiem. – Żegnam was wszystkich ozięble z domieszką ironii! Adios! Ciao! Au revoir!
Szybkim krokiem wyszedł z pokoju i skierował się w stronę klatki schodowej. Tam upewnił się, że jest sam, po czym wybrał z ekranu trzymanej w dłoni komórki jeden z zapisanych w niej numerów.
– Cześć, brachu – powiedział do słuchawki. – Chciałem cię tylko zawiadomić, że łyknęli nasz plan. Marek przepchnie go u góry. Oni z reguły ślepo ufają jego intuicji, a że on sam nie miał żadnego pomysłu, to jak znam życie, przedstawi ten jako swój. Zawsze tak robi. Ale w tym przypadku to lepiej dla nas. Reszta za pół roku, a on i tak nie będzie pamiętać, kto pierwszy to wymyślił. Nawet jeśli, to zawsze mogę rozgłaszać, że to on mi go podpowiedział i kazał zaproponować, żeby nie było, że coś nam narzuca, bo lubi udawać, że jest częścią zespołu, a nie naszym przełożonym…
Przez chwilę milczał, słuchając swojego rozmówcy.
– Nie, na pewno zdążymy – odpowiedział wreszcie. – To jeszcze potrwa z kilka miesięcy. Tu nic nie dzieje się szybko. Od decyzji do początku realizacji mija z reguły pół roku, czasem nawet więcej… Tak, jestem pewny na sto procent. Ale oczywiście możemy się też już z wolna szykować do naszej akcji. Im wcześniej zaczniemy i im więcej przemyślimy, tym mniejsze ryzyko, że coś nas potem zaskoczy. Nie możemy sobie przecież pozwolić na żaden błąd!
Siedem miesięcy później
Mariusz Kosek, szef popularnej agencji eventowej „360 stopni”, zwany przez wszystkich znajomych Mario, siedział w swoim gabinecie na wykonanym specjalnie na jego zamówienie złotym obrotowym fotelu, trzymał w rękach podarowaną mu niedawno na urodziny książkę „Machiny do tortur” i znad jej okładki pilnie obserwował swoją asystentkę. Wziąwszy pod uwagę uśmiech, jaki gościł na jego twarzy, nie sposób byłoby się domyślić, że w duchu Mario rozkoszuje się właśnie wyobrażaniem sobie, że siedząca przed nim dziewczyna rozciągana jest na madejowym łożu, potem głaskana „kocią łapką”, a na koniec zakuwana w przemyślną, wykonaną z mosiądzu konstrukcję zwaną niewinnie „spiżowym bykiem”, będącą niczym innym jak zamkniętym grillem do pieczenia ludzi żywcem. Szczególnie ta ostatnia tortura wydawała mu się bardzo atrakcyjna, zwłaszcza że chwilę wcześniej doczytał, że po otwarciu „byka” spalone kości ofiar „lśniły niczym diamenty” i przeznaczane były w starożytności do wyrobu cennych bransoletek. Myśl, że mógłby za jednym zamachem pozbyć się swojego największego życiowego koszmaru i jeszcze przy tej okazji zarobić, wydawała mu się niezwykle kusząca.
– Mogłabyś to powtórzyć? – zapytał cicho, starając się opanować nerwowe zgrzytanie zębami.
– Dekoracje do pokazu Zosi Gałczyńskiej spaliły się. Kompletnie! – powiedziała Iwka tak radosnym tonem, jakby przekazywała swojemu szefowi wiadomość o tym, że oboje wygrali skumulowane miliony w lotto. – Nie zostało z nich nic a nic. Hajcowało się tak, że aż miło było popatrzeć…
– Same się spaliły? – Mario zagryzł wargi tak, że aż poczuł ból.
– Zabawna historia! – Iwka wyciągnęła z kieszeni swojego pstrokatego surduta gumę do żucia, obejrzała ją z takim zdziwieniem, jakby widziała coś takiego pierwszy raz w życiu, po czym rozpakowała ją i zaczęła żuć, co chwilę nadmuchując ogromne balony pękające z głośnym pufnięciem. – Przeczytałam kiedyś w „Koktajlu”, że Zosia zawsze się bardzo denerwuje przed pokazem i uspokaja ją wtedy aromaterapia, to znaczy medytacja przy świecach zapachowych, albo jedzenie. Dodatkowo w Internecie znalazłam informację, że najbardziej lubi zapachy lawendy i piżma oraz słoninę i białe kiełbaski z grilla. Postanowiłam więc urządzić jej namiot tak, żeby miała wszystko naraz i była w pełni zadowolona. Wciąż mi przecież powtarzasz, że jeśli sprawimy, iż klient poczuje się szczęśliwy, to wróci do nas na stałe. Zrobiłam, co możliwe, żeby tak się stało. Kupiłam świece i przenośnego grilla. Takiego fikuśnego, czerwonego, z wzorkiem w czerwone listki…
– Fikuśnego… – powtórzył Mario zamierającym głosem.
– Potem pojechałam do sklepu po słoninę i kiełbaski – kontynuowała Iwka wesołym głosem. – Nawet nie podejrzewałam, jak trudno dostać dziś dobrą słoninę. Dopadłam ją dopiero w trzecim supermarkecie. Moja mama mówi, że w latach osiemdziesiątych niczego innego nie było w sklepach i zjedliśmy wtedy jej zapasy na trzydzieści lat do przodu. To pewnie dlatego teraz jest tak ciężko. W każdym razie pomyślałam o wszystkim. Przystroiłam nawet grilla ulubionymi fiołkami Zosi, żeby się jeszcze lepiej zrelaksowała.
– Fiołkami… – Mario poczuł, że traci czucie w rękach i za moment nie będzie miał siły wykonać swojego nowego planu, polegającego na zabiciu Iwki za pomocą twardej oprawy „Machiny do tortur”.
– Na koniec chciałam zrobić próbę generalną, żeby sprawdzić, czy nic złego się nie stanie. – Iwka wydmuchała kolejnego gumowego balona. Jego pęknięcie zabrzmiało w uszach Mario jak odgłos wystrzału z armaty. – W końcu Zosia nie wygląda na jakąś specjalnie rozgarniętą, a ten śmieszny człowieczek od dekoracji klarował nam, że one są łatwopalne, więc postanowiłam zobaczyć, czy wszystko jest dobrze zabezpieczone. I wyobraź sobie, że nie było!
– Cóż za niespodzianka… – mruknął Mario, zastanawiając się, czy czerwona mgła, którą właśnie zaszły mu oczy, zostanie tam na zawsze.
– Prawda? – zgodziła się radośnie Iwka. – Pomyślałam przecież o każdym szczególe! Rozłożyłam brykietowe kostki do grilla i nawet ułożyłam z nich wzorek tworzący inicjały Zosi, a potem nalałam podpałki. Ale nie za bardzo chciało się to wszystko rozpalić. Ledwo się tliło. Czytałam ostatnio artykuł o tym, że producenci oszukują na tych płynnych podpałkach i że więcej tam wody niż substancji łatwopalnych. Pomyślałam więc, że zgaszę to, co jest, i pójdę po benzynę, bo ona się na pewno zapali. Trochę wcześniej przywieźli tam już klamoty Zosi i na samym wierzchu stała butelka z napisem „Mazowszanka”. Otworzyłam, chlusnęłam… Kto mógł przewidzieć, że ona trzyma w niej wódkę?! Jak to buchnęło! Aż mnie odrzuciło na drugi koniec namiotu. A fiołki zaczęły fruwać niczym wielobarwne motyle i od nich zajęły się płachty pod sufitem. Potem już zaczął płonąć cały namiot. Zadzwoniłam po straż pożarną, ale zanim się dodzwoniłam, wiatr zniósł już ogień w stronę wybiegu. Bez sensu było robić to wszystko drewniane. Plastik by się tak szybko nie spalił. Trzeba będzie o tym pamiętać przy następnych imprezach.
– Jakich?! – Mario poczuł, że wreszcie rozumie, na czym polega dolegliwość, którą jego tata nazywał „słabością w dołku”. Szkoda tylko, że przez tę kretynkę on sam dorobił się jej o dobre dwadzieścia lat wcześniej od swojego ojca. – Właśnie puściłaś z dymem całą wiosenną kolekcję najpopularniejszej polskiej projektantki mody. Zamieniłaś w popiół jej holograficzne płaszcze z ekologicznej wełny z ręcznie wykonanymi printami, trapezowe sukienki z cekinowymi kontrafałdami i zdekonstruowane marynarki z bufkami ozdobionymi łabędzimi piórami. Nie zostało z nich nic poza wspomnieniem! I nie ma tego jak odtworzyć, bo przecież łabędzie odleciały już do Afryki, więc nie ma sposobu, żeby je drugi raz w tym sezonie oskubała! Naprawdę sądzisz, że po takiej apokalipsie ktokolwiek zgodzi się powierzyć nam organizację jakiejkolwiek imprezy?! Jeśli tak, to pomyśl nad tym jeszcze raz!
Iwka wydmuchała kolejnego balona. Bum!
– Zawsze możemy robić eventy dla straży pożarnej – powiedziała uspokajająco. – Ci panowie, którzy przyjechali gasić ogień, byli dla mnie bardzo mili. Jeden z nich pocieszył mnie nawet, że też miał podobny wypadek w rodzinie, bo jego teściowa najpierw nakrzyczała na wszystkich na działce, że tylko ona umie rozpalić grilla, a potem tak ją osmoliło, że wyglądała jak Stalin w czasie konferencji w Jałcie.
Mario westchnął ponuro.
– Całe szczęście, że jesteśmy ubezpieczeni… – Machnął ręką z rezygnacją.
– Niezupełnie.
– Jak to?!
– Kolejna zabawna historia. – Iwka wyjęła gumę z ust i wyrzuciła ją do kosza. – Pamiętasz, mówiłam ci tuż przed wakacjami, że przyszły jakieś urzędowe papiery i powinieneś je przejrzeć? Warknąłeś wtedy na mnie, żebym ci nie zawracała głowy, tylko znalazła czym prędzej w jakiejś drogerii przyspieszacz do opalania Shiseido, bo na Cyprze jest tylko trzydzieści stopni i chmurki, więc potem w saunie znów wszyscy będą pytali, dlaczego wróciłeś z urlopu blady jak ściana. Nie do końca zrozumiałam, o co ci chodziło, bo przecież kazałeś u nas pomalować ściany na czarno i bordowo, ale nauczyłam się, że nie można z tobą dyskutować, gdy jesteś taki rozemocjonowany. Zaznaczyłam, że w tych papierach może być coś ważnego, na co wrzasnąłeś, żebym sobie je wsadziła. Wskazałeś nawet gdzie. Tak się składa, że była tam też faktura za nasze ubezpieczenie i adnotacja, że jeśli jej nie opłacimy na czas, to wygaśnie.
– Czemu nie dałaś mi jej zaraz po tym, jak wróciłem?! – Mario złapał się za głowę, mając wrażenie, że musi ją jakoś przytrzymać, żeby mu nie eksplodowała. Sądząc po pulsowaniu, jakie czuł w skroniach, wybuchu należało się spodziewać lada moment.
– Od tego czasu przyszło tysiąc pięćdziesiąt innych papierów i zapomniałam – wyjaśniła Iwka bez cienia zakłopotania. – Poza tym nie jestem tu od papierów. Przypominam ci, że przyjąłeś mnie na stanowisko swojej asystentki, a nie księgowej.
– À propos, co się dzieje z naszą księgową? – zaciekawił się Mario.
– Nadal leży na oddziale ortopedycznym – wyjaśniła Iwka. – Swoją drogą, nie wiem, czemu zatrudniłeś osobę, która wbiła sobie do głowy, że wygra „You Can Dance”, choć skręca sobie kostkę na sam widok parkietu. Pracuję u ciebie i Miśki już od pół roku, a jeszcze nie widziałam jej na oczy. Wysyłam tylko kwiaty do coraz to innych szpitali.
Dla Mario dobór pracowników do firmy, choć sam go dokonał, też pozostawał zagadką. Czasem miał wrażenie, że być może w momencie rekrutacji miał atak rozdwojenia jaźni. Tylko bowiem tym dało się wytłumaczyć fakt zatrudnienia primabaleriny jako księgowej oraz przyjęcia na staż Iwki, która na rozmowę kwalifikacyjną przyprowadziła ze sobą świnkę morską przewiązaną czerwoną kokardką, a widząc zdumiony wzrok Mario, wyjaśniła, że „Lucy to jeszcze dzieciaczek i boi się zostawać sama w domu”. Niezależnie od powodów zatrudnienia owych dam Koska bardziej zastanawiał fakt, dlaczego żadnej z nich jeszcze nie zwolnił. W przypadku Iwki co nieco tłumaczył fakt, że przynajmniej nie musiał jej płacić, a jedynie obiecał odpalać procent od załatwionych kontraktów. Na razie Iwka nie zarobiła u niego ani grosza.
– Czyli chcesz mi powiedzieć… – Mario spróbował uporządkować chaos, jaki panował w jego głowie – …że nie mamy ubezpieczenia i w związku z tym…
Nie wiedział nawet, jak ująć następną myśl, bo wydawała się zbyt straszna, by mogła być prawdziwa. Na jego szczęście, zanim sprecyzował ów kataklizm, do pokoju weszła jego wspólniczka, a zarazem od lat najserdeczniejsza przyjaciółka – Dominika Szustek.
– Czy to prawda, że puściliśmy z dymem pół parku Sowińskiego?! – zapytała ze zdumieniem już od progu. – I że w związku z tym dzieci z Woli nie będą miały gdzie się bawić, zejdą na złą drogę, popadną w narkomanię i przerobią całą dzielnicę w odpowiednik nowojorskiego Bronksu? I że za kilka lat, żeby pojechać na zakupy do Wola Parku, trzeba będzie brać ze sobą pistolet, a najlepiej od razu działo przeciwpancerne? Tak mi mniej więcej nakreśliła to moja sąsiadka, która tam mieszka. Co się stało?!
– Cześć, Miśka. – Iwka wstała i ucałowała swoją szefową w policzek. – Mieliśmy mały wypadeczek. Taki tyci-tyci. W sumie spaliły się tylko nasze dekoracje i jeden mały krzaczek.
Mario zamknął oczy, starając się zdusić w sobie przypuszczenia, jakiego odszkodowania zażąda od niego kierownictwo parku za ów krzaczek, który z pewnością zostanie przez nie uznany za cenniejszy od gorejącego krzewu, w którym swego czasu Jahwe objawił się Mojżeszowi.
– Na domiar złego nie dostaniemy za to odszkodowania, bo Mario zapomniał opłacić fakturę – kontynuowała wciąż radośnie Iwka. – Nasz mały zapominalski!
Podeszła do Mario i pogładziła go czule po jego długich czarnych, nieco kręconych włosach, z powodu których regularnie mylono go z Michałem Szpakiem, zwłaszcza że obaj mieli identyczne figury i ubierali się w podobne ciuchy, tyle że w przypadku Mario o wiele mniej kolorowe i z mniejszą ilością łowickich koronek.
– Był sobie słoń, wielki jak słoń – Iwka wyrecytowała fragment wiersza Juliana Tuwima. – Zwał się ten słoń Tomasz Trąbalski. Wszystko, co miał, było jak słoń! Lecz straszny był zapominalski…
Mario stanowczym gestem oddalił jej rękę od swoich włosów.
– Nie wiem, co jest najgorsze – wysyczał wściekłym tonem. – Czy fakt, że właśnie udało ci się doprowadzić naszą firmę do bankructwa i za chwilę wszyscy pójdziemy pracować za kasą w „Żabce”, czy też to, że rujnujesz mi fryzurę, na której ułożenie zużyłem rano pół godziny i pół pojemnika „Hair Shakera”? Poza tym doskonale wiesz, że nie znoszę, kiedy ktoś mnie dotyka.
– Nadal? – zdziwiła się Iwka, robiąc niewinną minkę i wracając na swoje miejsce. – Dziwne. Po tym, jak widziałam cię ostatnio z pewną skąpo ubraną blondynką w „The View”, byłam przekona-na, że akurat ta fobia już ci minęła…
Miśka rzuciła Mario pytające, pełne nadziei spojrzenie. Odkąd sama dorobiła się partnera, co i rusz próbowała wyswatać też swojego przyjaciela, wychodząc z założenia, że to trochę nie fair, że ona jest w szczęśliwym związku, a on ciągle samotny.
– Nic takiego – mruknął zażenowany Kosek. – Stara znajoma. Wpadliśmy na siebie przez przypadek. Wypiliśmy drinka, trochę pogadaliśmy. Starałem się ją pocieszyć, bo miała kiepski nastrój…
– Też bym miała, jakby mi wyrosły macki – stwierdziła stanowczo Iwka.
– Że co? – zdziwił się Mario.
– Macki – powtórzyła Iwka. – Gdy się wam tak przyglądałam, to miałam wrażenie, że ona nie ma rąk, tylko macki. Albo takie wężyki jak meduza. I że cię nimi oplata. Dookoła. Nawet pomyślałam, że gdyby cię zaczęła dusić i usiłowała pożreć, to ruszę ci na ratunek. Ale wydawałeś się całkiem zadowolony.
– Bez przesady – zaprzeczył stanowczo Mario. – Wróćmy zresztą do najważniejszej kwestii. Nie wiem, co zrobimy w tej sytuacji. Będziemy musieli zapłacić Zosi za zniszczoną kolekcję, parkowi za spalone krzewy, ekipie za pokaz, który się nie odbędzie, a od sponsorów nie dostaniemy ani grosza. Boję się nawet myśleć, ile trzeba będzie na to wybulić i skąd weźmiemy tę kasę. Dramat!
Przez chwilę panowała grobowa cisza, którą nagle przerwał głośny śmiech wpatrzonej w ekran swojej komórki Iwki. Mario i Miśka zgodnie się wzdrygnęli i skierowali na nią zdziwione spojrzenia.
– Co wy byście beze mnie zrobili?! – Iwka poderwała się z fotela i ruszyła tanecznym krokiem kujawiaka dokoła pokoju. Mario był przekonany, że ze stresu zwariowała już do reszty, i w popłochu zaczął dumać, czy dadzą radę razem z Miśką dobiec do drzwi, zanim ta wariatka ich zaatakuje. Jego asystentka wykonała dwie rundy wokół pokoju, wykrzykując: „Oj, da dana, dana, dana, oj oj!”, po czym stanęła tuż nad spanikowanym Mario i podsunęła mu pod nos swój telefon. – Oto jest rozwiązanie wszystkich naszych problemów!
Mario skierował wzrok na ekran, pokazujący konwersację prowadzoną w Messengerze. „Propozycja zaakceptowana u góry. Kwestia honorarium do uzgodnienia. Pewnie będzie o połowę mniejsze niż to, o którym rozmawialiśmy, ale i tak dojdziemy do porozumienia”, przeczytał.
– Co to niby ma być? – zapytał, odwracając komórkę w stronę stojącej przy jego biurku Miśki. – Coś ty znowu wykombinowała, do jasnej Anielki?!
– Kiedy smażyłeś się na skwarę na Cyprze, a Miśka wypoczywała na Mazurach, wybrałam się na kolację z jednym z moich starych kolegów z czasów liceum i dowiedziałam się od niego w sekrecie, że Tele-Pol przygotowuje nowe reality show „Dom tajemnic” – wyjaśniła Iwka, klapnąwszy z powrotem na swoje miejsce – i że chcą, żeby wystąpiły tam znane osoby reprezentujące wiele fachów. Nie tylko gwiazdy estrady czy kina, ale też sportowcy, znani szefowie kuchni, projektanci. Ów kolega jest jednym z producentów tego programu. Właściwie to nawet przez chwilę, po maturze, był więcej niż tylko kolegą…
Mario mimowolnie chrząknął.
– To nie było to, co myślisz! – oburzyła się Iwka. – Jego podniecały dziewczyny w gorsetach. Taki mały fetysz. A ja czułam się w takim stroju jak Joanna d'Arc i zamiast o seksie myślałam tylko o tym, że powinnam poprowadzić wojsko francuskie przeciw Anglii. Doszliśmy więc szybko do porozumienia, że lepiej być dobrymi przyjaciółmi niż fatalnymi kochankami.
– Zdecydowanie za dużo informacji! – stwierdził stanowczo Mario, demonstracyjnie zatykając sobie na chwilę uszy.
– Swoją drogą… – zamyśliła się Iwka. – Maciek strasznie się postarzał. W ogóle bym go nie poznała. Kiedyś miał brodę, a teraz jest gładko ogolony. I mam wrażenie, że zmienił też kolor włosów. Ale może siwieje. Bez sensu, że niektórzy faceci tak bardzo boją się siwizny. Dla mnie taki szpakowaty facet jest bardziej sexy. Tak czy siak, Maciek jest ode mnie starszy ledwie o cztery lata, a wygląda, jakby miał czterdziestkę. W sumie nawet się nie dziwię. Spotkała go straszna tragedia. Po naszym rozstaniu poznał fajną dziewczynę. Kilka miesięcy później wzięli ślub, założyli wspólną firmę komputerową, a po kolejnym roku urodziła im się córeczka. Kiedy miała siedem lat, potrącił ją samochód. Zginęła na miejscu. Żona Maćka nie potrafiła się z tym pogodzić, wpadła w depresję, próbowała popełnić samobójstwo, trafiła do szpitala, a potem na długą terapię. Wyszła z tego, ale razem z Maćkiem nie umieli już ułożyć sobie życia na nowo. Próbowali przez jakiś czas, jednak ostatecznie skończyło się rozwodem. Widać, że te wszystkie wydarzenia odcisnęły na nim piętno. Gdy się spotkaliśmy, początkowo trudno mi było uwierzyć, że to w ogóle on! Pamiętałam go jako zawsze uśmiechniętego, szalonego chłopaka, a zobaczyłam zmęczonego, smutnego, wypranego z energii mężczyznę w średnim wieku…
– Współczuję – powiedział Mario. – Aczkolwiek nadal nie rozumiem, jak niby ten program ma nam pomóc wyjść z kłopotów? Będziemy w nim jakoś partycypować? Robić mu promocję?
– Lepiej! – krzyknęła Iwka, odzyskując w mgnieniu oka pogodny nastrój. – Udało mi się załatwić ci występ przed kamerą! Czujesz? Przez całe trzy miesiące!
Mario zamarł, wpatrując się w swoją asystentkę mniej więcej takim wzrokiem, jaki musiała mieć biblijna ryba na widok wyplutego z siebie Jonasza.
– Czyś ty już naprawdę do reszty straciła rozum?! – wykrztusił z siebie z trudem.
– Przecież miałeś kiedyś swój kanał w Internecie? – zdumiała się szczerze Iwka. – Co prawda go skasowałeś, ale i tak filmiki z niego ciągle krążą po sieci. Ten, w którym pokazujesz, jak zrobić sobie makijaż na karnawał, ma chyba z milion odsłon.
– Błędy przeszłości – mruknął Mario, który faktycznie zaczął swoją przygodę z show-biznesem od założenia konta na YouTubie! i kręcenia instruktażowych filmików dla facetów, w których pokazywał, w jaki sposób powinni dbać o siebie, żeby nie wyglądać jak nieboszczycy po ekshumacji, ewentualnie chorzy na wietrzną ospę. – I nie jestem jakimś cholernym celebrytą, więc nie za bardzo rozumiem, co miałbym robić w takim show!
– Nie żartuj! – zaprotestowała Iwka. – Nie ma bardziej znanego szefa agencji eventowej od ciebie. Jesteś chyba jedynym przedstawicielem tego zawodu, który regularnie pojawia się w rubrykach towarzyskich „Koktajlu”, gościł dwa razy na okładce „Triumfu” i jest zapraszany jako ekspert do „Dzień dobry TVN”. Poza tym producenci prześwietlili cię na wylot i doszli do wniosku, że masz oryginalną osobowość…
Gdyby chciała trzymać się prawdy, powinna zacytować swojego kolegę, który stwierdził, że „taka zniewieściała ciota dobrze nam zrobi, bo wszyscy chłopcy-narodowcy będą mieli kogo hejtować i narobią szumu w sieci”, ale czuła, że akurat ten argument nie przemówiłby do jej pracodawcy.
– Stanowczo się nie zgadzam! – Mario poszukał wzrokiem poparcia u przyjaciółki. Ku jego zdumieniu Miśka pokręciła jednak głową.
– Nie wiem, czy w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, masz jakiś wybór – stwierdziła z namysłem, po czym odwróciła się do Iwki. – Jakie jest honorarium?
– Najmniej dziesięć tysięcy za odcinek! – wykrzyknęła radośnie Iwka. – Plus, pomyślcie, jaki to rozgłos dla firmy!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki