Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie Janusza Ferenca jest podobne do barwnych zdjęć, które sam robi. Fotografia to dla niego nie tylko zawód, ale również życiowa pasja. Kilka sekund sprawia, że jego świat pogrąża się w ciemności pozbawionej kolorów. Czy utrata wzroku będzie dla głównego bohatera końcem świata? Książka nagrodzona w ogólnopolskim konkursie na powieść współczesną. Zawiera sporo wątków autobiograficznych ... Od autora polecamy również "Hycel" oraz "Chłopiec z Kresów".
Tomasz Wandzel ur. 1975 r. w Głuchołazach. Autor, dla którego pisanie jest doskonałą odskocznią od rzeczywistości. Uwielbia literackie eksperymenty, i dlatego nie trzyma się kurczowo jednego gatunku literackiego. Ma na swoim koncie powieści sensacyjne, kryminalne, obyczajowe oraz historyczne. Jest wielokrotnym stypendystą różnych instytucji, wspierających rozwój kultury m.in. Marszałka Województwa Pomorskiego oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mieszka w Prabutach, które często pojawiają się w jego twórczości. Prywatnie jest szczęśliwym mężem, i ojcem dwóch wspaniałych synów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 188
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Wandzel
Dom w chmurach
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Dom w chmurach
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2023
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka, Aureusart
Grafik na okładce:
Razvan David/shutterstosk
muh23/shutterstosk
photomaster/shutterstosk
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2023
ISBN 978-83-67494-83-0
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Książkę dedykuję swojej Żonie,
której wiara we mnie zadziwia czasem mnie samego
Podziękowania Dla Moniki,
której uwagi i pomoc przyczyniły się do powstania tej książki.
Patrząc w oczy innej osoby można odgadnąć jej myśli i uczucia. Nikt do końca nie wyjaśnił dlaczego tak się dzieje, ale tak jest. Zawsze gdy fotografowałem ludzi szczególną uwagę zwracałem na oczy. Podobnie było, gdy przeglądałem zdjęcia, na których występowali ludzie. Najpierw analizowałem ich spojrzenie, a dopiero później całą resztę. Dzięki temu wiedziałem, co odczuwają: radość, smutek czy złość. Z wilkami jest inaczej. Na wszystkich zdjęciach oczy wilków wyglądały prawie tak samo. Miodowy łagodny odcień bursztynu, który nie pozwalał odczytać intencji zwierzęcia. Zapewne popełniłem błąd chcąc tą samą miarą ocenić myśli człowieka i dzikiego zwierzęcia.
Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk łamanych gałęzi. Przeczesałem teleobiektywem okolice polany, ale mimo, że noc była księżycowa, niczego nie dostrzegłem. Cokolwiek to było, to na pewno nie były to wilki. Kilka miesięcy spędzonych w ich towarzystwie nauczyło mnie, że wilki to jedne z najciszej poruszających się zwierząt.
Coś, co z hałasem przedzierało się przez zarośla mogło być jeleniem lub dzikiem. To wystarczyło, by moje żyły i mięśnie odczuły szybszy nurt krwi. Pewnie gdyby teraz ktoś zrobił mi zdjęcie miałby przed sobą twarz podnieconego oczekiwaniem człowieka.
Moje oczy z pewnością miałyby ten blask specyficzny dla ludzi czekających na coś niezwykłego. A jednak tydzień spędzony w zimnie na małej drewnianej platformie nie będzie zmarnowany. Przez kilka lat fotografowania nauczyłem się tego, że fotografia to głównie czekanie. Sam moment wykonania zdjęcia to zaledwie ułamek sekundy. Jednak bardzo często na tą chwilę czekało się kilka dni a nawet tygodni.
Nadal nie było widać tego, co łamało gałęzie i leśną ciszę nocy. Odgłos przybliżał się dość wyraźnie. Zobaczyłem dużego jelenia. Zwierzę przystanęło na skraju polany głośno dysząc. Po chwili zrobiło kilka kroków do przodu. Odruchowo naciskałem spust migawki.
Jeleń szedł powoli brzegiem polany, było widać, że kuleje na tylną nogę. Dzieliło nas jakieś sto metrów, ale przez teleobiektyw wyraźnie widziałem z jakim trudem się porusza. W pewnej chwili jego zachowanie uległo zmianie. Obrócił się tak, by przed sobą mieć polanę, a za sobą las. Nisko pochylił łeb z imponującym porożem i nerwowo węszył powietrze.
Pierwszy wilk zaatakował z lewej strony. Jeleń błyskawicznie obrócił łeb w tym kierunku, ale wilczyca tylko pozorowała atak. Nie dbając zbytnio o dokładność ujęć raz za razem naciskałem migawkę. Wilczyca odbiegła by zaatakować powtórnie. W jej oczach nie widziałem żadnych emocji. Może dlatego, że to instynkt dyktował jej to co ma robić.
Drugi wilk przypuścił atak z prawej. Jeleń tak szybko odwrócił łeb w jego stronę, że tylko cudem wilk nie dostał się w zasięg jego groźnego poroża. Jeleń wiedział, że nie zdoła się uratować. Był ranny i to przekreślało jego szanse na ocalenie. Jednak postanowił walczyć do samego końca. Wilczycy udało się kilka razy zagłębić ostre kły w boku ofiary, jednak zaraz po tym musiała odskakiwać. Ciemno bordowa krew wsiąkała w świeżo spadły śnieg.
Zadawałem sobie pytanie: gdzie są pozostałe wilki? Zawsze atakowały całą, bądź prawie całą watahą. Odpowiedzią było pojawienie się na polanie kolejnego wilka. Był ogromnym basiorem. Samiec zatoczył koło tak, by znaleźć się po prawej stronie jelenia. W chwili gdy samica przypuściła atak z lewej strony i jeleń odwrócił łeb by go odeprzeć, basior błyskawicznie zaatakował. Po pół godzinie było po wszystkim i najedzone wilki opuściły miejsce polowania.
Pakując do torby sprzęt wyobrażałem sobie jak wilki biegną poruszając się truchtem. pokonują kolejne kilometry grudniowej nocy. Prowadząca stado samica instynktownie wybierała drogę. Starała się unikać otwartych przestrzeni i ludzkich osiedli. Wiedziała, że tylko przyjazny cień lasów może dać jej i towarzyszom bezpieczeństwo. Jedyne co budziło jej niepokój to cienka warstwa śniegu.
Stado pozostawiało na nim wyraźny trop. Przewodniczka zdawała sobie sprawę, że dzięki temu łatwo będzie wytropić watahę, ale ani ona, ani żaden inny wilk nie mógł nic na to poradzić. Jedyną ich nadzieją było jak najszybsze oddalenie się od miejsca, gdzie polowały. Wilki były syte i wypoczęte, biegły miarowo bez żadnych odpoczynków. To był ich sprawdzony sposób na przeżycie. Szybki atak i równie szybka ucieczka. Tak działały od tysięcy lat.
Wataha zatrzymała się na skraju zagajnika. Przed nimi była otwarta przestrzeń pól, którą musiały pokonać by dotrzeć do oddalonego o prawie dwa kilometry lasu. Samica co chwilę chwytała nozdrzami powietrze filtrując i analizując to, co przyniósł wiatr. Wreszcie po kilku minutach nie wyczuwając nic podejrzanego wataha ruszyła przed siebie. Księżyc sodowym blaskiem odbijającym się od śniegu oświetlał pola, po których biegło kilka ciemnych punktów. Wilki po chwili znikneły w przyjaznej gęstwinie mrocznego lasu.
Pociąg wyludniał się coraz bardziej. Po dwóch godzinach jazdy w przedziale zostały tylko trzy osoby. Starsza pani robiąca coś na drutach, z pulchną rumianą twarzą, w okularach w stalowych oprawkach, z siwymi włosami spiętymi w kok. Tak właśnie powinna wyglądać każda babcia – pomyślałem, obserwując ją dyskretnie. Ubrana w zieloną długą spódnice i zielony golf w popielate wzory, który zapewne sama zrobiła, siedziała z kłębkiem włóczki na kolanach. Za każdym poruszeniem drutów kłębek obracał się lekko, a na drutach wykwitał kolejny rząd oczek.
Dziewczyna przy oknie, której nie dałbym więcej niż szesnaście lat, czytała książkę. Uwagę zwracały jej długie czarne rzęsy osłaniające ciemnobursztynowe oczy. Zdjęcie na okładce książki przedstawiało biegnącego wilka. – Znowu wilk. – Pomyślałem przypatrując się fotografii. Od jakiegoś czasu ścieżki wilków krzyżowały się z drogami mojego życia. Najpierw był film dokumentalny, który obejrzałem raczej z nudów niż zainteresowania. Później reportaż radiowy o polskich wilkach. Teraz ta fotografia na okładce. – Czy to przypadek? – Myślałem szukając wyjaśnienia. – A może właśnie to jest temat, którego od tak dawna szukałem. Ciepło, ciche stukotanie kół i delikatne kołysanie, sprawiały, że powoli zapadałem w sen.
Obudził mnie konduktor sprawdzający bilety. Spojrzałem na zegarek, spałem dwie godziny. Przede mną jeszcze cztery godziny jazdy – pomyślałem, rozglądając się po przedziale. Babcia nadal robiła na drutach, a dziewczyna o sarnich oczach ubierała się do wyjścia. Pociąg wjechał na małą stację. Dziewczyna pożegnała się i wysiadła. Przez okno widziałem jej szczupłą wysoką sylwetkę idącą wzdłuż pociągu. Chciałem, aby podróż już się skończyła. A tak? Nie pozostało mi nic innego niż drzemka. Drzemka połączona z rozmyślaniami o wilkach. Czułem, że chcę zrobić coś dla wilków. Nie miałem jeszcze gotowego pomysłu, ale było dla mnie oczywiste, że będą to zdjęcia. To robiłem najlepiej.
Wysiadłem z pociągu jako ostatni pasażer. Zobaczyłem Krzyśka nerwowo spacerującego po peronie. Gdy mnie spostrzegł, przez moment na jego twarzy pojawił się uśmiech radości. A może ulgi. Był tak krótki, jak światło lampy błyskowej.
– Stary, ja tu ze skóry wychodzę, wydzwaniam, gdzie mogę. Nie odbierasz telefonu. Już myślałem, że nie przyjechałeś tym pociągiem. A ty pewnie sobie smacznie spałeś. Ile razy ci mówiłem, żebyś nie spał w pociągu, bo albo prześpisz stację, albo cię okradną?! W ogóle, co to za pomysł żeby jeździć pociągami?! Kup sobie wreszcie samochód, jak cywilizowany człowiek.
– Może najpierw się przywitamy – mówiąc to, uściskałem go serdecznie. – A dopiero potem będziesz mnie rugał. Dla wyjaśnienia, nie spałem, tylko rozmyślałem, telefon miałem ściszony i go nie słyszałem, a samochód już mam.
– To coś, co stoi w twoim garażu, nazywasz samochodem? Ile ten twój garbaty Niemiec ma lat?
– W przyszłym roku będzie obchodził trzydziestkę. – Szliśmy na parking, gdzie stał samochód Krzyśka.
– To może czas na zmianę?
– Wiesz, mam na oku coś nowego i chcę się rozstać z tym Francuzikiem. Tobie, przyjacielowi, bardzo tanio sprzedam.
– Niestety, nie jestem zainteresowany – powiedziałem, zapinając pas. Wnętrze samochodu wypełniał delikatny zapach damskich perfum. – Od kiedy używasz kobiecych perfum? – zażartowałem.
– Właściwie nie używam, tym razem to specjalnie dla ciebie – odpowiedział z uśmieszkiem.
Jechaliśmy prawie pustymi ulicami Świnoujścia. Było widać, że sezon już się skończył. Ciemne witryny zamkniętych pubów i restauracji, nieliczne osoby idące chodnikami. Miasto przygotowywało się do odpoczynku.
– Jaki plan działania? – zapytałem, gdy wjechaliśmy na hotelowy parking.
– Wszystko omówimy w pokoju – odpowiedział.
Hotel także nie przeżywał oblężenia. Kilkanaście osób mówiących po niemiecku siedziało w hotelowej restauracji. Pewnie jakaś wycieczka emerytów – pomyślałem, idąc za Krzyśkiem do recepcji. Niska blondynka, jak na mój gust nadmiernie wychudzona, obdarzyła Krzyśka szerokim uśmiechem.
– To jest pani Beatka, najbardziej urocza recepcjonistka nad całym Bałtykiem. Załatwi z tobą wszystkie formalności. Ja tymczasem muszę zadzwonić.
Odkąd pamiętam Krzyśka, zawsze podrywał dziewczyny. Nie zapomnę pierwszego dnia naszej znajomości. Stałem w kolejce do zakwaterowania w akademiku. Kilka metrów przede mną stał chłopak. Rozmawiał z nowo poznaną studentką. Jak wynikało z rozmowy, studiowała na drugim roku historii sztuki. Zanim przyszła jej kolej do zakwaterowania, byli umówieni na wieczór. Po otrzymaniu przydziału powlokłem się z ciężkim plecakiem na trzecie piętro do pokoju 313, gdzie zastałem już współlokatora. Był nim chłopak z kolejki.
Jeszcze tego samego wieczoru wybraliśmy się do knajpki na „rozeznanie łąki”, jak to określił Krzysiek. Gdy spytałem co to znaczy, wyjaśnił, że trzeba zobaczyć, jakie dziewczyny są do wyrwania. W klubie było kilkudziesięciu studentów. Krzysiek rozejrzał się po sali, zatrzymując spojrzenie na dziewczynach, by po chwili zawyrokować:
– Ten kwiatuszek będzie dla ciebie idealny. – wskazał dziewczynę siedzącą przy barze. Była bardzo wysoka, miała krótko obcięte czarne włosy. Ubrana w bordowe obcisłe sztruksy i granatowy golf wyglądała ponętnie. Siedziała nad kubkiem kawy, notując coś w zeszycie. Krzysiek podszedł, pociągając mnie za sobą:
– Cześć – powiedział, jakby znał się z dziewczyną od dawna.
– Cześć – odpowiedziała, podnosząc lekko głowę.
– Czy możesz przez chwilkę zaopiekować się moim przyjacielem? – Głos miał swobodny i pewny. – Muszę załatwić bardzo ważną sprawę, a on raczej mi w tym nie pomoże.
Dziewczyna podniosła głowę znad zeszytu, mierząc nas intensywnie zielonym spojrzeniem:
– Czy ja wyglądam na nianię? – zapytała zaczepnie.
– Nie, ale ze wszystkich osób na tej sali ty jedna wzbudzasz zaufanie i sądzę, że najlepiej zaopiekujesz się Januszkiem.
Dziewczynie na moment odebrało mowę. To wystarczyło, by Krzysiek wtopił się w coraz większy tłum.
– Ten idiota już mnie przedstawił, dodam tylko, że nazywam się Ferenc. – Podałem nieznajomej dłoń, którą ostrożnie uścisnęła.
– Idiota? A przecież mówił, że jesteś jego przyjacielem?
– Poznałem go dzisiaj w akademiku, jest moim współlokatorem. – Dziewczyna nadal trzymała moją rękę.
– Mam na imię Ewelina – przedstawiła się i dopiero wtedy puściła moją dłoń.
Po skończonej imprezie odprowadziłem Ewelinę do ciotki, u której mieszkała. Pięć lat później została moją żoną…
Krzysiek oddalił się w głąb holu, gdzie ustawiono fotele i sofy dla gości. Pani Beatka miała miły głos. Dałbym sobie uciąć palec, że używała perfum, które wyczułem w aucie. Szybki Bill z tego faceta – pomyślałem, idąc do windy, przy której czekał Krzysiek. Zawsze był szybki. Nie zapomnę nocy spędzonych u kolegów na karimacie, bo na drzwiach naszego pokoju wisiała tabliczka: „Pokój w remoncie”. Wśród braci studenckiej krążył żart, że gdyby Krzyśkowi za każdą poderwaną dziewczynę wyrywać jeden włos, to byłby łysy.
Opowiadano sobie, że w jego sidła wpadła nawet wykładowczyni historii fotografii. Ale czy było tak naprawdę, tego nie wiedział nikt.
– Zamówiłem dla nas dwa sąsiadujące ze sobą pokoje. Tak będzie wygodniej i praktyczniej – powiedział, wchodząc do windy. Całe szczęście – pomyślałem, bo gdzie bym się podział, gdyby „pokój był w remoncie”. Głośno zaś powiedziałem:
– To bardzo dobrze, bo z tej Beatki to całkiem fajny kwiatuszek. Jak myślisz, da się namówić na kolację? – zapytałem, spoglądając na nasze odbicia w lustrze windy. Krzysiek wysoki brunet o dużych piwnych oczach. wzbudzał zachwyt wśród kobiet. Ja sięgający mu zaledwie do ramienia szatyn z przeciętnymi niebieskimi oczami. On urodzona dusza towarzystwa ja z natury filozof.
To, że mimo tylu różnic zostaliśmy przyjaciółmi było dla mnie wielką zagadką. Może potwierdzało to tylko tezę, że najbardziej przyciągają się przeciwieństwa. Mimo tylu sprzeczności potrafiliśmy zbudować silną przyjaźń w męskim wydaniu. Tworzyliśmy też doskonały duet zawodowy. Ja wymyślałem pomysły, lub znajdowałem zlecenia a on negocjował warunki i organizował całą resztę.
– Z tego co wiem, to nie umawia się z żonatymi. – Odpowiedział gdy wysiadaliśmy na czwartym piętrze.
– To wielka szkoda – powiedziałem, idąc korytarzem.
Pokój przypominał dziesiątki innych, w których zatrzymywałem się podczas swoich podróży. Podobne meble, podobne wykładziny, podobne kafelki. Ani krzty oryginalności – pomyślałem, stawiając plecak obok stolika. Krzysiek usadowił się wygodnie w dużym fotelu podobnym do tych stojących w holu.
– Jaki jest plan działania? – zapytałem, wypakowując rzeczy z plecaka.
– Na jutro, jeżeli będzie pogoda, mamy zamówiony śmigłowiec. Trzeba będzie to urocze bydle obstrykać z powietrza. To twoja działka, bo nie znoszę latania – dodał, krzyżując nogi w kostkach. – Ja spróbuję zrobić fotki z lądu i morza, ale nie wiem, co z tego wyjdzie. Ta bestia jest naprawdę wielka i piękna. Jeżeli w ogóle można tak powiedzieć o promie mającym dwieście metrów długości i zabierającym dwa i pół tysiąca ludzi. Pojutrze wejdziemy na pokład, zdjęcia wnętrza zajmą nam jakieś dwa dni.
– Ale mówiłeś, że roboty jest na pięć dni!
– Januszku, płacą nam za całość, przewidziałem na robotę pięć dni. Jeżeli uwiniemy się szybciej, to resztę czasu spędzimy na przebywaniu w miłym towarzystwie.
Praca zajęła nam cztery dni. Hestia, bo tak nazywał się prom, był naprawdę imponujący. O tym, że jest luksusowy i bezpieczny, dowiedziałem się, robiąc zdjęcia w środku. W pierwszy rejs miał wypłynąć za kilka tygodni.
Wieczorem po kolacji, gdy przeglądaliśmy zdjęcia, zapytałem Krzyśka co sądzi o zrobieniu albumu o wilkach żyjących w Polsce?
– O wilkach? – jego spojrzenie i głos wyrażały zaskoczenie. – To pomysł wart rozważenia. Zobaczę, czy są szanse na znalezienie wydawcy, a ty poszukaj wilków.
Wróciłem do domu, który znowu był pusty. Ewelina wyjechała do Pragi robić reportaż. Usiadłem w kuchni ze szklanką piwa i rozejrzałem się. Dwa lata ciężkiej pracy kosztowało nas odremontowanie tego starego domu. Odziedziczyłem go po wuju, którego prawie nie znałem. Był starszym bratem mojego ojca. Nie miał własnych dzieci i najpewniej dlatego objąłem po nim schedę.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem ten dom, miałem ochotę zrównać go z ziemią i na tym miejscu zbudować nowy. Budynek mógł mieć jakieś sto dwadzieścia lat. Mur pruski był w opłakanym stanie. Pozbawione elewacji ściany zwietrzały. W niektórych miejscach przez dziury można było zajrzeć do środka. Na dachu pozostała tylko połowa dachówek. Większość okien nie miała szyb. Środek domu wyglądał jeszcze gorzej. Gnijące podłogi, grzyb na ścianach, gryzonie, ptaki i owady jako lokatorzy. To Ewelina namówiła mnie na remont. Dlaczego mamy niszczyć coś, co jest piękne. Prawda, że wymaga gruntownego remontu, ale ma swój urok i zapewne swoją historię, przekonywała.
Nie oszczędzaliśmy sił, pracując po kilkanaście godzin dziennie. Do tego, czego nie potrafiliśmy zrobić sami, wynajmowaliśmy fachowców. To właśnie jedna z ekip, która wymieniała podłogi, znalazła pod jednym z progów skrytkę, w której było małe blaszane pudełko. Znaleźliśmy kilkanaście fotografii. Przedstawiały one mieszkańców tego budynku.
Były to głównie zdjęcia robione podczas wyjątkowych wydarzeń. Na jednym widniał dom, przed którym stała grupka czterech osób. Mężczyzna około czterdziestki trzymał na ręku małą, może czteroletnią, dziewczynkę. Obok stał niewysoki chłopiec, a za nim młoda kobieta. Mężczyzna i chłopiec mieli na głowach jarmułki. Przyjrzeliśmy się domowi. Nie zmienił się znacząco od tamtej pory. Jedynie nad drzwiami wejściowymi biegła pozioma belka, której teraz nie było.
–Tu jest coś napisane – powiedziała Ewelina z ekscytacją w głosie, wskazując palcem belkę. – Daj lupę – popędziła mnie.
Przez chwilę wpatrywała się w zdjęcie. Czekałem spokojnie, bo domyślałem się, co Ewelina tam zobaczy.
– Który rok? – zapytałem obojętnym głosem. Ewelina patrzyła na mnie ze zdumieniem w zielonych oczach.
– 1895 – odpowiedziała, obejmując mnie za szyję. – Skąd wiedziałeś? – zapytała cicho.
– Raczej się domyślałem. Sporą część domów budowaną w tamtym okresie sygnowano datą budowy. Umieszczano ją na elewacji albo w przypadku domów z muru pruskiego na drewnianych belkach nad wejściem.
– Skoro jesteś taki mądry, to powiedz mi, jak nazywał się mężczyzna na zdjęciu i czym się zajmował.
– Nazywał się Goldschteyer i był kupcem.
– Niestety nie, kochanie. Nazywał się Daniel Leyer i był lekarzem – odpowiedziała triumfalnie. Tym razem to ja byłem zdumiony.
– A skąd to wiesz?
– Ze zdjęcia – powiedziała, pokazując mi niewielką tabliczkę obok drzwi.
Data na odwrocie zdjęcia wskazywała, że zrobiono je 20 lipca 1928 roku. Ewelina postanowiła dowiedzieć się czegoś o rodzinie Leyerów. Zajęło jej to prawie dwa miesiące. Nie wiem, jak to zrobiła i gdzie szukała informacji, ale owoce jej pracy były zaskakujące. Daniel Leyer był synem Izydora Leyera, gdańskiego kupca. W 1916 roku ukończył medycynę w Warszawie. Wrócił do rodzinnego domu w Pszczółkach i rozpoczął praktykę lekarską. Rok później ożenił się z Martą Synowic. Mieli dwoje dzieci, Szymona i Reginę. Po śmierci ojca w 1937 roku Daniel sprzedał sklepy i składy, które odziedziczył. Przeczuwając wojnę, sprzedał także dom i wyjechał z rodziną do Nowego Yorku. Niestety, Ewelinie nie udało się ustalić dalszych losów Leyerów.
Po dwóch latach z dumą podziwialiśmy efekty naszej pracy. Groszkowa elewacja kontrastowała z ciemnobrązowymi belkami konstrukcji. W powiększonych otworach okiennych dumnie prezentowały się weneckie okna. Asymetryczny wielospadzisty dach przykryty był dachówką koloru ciemnej czekolady. Nad wejściem ponownie biegła pozioma belka z wyrytą datą 1895.
Wróciłem do teraźniejszości. Obrzuciłem spojrzeniem teren wokół domu. Trawniki potrzebowały kosiarki i to szybko. Ewelina wracała dopiero za pięć dni. Miałem sporo czasu na porządki.
Mniej więcej od roku mijaliśmy się jak dwa pociągi jadące w różne strony. Gdy Ewelina była w domu, to ja właśnie fotografowałem kościoły na drugim końcu Polski. Gdy ja wracałem, to akurat Ewelina musiała wyjeżdżać do Pragi, Paryża czy Berlina na wywiad lub reportaż. Wiedzieliśmy doskonale, że taka sytuacja nie może trwać wiecznie, że kiedyś będziemy musieli znaleźć jakieś rozwiązanie.
Jednak teraz nie miałem ochoty szukać recepty na nasz związek. Cztery dni ciężkiej pracy wycisnęły ze mnie prawie wszystkie życiodajne soki.
Napuściłem do wanny dużo gorącej wody. Dosypałem garść soli. Zanim wszedłem do kąpieli, zadzwoniłem do Eweliny. Włączyła się poczta głosowa. Zostawiłem wiadomość. Zrzuciłem z siebie ubranie i z przyjemnością zanurzyłem ciało w aromatycznej pianie, myśli zaś zanurzyły się w niedostępnych lasach. Zdawałem sobie sprawę, że nie mogę sam wybrać się w leśne ostępy i czekać na wilki. Mógłbym tam siedzieć całe lata i nie spotkać żadnego. Musiałem znaleźć kogoś, kto je zna, kto wie o nich wszystko. Tylko czy w Polsce jest ktoś taki? Tego właśnie musiałem się dowiedzieć.
Wyszedłem z wanny, wycierając ciało szorstkim ręcznikiem. Małżeńskie łoże wydało mi się za duże dla mnie jednego. Znalazłem wygodną pozycję, przykryłem się kołdrą po samą brodę. Znaleźć wilczarza – zapisałem w pamięci, a chwilę później już spałem.
Bladym świtem pełen zapału rozpocząłem poszukiwania specjalisty od wilków. Po godzinie spędzonej w Internecie przekonałem się, że to niełatwe. Informacji o samych wilkach było wprawdzie na pęczki. Jednak nie udało mi się odszukać nikogo, kto spełniałby moje oczekiwania. Napisałem maile do kilku stowarzyszeń, które zajmowały się ochroną wilków. To była moja ostatnia nadzieja. Chyba za bardzo wierzę w moc Internetu – pomyślałem, zamykając laptopa. Rozprostowałem nogi i wyszedłem na podwórko.
– To już chyba ostatnie koszenie w tym roku – zagaił pan Staszek, emerytowany górnik, który dwa lata temu kupił dom obok nas. Stał przy płocie i czyścił kosiarkę. Szczęściarz ma to już za sobą – pomyślałem.
– Chyba tak – powiedziałem, ogarniając wzrokiem las sąsiadujący z działką. Drzewa zaczęły już tracić liście. Październikowe słońce grzało jeszcze, ale promienie były jakby mniej ciepłe i wyblakłe.
Zanim skosiłem trawę, zgrabiłem liście i wpakowałem je do kompostownika, zegarek wskazywał pierwszą po południu. Czekało mnie jeszcze opracowanie zdjęć ze Świnoujścia, ale odłożyłem to na później. Wsiadłem do swojego starego poczciwego garbusa i pojechałem przed siebie, byle dalej od pustego domu. Jazda po kaszubskich drogach nie zdołała zagłuszyć tęsknoty za Eweliną. Wiedziałem, że ona mnie kocha, że jest w stanie poświęcić dla mnie bardzo wiele oprócz swojej pracy. To samo było ze mną. Nigdy nie poświęciłbym dla niej fotografii. Łączyło nas coś więcej niż tylko głębokie uczucie. Była to wytrwale i starannie budowana przyjaźń, która z czasem zmieniła się w miłość. Teraz jednak zaczynałem mieć wątpliwości czy nasze małżeństwo ma szansę być długie i szczęśliwe. Zastanawiałem się jak długo jeszcze będziemy akceptować ciągłe rozłąki.
Przez kolejne dni i tygodnie sprawa wilków stała w miejscu. Wysyłałem maile, przeglądałem fora internetowe. Nikt nie znał osoby, której szukałem. W połowie lutego zadzwonił Krzysiek z informacją, że znalazł wydawnictwo zainteresowane albumem o wilkach. Zaprosiłem go do siebie, aby razem zastanowić się nad realizacją tego projektu. Obiecał wpaść na weekend z zastrzeżeniem, że nie będzie sam.
– Widzę, że Francuza zamieniłeś na azjatycką piękność – zażartowałem, gdy zaparkował swój nowy samochód obok domu.
– Zawsze podobały mi się Azjatki – odpowiedział, puszczając do mnie oko.
– A gdzie twoja zdobycz, z którą miałeś przyjechać? Chyba nie masz jej w bagażniku? – dodałem, obchodząc samochód.
– Niestety, Jolanta nie mogła się wyrwać z pracy. Wypadło jej nagranie i musiała zostać w stolicy.
– Nagranie? Pracuje w telewizji?
– Tak, ale to nic specjalnego.
– No powiedz, w jakim programie – nalegałem.
– Kulinarnym – odpowiedział z ociąganiem i szybko zmienił temat, pytając o Ewelinę.
– Jest w Krakowie. Wraca jutro rano. Wyjedziemy po nią na dworzec.
Po kolacji, siedząc w salonie, Krzysiek opowiedział mi, jak znalazł wydawnictwo.
– Ale jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wiesz – dodał, pociągając łyk piwa.
– Mów.
– UNESCO organizuje konkurs na album fotograficzny. Konkurs nosi tytuł „Ocalić od zapomnienia”. Zamierzam zgłosić nasz album.
– A zdążymy go wydać?
– Spokojnie, w tym roku przyjmowane są tylko zgłoszenia. Prace trzeba złożyć do połowy przyszłego roku. Tak więc mamy mnóstwo czasu na zrobienie i wydanie albumu.
– Ale nie mamy wilczarza.
– Kogo? – spytał Krzysiek.
Wyjaśniłem mu, kogo potrzebujemy, aby w ogóle zacząć.
– Nie można dać ogłoszenia? – zapytał, pociągając kolejny łyk.
– To nie murarz, cukiernik czy fotograf, że dasz ogłoszenie i będziesz mógł wybierać w kandydatach. Ale znajdę. Zobaczysz. Mam plan.
Z informacji wyszukanych w Internecie wynikało, że wilki zamieszkują głównie północno – wschodnią i południowo – wschodnią część kraju. Ze wszystkich nadleśnictw znajdujących się na terenach zajmowanych przez wilki wytypowałem osiem, które postanowiłem odwiedzić. Najbliżej miałem do położonych w Puszczy Augustowskiej i Wigierskim Parku Narodowym.
Pierwszą wizytę złożyłem w największym nadleśnictwie Płaska w Puszczy Augustowskiej. Potężnie zbudowany leśniczy, którego prędzej wziąłbym za drwala, przywitał mnie serdecznie. Zaprosił na werandę leśniczówki i cierpliwie wysłuchał.
– Z wilkami, młody człowieku, to jest tak – zaczął. – W tutejszych stronach nie są lubiane. Kiedyś, gdy było ich kilkanaście, nikt nawet nie wiedział, że są. Jednak odkąd zakazano odstrzału i objęto je ochroną, rozmnożyły się do prawie setki. Tak to już jest, że urzędnicy za biurkami chcą chronić wilki, ale nie pomyślą, żeby zwiększyć rekompensaty dla rolników, którym wilki pożerają zwierzęta. Tylko w ubiegłym roku na moim terenie zagryzły trzy cielaki, krowę, dwie kozy i konia. O tym, że liczebność zwierzyny leśnej zmniejszyła się prawie o połowę, nie wspomnę. Niestety, nie będę mógł ci pomóc, ale dam ci dobrą radę. Zamiast wilków fotografuj ptaki. Znam wyśmienitego ornitologa. Ptaki wszyscy lubią, a wilków i tych, którzy stają w ich obronie, niekoniecznie. – Wstał od stołu, podał mi ogromną twardą od pracy dłoń, tym samym dając do zrozumienia, że wizyta skończona.
Wracałem do pensjonatu z mętlikiem w głowie. Inaczej wyobrażałem sobie wizytę w nadleśnictwie. Nie robiłem sobie nadziei, że od razu znajdę osobę, której szukałem. Ale nie spodziewałem się takiej niechęci.
Następne trzy dni przekonały mnie, że może być jeszcze gorzej. W pozostałych nadleśnictwach spotkałem się z otwartą wrogością. Do odwiedzenia pozostało mi jeszcze tylko jedno. Miałem nawet ochotę zmienić plany i wracać do domu, ale postanowiłem dokończyć to, co zacząłem.
Nadleśnictwo Liski było jednym z mniejszych na tym terenie. Do leśniczówki prowadziła brukowa droga. Drewniany budynek osadzony na kamiennym fundamencie pokryty był czerwoną dachówką. Z jednego boku przylegał do niego ogródek. Z drugiego dobudowany drewniany garaż. Z przodu na krytej werandzie stał stół z dwiema ławami. Gdy zaparkowałem, z budynku wyszła staruszka.
– Czy zastałem leśniczego? – zapytałem.
– Nie, męża nie ma, ale powinien wrócić za pół godziny. – Może pan poczeka? – zaproponowała, zapraszając na werandę.
Była chuda. Długie mleczne włosy zaplotła w gruby warkocz. Miała sympatyczny głos, ruchy pewne i energiczne. Tylko pajęczyna zmarszczek wokół szarych oczu świadczyła o jej wieku. Przedstawiłem się i powiedziałem, co mnie sprowadza.
– Chce pan fotografować wilki? – W jej pytaniu wyczułem zainteresowanie.
– Mam taki zamiar – odpowiedziałem ostrożnie, nie wiedząc, czego się spodziewać.
– To wspaniałe zwierzęta – powiedziała, nakładając na talerzyk duży kawałek drożdżowego ciasta. – Pan je, dzisiaj upiekłam.
Zanim dopiłem herbatę i zjadłem ciasto, zjawił się leśniczy, Joachim Kluska. W jego przypadku nazwisko mówiło samo za siebie. Niski, zaledwie kilka centymetrów wyższy od żony, okrągły jak dobrze utoczona kluska podkręcał wciąż sumiaste wąsy. Przedstawiłem się i powtórzyłem sprawę, z jaką przyjechałem.
– Młodzieńcze, ja już jestem na emeryturze, a mieszkam tu tylko dlatego, że nie mam zamiaru umierać gdzie indziej. Młody leśniczy ma dom we wsi, ale on nie przepada za wilkami. Gdybym miał dwadzieścia lat mniej, to bardzo chętnie bym ci pomógł, ale w moim wieku człowiek potrzebuje ciepłych kapci i gorącej herbaty. Znam jednak kogoś, kto może zechce ci pomóc. To moja wnuczka, Karolina. Na wilkach zna się jak mało kto. Teraz też gdzieś za nimi lata.
Opuszczałem parę staruszków z nadzieją, że być może znalazłem osobę, której szukałem. Nie miałem wcale pewności, czy wnuczka Klusków mi pomoże, ale liczyłem na powodzenie sprawy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tomasz Wandzel
Chłopiec z Kresów – historia prawdziwa
Hycel
Dom w chmurach
Blanka L – Sława, pieniądze i seks
Kłamstwa i sekrety – historia Róży Wittelsbach
Chwila prawdy – niewiarygodna historia Krystyny Górskiej
Chłopiec, który przeżył Auschwitz – historia prawdziwa
Grzeczna dziewczynka
Żółty długopis
Córka zakonnika
Zwłoki przy molo.
Komisarz Andrzej Papaj
Dotrzeć do prawdy
, tom 1
Uciec od prawdy
, tom 2.
Róża Wielopolska
Czyste zło
, tom 1
Święte zło
, tom 2.