Dom w Riverton - Kate Morton - ebook + audiobook + książka

Dom w Riverton ebook

Kate Morton

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Do przebywającej w domu spokojnej starości dziewięćdziesięcioośmioletniej Grace Bradley zgłasza się młoda reżyserka Ursula Ryan, która pracuje nad filmem poświęconym losom poety Robbiego S. Huntera. Ursula poszukuje informacji na temat Hartfordów, a zwłaszcza sióstr Hannah i Emmeline, które były jedynymi świadkami samobójczej śmierci tego mężczyzny w ich rodzinnej posiadłości.

Grace Bradley w młodości pracowała jako służąca w należącej do Hartfordów rezydencji w Riverton. Na początku prośba reżyserki budzi w niej mieszane uczucia, lecz sympatia, którą budzi w niej młoda kobieta, oraz pragnienie przekazania ukochanemu wnukowi prawdy o dramatycznych wydarzeniach przeszłości sprawiają, że staruszka wraca myślami do dawnych dni. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 691

Oceny
4,0 (85 ocen)
38
23
14
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
isuchocka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, długa ale warta spędzonego czasu. Zagmatwana bardzo ciekawa historia rodzinna opowiedziana przez służącą, pobudzająca wyobraźnię i rodząca refleksję.
10
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze tajemnicza...
10
jemiesx

Nie oderwiesz się od lektury

6/5 ⭐
10
Uleczka1984

Nie oderwiesz się od lektury

Moje pierwsze spotkanie z tą autorka.Bardzo mi sie podobało.Napewno sięgnę jeszcze po inne jej książki.
10
vojtowicz84

Nie oderwiesz się od lektury

Fabuła rozkręcała się dosyć powoli, ale na szczęście przyspieszyła..i to jak!! Bardzo jestem zachwycona tą książką. Pozwoliła mi oderwać się od rzeczywistości, dała poczuć klimat innej epoki. Polecam!!!
10

Popularność




Karta tytułowa

Tytuł oryginału:

THE HOUSE AT RIVERTON

Copyright © Kate Morton 2006 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Anna Gralak 2007

Redakcja: Beata Kołodziejska

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

Ilustracje na okładce: rawpixel.com/Freepik (tło), Freepik (klucz i złote kwiaty)

ISBN 978-83-6775-913-7

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu epub na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik

Rok 1924

Kiedy w noc letniego przesilenia niebo nad posiadłością Riverton rozświetlają fajerwerki, nad pobliskim jeziorem sławny poeta, Robbie Hunter, odbiera sobie życie. Wydarzenie to wywołuje skandal, który nie cichnie przez dziesięciolecia. Z niewyjaśnionych przyczyn dwie siostry pochodzące z Riverton, Hannah i Emmeline, po tym wieczorze już nigdy nie zamienią ze sobą ani słowa.

Rok 1999

Dziewięćdziesięcioośmioletnia Grace Reeves, ostatnia żyjąca uczestniczka tragicznego w skutkach letniego przyjęcia w Riverton, otrzymuje dwa listy od reżyserki, która chce nakręcić film o śmierci Robbiego. Choć bardzo broni się przed powrotem do przeszłości, z mroków jej pamięci zaczynają wyłaniać się obrazy, rozmowy i wspomnienia, które znowu przenoszą ją do bezpowrotnie minionych czasów. Lecz związane z nimi tajemnice są tak samo żywe, jak siedemdziesiąt lat wcześniej…

Kate Morton

Pisarka, która zyskała międzynarodową sławę dzięki powieściom Dom w Riverton, Zapomniany ogród, Milczący zamek i Dom nad jeziorem.

Kate Morton jest najstarszą z trzech sióstr. Pochodzi z południowej Australii, po wielu przeprowadzkach jej rodzina osiadła w Tamborine Mountain. Od dzieciństwa lubiła czytać, szczególnie książki autorstwa Enid Blyton. Studiowała w Londynie w Trinity College. Ukończyła z wyróżnieniem University of Queensland, uzyskując dyplom z literatury angielskiej. Jest matką trzech synów. Jej powieści zostały wydane w 42 krajach i sprzedane w ponad 3 milionach egzemplarzy. Szczególna popularnością cieszą się w jej rodzinnej Australii, USA, Włoszech, Wielkiej Brytanii oraz w Niemczech.

katemorton.com

Damian Dibben

MAM NA IMIĘ JUTRO

Imogen Hermes Gowar

SYRENA I PANI HANCOCK

Sophie Haydock

CZTERY MUZY

Daphne du Maurier

REBEKA

MOJA KUZYNKA RACHELA

OBERŻA NA PUSTKOWIU

KOZIOŁ OFIARNY

PTAKI

ZATOKA FRANCUZA

Madeline Miller

KIRKE

PIEŚŃ O ACHILLESIE

GALATEA

Kate Morton

MILCZĄCY ZAMEK

ZAPOMNIANY OGRÓD

STRAŻNIK TAJEMNIC

DOM W RIVERTON

Diane Setterfield

BYŁA SOBIE RZEKA

TRZYNASTA OPOWIEŚĆ

CZARNE SKRZYDŁA CZASU

Wkrótce

Damian Dibben

BURZA KOLORÓW

Dla Davina,

który trzyma mnie za rękę

podczas jazdy rollercoasterem

CZĘŚĆ PIERWSZA

Duchy przeszłości

Zeszłego listopada przyśnił mi się koszmar.

Mieliśmy rok 1924 i znowu byłam w Riverton. Wszystkie drzwi prowadzące na taras zostały pootwierane, a jedwabne zasłony unosiły się w powiewach letniej bryzy. Wysoko na wzgórzu, pod starym klonem, stała orkiestra. Otulone ciepłem skrzypce leniwie grały jakąś melodię. Powietrze rozbrzmiewało donośnym śmiechem i brzękiem kryształowych kieliszków, a niebo miało ten odcień głębokiego błękitu, którego w czasach wojny nikt nie spodziewał się ujrzeć ponownie. Jeden z lokajów, odziany w elegancki czarno-biały frak, nalewał szampana do kieliszka ustawionego na szczycie szklanej wieży, a wszyscy wokół klaskali, urzeczeni tym wspaniałym marnotrawstwem.

Jak to bywa w snach, zobaczyłam również samą siebie. Przechadzałam się wśród gości. Szłam wolno, znacznie wolniej niż w prawdziwym życiu, a wszyscy wokół zlewali się w jedną niewyraźną gmatwaninę jedwabiu i cekinów.

Szukałam kogoś.

Wtedy otoczenie się zmieniło i znalazłam się w pobliżu letniego domku – tylko że to wcale nie był letni domek w Riverton, to byłoby niemożliwe. Nie był to wspaniały nowy budynek zaprojektowany przez Teddy’ego, lecz stara ruina porośnięta bluszczem, który wspinał się po murach, wpychał się przez okna i oplatał filary.

Ktoś mnie wołał. Jakaś kobieta o znajomym głosie; dobiegał zza budynku, znad brzegu jeziora. Zeszłam z pagórka, muskając dłońmi najwyższe źdźbła trzciny. Nad brzegiem kucała jakaś postać.

To była Hannah, ubrana w suknię ślubną upstrzoną plamami błota, które przywarło do haftowanych róż. Spojrzała na mnie, a kiedy jej twarz wynurzyła się z cienia, zobaczyłam, że jest przeraźliwie blada. Jej głos zmroził mi krew w żyłach.

– Spóźniłaś się. – Wskazała na moje dłonie. – Spóźniłaś się.

Spojrzałam na dłonie, moje młode dłonie pokryte ciemnym błotem, i ujrzałam spoczywające w nich sztywne i zimne ciało martwego psa.

Oczywiście wiem, co wywołało ten sen. Wywołał go list tej reżyserki. Ostatnio nie dostaję zbyt wielu listów: od czasu do czasu przychodzi jakaś pocztówka od sumiennej przyjaciółki przebywającej na wakacjach, zdawkowe pismo z banku, w którym lokuję oszczędności, zaproszenie na chrzciny jakiegoś maleństwa, którego rodzice – co zauważam z przerażeniem – już dawno przestali być dziećmi.

List od Ursuli przyszedł pod koniec listopada, we wtorek rano, i Sylvia przyniosła go, kiedy wpadła posłać łóżko. Uniosła pogrubione kredką brwi i pomachała kopertą.

– Oto dzisiejsza poczta. Sądząc po znaczku, to coś ze Stanów. Może od twojego wnuka? – Jej lewa brew wygięła się w znak zapytania, a głos zniżył się do ochrypłego szeptu. – Okropna sprawa. Po prostu okropna. A to taki miły młody człowiek.

Kiedy Sylvia cmokała z niezadowoleniem, podziękowałam jej za list. Lubię Sylvię. Jest jedną z niewielu osób, które pod zmarszczkami na mojej twarzy potrafią dojrzeć ukrytą w środku dwudziestolatkę. Mimo to nie daję się wciągnąć w rozmowę o Marcusie.

Poprosiłam ją, aby rozsunęła zasłony, a ona na chwilę zacisnęła usta, po czym przeszła do kolejnego ze swoich ulubionych tematów: pogody, szans na śnieg podczas świąt Bożego Narodzenia, spustoszenia, jakie wywoła wśród artretycznych podopiecznych. We właściwych chwilach udzielałam odpowiedzi, lecz moje myśli krążyły wokół koperty spoczywającej na kolanach. Zastanawiał mnie kanciasty charakter pisma, zagraniczne znaczki i sfatygowane krawędzie, które świadczyły o długiej podróży.

– A może ci go przeczytać? – zaproponowała Sylvia, z zapałem nadając poduszkom pożądany kształt. – Dam twoim oczom trochę odpocząć.

– Nie. Dziękuję. Ale mogłabyś podać mi okulary.

Kiedy wyszła, obiecując, że po skończeniu obchodu wróci i pomoże mi się ubrać, drżącymi dłońmi ostrożnie wyjęłam list z koperty, zastanawiając się, czy wnuk wreszcie postanowił wrócić do domu.

Jednak list wcale nie był od Marcusa. Napisała go jakaś młoda kobieta, która kręciła film o przeszłości. Chciała, żebym rzuciła okiem na scenografię, przypomniała sobie rzeczy i miejsca z dawnych czasów. Jak gdybym przez całe życie nie udawała, że wymazałam je z pamięci.

Zignorowałam ten list. Cicho i ostrożnie złożyłam go z powrotem i wsunęłam w książkę, którą już dawno przestałam czytać. A później odetchnęłam. Nie po raz pierwszy przypominano mi o tym, co zaszło w Riverton pomiędzy Robbiem a siostrami Hartford. Pewnego razu zobaczyłam końcówkę filmu dokumentalnego o poetach z okresu wojny, który Ruth oglądała w telewizji. Kiedy na ekranie pojawiła się twarz Robbiego w towarzystwie nazwiska wypisanego drobną czcionką u dołu ekranu, poczułam, jak przechodzą mnie ciarki. Lecz nic się nie stało. Oblicze Ruth nawet nie drgnęło, narrator mówił dalej, a ja wróciłam do wycierania talerzy po obiedzie.

Innym razem, kiedy czytałam gazetę, mój wzrok przykuło znajome nazwisko umieszczone pośród recenzji w programie telewizyjnym. Harmonogram obchodów siedemdziesięciolecia brytyjskiej kinematografii. Zapamiętałam godzinę projekcji i z łomoczącym sercem zastanawiałam się, czy odważę się to obejrzeć. Ostatecznie zasnęłam, zanim program dobiegł końca. Było tam bardzo niewiele na temat Emmeline. Kilka zdjęć z reklam, z których żadne nie oddawało jej prawdziwego piękna, i urywek jednego z jej niemych filmów, Romans Wenus, w którym wyglądała bardzo dziwnie: miała zapadnięte policzki i poruszała się sztywno jak marionetka. Nie wspomniano o innych filmach, o tych, które groziły wielkim skandalem. Chyba w dzisiejszych czasach swoboda seksualna i rozwiązłość nie wywołują już żadnego poruszenia.

Jednak chociaż podobne wspomnienia nawiedzały mnie wcześniej, list Ursuli był inny. Po raz pierwszy od przeszło siedemdziesięciu lat ktoś skojarzył z tymi wydarzeniami mnie, przypomniał sobie, że tamtego lata w rezydencji Riverton przebywała młoda kobieta nazwiskiem Grace Reeves. Przez to w jakiś sposób poczułam się bezbronna, wyobcowana. Winna.

Nie. Byłam niewzruszona. Ten list miał pozostać bez odpowiedzi.

I rzeczywiście: nie odpisałam.

Zaczęły się jednak dziać różne rzeczy. Wspomnienia, dawno wepchnięte w najciemniejsze zakamarki mojego umysłu, zaczęły wydostawać się stamtąd przez szczeliny. Zaczęły pojawiać się wyraźne obrazy, niezwykle ostre, jak gdyby od czasu ich zaistnienia wcale nie upłynęło całe moje życie. A po tych pierwszych nieśmiałych kroplach nastąpił prawdziwy potop. Całe rozmowy, słowo w słowo, z każdym szczegółem. Kolejne sceny rozgrywały się jak w filmie.

Zaskoczyłam samą siebie. Chociaż mole wygryzły dziury w pamięci niedawnych zdarzeń, okazało się, że odległa przeszłość jest jasna i wyraźna. Ostatnio te duchy dawnych czasów odwiedzają mnie dosyć często i ze zdziwieniem spostrzegam, że niezbyt mi to przeszkadza. Na pewno nie tak bardzo, jak się obawiałam. Wręcz przeciwnie: zjawy, przed którymi uciekałam całe życie, stały się dla mnie niemal czymś w rodzaju pocieszenia, czymś godnym oczekiwania, jak jeden z seriali, o których bez przerwy mówi Sylvia, kiedy pospiesznie wykonuje swoje obowiązki, aby móc obejrzeć kolejny odcinek w głównym holu. Chyba zapomniałam, że pośród tego mroku były również jasne chwile.

Gdy w ubiegłym tygodniu przyszedł drugi list, w kopercie opatrzonej tym samym kanciastym pismem i napisany na takim samym delikatnym papierze, wiedziałam, że się zgodzę, że spojrzę na tę scenografię. Poczułam zainteresowanie, a to nie zdarzyło mi się już od dosyć dawna. Niewiele rzeczy jest w stanie wzbudzić ciekawość u dziewięćdziesięcioośmioletniej staruszki, lecz mimo to chciałam poznać tę Ursulę Ryan, która zamierzała wskrzesić ich wszystkich z martwych i z taką pasją traktowała historię ich życia.

Zatem napisałam do niej list, poprosiłam Sylvię, żeby go wysłała, i umówiłyśmy się na spotkanie.

Salon

Moje włosy, które zawsze były jasne, teraz są śnieżnobiałe i bardzo, bardzo długie. Poza tym są delikatne i z każdym mijającym dniem wydają się coraz cieńsze. To jedyny przejaw mojej próżności – Bóg wie, że poza tym nie mam do niej zbyt wielu okazji. Już nie. Noszę tę fryzurę od dawna, od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. Mam prawdziwe szczęście, że Sylvia z radością szczotkuje mi włosy, bardzo delikatnie. Codziennie zaplata je w warkocz. Zdecydowanie wykracza to poza jej obowiązki służbowe i jestem za to bardzo wdzięczna. Muszę jej o tym powiedzieć.

Tego ranka miałam taką szansę, ale zapomniałam. Byłam bardzo podekscytowana. Kiedy Sylvia przyniosła mi sok, ledwie mogłam go wypić. Cienka nić energii włókien nerwowych, która oplatała mnie przez cały tydzień, w ciągu ostatniej nocy zmieniła się w supeł. Sylvia pomogła mi włożyć nową sukienkę koloru brzoskwini – tę, którą Ruth podarowała mi pod choinkę – i zmieniła mi kapcie na parę wyjściowych butów, które zazwyczaj marniały w szafie. Ich skóra zrobiła się sztywna i Sylvia musiała wcisnąć mi je na nogi siłą, lecz taka jest cena elegancji. Jestem za stara, żeby uczyć się nowych zwyczajów, i nie potrafię znieść skłonności młodszych pensjonariuszy do wychodzenia w kapciach.

Makijaż tchnął w moje policzki odrobinę życia, lecz pilnowałam, żeby Sylvia nie przesadziła. Nie chcę wyglądać jak manekin u grabarza. Nie trzeba dużo różu, aby zakłócić równowagę: reszta mojej postaci jest taka blada, taka mała.

Z pewnym wysiłkiem zawiesiłam na szyi złoty medalion. Jego dziewiętnastowieczna uroda wyróżniała się na tle mojego praktycznego ubrania. Poprawiłam go, zastanawiając się nad moją śmiałością, nad tym, co powie Ruth, kiedy go zobaczy.

Moje spojrzenie powędrowało w dół. W kierunku małej srebrnej ramki na toaletce. Zdjęcie ślubne. Z radością bym je stamtąd usunęła – małżeństwo zostało zawarte tak dawno temu i trwało bardzo krótko (biedny John) – ale to moje ustępstwo na rzecz Ruth. Myśl, że usycham z tęsknoty za jej ojcem, chyba sprawia jej przyjemność.

Sylvia pomogła mi przejść do salonu – mimo wszystko nadal określa się go tym mianem – gdzie właśnie podawano śniadanie. Miałam zaczekać na Ruth, która zgodziła się (jak powiedziała, wbrew swojemu zdrowemu rozsądkowi) zawieźć mnie do Shepperton Studios. Poprosiłam Sylvię, żeby zostawiła mnie samą przy stoliku w rogu i przyniosła mi szklankę soku, po czym jeszcze raz przeczytałam list od Ursuli.

Ruth przyjechała punktualnie o ósmej trzydzieści. Może i miała złe przeczucia co do sensu tej wyprawy, lecz mimo to jest – i zawsze była – niepoprawnie punktualna. Słyszałam gdzieś, że dzieci urodzone w niepewnych czasach nigdy nie pozbywają się poczucia niedoli i Ruth, dziecko drugiej wojny światowej, potwierdza tę regułę. Tak bardzo różni się od Sylvii, młodszej jedynie o piętnaście lat, która paraduje w obcisłych spódniczkach, zbyt głośno się śmieje i zmienia kolor włosów równie często jak swoich chłopaków.

Tamtego ranka Ruth weszła do salonu dobrze ubrana i idealnie wypielęgnowana, lecz sztywna, jakby połknęła kij.

– Dzień dobry, mamo – powiedziała, muskając mój policzek zimnymi ustami. – Już po śniadaniu? – Zerknęła na stojącą przede mną, w połowie opróżnioną szklankę. – Mam nadzieję, że zjadłaś coś poza tym. Prawdopodobnie po drodze utkniemy w porannym korku i nie będziemy miały czasu na żadne postoje. – Zerknęła na zegarek. – Chcesz iść do toalety?

Pokręciłam głową, zastanawiając się, kiedy z powrotem stałam się dzieckiem.

– Włożyłaś medalion ojca. Nie widziałam go całe wieki. – Wyciągnęła rękę, aby go poprawić, i z uznaniem pokiwała głową. – Miał świetny gust, prawda?

Przyznałam jej rację, poruszona bezgraniczną wiarą, jaką potrafią budzić małe kłamstewka zasłyszane w dzieciństwie. Ogarnął mnie przypływ czułości wobec mojej drażliwej córki i szybko stłumiłam sfatygowane matczyne poczucie winy, które wypływa na wierzch po każdym spojrzeniu na jej zalęknioną twarz.

Wzięła mnie za rękę, wsadziła ją sobie pod ramię, a w drugą dłoń włożyła mi laskę. Inni wolą chodziki albo nawet te zmotoryzowane wózki, ale mnie nadal w zupełności wystarcza laska, ponieważ jestem wierna starym przyzwyczajeniom i nie widzę powodu, dla którego miałabym to zmieniać.

Moja Ruth to dobra dziewczyna – jest rozsądna i niezawodna. Dziś włożyła oficjalny strój – taki, jaki wybrałaby na wizytę u notariusza albo lekarza. Wiedziałam, że tak zrobi. Chciała wywrzeć dobre wrażenie. Pokazać tej reżyserce, że bez względu na przeszłość swojej matki, Ruth Bradley McCourt jest szanującą się przedstawicielką klasy średniej – ot co!

Przez jakiś czas jechałyśmy w milczeniu, po czym Ruth zaczęła stroić radio. Miała palce staruszki. Knykcie spuchły w miejscach, przez które dziś rano przeciskała pierścionki. Obserwowanie, jak starzeje się moja własna córka, wprawia mnie w zdumienie. Po chwili zerknęłam na własne dłonie, splecione na podołku. Dawniej były takie zajęte wykonywaniem niewdzięcznych i skomplikowanych zadań, a teraz leżały bezwładnie, szare i zwiotczałe. W końcu Ruth zdecydowała się na stację nadającą muzykę klasyczną. Przez chwilę spiker w nieco idiotyczny sposób opowiadał o swoim weekendzie, a potem puścił Chopina. To oczywiście zbieg okoliczności, że właśnie dzisiaj musiałam usłyszeć walc cis-moll.

Ruth zaparkowała przed kilkoma wielkimi białymi budynkami, kwadratowymi niczym hangary. Wyłączyła silnik i siedziała przez chwilę, patrząc prosto przed siebie.

– Nie wiem, po co to robisz – powiedziała cicho i zacisnęła usta. – Tyle w życiu osiągnęłaś. Podróżowałaś, studiowałaś, wychowałaś dziecko… Dlaczego chcesz, żeby przypominano ci, kim byłaś w przeszłości?

Nie oczekiwała odpowiedzi, a ja jej nie udzieliłam. Gwałtownie westchnęła, wyskoczyła z samochodu i wyciągnęła z bagażnika moją laskę. Bez słowa pomogła mi wysiąść.

Czekała na nas jakaś młoda kobieta. Filigranowa dziewczyna z bardzo długimi jasnymi włosami, które opadały jej na plecy, a z przodu tworzyły gęstą grzywkę. Należała do tego typu dziewcząt, które można by określić jako zwyczajne, gdyby nie została obdarzona wspaniałymi ciemnymi oczami. Wyglądały jak element olejnego obrazu: były okrągłe, głębokie i pełne ekspresji, miały intensywną barwę mokrej farby.

Z uśmiechem pospieszyła w naszą stronę i wyjęła moją dłoń spod ręki Ruth.

– Pani Bradley, bardzo się cieszę, że zechciała pani przyjechać. Mam na imię Ursula.

– Grace – powiedziałam, zanim Ruth zdążyła wtrącić: „doktor”. – Jestem Grace.

– Grace – rozpromieniła się Ursula. – Nie masz pojęcia, jak bardzo ucieszył mnie twój list. – Mówiła z brytyjskim akcentem, co w zestawieniu z amerykańskim adresem, który widniał na jej korespondencji, było dosyć zaskakujące. Zwróciła się do Ruth: – Bardzo dziękuję, że zechciała pani przywieźć do nas mamę.

Poczułam, jak ciało Ruth się napina.

– Przecież nie mogłabym wsadzić jej do autobusu, prawda?

Ursula roześmiała się, a mnie ucieszyło to, że młodzi ludzie tak szybko interpretują nieuprzejmość jako ironię.

– Cóż, zapraszam do środka. Strasznie tu zimno. Proszę wybaczyć to dzikie zamieszanie. W przyszłym tygodniu zaczynamy zdjęcia i stajemy na głowie, żeby wszystko przygotować na czas. Miałam nadzieję, że spotka się pani ze scenografką, ale musiała pojechać do Londynu, żeby kupić jakiś materiał. Może zdąży wrócić, zanim panie wyjadą… Uwaga na próg, jest dosyć wysoki.

Wspólnie z Ruth wepchnęły mnie do holu i poprowadziły mrocznym korytarzem z mnóstwem drzwi po obydwu stronach. Niektóre z nich były uchylone, więc zerkałam do środka, dostrzegając niewyraźne postacie usadowione przed świecącymi ekranami komputerów. Zupełnie nie przypominało to planu filmowego, który wiele lat temu odwiedziłam w towarzystwie Emmeline.

– Jesteśmy na miejscu – powiedziała Ursula, kiedy dotarłyśmy do ostatnich drzwi. – Proszę wejść, a ja przyniosę herbatę. – Popchnęła drzwi i w chwili, w której przekroczyłam próg, cofnęłam się do czasów mojej młodości.

Znalazłam się w salonie rezydencji Riverton. Nawet tapeta była identyczna. Płomienne tulipany, bordowe art nouveau z Silver Studios*, świeże jak w dniu, w którym tapeciarze przywieźli je z Londynu. Pośrodku, przed kominkiem, stała skórzana kanapa ozdobiona drapowanymi indyjskimi jedwabiami, dokładnie takimi samymi jak te, które lord Ashbury, dziadek Hannah i Emmeline, przywiózł z zagranicznych podróży jako młody oficer marynarki. Okrętowy zegar stał tam gdzie zawsze, na kominku, tuż obok kandelabru Waterforda. Ktoś musiał zadać sobie wiele trudu, żeby go zdobyć, lecz każde tyknięcie odsłaniało oszustwo. Nawet teraz, jakieś osiemdziesiąt lat później, pamiętam dźwięk zegara stojącego w salonie. Cichy, lecz zdecydowany sposób, w jaki odmierzał upływ czasu: cierpliwy, pewny, chłodny – jak gdyby już wtedy wiedział, że dla mieszkańców tego domu czas nie jest sprzymierzeńcem.

Ruth poprowadziła mnie w stronę kanapy i posadziła na jej krańcu. Miałam świadomość panującego wokół poruszenia, ludzi, którzy taszczyli ogromne reflektory na owadzich nogach, wybuchów śmiechu.

Pomyślałam o moim ostatnim pobycie w salonie – nie w tym sztucznym, lecz w prawdziwym – w dniu, w którym już wiedziałam, że opuszczam Riverton i nigdy tam nie wrócę.

O tym, że odchodzę, powiedziałam Teddy’emu. Nie był zadowolony, lecz nie posiadał już wtedy dawnego autorytetu, odebrały mu go ówczesne wydarzenia. Jego twarz pokryła się nieco zdumioną bladością; tak blady jest kapitan, który wie, że jego statek tonie, lecz nie jest w stanie temu zapobiec. Poprosił, żebym została, błagał, mówiąc, żebym zrobiła to nie tyle dla niego, ile przez lojalność wobec Hannah. I prawie się zgodziłam. Prawie.

Ruth lekko mnie szturchnęła.

– Mamo? Ursula do ciebie mówi.

– Przepraszam. Nie usłyszałam.

– Mama jest trochę głucha – powiedziała Ruth. – To normalne w jej wieku. Próbowałam namówić ją na badania, ale potrafi być dosyć uparta.

Uparta, nie przeczę. Ale nie jestem głucha i nie lubię, kiedy ludzie zakładają, że jest odwrotnie – bez okularów kiepsko widzę, szybko się męczę, nie pozostał mi już ani jeden własny ząb i żyję tylko dzięki koktajlowi z tabletek, lecz słuch mam dobry jak nigdy wcześniej. Po prostu z wiekiem nauczyłam się słuchać tylko tego, co chcę usłyszeć.

– Właśnie mówiłam, pani Bradley, Grace, że pewnie dziwnie się czujesz, będąc z powrotem w Riverton. Jeśli można to tak nazwać. Ta wizyta musi budzić mnóstwo wspomnień?

– Tak. – Odchrząknęłam. – Tak, rzeczywiście.

– Bardzo się cieszę – powiedziała Ursula z uśmiechem. – To chyba świadczy o tym, że dobrze się spisaliśmy.

– O tak.

– Czy jest coś, co tu nie pasuje? O niczym nie zapomnieliśmy?

Znowu rozejrzałam się wokół. Plan filmowy dopracowano do najdrobniejszego szczegółu. Nie zapomniano nawet o powieszeniu przy drzwiach zestawu herbów, pośrodku których tkwił szkocki oset pasujący do tego na moim medalionie.

A jednak czegoś brakowało. Pomimo precyzji wykonania plan filmowy był dziwnie pozbawiony atmosfery. Przypominał eksponat w muzeum: interesujący, lecz martwy.

Rzecz jasna, było to całkowicie zrozumiałe. Chociaż lata dwudzieste nadal pozostają żywe w mojej pamięci, dla scenografów filmowych to „dawne czasy”. Historyczne tło, którego odtworzenie wymaga równie wielu badań i mrówczej pracy nad szczegółami, co rekonstrukcja średniowiecznego zamku.

Czułam na sobie wzrok Ursuli, która niecierpliwie czekała na moją opinię.

– Jest idealnie – stwierdziłam w końcu. – Wszystko na swoim miejscu.

Wtedy powiedziała coś, co sprawiło, że drgnęłam.

– Wszystko oprócz rodziny.

– Tak. Wszystko oprócz rodziny. – Zamrugałam i przez chwilę miałam ich przed oczami: Emmeline rozłożoną na kanapie, pokazującą piękne nogi i rzęsy, Hannah, która marszcząc brwi, czyta jedną z książek z biblioteki, Teddy’ego kroczącego po perskim dywanie…

– Zdaje się, że Emmeline była bardzo rozrywkową kobietą – powiedziała Ursula.

– Tak.

– Łatwo było zebrać informacje na jej temat: imię Emmeline figurowało chyba we wszystkich rubrykach towarzyskich. Nie wspominając o listach i pamiętnikach połowy kawalerów, którzy byli wówczas do wzięcia!

Przytaknęłam.

– Zawsze była popularna.

Ursula spojrzała na mnie zza swojej grzywki.

– Odtworzenie charakteru Hannah nie było takie łatwe.

Odchrząknęłam.

– Nie?

– Ona była bardziej tajemnicza. Nie chodzi o to, że nie wspominano o niej w prasie: owszem, wspominano. Ona również miała swoich wielbicieli. Po prostu mam wrażenie, że niewielu ludzi naprawdę ją znało. Podziwiali ją, czasami wręcz czcili, ale tak naprawdę jej nie znali.

Pomyślałam o Hannah. Pięknej, inteligentnej i owładniętej tęsknotą Hannah.

– Była skomplikowaną osobą.

– Tak – powiedziała Ursula. – Właśnie takie odniosłam wrażenie.

Ruth, która przysłuchiwała się naszej rozmowie, powiedziała:

– Jedna z nich wyszła za jakiegoś Amerykanina, prawda?

Spojrzałam na nią zaskoczona. Zawsze dokładała wszelkich starań, by o Hartfordach wiedzieć jak najmniej.

Zauważyła moje spojrzenie.

– Trochę na ten temat czytałam.

Cała Ruth: przygotowała się do tej wizyty, bez względu na to, jak wielką odrazę budził w niej jej temat.

Ruth z powrotem zwróciła się do Ursuli i ostrożnie, bacząc, by nie popełnić jakiegoś błędu, powiedziała:

– Zdaje się, że wyszła za mąż po wojnie. To była Hannah czy Emmeline?

– Hannah. – Udało się. Zrobiłam to. Wypowiedziałam jej imię na głos.

– A co stało się z drugą siostrą? – ciągnęła Ruth. – Czy Emmeline kiedykolwiek wyszła za mąż?

– Nie – powiedziałam. – Była zaręczona.

– Kilkakrotnie – wtrąciła Ursula z uśmiechem. – Chyba nie potrafiła zdecydować się na jednego mężczyznę.

Ależ zdecydowała się. W końcu się zdecydowała.

– Pewnie nigdy się nie dowiemy, co dokładnie zaszło tamtego wieczoru. – To były słowa Ursuli.

– Masz rację. – Moje zmęczone stopy zaczynały buntować się przeciwko uciskowi skórzanych butów. Dziś wieczorem będą opuchnięte, a na ich widok Sylvia wyda okrzyk i będzie nalegała, abym wymoczyła je w ciepłej wodzie. – Pewnie się nie dowiemy.

Ruth wyprostowała się na krześle.

– Ale pani musi wiedzieć, co się stało, panno Ryan. W końcu robi pani o tym film.

– Oczywiście – powiedziała Ursula. – Znam podstawowe informacje. Tamtego wieczoru w Riverton była moja prababka, spokrewniona z siostrami poprzez małżeństwo z ich wujem, a cała historia z czasem stała się rodzinną legendą. Prababka opowiedziała ją babce, babka mamie, a mama mnie. I to wiele razy. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia nakręcę o tym film. – Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. – Ale w każdej historii są jakieś luki, prawda? Zgromadziłam całe archiwum dokumentów: policyjne raporty i gazety są pełne faktów, lecz one wszystkie pochodzą z drugiej ręki. Podejrzewam, że podlegają dosyć ścisłej cenzurze. Niestety, obydwie osoby, które były świadkami samobójstwa, umarły wiele lat temu.

– Muszę przyznać, że to dosyć makabryczny materiał na film – rzekła Ruth.

– Ależ nie, jest fascynujący – zaprzeczyła Ursula. – Wschodząca gwiazda angielskiej sceny poetyckiej odbiera sobie życie nad ciemnym jeziorem w wieczór wielkiego przyjęcia. Jedynymi świadkami są dwie piękne siostry, które już nigdy nie zamienią ze sobą słowa. Jedna z nich jest jego narzeczoną, a druga rzekomą kochanką. To strasznie romantyczne.

Węzeł w moim żołądku odrobinę się rozluźnił. Zatem ich tajemnica nadal jest bezpieczna. Ursula nie zna prawdy. Zastanawiałam się, dlaczego w ogóle myślałam, że jest inaczej. Zastanawiałam się również, cóż za opacznie pojęta lojalność kazała mi starać się, by ta prawda nie wyszła na jaw. Dlaczego po tych wszystkich latach przejmowałam się tym, co pomyślą ludzie.

Jednak również na to pytanie znałam odpowiedź. Miałam tę lojalność we krwi. Pan Hamilton powiedział mi o tym w dniu mojego wyjazdu, kiedy stałam na najwyższym stopniu schodów dla służby, ze skórzaną torbą wypełnioną skąpym dobytkiem, a pani Townsend popłakiwała w kuchni. Powiedział, że mam tę lojalność we krwi, podobnie jak moja matka i jej rodzice, i że popełniam głupstwo, odchodząc, porzucając porządne miejsce pracy i dobrą rodzinę. Potępił brak lojalności i dumy powszechny wśród Anglików, i przysiągł, że zrobi wszystko, by nie skaził on Riverton. Nie po to wygraliśmy wojnę, żeby tracić nasze zasady.

Wtedy mu współczułam: był taki nieustępliwy, taki pewny, że odchodząc ze służby, skazuję się na finansowy i moralny upadek. Dopiero później zaczęłam rozumieć, jak bardzo musiał być przerażony, jak nieuniknione musiały mu się wydawać gwałtowne zmiany społeczne, które otaczały go ze wszystkich stron, i rzeczywistość, która deptała mu po piętach. Jak rozpaczliwie próbował trzymać się starych zasad i pewników.

Ale miał rację. Nie we wszystkim, nie wtedy, gdy mówił o upadku. Ani moje finanse, ani moralność nie ucierpiały po odejściu z Riverton, lecz jakaś część mnie nigdy nie opuściła tego domu. A raczej jakaś część Riverton nigdy nie opuściła mnie. Jeszcze wiele lat później wystarczył zapach pszczelego wosku firmy Stubbins & Co., chrzęst żwiru pod kołami samochodu, pewien szczególny dźwięk dzwonka do drzwi, i znowu czułam się jak czternastolatka zmęczona po długim dniu pracy, która sączy kakao przy kominku w suterenie, podczas gdy pan Hamilton donośnym głosem czyta wybrane fragmenty „The Times” (te, które uznał za odpowiednie dla naszych podatnych na wpływy uszu), Nancy marszczy brwi w odpowiedzi na jakiś zuchwały komentarz ze strony Alfreda, a pani Townsend cichutko pochrapuje w bujanym fotelu, trzymając w pulchnych dłoniach ręczną robótkę…

– Oto i herbata – powiedziała Ursula. – Dzięki, Tony.

Obok mnie wyrósł jakiś młody mężczyzna, który przyniósł prowizoryczną tacę z kolorowymi kubkami i wypełnionym cukrem starym słoikiem po dżemie. Postawił ją na stoliku do kawy i Ursula zaczęła rozdawać kubki. Ruth podała mi jeden z nich.

– Mamo, co się dzieje? – Wyciągnęła chusteczkę i sięgnęła w kierunku mojej twarzy. – Źle się czujesz?

Wtedy poczułam, że mam wilgotne policzki.

Sprawił to aromat herbaty. I fakt, że siedziałam tu, w tym pokoju, na tej kanapie. Ciężar dawnych wspomnień. Sekretów, które długo trzymano w tajemnicy. Zderzenie przeszłości z teraźniejszością.

– Grace? Podać ci coś? – To pytanie padło z ust Ursuli. – Może przykręcić ogrzewanie?

– Będę musiała odwieźć ją do domu. – Znowu odezwała się Ruth. – Wiedziałam, że to nie jest dobry pomysł. To dla niej zdecydowanie zbyt wiele wrażeń.

Tak, chciałam wracać do domu. Chciałam znaleźć się w domu. Poczułam, jak czyjeś ręce dźwigają mnie w górę, wsadzają mi laskę w dłoń. Wokół wirowały jakieś głosy.

– Przepraszam – powiedziałam, nie bardzo wiedząc do kogo. – Po prostu jestem bardzo zmęczona. – Bardzo zmęczona. To wszystko było tak dawno temu.

Bolały mnie stopy: buntowały się przeciwko uciskowi butów. Ktoś – chyba Ursula – wyciągnęła rękę, żeby mnie podtrzymać. Zimny wiatr uderzył mnie w mokre policzki.

Potem znalazłam się w samochodzie Ruth, a obok przemykały domy, drzewa i znaki drogowe.

– Nie martw się, mamo, już po wszystkim – powiedziała Ruth. – To moja wina. Nigdy nie powinnam była się na to zgodzić.

Położyłam dłoń na jej ramieniu i poczułam, jaka jest spięta.

– Powinnam była zaufać instynktowi – wyrzucała sobie. – Głupio postąpiłam.

Zamknęłam oczy. Wsłuchałam się w szum chłodnicy, w rytm wycieraczek, warkot samochodu.

– Już po wszystkim, teraz będziesz mogła trochę odpocząć – powiedziała Ruth. – Jedziesz do domu. Już nigdy nie będziesz musiała tam wracać.

Uśmiechnęłam się i poczułam, że odpływam.

Za późno, już jestem w domu. Wróciłam.

* Jedna z najbardziej wpływowych pracowni projektów tekstylnych w Wielkiej Brytanii, powstała w 1880 roku i przeżywała okres rozkwitu aż do połowy XX wieku.

Pokój dziecinny

Nastał pogodny ranek, przedsmak wiosny. Siedzę na żelaznej ławce w ogrodzie, pod wiązem. Świeże powietrze dobrze mi robi (tak twierdzi Sylvia), więc tkwię tu, wystawiając twarz w kierunku nieśmiałych promieni zimowego słońca. Moje policzki są zimne i zwiotczałe niczym para brzoskwiń, które zbyt długo leżały w lodówce.

Myślę o dniu, w którym zaczęłam pracować w Riverton. Pamiętam go dokładnie. Późniejsze lata składają się w harmonijkę i znowu nastaje czerwiec tysiąc dziewięćset czternastego roku. Znowu mam czternaście lat: jestem naiwna, nieobyta, wystraszona i podążam za Nancy w górę wiązowych schodów. Jej spódnica głośno szeleści wraz z każdym krokiem, a każdy szelest wytyka mi brak doświadczenia. Z wysiłkiem wdrapuję się za nią. Rączki walizki wrzynają mi się w palce. Tracę Nancy z oczu, kiedy skręca ku kolejnemu biegowi schodów, i podążam za szelestem jej spódnicy…

Kiedy Nancy dotarła na sam szczyt, przeszła ciemnym niskim korytarzem i w końcu zatrzymała się przed małymi drzwiami, delikatnie stukając obcasami. Odwróciła się i zmarszczyła brwi, widząc, jak kuśtykam. Oczy, które posłały mi surowe spojrzenie, wydały mi się równie czarne jak jej włosy.

– Co się z tobą dzieje? – zapytała. Jej urywane angielskie słowa nie były w stanie stłumić irlandzkiego brzmienia samogłosek. – Nie miałam pojęcia, że jesteś taka powolna. Jestem pewna, że pani Townsend nic o tym nie wspominała.

– Nie jestem powolna. To przez walizkę. Jest ciężka.

– Cóż, nigdy nie widziałam, żeby ktoś robił takie zamieszanie z powodu walizki. Nie wiem, jaka będzie z ciebie pokojówka, skoro zwykła walizka ubrań sprawia, że wleczesz się z tyłu. Lepiej nie pokazuj się panu Hamiltonowi, kiedy będziesz wlekła szczotkę do dywanów jak worek mąki.

Popchnęła drzwi. Pokój był mały i skąpo umeblowany. Nie wiedzieć czemu pachniał ziemniakami. Jednak połowa tego pokoju – żelazne łóżko, komoda i krzesło – miała należeć do mnie.

– Tamta strona jest twoja – powiedziała, kiwając w kierunku dalszego krańca łóżka. – Ja zajmuję tę stronę i będę wdzięczna, jeśli powstrzymasz się od dotykania moich rzeczy. – Przebiegła palcami po swojej komodzie, krucyfiksie, Biblii i szczotce do włosów. – Nie tolerujemy tu złodziejaszków. A teraz rozpakuj się, włóż fartuszek i zejdź na dół wypełniać swoje obowiązki. Pamiętaj, żadnego ociągania się i, na miłość boską, nie wychodź z sutereny. Dziś w południe jest uroczysty lunch z okazji przyjazdu wnucząt jaśnie pana, a nie zdążyliśmy jeszcze posprzątać pokojów. Nie mam czasu cię pilnować. Mam nadzieję, że nie jesteś guzdrałą?

– Nie, Nancy – odparłam, nadal urażona sugestią, że mogłabym być złodziejką.

– Cóż. To się jeszcze okaże. – Pokręciła głową. – Sama nie wiem. Mówię, że potrzebuję dziewczyny do pomocy, i kogo mi przysyłają? Żadnego doświadczenia, żadnych referencji i, sądząc po wyglądzie, guzdrałę.

– Nie jestem…

– Sza – powiedziała, tupiąc wąską stopą. – Pani Townsend mówi, że twoja matka była szybka i pojętna, a jabłko nie pada daleko od jabłoni. Lepiej, żeby tak było. Ani jaśnie pani, ani ja nie będziemy tolerować guzdralstwa u kogoś takiego jak ty. – Po tych słowach z dezaprobatą pokręciła głową, odwróciła się na pięcie i zostawiła mnie samą w małym mrocznym pokoiku na poddaszu. Szast… szast… szast…

Wstrzymałam oddech, nasłuchując.

Wreszcie, pozostawiona sam na sam z westchnieniami wielkiego domu, podeszłam na paluszkach do drzwi, zamknęłam je lekkim ruchem, i odwróciłam się, żeby nasycić wzrok moim nowym pokojem.

Nie było zbyt wiele do oglądania. Musnęłam dłonią krawędź łóżka i spojrzałam w stronę skośnego sufitu. Na skraju materaca leżał szary ręcznik zacerowany w rogu przez czyjąś sprytną dłoń. Na ścianie wisiał mały oprawiony w ramkę obrazek, jedyna dekoracja w całym pokoju: prymitywna scena myśliwska przedstawiająca upolowaną sarnę krwawiącą z rannego boku. Pospiesznie odwróciłam wzrok od konającego zwierzęcia.

Ostrożnie i cicho usiadłam, starając się nie pognieść gładkiej pościeli. Sprężyny łóżka zaskrzypiały w odpowiedzi, podskoczyłam jak oparzona, a moje policzki oblały się rumieńcem.

Wąskie okno wpuszczało do pokoju snop przyćmionego światła. Wstałam, uklękłam na krześle i wyjrzałam na zewnątrz.

Pokój znajdował się w tylnej części domu, a w dodatku bardzo wysoko. Ujrzałam całą dróżkę ciągnącą się przez różany ogród, pod treliażami, w kierunku południowej fontanny. Wiedziałam, że dalej znajduje się jezioro, a po drugiej stronie wioska i chatka, w której spędziłam pierwsze czternaście lat życia. Wyobraziłam sobie matkę siedzącą przy kuchennym oknie, gdzie było najlepsze światło, pochyloną nad cerowanym ubraniem.

Zastanawiałam się, jak sobie radzi pozostawiona w samotności. Ostatnio gorzej się czuła. W nocy słyszałam jęki dobiegające od strony łóżka, kiedy jej kości boleśnie przemieszczały się pod skórą. Bywały ranki, gdy miała tak zesztywniałe palce, że musiałam polewać je ciepłą wodą i pocierać, aby mogła przynajmniej wyciągnąć z koszyka szpulkę nici. Pani Rodgers z wioski zgodziła się zaglądać do niej codziennie, a dwa razy w tygodniu wpadał handlarz starzyzną, lecz mimo to czekało ją okropnie wiele samotnych chwil. Było mało prawdopodobne, aby bez mojej pomocy nadal zajmowała się cerowaniem. Skąd będzie brała pieniądze? Moje skąpe zarobki oczywiście trochę pomogą, ale chyba byłoby lepiej, gdybym przy niej została.

Jednak to właśnie ona nalegała, abym starała się o pracę. Nie chciała słuchać moich argumentów przeciwko temu pomysłowi. Pokręciła tylko głową i przypomniała mi, że ona wie lepiej. Usłyszała gdzieś, że szukają nowej pracownicy, i była pewna, że potrzebują właśnie kogoś takiego jak ja. Nie mówiła, skąd to wie. Typowe: moja matka i jej tajemnice.

– To niedaleko – powiedziała. – W wolnych dniach będziesz mogła wracać do domu, żeby mi pomóc.

Musiała dostrzec moje wahanie, ponieważ wyciągnęła rękę w stronę mojego policzka. Był to obcy gest, którego wcale się nie spodziewałam. Zaskoczenie wywołane przez dotyk jej szorstkiej dłoni i palców pokłutych igłami, sprawiło, że się wzdrygnęłam.

– Już dobrze, dziecko. Wiedziałaś, że nadejdzie dzień, w którym będziesz musiała znaleźć sobie posadę. Tak będzie najlepiej: to dobra okazja. Zobaczysz. Niewielu pracodawców przyjęłoby tak młodą dziewczynę. Lord Ashbury i lady Violet nie są złymi ludźmi. Pan Hamilton może sprawiać wrażenie surowego, lecz z pewnością jest sprawiedliwy. Pani Townsend również. Pracuj ciężko, rób, co ci każą, a nie będziesz miała żadnych problemów. – Po tych słowach mocno ścisnęła moje policzki drżącymi palcami. – I jeszcze jedno, Gracie. Nie zapominaj, gdzie jest twoje miejsce. Bez tego zbyt wiele młodych dziewcząt wpada w tarapaty.

Obiecałam stosować się do jej rad i w następną sobotę, ubrana w niedzielną sukienkę, wdrapałam się na wzgórze i skierowałam kroki ku wielkiej rezydencji, aby odbyć rozmowę z lady Violet.

Powiedziała mi, że to mały i spokojny dom: tylko ona i jej mąż, lord Ashbury, którego przez większość czasu pochłania zarządzanie majątkiem i członkostwo w klubach. Ich obydwaj synowie, major Jonathan i pan Frederick, byli już dorośli i mieszkali we własnych domach wraz z rodzinami, lecz czasami wpadali z wizytą i z pewnością będę miała okazję ich zobaczyć, o ile oczywiście będę ciężko pracować i postanowią zatrudnić mnie na stałe. Powiedziała, że ponieważ mieszkają w Riverton tylko we dwoje, obywają się bez służącej, pozostawiając prowadzenie domu zręcznym dłoniom pana Hamiltona, a sprawy kulinarne kucharce, pani Townsend. Jeśli ci dwoje będą zadowoleni z mojej pracy, uzna to za wystarczającą rekomendację do zatrzymania mnie na służbie.

Następnie zamilkła i uważnie mi się przyjrzała, co sprawiło, że poczułam się jak schwytana w pułapkę, jak mysz w słoiku. Natychmiast przypomniałam sobie o rąbku spódnicy oszpeconym ciągłymi próbami dopasowania jej długości do mojego rosnącego ciała, o małej łatce na pończosze, która ocierała się o buty i stawała się coraz cieńsza, o mojej zbyt długiej szyi i za dużych uszach.

Wtedy zamrugała powiekami i uśmiechnęła się: był to powściągliwy uśmiech, który zmieniał jej oczy w lodowate półksiężyce.

– Cóż, wydajesz cię czysta, a pan Hamilton twierdzi, że potrafisz szyć. – Pokiwałam głową, a ona wstała i oddaliła się ode mnie w kierunku biurka, delikatnie muskając szezlong dłonią. – Jak się miewa twoja matka? – zapytała, nie odwracając się. – Wiesz, że ona również kiedyś u nas pracowała? – Odpowiedziałam, że owszem, wiem o tym, a matka miewa się dobrze, dziękuję, że pani pyta.

Chyba udzieliłam prawidłowej odpowiedzi, bo chwilę później zaproponowała mi piętnaście funtów rocznie. Powiedziała, że zaczynam pracę od następnego dnia, i zadzwoniła po Nancy, żeby wskazała mi drogę do wyjścia.

Odsunęłam twarz od okna, starłam z szyby ślad pozostawiony przez mój oddech i zeszłam z krzesła.

Moja walizka leżała tam, gdzie ją upuściłam – po stronie łóżka, która należała do Nancy – więc powlekłam ją w kierunku komody, która miała być moja. Starałam się nie patrzeć na krwawiącą sarnę, zastygłą w chwili ostatniego przerażenia, i zajęłam się wkładaniem do górnej szuflady ubrań: dwóch spódnic, dwóch bluzek i pary czarnych pończoch, które matka kazała mi zacerować, by wystarczyły na całą zbliżającą się zimę. Później, zerkając na drzwi, z łomoczącym sercem wydobyłam mój sekretny bagaż.

Były to trzy książki. Zielone okładki miały sfatygowane rogi i wyblakłe złote napisy. Schowałam je w głąb najniższej szuflady i przykryłam szalikiem, starając się osłonić je ze wszystkich stron, aby stały się zupełnie niewidoczne. Pan Hamilton wyraził się jasno. Święta Biblia była dopuszczalna, lecz wszelkie inne lektury były najprawdopodobniej szkodliwe i musiały uzyskać jego aprobatę, gdyż w przeciwnym razie groziła ich konfiskata. Nie byłam żadną buntowniczką – wręcz przeciwnie: w tamtych czasach miałam przemożne poczucie obowiązku – ale nie potrafiłam wyobrazić sobie życia bez Holmesa i Watsona.

Wepchnęłam walizkę pod łóżko.

Na haczyku za drzwiami wisiał mój strój – czarna spódnica, biały fartuszek i czepek z falbanką. Włożyłam go, czując się jak dziecko, które odkryło szafę swojej mamy. Spódnica była sztywna, a kołnierzyk drapał mnie w szyję w miejscu, w którym długie godziny użytkowania dopasowały go do czyichś bardziej obfitych kształtów. Kiedy zawiązywałam fartuszek, ze środka wyfrunął mały biały mól, który wyruszył na poszukiwania nowej kryjówki, ulatując w stronę wysokich krokwi, a ja marzyłam o tym, żeby móc do niego dołączyć.

Czepek został uszyty z białej bawełny i tak wykrochmalony, aby przód sterczał ku górze. Skorzystałam z lusterka wiszącego nad komodą Nancy, aby upewnić się, że włożyłam go jak trzeba, i przygładzić jasne włosy nad uszami, jak pokazywała mi matka. Dziewczyna w lustrze zerknęła na mnie, a ja pomyślałam o tym, jak bardzo poważną ma twarz. To dziwne uczucie, kiedy człowiek w chwili zamyślenia dostrzega swoje odbicie w lustrze. Moment nieuwagi, odarty z udawania, kiedy zapomina się nawet o oszukiwaniu siebie samego.

Sylvia przyniosła mi kubek parującej herbaty i kawałek ciasta cytrynowego. Siedzi obok mnie na żelaznej ławce i zerkając w stronę biura, wyciąga paczkę papierosów (to znamienne, że moja oczywista potrzeba zaczerpnięcia świeżego powietrza wydaje się zawsze współgrać z jej potrzebą potajemnej przerwy na papierosa). Proponuje mi jednego. Jak zwykle odmawiam, a ona jak zwykle mówi:

– W twoim wieku to pewnie lepiej. Wypalę za ciebie, dobrze?

Sylvia dobrze dzisiaj wygląda – zrobiła sobie inną fryzurę – i mówię jej o tym. Kiwa głową, wypuszcza chmurę dymu i odrzuca głowę w bok, a na jej ramieniu ląduje długi kucyk.

– Zrobiłam sobie treskę – mówi. – Marzyłam o niej od wieków i po prostu pomyślałam: Dziewczyno, życie jest zbyt krótkie, żeby odmawiać sobie efektownego wyglądu. Włosy wyglądają jak prawdziwe, prawda?

Ociągam się z odpowiedzią, co uznaje za przytaknięcie.

– Bo takie są. Prawdziwe włosy, takie, które noszą gwiazdy. Masz. Dotknij.

– Mój Boże – mówię, gładząc szorstki kucyk. – Prawdziwe włosy.

– W dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe. – Macha papierosem, a ja zauważam soczyście purpurowy ślad, który zostawiły na nim jej usta. – Oczywiście, trzeba za to zapłacić. Na szczęście wcześniej udało mi się odłożyć trochę grosza na ciężkie czasy.

Uśmiecha się rozpromieniona i wtedy pojmuję przyczynę tej innowacyjnej zmiany. I rzeczywiście, z kieszeni bluzki Sylvia wydobywa zdjęcie.

– To Anthony – mówi rozpromieniona.

Z namaszczeniem wkładam okulary i spoglądam na zdjęcie mężczyzny o siwych wąsach, który zbliża się do kresu wieku średniego.

– Wygląda uroczo.

– Och, Grace. – Sylvia wydaje z siebie radosne westchnienie. – On jest uroczy. Parę razy wybraliśmy się tylko na herbatę, ale mam co do niego bardzo dobre przeczucia. To prawdziwy dżentelmen, wiesz? Nie jak te obiboki, które trafiały mi się w przeszłości. Otwiera przede mną drzwi, przynosi kwiaty, odsuwa dla mnie krzesło, kiedy gdzieś razem wychodzimy. To prawdziwy staromodny dżentelmen.

Domyślam się, że ta ostatnia uwaga została dodana specjalnie z myślą o mnie. Wynika z założenia, że starszym ludziom z pewnością imponują staromodne cechy.

– Czym się zajmuje? – pytam.

– Uczy w miejscowej szkole średniej. Historii i angielskiego. Jest piekielnie inteligentny. Poza tym to społecznik. Pracuje jako wolontariusz na rzecz lokalnego towarzystwa historycznego. Mówi, że te wszystkie damy, lordowie, książęta i księżniczki to jego hobby. Wie dosłownie wszystko o tej twojej rodzinie: tej, która kiedyś mieszkała w tamtym wielkim domu na wzgórzu… – Urywa i zerka w stronę biura, po czym przewraca oczami. – O matko. To siostra Ratchet. Powinnam roznosić teraz herbatę. Na pewno znowu naskarżył na mnie Bertie Sinclair. Jeśli mam być szczera, to odmówienie sobie ciasteczka raz na jakiś czas dobrze by mu zrobiło. – Gasi papierosa i wrzuca niedopałek do pudełka z zapałkami. – No dobra, taki już mój los. Przynieść ci coś, zanim zacznę obsługiwać innych, kochana? Prawie nie tknęłaś herbaty.

Zapewniam ją, że niczego mi nie trzeba, i po chwili już pędzi trawnikiem, a jej biodra i kucyk kołyszą się w zgodnym rytmie.

To miłe, kiedy ktoś o ciebie dba, przynosi herbatę. Lubię myśleć, że zasłużyłam sobie na tę odrobinę luksusu. Bóg wie, że wystarczająco często to ja przynosiłam komuś herbatę. Czasami z rozbawieniem zastanawiam się, jak Sylvia poradziłaby sobie na służbie w Riverton. To nie dla niej: milczący, posłuszny los służącej. Ma w sobie zbyt wiele niefrasobliwości, nie zraziłyby jej częste uwagi na temat tego, gdzie jest jej „miejsce”, dobroduszne zalecenia, aby nie oczekiwała zbyt wiele. Nie, w oczach Nancy Sylvia nie byłaby tak uległą uczennicą jak ja.

Wiem, to niesprawiedliwe porównanie. Ludzie za bardzo się zmienili. Ubiegły wiek pozostawił nam siniaki i rany. Dziś nawet młodzi i bogaci noszą swój cynizm jak jakąś odznakę, mają pusty wzrok, a ich umysły wypełniają sprawy, o których wcale nie chcieli wiedzieć.

To jedna z przyczyn, dla których nigdy nie mówiłam o siostrach Hartford i Robbiem Hunterze oraz o tym, co między nimi zaszło. Bo były czasy, kiedy chciałam o wszystkim powiedzieć, zrzucić z siebie ten ciężar. Chciałam powiedzieć Ruth. Albo raczej Marcusowi. Lecz w jakiś sposób jeszcze przed rozpoczęciem tej opowieści wiedziałam, że nie zrozumieją. Nie pojmą, jak doszło do tego, że wszystko skończyło się właśnie w ten sposób. Nie pojmą, dlaczego tak się stało. Nie będę w stanie wytłumaczyć im, jak bardzo zmienił się świat.

Oczywiście już wtedy widać było oznaki pewnych zmian. Pierwsza wojna światowa – Wielka Wojna – wszystko zmieniła, zarówno na społecznych wyżynach, jak i na nizinach. Jakże byliśmy wstrząśnięci, kiedy po wojnie zaczęli napływać nowi pracownicy – zazwyczaj z agencji pośrednictwa (i zazwyczaj nie zagrzewali miejsca) – pełni takich pomysłów, jak płace minimalne i urlopy. Wcześniej świat wydawał się pewnym absolutem, podziały były proste i oczywiste.

Podczas mojego pierwszego poranka w Riverton pan Hamilton wezwał mnie do swojego pokoju kredensowego, mieszczącego się w głębi części dla służby, gdzie pochylony prasował egzemplarze „The Times”. Wyprostował się i poprawił na długim haczykowatym nosie okulary w delikatnej okrągłej oprawie. Zapoznanie mnie ze „zwyczajami” było tak ważne, że pani Townsend wyjątkowo przerwała przygotowanie galantyny na uroczysty lunch, aby uczestniczyć w tym wydarzeniu. Następnie pan Hamilton uważnie przyjrzał się mojemu strojowi i najwyraźniej zadowolony rozpoczął wykład na temat różnic pomiędzy nami a nimi.

– Nigdy nie zapominaj – powiedział z wielką powagą – że masz doprawdy wielkie szczęście, mogąc służyć w tak wspaniałym domu jak ten. A łaskawy los idzie w parze z odpowiedzialnością. Każde twoje zachowanie świadczy bezpośrednio o rodzinie i musi mieć ją na względzie: dotrzymuj jej tajemnic i zasłuż sobie na jej zaufanie. Pamiętaj, że jaśnie pan zawsze wie najlepiej. Bierz przykład z niego i jego rodziny. Służ jej w milczeniu… gorliwie… z wdzięcznością. Twoja praca będzie wykonana dobrze, jeśli pozostanie niezauważona, sprawdzisz się w niej, jeśli będziesz niezauważalna. – Po tych słowach skierował wzrok ku górze i wpatrzył się w przestrzeń ponad moją głową, a jego rumiana skóra dodatkowo oblała się rumieńcem. – I jeszcze jedno, Grace. Nigdy nie zapominaj o zaszczycie, jakiego dostąpiłaś, mogąc służyć w ich domu.

Wyobrażam sobie, co powiedziałaby na to Sylvia. Z pewnością nie przyjęłaby tego przemówienia tak jak ja, nie czułaby, jak twarz kurczy się jej z wdzięczności, i nie doświadczyłaby niejasnego, trudnego do nazwania wrażenia, że oto wkroczyła do lepszego świata.

Obracam się i zauważam, że zapomniała zabrać zdjęcie: podobiznę tego nowego mężczyzny, który zaleca się do niej, opowiadając o historii, i żywi hobbystyczną sympatię do arystokracji. Znam ten typ. Tacy jak on przechowują w domu albumy z wycinkami z prasy i zdjęciami, aby kreślić skomplikowane drzewa genealogiczne rodzin, do których nie mają wstępu.

Sprawiam wrażenie, jakbym nim gardziła, lecz wcale tak nie jest. Ciekawi mnie – wręcz intryguje – sposób, w jaki czas wymazuje prawdziwe życie, pozostawiając jedynie niejasne odciski. Krew i duch blakną, a pozostają jedynie nazwiska i daty.

Znowu zamykam oczy. Słońce powędrowało w górę i ogrzało mi policzki.

Ludzie z Riverton już dawno nie żyją. Podczas gdy mnie upływ czasu odebrał siły, oni pozostają wiecznie młodzi, wiecznie piękni.

No i proszę. Robię się ckliwa i romantyczna. Przecież oni wcale nie są młodzi ani piękni. Są martwi. Pogrzebani. Są niczym. To jedynie fragmenty, które przemykają pomiędzy wspomnieniami ludzi, których kiedyś znali.

Jednak ci, którzy żyją we wspomnieniach, tak naprawdę nigdy nie umierają.

Kiedy po raz pierwszy ujrzałam Hannah, Emmeline i ich brata Davida, debatowali nad efektami, jakie na ludzkiej twarzy wywołuje trąd. Byli w Riverton już od tygodnia – składali doroczną letnią wizytę – lecz wcześniej udało mi się usłyszeć jedynie sporadyczny śmiech i tupot biegnących stóp pośród skrzypienia kości starego domu.

Nancy uparła się, że jestem zbyt mało doświadczona, by można mnie było dopuścić do kulturalnego towarzystwa – pomimo że owo towarzystwo było jeszcze młode – i powierzała mi jedynie te obowiązki, które trzymały mnie z dala od gości. Zatem podczas gdy reszta służby przygotowywała się na przyjazd dorosłych gości, który miał nastąpić za dwa tygodnie, mnie kazano zająć się pokojem dziecinnym.

– Są zdecydowanie zbyt starzy, żeby bawić się w pokoju dziecinnym – powiedziała Nancy. Pewnie w ogóle by z niego nie korzystali, ale tradycji musiało stać się zadość, a zatem ogromny pokój na drugim piętrze, który mieścił się w najdalszym krańcu wschodniego skrzydła, należało wywietrzyć i posprzątać, a kwiaty zmieniać codziennie.

Mogę opisać ten pokój, lecz obawiam się, że żaden opis nie uchwyci dziwnej fascynacji, którą we mnie budził. Pomieszczenie było ogromne, prostokątne i mroczne. Miało w sobie bladość wyrachowanego zaniedbania. Wydawało się opuszczone, jak gdyby za sprawą jakiegoś czaru z pradawnej baśni. Spało snem stuletniej klątwy. Powietrze było tam ciężkie, duszne, zimne i nieruchome, a w umieszczonym obok kominka domku dla lalek tkwił zastawiony stół, czekając na gości, choć nigdy nie mieli się zjawić.

Ściany pokrywała tapeta, którą niegdyś zdobiły niebiesko-białe pasy, lecz upływ czasu i wilgoć zmieniły jej barwę w ponurą szarość. Miejscami odklejała się i pokrywały ją plamy. Na jednej ze ścian wisiały wyblakłe obrazy przedstawiające sceny z baśni Hansa Christiana Andersena: dzielnego cynowego żołnierzyka nad płomieniem ognia, piękną dziewczynkę w czerwonych bucikach, małą syrenkę płaczącą za utraconą przeszłością. Pachniało stęchlizną, upiornymi dziećmi i dawno nieścieranym kurzem. Jakby w środku czaiło się coś żywego.

W jednym krańcu stał usmolony kominek i skórzany fotel, a w przyległych ścianach tkwiły ogromne okna zwieńczone łukami. Gdy wdrapywałam się na parapet z ciemnego drewna i spoglądałam w dół, mogłam dostrzec podwórze pilnowane przez stojące na sfatygowanych cokołach dwa lwy z brązu, które obserwowały przykościelny cmentarz położony w dolinie.

Zniszczony koń na biegunach odpoczywał przy oknie: dostojny jabłkowity o miłych czarnych oczach, który wydawał się wdzięczny, kiedy wycierałam go z kurzu. Jego milczącym towarzyszem był Raverley. Czarno-brązowy foxhound należał do lorda Ashbury’ego, gdy ten był jeszcze dzieckiem. Zdechł po tym, jak jego łapa utknęła w sidłach. Balsamista bardzo starał się ukryć tę skazę, lecz żadna ilość ślicznych opatrunków nie potrafiła ukryć tego, co czaiło się w głębi. Z czasem zaczęłam przykrywać Raverleya ścierką do kurzu. Gdy nie było go widać, mogłam niemal udawać, że go tam nie ma, że nie obserwuje mnie swoimi pozbawionymi życia szklistymi oczami, podczas gdy spod opatrunku wyziera jego rana.

Lecz pomimo tego wszystkiego – obecności Raverleya, woni powolnego rozkładu i schodzącej płatami tapety – pokój dziecinny stał się moim ulubionym pomieszczeniem. Zgodnie z przewidywaniami nikt do niego nie zaglądał, a dzieci zajmowały się czymś w innych częściach posiadłości. Nauczyłam się pospiesznie wykonywać codzienne obowiązki, aby później móc spędzić tam kilka samotnych chwil. Z dala od nieustannych pouczeń Nancy, od posępnej dezaprobaty pana Hamiltona, od hałaśliwego towarzystwa innych służących, które uświadamiało mi, jak wiele muszę się jeszcze nauczyć. Przestałam wstrzymywać oddech, zaczęłam traktować tę samotność jako pewnik. Myślałam, że ten pokój należy do mnie.

Poza tym były tam książki, wiele książek, więcej niż kiedykolwiek widziałam jednocześnie w tym samym miejscu: książki przygodowe, historyczne, bajki, upchnięte razem na ogromnych półkach po obu stronach kominka… Pewnego razu odważyłam się sięgnąć po jedną z nich. Z braku lepszego powodu wybrałam tę, która miała najładniejszy grzbiet. Przesunęłam dłonią po stęchłej okładce, otworzyłam i przeczytałam starannie wypisane nazwisko: TIMOTHY HARTFORD. Następnie przewróciłam grube strony, wciągnęłam woń zapleśniałego kurzu i przeniosłam się w inny czas i miejsce.

Nauczyłam się czytać w wiejskiej szkole i moja nauczycielka, panna Ruby, najwyraźniej uradowana tak nietypowym zainteresowaniem ze strony uczennicy, zaczęła pożyczać mi książki z własnej kolekcji: Jane Eyre, Frankensteina, Zamek Otranto. Kiedy je oddawałam, rozmawiałyśmy o naszych ulubionych fragmentach. To właśnie panna Ruby zasugerowała, że mogę zostać nauczycielką. Matka nie była zadowolona, kiedy jej o tym powiedziałam. Oznajmiła, że to bardzo miło ze strony panny Ruby, że wkłada mi do głowy te wspaniałe pomysły, ale wspaniałe pomysły nie zapewnią mi utrzymania. Niedługo potem wysłała mnie na wzgórze, do Riverton, do Nancy i pana Hamiltona, i do pokoju dziecinnego…

Przez jakiś czas pokój dziecinny był moim pokojem, książki moimi książkami.

Jednak pewnego dnia pojawiła się mgła i zaczął padać deszcz. Kiedy pędziłam korytarzem z zamiarem przejrzenia ilustrowanej encyklopedii dla dzieci, którą odkryłam poprzedniego dnia, nagle stanęłam jak wryta. Z pokoju dziecinnego dobiegały jakieś głosy.

Wmawiałam sobie, że to wiatr przynosi je z jakiejś innej części domu, że to tylko złudzenie. Gdy jednak uchyliłam drzwi i zajrzałam do środka, przeżyłam szok. W pokoju byli ludzie. Młodzi ludzie, którzy doskonale pasowali do tego uroczego wnętrza.

I w tym momencie, bez żadnego uprzedzenia ani ceremonii, pokój przestał być mój. Stałam tam, zastygła w bezruchu we własnym niezdecydowaniu, niepewna, czy powinnam kontynuować wypełnianie obowiązków, czy może wrócić później. Jeszcze raz zajrzałam do środka, onieśmielona dziecięcym śmiechem. Ich pewnymi siebie dźwięcznymi głosami. Ich lśniącymi włosami i jeszcze bardziej lśniącymi kokardami.

Przekonały mnie kwiaty. Więdły w wazonie na gzymsie kominka. W nocy opadły płatki, które teraz leżały rozrzucone jak oskarżenia pod moim adresem. Nie mogłam ryzykować, że Nancy je zobaczy: jasno wyraziła się na temat moich obowiązków. Dopilnowała, abym wiedziała, że jeśli zadrę z przełożonymi, matka na pewno się o tym dowie.

Pamiętając instrukcje pana Hamiltona, przycisnęłam szczotkę i zmiotkę do piersi i na paluszkach zbliżyłam się do kominka, skupiając się na byciu niewidzialną. O to nie musiałam się martwić. Tamci ludzie przywykli do dzielenia domu z całą armią niewidocznych ludzi. Nie zwracali na mnie uwagi, a ja udawałam, że nie zwracam uwagi na nich.

Dwie dziewczynki i chłopiec: najmłodsze z nich miało około dziesięciu lat, a najstarsze nie skończyło jeszcze siedemnastu. Wszyscy troje mieli charakterystyczną karnację Ashburych – złote włosy i oczy barwy delikatnego czystego błękitu cejlońskich szafirów – spadek po matce lorda Ashbury’ego, Dunce, która (jak twierdziła Nancy) wyszła za mąż z miłości i została wydziedziczona, a także odebrano jej posag. (Ale to ona śmiała się ostatnia, powiedziała Nancy, kiedy zmarł brat jej męża i została lady Imperium Brytyjskiego).

Wyższa dziewczynka stała pośrodku pokoju i trzymając stos kartek, opisywała szczegóły infekcji trądem. Młodsza siedziała po turecku na podłodze i patrzyła na siostrę szeroko otwartymi błękitnymi oczami, bezwiednie obejmując szyję Raverleya. Byłam zaskoczona i odrobinę przerażona, widząc, że wywleczono go z jego miejsca w kącie i korzysta z rzadkiej chwili towarzystwa. Chłopiec klęczał na fotelu przy oknie, patrząc przez mgłę w kierunku cmentarza.

– I wtedy odwracasz się w kierunku publiczności, Emmeline, i odsłaniasz twarz pokrytą okropnym trądem – oznajmiła radośnie wyższa dziewczynka.

– Co to jest trąd?

– To choroba skóry – powiedziała starsza dziewczynka. – Ojej, śluz i takie tam.

– Może moglibyśmy sprawić, aby zgnił jej nos, Hannah? – zapytał chłopiec, odwracając się, żeby puścić do Emmeline oczko.

– Tak – stwierdziła Hannah poważnym tonem. – Doskonale.

– Nie – jęknęła Emmeline.

– Ależ, Emmeline, nie bądź dzieckiem. Przecież tak naprawdę nos wcale ci nie zgnije – powiedziała Hannah. – Zrobimy coś w rodzaju maski. Coś okropnego. Zobaczę, czy uda mi się znaleźć w bibliotece jakąś książkę medyczną. Miejmy nadzieję, że będą tam obrazki.

– Nie rozumiem, dlaczego to właśnie ja muszę mieć trąd – upierała się Emmeline.

– Miej żal do Boga – odparła Hannah. – On to napisał.

– Ale dlaczego to ja muszę grać Miriam? Czy nie mogę dostać jakiejś innej roli?

– Nie ma innych ról – powiedziała Hannah. – David musi być Aaronem, ponieważ jest najwyższy, a ja gram Boga.

– Czy ja nie mogę być Bogiem?

– Oczywiście, że nie. Myślałam, że chcesz zagrać główną rolę.

– Bo chciałam – przyznała Emmeline. – Nadal chcę.

– Cóż. Bóg nie wychodzi nawet na scenę – oznajmiła Hannah. – Muszę wygłaszać moje kwestie zza kurtyny.

– Mogłabym zagrać Mojżesza – zaproponowała Emmeline. – Raverley może być Miriam.

– Nie zagrasz żadnego Mojżesza – powiedziała Hannah. – Potrzebujemy prawdziwej Miriam. Ona jest znacznie ważniejsza od Mojżesza. Mojżesz wygłasza tylko jedną kwestię. To dlatego zaangażowaliśmy w to Raverleya. Mogę wygłosić jego kwestię zza kurtyny albo w ogóle wyciąć Mojżesza z przedstawienia.

– Może moglibyśmy wybrać jakąś inną scenę? – zapytała Emmeline z nadzieją w głosie. – Na przykład tę z Marią i Dzieciątkiem Jezus?

Hannah wzgardliwie prychnęła.

Odbywali próby przed przedstawieniem. Wcześniej lokaj o imieniu Alfred powiedział mi, że w weekend odbędzie się rodzinny recital. To była tradycja: niektórzy członkowie rodziny śpiewali, inni recytowali poezję, a dzieci zawsze odgrywały scenę z ulubionej książki ich babki.

– Wybraliśmy tę scenę dlatego, że jest ważna – powiedziała Hannah.

– To ty ją wybrałaś dlatego, że jest ważna – odrzekła Emmeline.

– Właśnie – podsumowała Hannah. – To opowieść o ojcu, który ma dwa zestawy zasad: jeden dla synów i jeden dla córek.

– Jak dla mnie brzmi bardzo sensownie – oświadczył David z ironią w głosie.

Hannah zignorowała go.

– Miriam i Aaron dopuścili się tego samego przewinienia: rozmawiali na temat małżeństwa swojego brata…

– Co takiego mówili? – zapytała Emmeline.

– To nieistotne, po prostu…

– Czy mówili podłe rzeczy?

– Nie i nie o to chodzi. Liczy się to, że Bóg postanawia ukarać Miriam trądem, podczas gdy Aaron dostaje jedynie reprymendę. Czy coś takiego wydaje ci się w porządku, Emme?

– Czy Mojżesz nie poślubił przypadkiem Afrykanki? – dociekała Emmeline.

Hannah z rezygnacją pokręciła głową. Zauważyłam, że robi to bardzo często. Z każdego ruchu jej długich kończyn emanował jakiś nadmiar energii. Z kolei Emmeline przyjmowała rozważne pozy ożywionej lalki. Ich rysy, które osobno wydawały się podobne – dwa kształtne noski, dwie pary intensywnie błękitnych oczu, dwie śliczne buzie – na każdej z dwóch twarzy manifestowały się w wyjątkowy sposób. Podczas gdy Hannah sprawiała wrażenie królowej elfów – była pełna pasji, tajemnicza, fascynująca – piękno Emmeline wydawało się bardziej przyziemne. Choć była jeszcze dzieckiem, w sposobie, w jaki rozchylała usta, tkwiło coś, co przypominało mi piękne zdjęcie, które zobaczyłam pewnego dnia, gdy wypadło z kieszeni ulicznego handlarza.

– No więc? Poślubił Afrykankę, prawda? – nie ustępowała Emmeline.

– Tak, Emme – powiedział David ze śmiechem. – Mojżesz ożenił się z Etiopką. Hannah po prostu czuje się sfrustrowana, bo nie podzielamy jej zaangażowania w przyznanie kobietom praw wyborczych.

– Hannah! On nie mówi poważnie. Ty nie jesteś sufrażystką. Prawda?

– Oczywiście, że jestem – oświadczyła Hannah. – Zresztą podobnie jak ty.

Emmeline ściszyła głos.

– Czy tata o tym wie? Będzie wściekły.

– Phi – prychnęła Hannah. – Tata jest łagodny jak baranek.

– Raczej jak lew – powiedziała Emmeline drżącymi ustami. – Proszę, nie denerwuj go, Hannah.

– Na twoim miejscu wcale bym się tak nie martwił, Emme – wtrącił David. – Walka o prawo wyborcze jest teraz bardzo modna wśród kobiet z wyższych sfer.

Emmeline nie wyglądała na przekonaną.

– Fanny o niczym takim nie wspominała.

– Każda kobieta, która cokolwiek znaczy, włoży garnitur z okazji jej zbliżającego się debiutu w towarzystwie – powiedział David.

Emmeline szeroko otworzyła oczy.

Słuchałam tego, stojąc przy półkach z książkami, i zastanawiałam się, o czym oni rozmawiają. Nigdy wcześniej nie słyszałam o żadnych „sufrażystkach”, lecz miałam niejasne poczucie, że może chodzić o jakąś chorobę, podobną do tej, którą złapała pani Nammersmith z wioski, kiedy podczas wielkanocnej parady zdjęła gorset, a potem jej mąż musiał ją umieścić w szpitalu w Londynie.

– Jesteś podły – orzekła Hannah. – Fakt, że tata jest zbyt niesprawiedliwy, aby pozwolić mnie i Emmeline iść do szkoły, nie oznacza, że przy każdej okazji musisz z nas robić idiotki.

– Nawet nie potrzebuję się starać – powiedział David i siedząc na pudełku z zabawkami, odsunął pukiel włosów, który zasłonił mu oczy. Wstrzymałam oddech: był piękny i równie złotowłosy jak jego siostry. – Zresztą niewiele tracicie. Szkoła jest przereklamowana.

– Doprawdy? – Hannah podejrzliwie uniosła brew. – Zazwyczaj bardzo się cieszysz, mogąc opowiadać mi o tym, co tracę. Skąd ta nagła zmiana zdania? – Szeroko otworzyła oczy: dwa lodowate księżyce. W jej głosie pobrzmiewało poruszenie. – Tylko mi nie mów, że zrobiłeś coś okropnego i zostałeś wyrzucony?

– Oczywiście że nie – zaprzeczył szybko David. – Po prostu uważam, że w życiu są ciekawsze rzeczy niż czytanie książek. Mój przyjaciel Hunter mówi, że życie jest najlepszym nauczycielem…

– Hunter?

– Rozpoczął naukę w Eton w tym roku. Jego ojciec jest kimś w rodzaju naukowca. Najwidoczniej odkrył coś, co okazało się bardzo ważne, i król mianował go markizem. Jest trochę szurnięty. Podobnie jak Robert, jeśli wierzyć innym chłopakom, ale moim zdaniem jest fajny.

– No cóż – powiedziała Hannah. – Twój szurnięty przyjaciel Robert Hunter ma szczęście, że może sobie pozwolić na luksus lekceważenia własnej edukacji, ale w jaki sposób mam zostać szanowaną scenarzystką, skoro tata nalega, bym była ignorantką? – Hannah wydała z siebie westchnienie frustracji. – Szkoda, że nie jestem chłopcem.

– Ja nie cierpiałabym szkoły – oświadczyła Emmeline. – I nie cierpiałabym bycia chłopcem. Żadnych sukienek, nudne kapelusze, a w dodatku przez cały dzień trzeba rozmawiać o sporcie i polityce.

– Uwielbiam rozmawiać o polityce – powiedziała Hannah. Poruszenie wytrząsnęło kosmyki włosów ze starannie ułożonych pukli. – Na początek nakłoniłabym Herberta Asquitha* do przyznania kobietom prawa głosu. Nawet tym młodym.

David się uśmiechnął.

– Mogłabyś zostać pierwszym premierem Wielkiej Brytanii, który zajmowałby się pisaniem sztuk.

– Właśnie – przytaknęła Hannah.

– Myślałam, że zamierzasz zostać archeologiem – powiedziała Emmeline. – Jak Gertrude Bell**.

– Polityk, archeolog. Mogę być jednym i drugim. Żyjemy w dwudziestym wieku. – Jęknęła. – Gdyby tylko tata pozwolił mi zdobyć odpowiednie wykształcenie.

– Wiesz, co mówi tata na temat kształcenia kobiet – wtrącił David.

– Prosta droga do wychowania sufrażystki – Emmeline zawtórowała mu oklepanym wyrażeniem i dodała: – Zresztą tata twierdzi, że panna Prince daje nam dokładnie takie wykształcenie, jakiego potrzebujemy.

– Oczywiście, że tatuś tak twierdzi. Ma nadzieję, że zrobi z nas nudne żony dla nudnych facetów, które nie najgorzej mówią po francusku, nie najgorzej grają na pianinie i z pokorą przegrywają w tego dziwnego brydża. W ten sposób będziemy stwarzać mniej problemów.

– Tatuś mówi, że nikt nie lubi kobiety, która za dużo myśli – przypomniała Emmeline.

David przewrócił oczami.

– Jak ta Kanadyjka, która odwiozła go do domu z kopalni złota i cały czas mówiła o polityce. Wyświadczyła nam wszystkim niedźwiedzią przysługę.

– Nie chcę, żeby wszyscy mnie lubili – powiedziała Hannah, z uporem wysuwając brodę. – Gdyby tak było, miałabym o sobie kiepskie zdanie.

– W takim razie możesz się rozchmurzyć – uspokoił ją David. – Wiem z dobrego źródła, że kilkoro naszych przyjaciół za tobą nie przepada.

Hannah zmarszczyła brwi, lecz wymowę tej reakcji osłabił mimowolny cień uśmiechu.

– No cóż, nie zamierzam dzisiaj uczestniczyć w żadnej z jej śmierdzących lekcji. Męczy mnie recytowanie Pani z Shalott, podczas gdy panna Prince pochlipuje w chusteczkę.

– Płacze nad wspomnieniem utraconej miłości. – Emmeline westchnęła teatralnie.

Hannah przewróciła oczami.

– To prawda! – zapewniła ją Emmeline. – Słyszałam, jak babcia mówiła o tym lady Clem. Zanim panna Prince do nas trafiła, była zaręczona.

– Wygląda na to, że kandydat przejrzał na oczy – powiedziała Hannah.

– Zamiast tego poślubił jej siostrę – oznajmiła Emmeline.

To sprawiło, że Hannah zamilkła, lecz tylko na chwilę.

– Powinna była go pozwać za złamanie obietnicy.

– Dokładnie to samo powiedziała lady Clem, nawet jeszcze dosadniej, ale babcia stwierdziła, że panna Prince nie chciała mu stwarzać problemów.

– W takim razie jest idiotką – skwitowała Hannah. – Lepiej jej będzie bez niego.

– Jakie to romantyczne – powiedział David figlarnym tonem. – Biedna kobieta jest beznadziejnie zakochana w mężczyźnie, którego nie może poślubić, a ty nie chcesz przeczytać jej fragmentu smutnej poezji. O, okrutności, na imię ci Hannah…

Hannah wysunęła brodę.

– Nie jestem okrutna, lecz praktyczna. Przez romanse ludzie się zapominają, robią głupie rzeczy.

David się uśmiechał. Uśmiechał się jak rozbawiony starszy brat, który wierzy, że czas ją zmieni.

– To prawda – z uporem powiedziała Hannah. – Byłoby lepiej, gdyby panna Prince przestała usychać z tęsknoty i zaczęła wypełniać swój umysł, a przy okazji i nasze, interesującymi rzeczami. Na przykład historiami o budowie piramid, zaginionej Atlantydzie, przygodach wikingów…

Emmeline ziewnęła, a David uniósł ręce w obronnym geście.

– Mniejsza z tym. – Hannah, marszcząc brwi, podniosła swoje kartki. – Tracimy czas. Zaczniemy od miejsca, w którym Miriam dostaje trądu.

– Przerabialiśmy to ze sto razy – powiedziała Emmeline. – Nie moglibyśmy zająć się czymś innym?

– Na przykład czym?

Emmeline niepewnie wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. – Przeniosła wzrok z Hannah na Davida. – Czy nie moglibyśmy zagrać w Grę?

Nie. Wtedy nie wiedziałam, że chodzi o Grę. Dla mnie mówiła o jakiejś zwyczajnej grze. Tamtego ranka nie miałam jeszcze pojęcia, że Emmeline może mieć na myśli coś innego niż rozbijanie kasztanów, grę w kości albo w kulki. Dopiero po jakimś czasie Gra wpisała się w mój umysł wielką literą. Zaczęłam kojarzyć to słowo z tajemnicami, fantazją i niesamowitymi przygodami. Tamtego mglistego mokrego poranka, kiedy deszcz bębnił o szyby w oknie pokoju dziecinnego, prawie nie zwróciłam na to uwagi.

Ukryta za fotelem, gdzie zamiatałam wysuszone porozrzucane płatki, zastanawiałam się, jak by to było mieć rodzeństwo. Zawsze o nim marzyłam. Pewnego razu powiedziałam o tym matce i zapytałam, czy mogłabym mieć siostrę. Kogoś, z kim można plotkować i spiskować, szeptać i marzyć. Matka roześmiała się, lecz nie był to śmiech radości, i powiedziała, że nie zamierza popełnić tego błędu po raz drugi.

Zastanawiałam się, jak to jest, kiedy się gdzieś przynależy, kiedy stawia się światu czoło jako członek jakiegoś plemienia, któremu od urodzenia sprzyjają sojusznicy. Rozmyślałam o tym, bezwiednie omiatając fotel ściereczką do kurzu, gdy nagle coś się na nim poruszyło. Koc opadł na ziemię i kobiecy głos zaskrzeczał:

– Co to? Co się dzieje? Hannah? Davidzie?

Była stara jak sama starość. Odpoczywała pośród poduszek, ukryta przed wzrokiem otoczenia. Domyśliłam się, że muszę mieć do czynienia z nianią Brown. Słyszałam, jak rozmawia się o niej ściszonym i nabożnym tonem, zarówno na piętrze, jak i w suterenie. Osobiście niańczyła lorda Ashbury’ego, gdy ten był jeszcze dzieckiem, i należała do rodziny w równym stopniu co sam dom.

Zamarłam w bezruchu ze ściereczką w dłoni, pod spojrzeniem trzech par jasnobłękitnych oczu.

Staruszka przemówiła ponownie:

– Hannah? Co się tu dzieje?

– Nic, nianiu Brown – powiedziała Hannah, odzyskując mowę. – Właśnie robimy próbę przed recitalem. Od tej pory będziemy ciszej.

– Uważajcie, żeby Raverley nie zaczął za bardzo wariować. Nie lubi siedzieć zamknięty w pokoju – ostrzegła niania Brown.

– Dobrze, nianiu Brown – odparła Hannah, a wrażliwość pobrzmiewająca w jej głosie dorównywała intensywnością wcześniejszej zawziętości. – Dopilnujemy, żeby był grzeczny i żeby siedział cicho. – Zbliżyła się i ponownie opatuliła kocem maleńką postać staruszki. – Już dobrze, kochana nianiu Brown, możesz sobie odpocząć.

– No cóż – powiedziała niania Brown zaspanym głosem – zdrzemnę się tylko chwilkę. – Powieki jej opadły, a oddech po chwili stał się głęboki i regularny.

Zamarłam, czekając na to, co powiedzą dzieci. Nadal patrzyły na mnie wytrzeszczonymi oczami. Minęła dłuższa chwila, podczas której wyobraziłam sobie, jak wleką mnie na skargę do Nancy lub, co gorsza, do pana Hamiltona, jak tłumaczę się z tego, że wycierałam z kurzu nianię Brown, i jak na twarzy matki maluje się niezadowolenie, gdy wracam do domu bez żadnych referencji…

Oni jednak wcale mnie nie zbesztali, nie zmarszczyli brwi ani mnie nie zganili. Zrobili coś znacznie bardziej nieoczekiwanego. Jak na komendę parsknęli śmiechem – donośnym, szczerym – i chwyciwszy się w objęcia, upodobnili się do jednego roześmianego ciała.

Stałam, patrząc na nich w oczekiwaniu. Ich reakcja była bardziej niepokojąca niż poprzedzająca ją cisza. Nie potrafiłam powstrzymać drżenia ust.

Wreszcie starsza dziewczynka zdołała przemówić:

– Jestem Hannah – powiedziała, ocierając oczy. – Czy już się znamy?

Wypuściłam powietrze, ukłoniłam się. Mówiłam cichutkim głosem.

– Nie, proszę pani. Jestem Grace.

Emmeline zachichotała.

– Ona nie jest żadną panią. Hannah jest tylko panienką.

Jeszcze raz się ukłoniłam. Unikałam jej wzroku.

– Jestem Grace, panienko.

– Wyglądasz znajomo – powiedziała Hannah. – Jesteś pewna, że nie byłaś tu w czasie Wielkanocy?

– Tak, panienko. Niedawno rozpoczęłam pracę. Jestem tu od miesiąca.

– Wyglądasz zbyt młodo jak na służącą – stwierdziła Emmeline.

– Mam czternaście lat, panienko.