Droga do Damaszku - Janette Oke, Davis Bunn - ebook

Droga do Damaszku ebook

Janette Oke, Davis Bunn

4,5

Opis

Fascynująca opowieść osadzona w dramatycznych wydarzeniach u zarania chrześcijaństwa.

Julia ma wszystko, co można kupić za pieniądze. . . z wyjątkiem akceptacji przez pogan lub Żydów. Jej grecki ojciec ma już żonę i rodzinę, pozostawiając Julię i jej hebrajską matkę obywatelką drugiej klasy. Ale kiedy zostają przedstawieni wyznawcom Drogi, stają się częścią społeczności wierzących.

Brat Abigail, Jakub, obecnie młody mężczyzna, próbuje odkryć swoje własne miejsce jako chrześcijanin. Obawia się, że poważniejsze podejście do jego wiary oznacza rezygnację z radości związanej z jego obecnym zawodem jako strażnika karawany. Wynajęty przez ojca Julii w celu ochrony karawan bogatego kupca Jakub przekazuje również listy i wiadomości między różnymi społecznościami wierzących. Jest zaniepokojony, gdy dowiaduje się, że Julia, młoda dziewczyna, jest również posłańcem.

 

Seria Kroki Wiary:

  1. ŚLEDZTWO SETNIKA
  2. UKRYTY PŁOMIEŃ
  3. DROGA DO DAMASZKU

O autorach

Janette Oke
Znana kanadyjska autorka ponad 70 książek, między innymi sześciotomowej powieści Głos serca (na jej podstawie nakręcono serial).

Davis Bunn
Czterokrotny zdobywca nagrody Christy Award, bestsellerowy autor książek sprzedanych w ponad 7 milionach nakładu w 20 językach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 503

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (24 oceny)
14
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁPIERWSZY

Tyberiada, około 40 r. n.e.

 

Tego późnego popołudnia słońce prażyło z taką intensywnością, że tuż nad powierzchnią brązowej ziemi widać było, jak powietrze wręcz drży od upału. Na błękitnym niebie nie było ani śladu chmur, a drzewkami oliwnymi nie poruszał nawet najcichszy szmer wiatru. Julia szła bez pośpiechu ścieżką wiodącą do zewnętrznej bramy podwórza, a jej myśli krążyły wokół jutrzejszego dnia. Jej ojciec dopiero co wrócił, a już jutro o świcie będą musieli się pożegnać. Znowu.

Z jej ust wyrwało się pełne frustracji westchnienie. Czemu tak zawsze musiało być? Julia żyła w wiecznym oczekiwaniu na powrót ojca. Pamięć o radości rozbłyskującej w jego oczach na widok córki pozostawała w jej sercu na długo po kolejnym pożegnaniu.

Julia starała się zaakceptować swój los. Jamal, jej ojciec, był kupcem. Wiedziała, że ten zawód wymaga ciągłych podróży. Mimo to w sercu miała wątpliwości, czy rzeczywiście nie mógł zostawać z nią choć trochę dłużej. Czemu zawsze czeka ich jedno pożegnanie za drugim? Ainnedziewczęta…

Julia zatrzymała się i spojrzała pod nogi na ścieżkę. Wiedziała dobrze, że nie jest jak inne dziewczęta, choć nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego tak jest. Jej życie wydawało się być pasmem nieustających sprzeczności. Jego poszczególne części nie pasowały do siebie nawzajem. Wiele razy się nad tym głowiła, lecz nie potrafiła tego do końca pojąć. A jej matka nigdy o tym nie mówiła, choć Julia była pewna, że ona też to czuje. Z jakiegoś dziwnego powodu, którego Julia nie mogła pojąć, jej rodzina nie była częścią tyberiadzkiej społeczności. Mieszkali w pięknym, przestronnym domu, z wystarczającą liczbą służby, by żyć w dostatku i wygodzie, ale nigdy nie odwiedzali ich żadni goście, ani nikt nie zapraszał ich do siebie.

Jej matka spędzała większość dnia w swoich ulubionych pokojach lub w ogrodzie w centrum domu. Z uznaniem dotykała pięknych szat, które przywoził jej Jamal, lecz gdy wyjeżdżał, wisiały zapomniane, a Helena nosiła proste stroje domowe – do chwili, gdy służący zawiadamiał, że karawana Jamala zbliża się do bram miasta. Wtedy cały dom nabierał energii. Służący uwijali się, nabierając świeżej wody, biegnąc na rynek, wyjmując naczynia z kadzidłem, kładąc w łaźni świeże płótna. Julia też się wtedy spieszyła… Biegła piaskową drogą prowadzącą z miasta prosto do miejsca, gdzie zostawiano wielbłądy, które jęczały i narzekały na ładunki obciążające ich grzbiety. Tam właśnie jej ojciec doglądał rozładunku karawany. Tam witał ją tym szczególnym uśmiechem i szeroko rozpostartymi ramionami. Jego włosy lśniły w słońcu miedzianym odcieniem, a oczy, osadzone w opalonej twarzy, jaśniały orzechowym blaskiem. Jakiś czas temu zaprzestał unoszenia Julii w silnych ramionach i obracania się z nią dokoła.

– Chyba robisz się już na to za duża – powiedział kiedyś przytulając ją, zaś w jego głosie Julia usłyszała coś, czego nie zrozumiała.

A gdy przyjeżdżali razem do domu, wszystko wyglądało inaczej niż zwykle i inaczej pachniało. Matka witała ich w drzwiach z ciepłym uśmiechem na twarzy, ubrana w jedną z tych ślicznych jedwabnych szat.

– Witaj, mój panie – mówiła kłaniając się nisko, a mąż na chwilę przyciągał ją do siebie i patrzyli sobie głęboko w oczy, jak gdyby każde chciało się nasycić widokiem drugiego.

Wieczorny posiłek też wyglądał inaczej niż zwykle. Na stole pojawiało się mnóstwo przysmaków; niektórych z nich Julia nawet nie znała. W cichej zazwyczaj komnacie rozbrzmiewały rozmowy i śmiechy. Po posiłku Jamal otwierał swoją podróżną torbę i pokazywał im skarby z obcych egzotycznych krain: jedwabie i przyprawy, perfumy w pięknie rzeźbionych słoiczkach, grzebienie do włosów z masy perłowej lub bursztynu, biżuterię, bransolety, pierścionki i naszyjniki z czystego złota. Matka zachwycała się każdym podarkiem. W jej oczach odbijała się radość, a czarujący uśmiech potwierdzał deklaracje, jakie to wszystko jest śliczne.

Matka zdawała się w obecności ojca rozkwitać niczym pustynny kwiat w trakcie wiosennych deszczy. Wtedy Julia zdawała sobie sprawę, jak piękna wciąż jest Helena. Jamal również jej to wielokrotnie powtarzał. Słysząc to Helena rumieniła się lub uśmiechała, przygładzając dłonią długie czarne loki, które on najbardziej lubił zebrane luźno z tyłu, a rozpuszczone wokół twarzy. Zawsze było tak samo, przez cały czas, gdy Jamal był z nimi w domu. Cały ich świat ulegał zmianie.

Ale nigdzie razem nie wychodzili jako rodzina. Nie chodzili na targ, nie korzystali z żadnych miejskich atrakcji, nie odwiedzali sąsiadów. A już na pewno nie chodzili do synagogi, bo jej ojciec był Grekiem pochodzącym z Damaszku, i to raczej niezbyt religijnym. Julia wiedziała też, że korzenie jej matki są hebrajskie. Właściwie to Helena była Samarytanką, lecz nigdy o tym z Julią nie rozmawiała, raczej ucinała temat, jeśli córka próbowała ją o to pytać.

Gdy Jamal przyjeżdżał, ich niewielka rodzina przez cały czas pozostawała razem w domu. Cieszyli się sobą nawzajem, śmiali się, rozmawiali, a nawet się ze sobą droczyli. Udawali, że tym razem to się nie skończy.

Julia uwielbiała te chwile, przez co nieuchronne rozstanie było jeszcze trudniejsze.

Jamal wyjeżdżał często na wiele miesięcy. Śliczne podarunki znikały z zasięgu wzroku. Matka z powrotem zaplatała włosy w prosty sposób, nosiła zwyczajne szaty domowe, a jej oczy były znów smutne i pełne udręki. A Julia? Ona również wracała do noszenia prostych ubiorów, niedbale zarzucając szal na ramiona. Lecz teraz, gdy była starsza, nie potrafiła odłożyć niektórych ulubionych klejnotów, otrzymanych od ojca. W pewien sposób, gdy je dotykała i słyszała brzęczenie na nadgarstkach, ojciec był jakby bliżej niej. Bo poza tym jej świat pozostawał ponury i zwyczajny, a cały czar, który ojciec ze sobą przywoził, gdzieś się ulatniał.

Julia otrząsnęła się z zadumy, westchnęła głęboko i w zniecierpliwieniu otarła pojedynczą łzę. Przecież tata jest wciąż wTyberiadzie – pomyślała w duchu i potrząsnęła głową. Czy to nie wystarczy? Postanowiła jak najlepiej wykorzystać ten ostatni wieczór, który będą mogli spędzić razem.

Przyspieszyła kroku; jej sandały wzbijały małe kłębki kurzu, który wirował w rąbku jej szaty. Przełożyła przykryty szmatką kosz na ramię, aby nieść go wygodniej. Jamal będzie czekał na popołudniowy posiłek, chyba że nadzorowanie przygotowań karawany tak go pochłonęło, że nie zauważył, w jakiej pozycji jest słońce. Czasami wydawało jej się, że ojciec jest tak zaabsorbowany swymi obowiązkami, że mógłby nic nie jeść przez cały dzień. Jednak matka nalegała, by posyłać mu do pracy przekąski. A Julia bardzo się cieszyła z każdej okazji, by go odwiedzić.

Ścieżka wiodła z ich podwórza wprost na zatłoczoną ulicę wyjazdową, prowadzącą wzdłuż brzegu Jeziora Galilejskiego do miejsca postoju karawan. Gdy Julia przybyła na miejsce, zastała tam mnóstwo ryczących wielbłądów, beczących owiec, uwijających się przewodników karawan, bosonogich poganiaczy bydła. Wszystko tonęło w upale, kurzu i nieładzie. Julia miała ochotę wstrzymać oddech, by nie czuć przykrego zapachu zwierząt oraz spoconych ludzkich ciał. Przechodząc, czuła wokół siebie jakieś poruszenie, ale nikt nic głośno nie powiedział. Nie była tym zaskoczona. Nawet nowo zatrudnieni poganiacze wiedzieli, że gdy chodzi o córkę, bogaty kupiec Jamal ma ostry język i wybuchowy temperament. Nikt nie śmiał pobudzać go do gniewu, zwłaszcza gdy trzymał w ręku bicz do smagania wielbłądów. Julia zakryła nos szalem i przyspieszyła kroku.

Dokładnie wiedziała, gdzie go zastanie. Gdy dorastała, bywała tu wiele razy. Wielbłądy ojca stały zawsze w najlepszym miejscu terenu postojowego, najbliżej studni i koryt do pojenia zwierząt. Nawet z oddali słychać było dziwne ryki wielbłądów przepychających się przy korycie, do którego słudzy próbowali wlać z bukłaków świeżą wodę.

Przełożyła koszyk do drugiej ręki, podczas gdy jej wzrok obiegał ruchliwy, głośny tłum, poszukując znajomej sylwetki. Ojciec stał odwrócony do niej tyłem, pochylając się właśnie i badając przednią nogę jednej ze swoich wielbłądzic. Szybko podeszła do niego i nieco zsunęła koszyk z ramienia.

– Będzie mogła iść w karawanie? – na dźwięk delikatnego głosu córki Jamal wyprostował się, a jego oczy – o tak! – zajaśniały z wielkiej radości na jej widok. Serce dziewczyny podskoczyło ze szczęścia.

– Julio, mój skarbie – wziął z jej ręki koszyk. – Chodź, córeczko, usiądziemy gdzieś w cieniu.

Przeszli przez jedną z bram i podążyli w górę, w stronę namiotu. Jamal odsłonił wejście, przepuszczając dziewczynę przodem. Ziemię pod jej stopami pokrywały grube ciemne dywany. Pod jedną ze ścian leżała sterta poduszek. Julia wzięła kilka z nich i ułożyła tak, by mogli wygodnie usiąść. Bardzo lubiła tu przebywać. To było jej ulubione miejsce na świecie. Mogli tu być tylko we dwoje…

Gdyby tak… lecz nie pozwoliła myślom pobiec dalej w tym kierunku.

– Będzie mogła iść w karawanie? – spytała ponownie.

– Nic jej nie będzie. Dostała mocnego kopniaka przy korycie, ale przestała kuleć, a opuchlizna już zeszła.

Julia wiedziała, że powinna się cieszyć. Ta wielbłądzica szła jako pierwsza, prowadząc karawanę. Nadawała tempo reszcie zwierząt. Julia próbowała się uśmiechnąć, świadoma, że tego właśnie oczekuje od niej ojciec. Jednocześnie w sercu mimowolnie pomyślała z nadzieją, że gdyby zwierzę nie mogło iść, kolejny wyjazd karawany by się opóźnił.

– No to zobaczmy, co tam przyniosłaś dobrego – Jamal postawił koszyk na jednej z poduszek i podniósł przykrywającą go ściereczkę. Z uznaniem kiwnął głową na widok swoich ulubionych ciasteczek z miodem. – Rozpieszczasz mnie, skarbie.

– Tak naprawdę to mama cię rozpieszcza. Ja tylko przyniosłam koszyk.

Skinął głową.

– Ależ jestem szczęściarzem. Dwie cudowne kobiety tak się o mnie troszczą. – Poczekał, aż Julia naleje mu chłodnej herbaty do kubka. – Jakie masz życzenia? Co mam ci przywieźć z kolejnej podróży?

Znów to pytanie. Przypomniało jej, że ojciec zaraz kolejny raz wyjedzie. Jak tylko zacznie świtać, wyruszy na szlak kupiecki z karawaną, jeźdźcami i mnóstwem towarów, którymi handluje. Ona dzielnie się pożegna, pozwoli się czule uścisnąć, odwzajemni uśmiech, a potem resztę dnia spędzi popłakując cicho w swoim pokoju. Zawsze było tak samo. Radosne powitanie, a potem rozdzierające serce pożegnanie.

Nagle przyszedł jej do głowy nowy pomysł i pochyliła się do przodu.

– Ojcze, czy mogłabym… czemu nie miałabym pojechać z tobą?

Kubek z herbatą zastygł mu w dłoni.

– Chcesz jechać ze mną w karawanie?

– Tak. Mogłabym…

Ale on już potrząsał głową.

– Szlak handlowy to nie miejsce dla młodej panny. Zwłaszcza tak ładnej jak ty, Julio.

– Ale…

– Nie, nie, nie – szybko wyrzucał z siebie słowa. – To nie jest miejsce dla młodej dziewczyny. To niebezpieczne. A w dodatku nie przystoi – jeszcze raz potrząsnął głową.

Wiedziała, że dalsze argumentowanie nic nie da. Ojciec wypił jeszcze jeden kubek herbaty.

– Nawet sobie nie zdawałem sprawy, jaki jestem spragniony. Zjesz ze mną ciastko?

Potrząsnęła głową, po czym wstała.

– Nie, dziękuję, ojcze. Chyba pójdę pożegnać się z Sheeką.

Uśmiechnął się z pełnymi ustami.

– Te wielbłądy cię lubią, wiesz? Kiedy do nich mówisz, zawsze się uspokajają. Zawsze lepiej, kiedy na początku drogi są w dobrym humorze. Pracują ciężej, są mniej niespokojne i nie takie uparte. No, idź. Dołączę do ciebie, jak tylko skończę jeść.

Julia odsunęła na bok połę od wejścia do namiotu i ruszyła w stronę pomrukujących, plujących wielbłądów. Sama też to zauważyła. Z jakiegoś powodu wielbłądy rzeczywiście stawały się bardziej uległe i potulne, gdy do nich przemawiała i gładziła ich długie, włochate szyje.

Julia wiedziała, że przez większość ludzi wielbłądy były postrzegane jako śmierdzące, obrzydliwe i nieprzewidywalne zwierzęta, a mimo to lubiła je. Nie wiedziała, ani nawet nie próbowała zrozumieć, dlaczego tak jest. Może z tego prostego powodu, że wraz z nimi zawsze powracał do domu jej ojciec? Pozwolił jej nawet nadać imię każdemu z nich. Z radością myślała, że wędrując krętymi szlakami do odległego Damaszku czy Jerycha, ojciec woła wielbłądy po imieniu, które ona wybrała.

Wyciągnęła rękę, by pogłaskać Sheekę po karku. Nie wypadało podchodzić najpierw do innych wielbłądów, bo ich przywódczyni z pewnością wyraziłaby dezaprobatę w postaci gniewnych pomruków i jęków.

– Jak się masz? Czy noga mniej cię już boli? – zapytała łagodnie. – Czeka cię długa droga. Jesteś pewna, że… – kucnęła, by zbadać chorą nogę wielbłądzicy. Delikatnie przebiegła dłonią po wrażliwym miejscu. Pomruki zwierzęcia złagodniały. – Myślę, że tato ma rację. Jesteś…

– Ej, ty tam! – rozległ się za jej plecami donośny głos. – Wielbłądy chcą pić, a koryto puste. Przynieś więcej wody!

Julia zerknęła przez ramię na pokrytego kurzem strażnika karawany z lśniącym mieczem za skórzanym pasem. Najwidoczniej dopiero wrócił ze szlaku. Miał na sobie proste ubranie, a jego twarz była ogorzała od pustynnego słońca. Spojrzał na nią krzywo spod ciemnej, potarganej czupryny. Zauważyła, że jest młody. Zbyt młody, by mówić z aż takim autorytetem. I chyba zbyt młody, by nosić tę krótką, ciemną brodę. Julia pozwoliła sobie na przelotne spojrzenie na jego twarz, a potem rozejrzała się na boki, by zorientować się, do kogo mówi.

– Wielbłądy – powiedział, znowu wskazując na stłoczone tuż za nim stadko. Spojrzał prosto na nią. Jego ton był pytający, gdy dodał: – Są spragnione. To była długa podróż.

Wyprostowała się powoli. A więc jego szorstkie rozkazy skierowane były do niej. Czuła, jak narasta w niej gniew. On myślał, że jest służącą. Albo jeszcze gorzej – niewolnicą. Nie widział, że ma na stopach sandały, a na rękach kosztowne bransolety? I że jej kolczyki są ze złota?

Czuła, że jej oczy również płoną gniewem. Kim był ten młody zarozumialec, by jej rozkazywać, jakby była jakąś wieśniaczką? Kto dał mu prawo wydawać rozkazy córce Jamala, najbogatszego i najważniejszego kupca na całym szlaku? Ona miałaby napoić jego zwierzęta? Niedoczekanie!

Zrobiła krok do tyłu, ramiona jej zesztywniały, uniosła pod­bródek. Jej policzki zapłonęły gniewem.

Ale on nawet nie mrugnął.

– Nie słyszysz, co mówię? Wielbłądy potrzebują wody.

Spojrzała na niego wyzywająco.

– To radzę ci je napoić zanim twój pan każe cię wychłostać.

Odeszła już kilka kroków, nim chłopak otrząsnął się ze zdziwienia na tyle, by zawołać za nią:

– On nie jest moim panem!

Nie mogła się oprzeć, żeby nie odwrócić się na pięcie, wskazując palcem w kierunku namiotu Jamala.

– A ja nie jestem jego niewolnicą, ani jego służącą. Jestem jego córką.

Zatrzymała się na tyle długo, by zobaczyć, jak zszokowany chłopak wytrzeszcza oczy. Jego usta otworzyły się nieco i obawiała się, że będzie próbował ją przepraszać, więc odwróciła się znowu, a jej postawa jasno wyrażała irytację. Odeszła, z przyjemnością wyobrażając sobie, jak jej rozmówca musi być zanie­pokojony.

*

Julia otrzepała z kurzu bawełnianą suknię, potrząsnęła gęstymi brązowymi lokami, przetkanymi złotymi pasemkami. Mam je po tacie – pomyślała z satysfakcją – i związała niesforne włosy z tyłu głowy w ciasny kok. Gdy uznała, że wygląda wystarczająco schludnie, by wejść do komnaty, w której miała zostać podana kolacja, z westchnieniem otworzyła drzwi swojego pokoju i prawie wpadła na Zoe. Starsza kobieta stała przed nią z tacą w dłoni; drugą miała już przygotowaną, by zapukać w drzwi. Wyglądała na tak samo zaskoczoną jak Julia.

Dziewczyna ocknęła się i otworzyła drzwi szerzej, by wpuścić służącą.

– Czy mama źle się czuje?

– Znów ma bóle w skroniach – w tych kilku słowach dało się słyszeć zmartwienie, które ich ukochana służąca bezskutecznie starała się ukryć.

Ostatnio o wiele za często powtarzała się ta sytuacja – Helena nie jadała z Julią posiłków, bo źle się czuła.

– Postaw, proszę, tacę na stoliku obok okna.

Zoe zrobiła, o co ją poproszono, po czym skinęła lekko w stronę Julii i odwróciła się, by odejść.

– Zaczekaj, proszę – dodała Julia, nieco zawstydzona tonem swojego głosu. W jej uszach zabrzmiało to arogancko. – Proszę… – powtórzyła. – Ja… tak bardzo nie lubię jeść sama. Mogłabyś ze mną zostać?

Jeszcze jedno skinienie głowy i role pani i służącej jakby rozpłynęły się w powietrzu. Zoe spojrzała na nią, niczym babcia na rodzoną wnuczkę.

– Ty też się martwisz – powiedziała łagodnie.

Julia przełknęła kęs, starając się rozluźnić ściśnięte gardło. Podeszła do okna i odsłoniła ciężką zasłonę. Może upał dnia zelżał już na tyle, by można wpuścić do środka trochę świeżego powietrza? Zmierzchało. Zarówno na podwórzu, jak i na wapiennej podłodze w pokoju kładły się wieczorne cienie. Na niebie świeciła samotna gwiazda, migocąc lekko, jakby chciała zachęcić inne, by do niej dołączyły.

– Przyniosłaś dwa kubki?

Zoe usiadła na stołku.

– Nie, tylko jeden.

– Nie szkodzi. Mam jeden przy dzbanku z wodą. Przyniosę.

Julia nalała dwie porcje herbaty, po czym zajęła miejsce na krześle po przeciwnej stronie małego stolika. Przesunęła tacę w kierunku Zoe, w nadziei, że drobna, starsza kobieta zechce coś zjeść. Co ona i jej matka by zrobiły, gdyby coś się stało Zoe? Julia utkwiła wzrok w tej kobiecie, którą znała przez całe swoje życie i zadała pytanie, które ciągle pojawiało się w jej myślach:

– Czy mama jest poważnie chora?

Wypowiadając te słowa, cały czas patrzyła w oczy Zoe, jakby chciała w ten sposób zmusić ją do powiedzenia całej prawdy.

Starsza kobieta potrząsnęła głową:

– Martwi się.

Julia spodziewała się takiej odpowiedzi.

– Ale nie mogę z niej wydobyć, co jest przedmiotem jej troski – powiedziała. – Zoe, czy ona dzieli się z tobą tym, co nosi w sercu?

Starsza kobieta zawahała się.

– Helena… Twoja matka nie mówi na ten temat, ale…

– Znasz moją mamę znacznie dłużej niż ja. Uważa cię za swoją jedyną przyjaciółkę. Obie ją kochamy. Musimy porozmawiać i zrobić wszystko, by jej pomóc.

Julia dotknęła dłoni Zoe.

Jej prośba najwyraźniej nie pozostawiła starszej kobiety obojętną. Nie patrząc dziewczynie w oczy odpowiedziała:

– To się zaczęło dawno temu. W Samarii, gdzie twoja matka się urodziła, była wesołą, beztroską dziewczynką. A potem, gdy… gdy w rodzinie… przydarzyły się nieszczęścia i zostali z długami, Helena była zmuszona zaradzić tej sytuacji.

– Zaradzić? Jak to? Co masz na myśli?

– Twój ojciec powiedział, że weźmie mały stragan na rynku i… no i Helenę… jako spłatę długu. A nawet, mówiono, że w swej hojności zaoferował rodzinie trochę pieniędzy. I wtedy Helena została sprowadzona tutaj. A ja razem z nią.

Julia poczuła, jak jej ciało sztywnieje.

– Mój ojciec?

Zoe tylko skinęła głową, ze wzrokiem wbitym w dłonie splecione na kolanach.

– I ożenił się z nią?

Zoe nie odpowiedziała.

– To znaczy, że…? – Julia nie mogła skończyć zdania. Czuła, jak serce głośno wali w jej piersi.

Gdy Zoe znów się odezwała, ton jej głosu był łagodny.

– Julia, taka jest kolej rzeczy. Nie możemy tego zmienić. Twój dziadek umarł. Matka Heleny, twoja babka, zaakceptowała jedyne wyjście z sytuacji, by ratować rodzinę. Inaczej wszyscy zostaliby sprzedani jako niewolnicy albo musieliby żebrać na ulicy. Helena była piękną, młodą dziewczyną. Twój ojciec ją zauważył i zaoferował wyjście z tej sytuacji…

– Ale przecież on ją kocha – zaprotestowała Julia.

Zoe podniosła wzrok.

– Tak. Tak, kocha ją.

– Ale on ją… kupił? – Julia wciąż nie mogła tego pojąć. – Mama była po prostu zapłatą za dług?

– W pewnym sensie… tak.

– Czyli nie jest jego żoną, tylko jego niewolnicą – niechcący wypowiedziała to okropne słowo zbyt ostrym tonem. Och, co za wstyd! Julia czuła, jak do jej oczu napływają gorące łzy. Nic dziwnego, że kobiety w mieście przechodziły na drugą stronę ulicy, gdy ją widziały. Nic dziwnego, że nigdy nie mieli gości.

– To dlatego jesteśmy traktowane jak trędowate…

– Nie, nie... Jestem pewna, że nasi sąsiedzi, ludzie w mieście, o niczym nie wiedzą.

– Więc ojciec ukrywa matkę w domu, żeby ją chronić przed złymi językami?

Zoe wzruszyła ramionami i zaczęła bawić się nitką wystającą z jej szala.

– To dość częste wśród mężczyzn o takiej pozycji jak Jamal. Myślę, że on się w ogóle nad tym nie zastanawia.

Te słowa sprawiły, że gniew Julii wzrósł jeszcze bardziej. Czy on naprawdę nie miał pojęcia, co to oznaczało?

– Ona jest zwykłą… – zaczęła Julia, ale nie mogła powiedzieć tego na głos.

Mimo to Zoe podniosła głowę i powiedziała szybko:

– Nie tobie oceniać. Skąd możesz wiedzieć, jak to wszystko się zaczęło? Albo jak wygląda teraz? Nie widzisz ich, jacy są szczęśliwi, kiedy są razem?

Słowa Julii były równie niecierpliwe, a przy tym gniewne.

– A gdzie on się cały czas podziewa, Zoe? Czy zawsze jeździ z towarami, tak jak twierdzi?

Zoe znów westchnęła, ale Julia widziała, że kobieta nie ma zamiaru skłamać.

– Z tego, co wiem, on ma dom i rodzinę.

– Gdzie?

– W Damaszku.

– A zatem oszukuje nas i ich. Tę rodzinę w Damaszku. Czy oni o nas wiedzą?

Zoe wyprostowała się.

– Nie mam pojęcia. I to naprawdę nie jest nasza sprawa, Julio. Nie powinniśmy zadawać żadnych pytań, ani…

– Czy mama wie? O tej drugiej rodzinie? Wie?

Zoe skinęła głową.

– Nic dziwnego, że jest chora i że się martwi. Nie ma żadnych praw, nie ma męża…

– Myślę, że ona nie martwi się o siebie.

Nagle Julia zrozumiała. Jej matka jest Samarytanką, uznawaną przez Judejczyków za wyrzutka. Nie jest ani członkiem społeczności judejskiej, ani poganką. Nawet jej helleńskie imię stygmatyzuje ją wskazując, że nie należy do hebrajskiej społeczności. A teraz okazuje się, że jest utrzymanką. Nie jest nawet żoną bogatego greckiego kupca. Stoi całkowicie na przegranej pozycji wobec innej kobiety, innego domu, innej rodziny.

A jakie prawa ma jej jedyne dziecko? Na myśl o tym Julia postawiła nietknięte jedzenie z powrotem na tacę.

– W dodatku jestem dziewczyną. Matka nie ma syna, który by się o nią zatroszczył, gdyby została odrzucona – dziewczyna wpatrywała się w Zoe. – Czemu nie miała więcej dzieci?

– Chciała. Nawet bardzo. Ale jej łono się zamknęło. Mówiła, że Jahwe uznał ją za niegodną…

Julia odepchnęła zimną już herbatę, wstała z krzesła i podeszła do okna. Na ciemniejącym niebie pojawiło się więcej gwiazd. Po lewej stronie ćwiartka księżyca robiła co w jej mocy, by dać choć trochę światła. Z podwórza słychać było tylko głosy kłócących się o coś sług. Pewnie wartownicy dyskutują, kto októrej godzinie będzie miał wartę – pomyślała odrętwiale, a jej palce wodziły po parapecie.

Odwróciła się z powrotem do Zoe, swojej jedynej kotwicy w walącym się na głowę świecie.

– Od początku o tym wiedziałaś?

Zoe przytaknęła.

– Tak. Byłam z twoją matką od początku, jeszcze w Samarii.

Jej oczy zasnuły się smutkiem, a ręka, którą uniosła, by poprawić szal, wyraźnie się trzęsła.

– Rozpuściłaś mnie – zganiła ją łagodnie Julia. – Mam teraz poczucie, że byłam zbyt rozpieszczonym dzieckiem.

Zoe wyprostowała się, a jej oczy błysnęły w cichym proteście.

– Byłaś otoczona pięknymi i drogimi przedmiotami. Masz ojca i matkę, którzy cię kochają…

– I za nic nie brałam odpowiedzialności. Ale teraz będę. Muszę coś zrobić, żeby pomóc mamie. Na pewno jest jakiś sposób.

– Myślę, że rzeczywiście jest jeden sposób – powiedziała powoli Zoe, patrząc w swój kubek. Po chwili podniosła wzrok na Julię. – Pamiętasz, jak kilka tygodni temu udałam się do Sychar? Dostałam pozwolenie, by podróżować z karawaną twego ojca, żeby zobaczyć się z rodziną. Ale zobaczyłam się nie tylko z nimi. Spotkałam sąsiadkę, też Samarytankę. Kiedyś, w czasach, kiedy ja i twoja matka tam mieszkałyśmy, nie nazwałabym jej przyjaciółką. Ale ona się zmieniła, jest teraz zupełnie inną osobą. Opowiedziała mi o tym. Kilka lat temu spotkała przy miejskiej studni mężczyznę, Proroka z Izraela. Ten Rabbi rozmawiał z nią, a ona wraz z wieloma innymi ludźmi stała się Jego wyznawczynią. Gdy po raz pierwszy usłyszałam jej historię, wydawała mi się trudna do uwierzenia, ale ta sąsiadka kazała mi znaleźć grupę Jego wyznawców, gdy wrócę do Tyberiady. Powiedziała, że oni opowiedzą mi więcej. Tak też zrobiłam. Ci ludzie mieszkają w wiosce nieopodal. Nazywają się wyznawcami Drogi i są wszędzie. Jest ich coraz więcej.

Głos Zoe rozbrzmiewał emocjami, jakich Julia nigdy wcześniej u niej nie słyszała.

– On nie jest tylko zwykłym prorokiem. On jest obiecanym Mesjaszem. I nie przyszedł tylko do Żydów. Przyszedł do wszystkich ludzi – nawet do nas, Samarytan. Przyszedł, żeby nam przynieść zbawienie i wolność.

Julia była bardziej zaciekawiona niż przekonana, lecz spytała:

– A gdzie jest ten Prorok?

Zoe zmarszczyła brwi.

– No… On… został ukrzyżowany.

– Co ty mówisz? Czyli nie żyje?

– I tu dochodzimy do części historii, w którą na początku trudno mi było uwierzyć, ale to prawda – tłumaczyła szybko Zoe. – On powstał z grobu. Ludzie Go widzieli. Najpierw kilkoro, a potem więcej. Rozmawiał i jadł z nimi. Mówił im, co mają robić i dawał obietnice dotyczące przyszłości. Wiedzą, że to, co powiedział…

– Nie rozumiem – Julia potrząsnęła głową, słysząc tę niedorzeczną opowieść.

Zoe wstała, a jej oczy lśniły jakimś niezwykłym blaskiem. Wyciągnęła spracowaną dłoń i położyła ją na ramieniu dziewczyny.

– Chodź ze mną. Spotykamy się znów dziś wieczorem. Niech jeden z przywódców wyjaśni ci rzeczy, których ja wyjaśnić nie potrafię. Chodź ze mną, proszę.

To czysty nonsens. Martwy powraca do życia! Ale… gdzież indziej mogłaby znaleźć obietnicę pomocy? Co jej szkodzi posłuchać ich opowieści o tym Człowieku, kimkolwiek On był?

W końcu Julia skinęła głową na znak, że się zgadza i ujrzała, jak oczy starej służącej nagle się rozświetliły.

ROZDZIAŁDRUGI

Tyberiada, sześć miesięcypóźniej.

 

– Albanie! – głos Jamala, syryjskiego kupca i właściciela karawany oraz ziemi, na której znajdował się rynek przy wjeździe do Tyberiady, niósł się daleko – zwłaszcza gdy ten był czymś zdenerwowany. – Potrzebuję zamienić z tobą słowo!

Alban zostawił Jakuba i ruszył w kierunku otwartego namiotu. Nad obozowiskiem unosiły się chmury pyłu, a wielbłądy parskały, tupały i ryczały. Niektóre niecierpliwie oczekiwały, by rozpocząć wędrówkę, inne narzekały na ogromne ciężary, które ktoś właśnie przymocowywał na ich grzbietach.

Namiot Jamala zdecydowanie wyróżniał się wśród innych. Jego rogi utrzymywały drewniane pale, bogato rzeźbione, z namalowanymi spiralami i innymi egzotycznymi wzorami. Jeszcze nie wzmógł się poranny wiatr, więc wszystkie cztery strony namiotu były podniesione. Na podłodze zasłanej warstwami tkanych dywanów stało krzesło przypominające tron, z pozłacanymi podłokietnikami. Na krześle tym siedział Jamal, a po jego lewej stronie, na miedzianym stoliku znajdowało się pióro, atrament, pergamin i herbata. Owo przenośne miejsce zamieszkania usytuowane było na niewielkim wzniesieniu tuż za obozowiskiem, dając Jamalowi widok z góry na całą karawanę.

Alban wiedział, że wprawne oko mężczyzny zauważy wszystko. Gdy zbliżał się do namiotu, główny służący podszedł do niego z misą i ręcznikiem. Alban powinien umyć ręce, twarz i stopy. Lecz nie – Jamal niecierpliwie machnął służącemu na znak, by się oddalił.

– Nie będziemy zatrzymywać naszego głównego strażnika ani chwili dłużej niż to konieczne.

Alban, jak przystało, czekał na skraju namiotu. Jego zakurzone sandały nie dotykały dywanu.

– Panie?

– To zła wróżba, żeby zaczynać podróż, kiedy ludzie się kłócą.

– Wśród wyznawców Drogi – powiedział cicho Alban – nie istnieje coś takiego jak wróżby.

Jamal skwitował to machnięciem ręki.

– Ja nie jestem wyznawcą żadnego człowieka ani bóstwa. I to dobrze dla nas wszystkich. To ja tu rządzę, Albanie – ja! I wynająłem ciebie, byłego rzymskiego setnika, abyś strzegł mojej karawany, a nie żebyś siał niezgodę wśród reszty moich strażników.

– Słyszę, panie, i jestem posłuszny.

– Karawana rusza o świcie. Chcę, by uwaga mojego głównego strażnika była skupiona na ochronie moich towarów, a nie na jego młodym pomocniku. Może powinienem go wymienić na kogoś innego? Tego, jak mu tam… Jakuba?

– Jest moją prawą ręką – zapewnił go szybko Alban. – I jednym z twoich najlepszych strażników.

– Słyszałem o nim same dobre rzeczy – zgodził się Jamal. – Ale czemu ty bladym świtem już wszczynasz kłótnie?

Alban wiedział, że za charakterystyczną wesołością kupca w rzeczywistości kryje się niebezpieczny gniew. Wyczuwał siłę czającą się w tym mężczyźnie, który na szczęście właśnie nieco łagodniał.

– Czasem Jakub jest nieco trudny i uparty.

– Za to ty w jego wieku z pewnością byłeś aniołkiem o złotych skrzydełkach i uśmiechu, który rozmiękczał serca starszyzny w twojej wiosce? – Jamal upił łyk ze złotego kielicha. Gdy tylko postawił kielich z powrotem na stole, stojący za nim sługa na nowo go napełnił. Z nalewanego napoju uniosła się para, a powietrze nagle zapachniało miętą. – Powiedz, bo zapomniałem: Jakub to twój siostrzeniec?

– Mój podopieczny. Uratowałem go od handlarzy niewolników, gdy był jeszcze chłopcem. Kilka lat temu zostałem jego prawnym opiekunem. I jego siostry też.

– To, co was obu łączy, jest tak silne jak więzy krwi – zauważył Jamal. Jego gniew zdawał się już wyparować niczym ciepło napoju z kielicha. – Co z pewnością wyjaśnia fakt, dlaczego przed chwilą darliście ze sobą koty jak ojciec z synem.

Alban westchnął. Jego żona, Lea, też go z tego powodu upominała. I to nie raz.

– Przepraszam, jeśli zakłóciliśmy ci poranny spokój, panie.

– Nie tylko mnie! Mistrz karawany już i tak niepokoi się z powodu zagrożenia ze strony bandytów i zelotów z samarytańskich równin, czyhających na moje cenne towary!

Jamal wrócił z ostatniej podróży z jakimś problemem zdrowotnym. Najlepszy lekarz w Tyberiadzie nakłonił go, by przynajmniej na jakiś czas zaprzestał podróży. Jamal niechętnie się zgodził i nie była to łatwa decyzja. Alban wiedział, że kupca drażniła sama myśl o tym, że jego karawany wyjadą z Tyberiady bez niego.

– Będę strzegł twojej karawany i twego towaru jak własnego życia – powiedział Alban.

– Nie kwestionuję twej lojalności, kapitanie straży. – Choć Jamal powrócił do luźnego tonu, jego spojrzenie pozostawało twarde jak stal. – A teraz rozkazuję ci, idź i pojednaj się z tym twoim Jakubem.

Alban ukłonił się.

– Panie.

Wrócił do miejsca, gdzie Jakub pomagał załadować osły niosące zapasy karawany na drogę. Jakub obejrzał się przez ramię, a widząc zbliżającego się Albana tak mocno pociągnął jeden z pasków, że osioł zarżał.

Alban rozpostarł szeroko ramiona.

– Pojednajmy się, proszę. Niech będzie między nami pokój.

– Przychodzisz tylko dlatego, że Jamal ci kazał – burknął, okrywając płachtą zapasy, które miały im starczyć na najbliższe cztery dni.

– Rozkaz był jego. Ale pokój oferuję ja.

Alban widział, że Jakub pozostaje zacięty, lecz utrzymał nerwy na wodzy. Wreszcie chłopak, nie patrząc mu w oczy, krótko skinął głową, po czym szybko wrócił do pracy.

Przez chwilę Alban obserwował jeszcze swego podopiecznego. Jakub wyraźnie rósł w siłę i mężniał. Czasem Alban wciąż widział w nim młodego chłopaka, lecz teraz, gdy spojrzał na niego z innej perspektywy, zauważył, że barki Jakuba są już szersze niż jego własne, a ramiona i nogi bardzo muskularne. Jakub miał prawie dwadzieścia lat i był już o pół głowy wyższy od Albana. Był jeszcze na tyle szczupły, że Alban wciąż przeważał nad nim ciężarem, lecz Jakub miał dużo siły i młodzieńczego wigoru.

Alban poszedł w stronę, gdzie przywiązany był jego koń, rozmyślając nad tym, jak ostatnio Jakub ograniczał swoje ruchy, gdy wspólnie trenowali. Widać było, że nie chciał okazać się lepszym od swego pana i mentora. Alban dostrzegał w swym podopiecznym chęć do nauki. Wyczuwał, że chłopak czerpie przyjemność ze swoich rosnących ciągle umiejętności w posługiwaniu się mieczem, kijem, włócznią i łukiem. Lecz jednocześnie Alban czuł, że Jakub traktuje to wszystko jako część fascynującej przygody, podczas gdy on dobrze wiedział, jak bardzo niebezpieczne stały się w ostatnim czasie drogi Judei i Samarii. Był to jeden z powodów, dla których Alban chciał jak najszybciej odwieść Jakuba od wykonywania zawodu żołnierza. Bał się, że Jakub odrzuci szansę, którą mu oferuje. Tłumaczenia Albana jedynie pogarszały sytuację, groziły wręcz zniszczeniem ich wzajemnej relacji.

Słysząc zawodzący głos mistrza karawany Alban dosiadł konia i przenikliwym gwizdnięciem dał znak pozostałym strażnikom. Wraz z Jakubem ukłonili się Jamalowi, gdy mijali jego namiot, po czym rozpoczęli nowy dzień i nową podróż.

Alban wiedział w sercu, że tego dnia nie ma co liczyć na pokojowe stosunki z Jakubem.

*

Ich karawana schodziła w dół z przedmieść Tyberiady w kierunku równin na południowym zachodzie. Dopiero rozpoczął się listopad, lecz wiatr niósł ze sobą chłód, bardziej przenikliwy niż w lutym. Powietrze było ciężkie, zapowiadało się na deszcz. Wielbłądy parskały i nie chciały iść, a krzyki poganiaczy tłumił narastający wiatr. Bandyci wykorzystywali taki wiatr i deszcz, by znienacka zaatakować. Alban dał ręką sygnał, nakazując dziewięciu zbrojnym mężczyznom, by zaczęli krążyć wokół karawany. Oddziałek Jakuba pojechał w jedną stronę, a ludzie Albana w drugą. W ten sposób otaczali karawanę ciasną pętlą, a ich ścieżki raz po raz się przeplatały. Alban nauczył się tego sposobu, służąc w rzymskich oddziałach.

Późnym popołudniem karawana wciąż podążała bezpiecznie naprzód, a wiatr ucichł, lecz Alban i jego ludzie byli wyczerpani. Rozbili obóz tuż przy rzymskim garnizonie stacjonującym u wejścia na równinę Megiddo. Alban dał ludziom rozkaz, by rozsiodłali konie i dali im dodatkową porcję paszy. Sam rozpoczął pieszo patrolowanie, choć niczego bardziej nie pragnął, niż zjeść coś i odpocząć. Bolały go wszystkie kości. Tęsknił za Leą i ich ślicznym synkiem, których zostawił bezpiecznych, w domu na obrzeżach Kafarnaum. Westchnął, zastanawiając się, czy nie jest już za stary na taką pracę.

Jakub podszedł do niego, niosąc w bukłaku chłodną herbatę i posiłek – suszone mięso z cebulą, zawinięte w placek chlebowy. Chłopak szedł razem z nim, podczas gdy Alban jadł i pił. Gdy skończył się posilać, wytarł usta dłonią i powtórzył słowa, które wypowiedział rano:

– Chciałbym, Jakubie, aby między nami był pokój.

Chłopak najwyraźniej tego oczekiwał, bo odpowiedział od razu:

– To w takim razie nie wspominaj już więcej o swoim pomyśle.

– Jakubie, ale to jest dobry plan.

– Nie, nie dla mnie. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Alban starał się, by jego głos brzmiał spokojnie, choć wymagało to ogromnego wysiłku i samokontroli.

– Zastanawiam się, czy to nie jest Boża wola dla ciebie, przyjacielu.

Alban dostrzegł, że Jakub zwraca się ku niemu. Nie powiedział nic więcej, tylko nadal szedł obok chłopaka.

– Rozmawiam z Bogiem. Codziennie – rzekł w końcu Jakub. – I mnie nic o tym nie powiedział.

Alban miał właśnie odpowiedzieć, że jest tak być może dlatego, iż Jakub jest uparty i zamiast zapytać Boga, tylko chce oznajmić Mu swoją wolę. Gdy jednak obejrzał się na Jakuba przez ramię, dostrzegł, że jego rysy są napięte od ledwie powstrzymywanego gniewu. Chłopak skulił ramiona, niczym wojownik szykujący się do natarcia. W tym momencie wyglądał na dziesięć lat starszego niż był w rzeczywistości.

Alban wziął głęboki oddech, po czym powoli wypuścił powietrze. Chłopak, którego kochał i o którego troszczył się jak o własnego syna, teraz był mężczyzną i sam decydował o sobie, na swoją korzyść lub zgubę.

– Wedle tradycji twego ludu stałeś się mężczyzną, gdy skończyłeś trzynaście lat – rzekł.

– A teraz powiesz mi, że mam słuchać mojej starszyzny, tak? – parsknął Jakub.

– Nie, Jakubie. Przyznaję, że chciałbym tak powiedzieć, ale tego nie zrobię.

Alban wskazał na rzymską drogę, którą właśnie podążali, biegnącą prosto, znikającą za najbliższym nisko położonym wzgórzem.

– Za tymi pierwszymi wzgórzami leży dolina Tyberiady, którą widać z zamku Heroda. Potem jest Jezioro Galilejskie, a potem teren Partów.

– Ja to wszystko wiem, przerabiałeś ze mną te lekcje całymi latami.

– Wysłuchaj mnie. Czy proszę o zbyt wiele? – Alban położył dłonie na ramionach Jakuba i odwrócił go w kierunku południowego zachodu. – Tam leży Samaria, rojąca się od bandytów i zelotów. Wszyscy czają się na karawany takie jak nasza, czekają na dobrą okazję do ataku. Za nimi czyhają książęta z arabskiej pustyni, których wodzowie niczego bardziej nie pragną jak zagarnąć bogatą karawanę, a potem twierdzić, że zaginęła gdzieś na tym pustkowiu. Na północy mamy Liban, gdzie dumni niegdyś Fenicjanie zaczęli żyć z piractwa i plądrowania.

Alban widział, jak Jakub mruży oczy. Patrzył w dal, jak gdyby szukał tam czegoś, czego nie był w stanie dostrzec. Alban ucieszył się, że przynajmniej teraz chłopak słucha go uważnie.

– Próbuję ci powiedzieć, że jeśli zostaniesz przy tym zajęciu, które teraz wykonujemy, prędzej czy później będziesz zmuszony zabić człowieka. Czy jesteś w stanie żyć z taką plamą na swojej duszy?

– Ty jakoś żyjesz – stwierdził Jakub nie patrząc na niego.

– Jakubie, ja nie znam innego życia. Od dzieciństwa uczyłem się władać mieczem, włócznią i łukiem. Walczę, żeby się bronić, żeby zranić przeciwnika. Ale już więcej nie będę zabijać – zamilkł na chwilę i patrzył na Jakuba, aż ten odwrócił głowę w jego kierunku. – Lecz, Jakubie, nie mogę wytrenować ciebie w taki sam sposób i mieć nadzieję, że pozostaniesz żywy.

Jakub popatrzył na niego z taką intensywnością, że Albanowi trudno było wytrzymać spojrzenie młodzieńca.

– Do tej pory robiłem to samo, co ty.

– Być może mógłbyś też to kontynuować. Lecz czai się tu wielkie ryzyko, zwłaszcza dla kogoś, kto jeszcze nie przeszedł przez ogień walki i nie wyszedł z tego ranny, ale żywy.

Jakub powoli pokiwał głową.

– Rozumiem.

Alban poczuł przypływ nadziei. Powtórzył słowa, od których rozpoczęła się ich ostatnia sprzeczka.

– W ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy trzy z moich karawan zostały zaatakowane przez bandytów. Wszystkie trzy uratowaliśmy od grabieży. Jamal zaoferował mi w nagrodę miejsce handlowe w Samarii.

– Tak, wiem – powiedział Jakub lekko zniecierpliwionym tonem. – Ale nie myślisz o tym, by samemu nim zarządzać. Dlaczego uważasz, że ja…

– Jamal wyraźnie dał mi do zrozumienia, żebym znalazł kogoś innego, kto będzie zarządzał straganem. Chce, żebym ja dalej jeździł z karawanami.

Był to ruch godny Jamala, najsprytniejszego kupca, jakiego Alban znał. Jamal opowiedział mu, jak kiedyś przejął jeden stragan po wdowie. Jej nieboszczyk mąż, przyjaciel Jamala, nie tylko zostawił ją samą, lecz również z ogromnym długiem do spłacenia. Jamal nie tylko zgodził się na spłatę w późniejszym terminie, nie tylko oczyścił dom kobiety z wszelkich długów, lecz również zostawił jej wystarczająco dużo srebra, by mogła się utrzymać przez całe lata.

Jamal wysyłał wielu kolejnych podwładnych, by za niego kierowali interesem. Był jednak przekonany, że wszyscy ci słudzy go okradali. Alban myślał, że Jamal ma pewnie rację. Sklepik stał na skrzyżowaniu czterech najbardziej ruchliwych dróg w Judei, a od lat nie przynosił dochodów. Dlatego też kupiec sprezentował go Albanowi jako lojalnemu kapitanowi straży, który zasłużył na taką nagrodę za dobrze wykonaną pracę. Obaj przy tym wiedzieli, że Jamala nic to nie kosztuje, natomiast stwarza szansę uwolnienia się od kłopotu.

Alban zamilkł na chwilę, gdy zdał sobie sprawę, że wyraża swe myśli na głos. Jakub nic nie mówił, szedł tylko obok, skupiając uwagę na równinach rozciągających się poza granicami ich obozu. Jednak od czasu do czasu zerkał na Albana. Wykazywał się cierpliwością myśliwego.

– Wybacz. Chyba jestem bardziej zmęczony niż mi się wydawało – powiedział w końcu Alban.

– Nie wyglądasz zbyt dobrze.

– Pali mnie w piersi – przyznał Alban.

– Idź odpocząć. Ja mogę wziąć pierwszą wartę.

– Wiem, że możesz – Alban odkaszlnął i schylił się czując, jak z jego ciała uchodzi powietrze i cała energia. Dłoń Jakuba wślizgnęła się pod jego ramię i młody mężczyzna łatwo go podtrzymał. Alban powoli się wyprostował i jeszcze raz przypomniał sobie, że jego towarzysz nie jest już chłopcem.

– Prześpij spokojnie całą noc – powiedział Jakub. – Ja zajmę się wyznaczeniem kolejnych wart.

Alban już się odwracał, by odejść, lecz zatrzymał się i zapytał jeszcze raz:

– Jesteś pewien, że nie chcesz pracować na tym straganie w Samarii?

– Niewiele jest rzeczy – odparł Jakub – których bym pragnął jeszcze mniej niż tego.

– To powiedz mi proszę, co ty byś tak naprawdę chciał?

Jakub zwrócił twarz w kierunku zachodzącego słońca.

– Sam chciałbym to wiedzieć.

ROZDZIAŁTRZECI

Jerozolima

 

Abigail szła szybkim krokiem boczną alejką, jedną ręką przyciskając pakunek do podbródka, a drugą przytrzymując przednią część szaty. Przedtem długo rozważała, czy wziąć ze sobą koszyk na warzywa, gdyby przyszło jej odpowiadać na pytania, co robi sama na ulicy. Jak się okazało, niepotrzebnie. Wiatr hulał straszliwie, wyjąc i wdzierając się w pustą przestrzeń. Niebo pociemniało, niczym w godzinę po zachodzie słońca, choć w rzeczywistości było to wczesne popołudnie. Obok niej przemknęło kilkoro innych ludzi, osłaniając głowy od wichury, ale nikt jej nie zaczepił.

Okrążyła południowo-wschodni plac miasta, ten, na którym stała synagoga Libertynów. Choć od tamtego dnia minęło już pięć lat, Abigail wciąż unikała miejsca, w którym tłum porwał jej ukochanego Szczepana, by poprowadzić go przed Sanhedryn. A potem pojawił się dodatkowy powód, by trzymać się bocznych uliczek: plac ten stał się miejscem spotkań tych, którzy prześladowali wyznawców Drogi.

Zbliżając się do Bramy Esseńczyków, Abigail zauważyła cztery kobiety niosące dzbany z oliwą i kosze zakryte wilgotnymi szmatkami, chroniącymi ich zawartość przed kurzem. Domyśliła się, że one też idą na miejsce postoju karawan za miastem i przyspieszyła kroku, by do nich dołączyć. Dwóch rzymskich strażników, którzy skulili się przy wewnętrznym murze dla ochrony przed wiatrem, ledwo spojrzało na przechodzące kobiety.

Na równinie poza murami miasta niczym nieskrępowany wiatr prawie uniemożliwiał posuwanie się naprzód. Abigail, starając się przekrzyczeć huk wichru, spytała jedną z kobiet, gdzie może znaleźć karawanę Jamala. Nagle usłyszała wołanie i zobaczyła, że ktoś wyłania się ze szczeliny w zewnętrznym murze.

– Cześć, siostro! – krzyknął i podbiegł do niej.

– Jakub! – wciąż ją to zadziwiało, że musi podnosić ręce do góry, by uściskać brata. Choć poprzednio widziała go zaledwie cztery miesiące temu, wydało jej się, że znów urósł o szerokość dłoni. Gdy go przytulała, barki Jakuba były twarde jak kamienne mury.

– Kiedy przyjechaliście?

– Trzy wieczory temu.

– To dlaczego…? – jednak Abigail powstrzymała się od dokończenia pytania. Brat prowadził ją do pobliskiego namiotu o dziwnej konstrukcji, z podwójnymi ścianami i bardziej kwadratowego niż znane jej schronienia Judejczyków. Zewnętrzny dach przypięty był pod kątem, niczym żagiel, podczas gdy ścianę wewnętrzną stanowił gruby dywan pasujący do tego, który mieli pod stopami. Podwójne ściany były tak solidne, że gdy opadła za nimi wejściowa zasłona, lampy oliwne w namiocie paliły się bez problemu, ledwie migocąc. Teraz, gdy wycie wiatru zostało stłumione, Abigail nie potrzebowała już podnosić głosu.

– Tak się cieszę, bracie, że cię widzę, ale dlaczego nie przyszedłeś się ze mną zobaczyć, tylko wysłałeś wiadomość?

– Jesteśmy obserwowani.

Abigail patrzyła na tego tajemniczego obcego człowieka, który tylko przypominał jej tego brata, którego znała w przeszłości. Za każdym razem, kiedy przybywał do Jerozolimy, widziała w nim tylko odblask kogoś, kogo kiedyś dobrze znała. A teraz znów zauważyła, że od ich ostatniego spotkania w Jakubie zaszły kolejne zmiany. Coś wstrząsnęło jego światem i chłopak, którego znała i kochała stawał się mężczyzną.

– Jesteś pewien? – spytała.

– Czają się w okolicy postoju karawan. Są uzbrojeni w kije. Gdy strażnicy pytają, czego tu szukają, odpowiadają zaczepkami, jakby byli rzymskimi żołnierzami albo strażnikami świątynnymi. Tyle tylko, że ci mężczyźni są zwykłymi Judejczykami, nie noszą żadnych oficjalnych szat.

– Wiem, o kim mówisz – odparła cicho Abigail i poczuła, jak przez jej ciało przebiega dreszcz. – Spotykają się w synagodze Libertynów.

– Tam gdzie kiedyś nauczał Szczepan? – Jakub potrząsnął głową. – Koniecznie musisz opuścić to miasto, siostro.

– Już o tym rozmawialiśmy – westchnęła Abigail. – Wielokrotnie. Tu jest moje miejsce, Jakubie.

Spodziewała się, że Jakub będzie się z nią kłócił. Tak jak zeszłym razem, gdy przyjechał do miasta. I wcześniej też. Prawdę mówiąc, zagrożenie dla wierzących było wcześniej na tyle mało zauważalne, że przez większość czasu mogła je po prostu ignorować. Ale wiedziała, że Jakub również wyczuwa narastające napięcie i ryzyko. Abigail przygotowywała się do kolejnej dyskusji na ten temat. Nie miała zamiaru opuszczać miasta, w którym poznała, pokochała, poślubiła i straciła swojego męża, a potem urodziła jego dziecko.

Jednak Jakub powiedział tylko:

– Wybacz mi, Abigail. Nawet cię nie zapytałem, czy chciałabyś coś do jedzenia lub picia.

Rezerwa w głosie i postawie Jakuba sprawiła, że Abigail nie wiedziała, jak zareagować. W końcu powiedziała:

– Chętnie napiję się herbaty, jeśli masz.

– Oczywiście.

Wszedł za zasłonę przedzielającą namiot na pół. Abigail wydawało się, że dostrzegła tam w półmroku jeszcze jedną postać, lecz nie była pewna. Jakub szybko wrócił i wręczył jej kubek.

– Może chcesz daktyli?

– Dziękuję, bracie, nie jestem głodna.

– Czyli masz co jeść na co dzień?

– O, tak. Dobrze się tu o nas troszczą.

– Zacząłem się martwić. Jeden z moich ludzi był najpierw w podwórzu na starym mieście i zastał je opuszczone. Jedynie przypadkiem znalazłem sklepikarza, który jest wierzący i wiedział, dokąd się przenieśliście – Jakub przekrzywił głowę. – Czemu się uśmiechasz?

– Jeden z twoich ludzi – powtórzyła Abigail i zaśmiała się cicho. – Ależ wyrosłeś.

Jakub uśmiechnął się krótko i przez chwilę znów widać w nim było małego chłopca. Zaraz jednak spoważniał.

– Jest coś, co musisz… zobaczyć.

Jego oczy jeszcze bardziej pociemniały.

– Co się stało, Jakubie? Czy chodzi o Albana?

Jakub odsłonił zasłonę oddzielającą drugą część namiotu.

– Chodź.

*

Jakub był świadomy, że jego zachowanie niepokoi Abigail. Pragnął zrobić coś, co zmniejszyłoby dystans między nimi, lecz tak naprawdę czuł się udręczony kłopotami, które go przerastały. Gdy Abigail zobaczyła leżącą na posłaniu postać, cofnęła się.

– Nie bój się, siostro – rzekł Jakub. – Tak, zgadłaś, to jest Alban.

Jej twarz wykrzywiła się ze strachu, a ręka zakryła usta.

Jakub przybliżył lampę oliwną do chorego. Twarz Albana była mokra od potu. Miał gorączkę i zapadnięte policzki. Jego na wpół przymknięte oczy lśniły w świetle lampy, a usta wykrzywiły się lekko w uśmiechu.

– Witaj, moja droga – zachrypiał cicho.

Abigail klęknęła obok jego łoża.

– Co ci się stało, Albanie?

– Zapewniam cię, że to wygląda znacznie gorzej niż… – reszty zdania nie dał mu dokończyć kaszel, który wstrząsnął całym jego ciałem.

Jakub pomógł mu się unieść, podtrzymał go i podsunął mu do ust kubek z chłodną herbatą.

– Herbata jest posłodzona miodem – powiedział cicho do Abigail. – To pomaga na gardło.

Alban napił się, skinął głową i pozwolił, by Jakub położył mu głowę z powrotem na poduszce.

– Już strasznie mi się przejadł ten miód – wymruczał.

– Jak długo jesteś w takim stanie? – jej głos był tak samo przerażony jak wyraz jej twarzy.

Jakub odpowiedział za swego opiekuna:

– Czuł się nie najlepiej, gdy wyruszaliśmy z Tyberiady. Z każdym kolejnym dniem podróży jego stan się pogarszał. Razem to już dwanaście dni.

– Dajesz radę jeść? – spytała Albana.

Jakub znów odpowiedział za niego.

– Bardzo niewiele.

– Bez obaw, Jakub robi co może, żeby mnie podtuczyć.

– Mamy wyruszyć jutro – powiedział Jakub do Abigail. – Mistrz karawany odwlekał wyjazd mając nadzieję, że Alban wyzdrowieje. Ale wieziemy świeże zapasy do Cezarei. Nie możemy dłużej zwlekać.

– Nie możesz podróżować w takim stanie – powiedziała szybko Abigail, zerkając znów na wykrzywioną bólem twarz Albana.

Ten wydawał się gotów do dyskutowania z nią, lecz Jakub położył mu dłoń na ramieniu. To nieme upomnienie wystarczyło.

– Czy nie będę zbytnim ciężarem dla ciebie i innych wierzących? – spytał Alban.

– Jak możesz w ogóle tak myśleć?

– Mamy bardzo trudne czasy i…

– Nie rozumiem, dlaczego tak długo czekaliście, by poprosić nas o pomoc.

– On chciał jechać dalej z karawaną – wyjaśnił Jakub.

Abigail przejechała dłonią wzdłuż posłania Albana.

– Wykluczone.

– I obaj baliśmy się tych, którzy nas obserwują – dokończył Jakub.

Zauważył zatroskaną minę Abigail. W środku czuł to samo. Nazwane po imieniu zagrożenie nabrało siły, stało się bardziej rzeczywiste.

– A gdzie oni są teraz? – zapytała Abigail.

– Po południu, gdy wiatr się wzmógł, poszli sobie – odrzekł Jakub.

– W takim razie musimy się pospieszyć – Abigail zwróciła się do Jakuba, patrząc cały czas na chorego. – Są tu jacyś ludzie, którzy pomogą nam go przenieść?

– To zbyt niebezpieczne – Jakub spędził wiele godzin obmyślając różne rozwiązania. – Musimy tak go przenieść, żeby nikt nie wiedział, kto opuścił obóz.

– Ale sam przecież powiedziałeś, że ci, co was obserwowali, już sobie poszli.

– Tak, ale nie wiemy, czy nie mają szpiegów w obozie.

Jakub nie chciał martwić siostry jeszcze bardziej, ale musiała zrozumieć, jak wielkie jest ryzyko.

– Oni nie obserwowali całego obozu. Chcieli znaleźć konkretną…

– Czy oni… oni przyszli po ciebie, Jakubie? – odwróciła się szybko do niego mówiąc te słowa.

– Myślę, że nie byli pewni, kogo szukają. Gdyby chodziło im o Albana lub o mnie, to by przyszli i spytali po imieniu.

– I dlatego nie powinniśmy cię w to mieszać, Abigail – powiedział Alban. – Nie powinienem był proponować…

– Ja już jestem w to zamieszana, Albanie – machnęła rękami, dodając: – Jestem w to zamieszana od dnia, kiedy uratowałeś mojego brata.

Alban nic nie odpowiedział. Jego oczy błyszczały od gorączki, a oddech był chrapliwy.

– Mam plan – powiedział Jakub.

*

Gdy Jakub wynurzył się z namiotu, niebo miało kolor grafitowy. Ponurą szarość ożywiały odblaski popołudniowego światła. Jakub przeszedł do najbliższej zagrody, gdzie tłoczyło się sześć osłów, odwróconych tyłem do wiatru. Jakub przepchnął się pomiędzy nimi i pociągnął liny, którymi uwiązane były dwa najmłodsze. Jeden z nich ryknął w ramach protestu, po czym posłusznie poszedł z Jakubem.

Młody mężczyzna przyniósł koce i siodła. Stojący po jego prawej stronie osioł odwrócił się, by śledzić jego ruchy. Oczy zwierzęcia, otoczone białymi kręgami, kryły w sobie lekkie zdziwienie. Jego boki drżały z chłodu, lecz osioł nie stawiał oporu.

Gdy Jakub wyciągnął zza paska dwie szmatki i przykrył nimi oczy zwierzęcia, jakiś głos powiedział:

– A więc wyjeżdżasz.

Jakub odwrócił się i zobaczył Latifa, judejskiego poganiacza z przedmieść Damaszku. Miał ciche, spokojne usposobienie i obchodził się łagodnie z wielbłądami. On też był wyznawcą Drogi. Jakub przekonał się o tym w często praktykowany w tych czasach sposób. Wystarczyło jedno ciche słowo, wypowiedziane o świcie przez Latifa, skierowane tylko do Jakuba, które ktoś niewtajemniczony łatwo mógłby zignorować. A w kolejnych dniach obaj uważnie się obserwowali i zaprzyjaźniali się.

– Albanowi się nie polepsza – odparł Jakub. – Muszę go zabrać w bezpieczne miejsce.

Nawet w grubym ubraniu Latif był człowiekiem niepozornej budowy, choć jego smukłe ciało kryło w sobie zadziwiającą siłę.

– Bezpieczne? Nie użyłbym takiego słowa jeśli chodzi o naszych ludzi, a już zwłaszcza nie w Jerozolimie.

– Tak czy inaczej, lepiej mu będzie tutaj niż gdyby miał z nami jechać do Cezarei.

Latif sięgnął ręką do osła i pogłaskał go po nosie. Zwierzę zarżało cicho, czując znajomy zapach.

– Nie spiesz się z powrotem. Zostań z nimi przez noc. Chodzenie po ulicach po zmierzchu jest niebezpieczne. A ja wezmę za ciebie wartę.

Jakub skinął głową.

– Dobrze mi zrobi spędzenie kilku godzin z przyjaciółmi.

– Powiedz Albanowi, że będę się modlił, by szybko powrócił do zdrowia – Latif pogładził osła między uszami. – Mogę ci coś powiedzieć w zaufaniu?

– Oczywiście.

– To są niepewne czasy. Potrzeba mi… przyjaciela.

Jakub zauważył, jak mężczyzna rzuca nerwowe spojrzenia we wszystkich kierunkach. Dłoń, która przed chwilą głaskała zwierzę, teraz drżała.

Latif mówił dalej, a jego głos zniżył się niemal do szeptu.

– Służę naszej społeczności w bardzo poufny sposób.

– Nie rozumiem.

– Jestem kurierem. Ryzykujemy życiem, by wierzący z różnych miejsc mieli ze sobą kontakt. Im dalej od Jerozolimy się rozprzestrzeniamy, tym bardziej niezbędna staje się nasza praca.

Jakub przysunął się do Latifa, choć nikogo nie było w pobliżu. Właściwie to całe miejsce postoju karawan wydawało się opustoszałe. Namioty w obozie pochylały się pod dyktando wiatru w jedną stronę jak zwijane żagle. Liny wydawały przeciągły odgłos podobny do jęku. Wielbłądy, trwające w pozycji klęczącej, spokojnie przeżuwały pokarm. Nawet okolice studni, przy których zawsze krzątało się dużo osób, były teraz puste.

– Dlaczego mi to mówisz? – spytał Jakub.

– Obawiam się, że zausznicy świątynni chcą mnie dopaść. Bo z jakiego innego powodu by się tu czaili i obserwowali nas jak sępy?

– Powodów może być mnóstwo.

Mimo chłodu na czole Latifa pojawiły się kropelki potu. Jakub poczuł, że ten człowiek bardzo się boi.

– Wiedzą, że jest w tym obozie kurier i mają nadzieję, że mnie wykurzą. Czuję to w trzewiach.

Jakub wątpił, by przypuszczenia Latifa były zgodne z prawdą. Ale było dla niego jasne, że cokolwiek by powiedział, nie zmniejszyłoby to niepokoju Latifa.

– Co chcesz, żebym zrobił?

Oczy Latifa jeszcze raz przebiegły bezludną okolicę, po czym mężczyzna wsunął dłoń w poły ubrania. Wyciągnął skórzaną wąską torebkę.

– Weź. Miałem to dać komuś innemu, kto też jedzie do Tyberiady, ale jestem obserwowany i nie mogę z nim nawiązać kontaktu. To nie może wpaść w ich ręce. Dobrze to ukryj.

– Ale co ja mam z tym zrobić? – w pierwszej chwili Jakub miał ochotę się cofnąć, lecz zmusił się do pozostania w miejscu i wysłuchania przyjaciela.

– Jeśli się mylę i wyjedziemy stąd bezpieczni, możesz mi to oddać z powrotem. I zapomnieć o całej tej rozmowie. Ale ja się nie mylę.

Wepchnął sakiewkę w ręce Jakuba.

– Jeśli mnie zabiorą, wróć do Tyberiady najszybciej jak się da.

Latif szybko i dokładnie wyjaśnił, jakie kroki będzie musiał podjąć Jakub. Od czasu do czasu przerywał na chwilę i kazał Jakubowi powtórzyć instrukcje. Wynikało z nich, że po przybyciu do obozu w Tyberiadzie ktoś podejdzie do Jakuba w zagrodzie dla wielbłądów. Jakub winien mieć na głowie czerwoną przepaskę, a w ręku koszyk z ziołami potrzebnymi do leczenia zwierząt. Ma wypowiedzieć zdanie, które Latif kazał mu powtórzyć kilka razy, aż upewnił się, że Jakub je dobrze zapamiętał. Gdy wypowie te słowa, druga osoba odpowie, rysując na piasku znak ryby. Wtedy Jakub też ma narysować znak ryby. I dopiero wtedy ma dać tej osobie sakiewkę.

Latif zakończył jeszcze jednym ostrzeżeniem.

– Musi być dokładnie tak jak ci powiedziałem. I bądź ostrożny. Oczy szpiegów są wszędzie. A teraz powiedz, zapamiętałeś wszystko krok po kroku?

– Tak, tak sądzę, ale…

– W tych sprawach nie możesz się wahać, Jakubie.

– Oczywiście – Jakub próbował przełknąć ślinę.

– A jeśli mnie zabiorą, powierzam twojej opiece moje trzy wielbłądy. Jamal dał mi specjalne zadanie, abym…

– To ty masz podwójną misję?

– Dwie misje. Oddzielne. Jedna z drugą nie ma nic wspólnego.

– Najwidoczniej jesteś człowiekiem godnym zaufania.

– A ja z kolei zaufałem tobie w przypadku obu tych misji – głową Latifa wstrząsnęło coś na kształt nerwowego tiku. – Pilnuj tej paczki, Jakubie. Strzeż moich wielbłądów – kontynuował proszącym tonem, a jego ciemne oczy wyrażały o wiele więcej niż słowa. – No, idź już. A jeśli mnie zabiorą, módl się za mnie.

Jakub chciał zaprotestować, lecz mężczyzna odwrócił się i pospiesznie odszedł. Chłopak wsunął sakiewkę w poły szaty, przymocowawszy ją ciasno na brzuchu i poprawił pasek. Próbował się pocieszać, że obawy Latifa to tylko wytwór nerwów i wyobraźni. Wszyscy uczestnicy karawan byli znużeni długą drogą i burzą. Lecz gdy skierował się w stronę namiotu, poczuł jak sakiewka ociera się o jego skórę. Lęki Latifa zdawały się emanować z pakunku i przenikać głęboko do wnętrzności Jakuba. Nie mógł się doczekać jutra, kiedy odda sakiewkę i zapomni, że cała ta wymiana zdań w ogóle miała miejsce.

*

Osły miały oczy osłonięte dla ochrony przed wirującym w powietrzu pyłem, więc nie opierały się, gdy Albana wsadzano na siodło. Mężczyzna był tak słaby, że Abigail i Jakub musieli razem pomagać mu dosiąść osła. Jakub nie pamiętał, by Alban kiedykolwiek wcześniej potrzebował jakiejkolwiek pomocy. Gdy sobie to uświadomił, tym trudniej było mu się z nim rozstać.

– Jesteś pewny, że dasz radę utrzymać się w siodle?

– To dobry plan – odpowiedział Alban, lekko kaszląc. – I miałeś rację nalegając, bym został w Jerozolimie.

Abigail rzuciła Jakubowi szybkie spojrzenie. Fakt, że Alban to tak otwarcie przyznał, był naprawdę niepokojący.

– Bądź gotowa, żeby go podtrzymać – powiedział półgłosem Jakub, gdy podsadzał Abigail, dosiadającą drugiego osła. Podprowadził go, by stanął obok osła Albana.

– Nic mi nie będzie – powiedział Alban.

Zarówno Alban, jak i Abigail ubrani byli tak, jak zwykli to czynić mieszkańcy Damaszku: w zwiewne szaty w kolorze złota, z kapturami ocieniającymi twarze. Ubiór kobiety różnił się od męskiego tylko tym, że kaptur obrębiały frędzle, które teraz dziko łopotały na wietrze. Jakub, odziany w szatę syryjskiego służącego, szarą, przewiązaną paskiem z materiału, chwycił lejce i pociągnął osły naprzód.

Wichura ucichła nieco, więc rzymscy strażnicy wrócili na swoje posterunki poza bramami miasta. W wielkim metalowym koszu paliło się kilka kawałków drewna, które rzucały strumienie iskier w kierunku wieczornego nieba. Choć Jakub ukrył wcześniej skórzaną torbę pod dywanami w swoim namiocie, to jednak, gdy zbliżali się do bramy, wciąż czuł, jakby paliła mu skórę na brzuchu. Strażnicy stali stłoczeni tuż przy murze i przyglądali im się ponuro, lecz żaden o nic nie zapytał.

Uszli spory kawałek w kierunku wschodnim, odbijając od placu przed synagogą Libertynów, niepotrzebnie, gdyż ulice Jerozolimy były w dużej mierze opustoszałe. Straganiarze w większości pozamykali już okiennice swych sklepów i rozeszli się do domów, aby się ogrzać i posilić. Wiatr smagał dachy domów, dudniąc niczym olbrzymi bęben. Jakub biegł truchtem, poprzedzając osły. Jedynymi dźwiękami, które mieszały się z jednostajnym stukotem kopyt, były ciche wskazówki co do drogi dawane przez Abigail i – od czasu do czasu – pokasływanie Albana.

Wkrótce Jakub zorientował się w położeniu i nie potrzebował już dalszych podpowiedzi. Zatrzymał się przed znajomą bramą i głośno zastukał laską. Twarz, która wśród zapadających ciemności pojawiła się we wbudowanym w bramę okienku, przyjrzała się badawczo Jakubowi i dwójce zakapturzonych jeźdźców.

– Zamknięte – warknął brodaty mężczyzna. – Przyjdźcie jutro.

– To ja, mistrzu.

– Nie znam cię.

– Jakub. Byłem kiedyś uczniem w twoim zakładzie stolarskim. Wpuść nas. Proszę.

– Jakub… – z powątpiewaniem wytężał wzrok w gęstniejącym mroku. – Jakoś sobie nie…

– Kiedyś powiedziałeś, że jestem dobry jedynie w podpieraniu bocznej ściany.

– Czy to możliwe? – dało się słyszeć odsuwanie rygla i po chwili cieśla otworzył im drzwi. – Wielkie nieba, to naprawdę ty!

– Tak jak rzekłem – Jakub wprowadził do środka osły, a mężczyzna szybko zamknął i zaryglował bramę.

– Pomóż mi z Albanem.

– To Alban też jest tutaj? I Abigail, jak widzę! Przebrani za cudzoziemców! – cieśla pomógł postawić Albana na ziemi. – Co ci się stało, dobry człowieku?

– Nic takiego – odparł Alban rzężąc. Podróż bardzo go zmęczyła. – To tylko kaszel…

– I gorączka tak wysoka, że może go strawić od środka – dodał Jakub przywiązując zwierzęta. – Nasza karawana musi jutro wyjechać, zaś Alban potrzebuje więcej czasu, żeby się podleczyć i odpocząć.

Abigail powitała postawnego gospodarza i spytała:

– Znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby? Mogę się przeprowadzić…

– Nie, nie ma takiej potrzeby. Dla przyjaciela w potrzebie? Oczywiście, że się znajdzie! – cieśla wsunął głowę pod drugie ramię Albana. – Chodź, bracie, i ogrzej zmarznięte kości przy ogniu.

– Nie chcę ci robić kłopotu – powiedział Alban.

– Zapłacimy ci – wtrącił Jakub.

– Nie chcę o tym słyszeć. Nie będzie żadnej zapłaty – cieśla zerknął znad pochylonej głowy Albana. – Wyglądasz, Jakubie, jakbyś był swoim starszym bratem. Ile to czasu żeśmy się nie widzieli…?

– Pięć lat.

– I to długich lat. Lecz sądząc po twoim wyglądzie, nie zmarnowałeś tego czasu.

– Jakub jest teraz moją prawą ręką – wyrzęził Alban.

Abigail szła za mężczyznami.

– A zatem, Albanie, Jakub zajmie się należycie twoją karawaną, a ty możesz spokojnie odpocząć i wyzdrowieć zanim wrócisz do swojej Lei.

Alban znów zaniósł się kaszlem i pewnie zgiąłby się w pół, gdyby nie dwaj mężczyźni podtrzymujący go za ramiona. Gdy atak kaszlu się skończył, Alban rzekł:

– Tak, już zbyt długo nie widziałem Lei… i naszego synka, Gabriela.

Samo wypowiadanie ich imion zdawało się wygładzać zmarszczki na jego twarzy spowodowane bólem i zmęczeniem.

– Troszczymy się tu jedni o drugich – cieśla był prostym człowiekiem o dłoniach tak wielkich jak drewniane młoty, których używał w pracy. Przeprowadził Albana przez znajome drzwi do pomieszczenia, które Jakub pamiętał jako główną pracownię.

– Jesteśmy złączeni jako rodzina w Panu. Oczywiście, że ci pomożemy i nim się obejrzysz, będziesz gotów powrócić do domu, do żony i dziecka.

Pracownia była wymieciona, a narzędzia pochowane. W wysokiej komnacie, oświetlonej blaskiem pochodni znajdowały się stoły, przy których siedziało około trzydziestu osób. Z drugiej strony pomieszczenia otworzyły się duże drzwi prowadzące do schowka na drewno i ukończone wyroby. Było to miejsce pełne ciepła i przyjazne. Nowo przybyłych powitały uśmiechy i skinienia głów.

Jakub usiadł przy stole z mężczyznami, a Abigail po drugiej stronie z kobietami. Albanowi dano jedno z niewielu krzeseł postawionych obok wielkiego pieca, by się ogrzał.

Jozjasz, mistrz stolarski, wyszedł przed zgromadzonych i rozpostarł szeroko ramiona, jakby chciał ich wszystkich objąć.

– Wimieniu naszego zmartwychwstałego Pana… – zaczął śpiewać.

Jakub pochylił głowę wraz z innymi. Mężczyźni kołysali się w przód i w tył, z zapałem odpowiadając „Amen”, gdy Jozjasz skończył. Wszyscy zaśpiewali psalm, po którym nastąpiła kolejna modlitwa i pieśń. Zaraz potem młode kobiety rozniosły miski z pachnącą potrawą.

Jakub trzymał swoją miskę tuż pod brodą i jadł wraz z innymi. Odpowiadał, gdy ktoś go o coś zapytał, lecz głównie słuchał, co mówią inni.

Gdy kobiety zbierały naczynia po jedzeniu, Abigail przysunęła się bliżej Jakuba.

– Mamy tak mało czasu razem, bracie.

Jakub z pochmurnym wzrokiem skinął głową. To prawda. Zawsze zatrzymywał się na krótko, gdy przyjeżdżał z karawaną. Jednocześnie pragnął przekonać Abigail, żeby opuściła to miasto. Jerozolima naprawdę nie była odpowiednim miejscem dla niej i dla jej córeczki. Czułby się znacznie spokojniejszy, gdyby Abigail zgodziła się zamieszkać na północy kraju, blisko Lei. Ale nie powiedział tego głośno. Siostra już wielokrotnie słyszała jego opinię na ten temat. Zamiast tego spytał:

– A gdzie mała?

– Śpi na górze – twarz Abigail rozjaśnił uśmiech. – Nie tylko ty tak bardzo urosłeś.

– Mieszkacie teraz tutaj?

– Od sześciu miesięcy. Odkąd… odkąd w wieczerniku, gdzie dzieliliśmy ostatnią wieczerzę z naszym Panem, zjawili się jacyś mężczyźni – Abigail wzdrygnęła się na samo wspomnienie. – Nadal służę sierotom i wdowom, tak jak niegdyś Szczepan, i akurat mnie wtedy nie było. Ale troje naszych przyjaciół przepadło bez wieści. Strażnicy świątynni nie chcą nam udzielić żadnych informacji.

Jakub potrząsnął głową, ale nie chciał słuchać więcej złych nowin. Nie dziś.

– Czy moja mała siostrzenica jest nadal tak urocza jak ją zapamiętałem?

– Dorcas jest tak samo piękna jak jej mama. Jej uśmiech zdobył serca nas wszystkich – odezwała się stojąca obok Abigail kobieta. Jakubowi zajęło chwilę, żeby się zorientować, kto do niego mówi.

– Marto! Wybacz, nie poznałem cię – Jakub nie mógł się oprzeć wrażeniu, że kobieta bardzo się zestarzała. Ale przynajmniej jej głos się nie zmienił, no i charakter – jak zawsze była bezpośrednia i szczera.

– Twoja siostra jest piękną kobietą, ale widzę, że i ty wyrosłeś na urodziwego mężczyznę. Nie zdziwiłabym się, gdyby…

– Marto – szepnęła Abigail. – Za chwilę się modlimy.

Marta podniosła ręce do modlitwy.

– Dobrze cię widzieć, Jakubie. Potrzebujemy teraz dzielnych mężczyzn – dodała. – Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Skinęła głową, na co Jakub odpowiedział tym samym. Przyszła mu znów na myśl torba ukryta w namiocie pod dywanami. Wziął głęboki oddech i odwrócił się z powrotem w stronę Jozjasza, który stał przy stoliku nakrytym ręcznie tkanym obrusem.

Wieczorna modlitwa rozpoczęła się od wspólnego spożycia chleba i wina. Dla większości obecnych była to codzienność, lecz dla Jakuba owa pamiątka ostatniej wieczerzy Pana z Jego uczniami miała wyjątkowy wydźwięk. Dawno już nie miał takiej sposobności. Patrzył, jak starsi zgromadzenia stoją przed stołem, a Jozjasz znów zaczyna się modlić. Podniósł chleb, a potem kielich, błogosławiąc jedno i drugie, po czym połamał chleb na małe kawałeczki, by można go było rozdać.