Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Droga do Domu. O prawdziwym skarbie Karkonoszy i Gór Izerskich to pierwsza część powieści, w której Karkonosze i Góry Izerskie ukazane są w niecodziennym, pełnym magii i zapomnianych historii wymiarze. Jej akcja toczy się w 1675 roku na terenie obecnej Szklarskiej Poręby oraz jej najbliższych okolic. Głównym bohaterem jest Walon – wychowanek owianych tajemnicą poszukiwaczy minerałów i kamieni szlachetnych, którzy pojawili się na tych terenach już w XII w. Na co dzień żyjący z dala od ludzkich siedzib za to w bliskim kontakcie z dziką, górską przyrodą, zostaje postawiony przez los przed koniecznością wyprawy po legendarny skarb Walończyków. Niezauważalnie owa wyprawa zmienia całe jego dotychczasowe życie, odkrywa właściwe pojmowanie pozostawionych mu w spadku walońskich nauk, czyni go strażnikiem walońskiego skarbu.
Jedynymi towarzyszami Walona w tej podróży są wilki, z którymi niezwykła przyjaźń rodzi nader poważne konsekwencje i w której jak w krzywym zwierciadle odbijają się relacje międzyludzkie. Oprócz Walona kimś, kto dostrzega mizerność tych ostatnich jest mały chłopiec, dla którego Walon staje się duchowym przewodnikiem.
Osnute magią i czarami przeżycia wprowadzają bohatera do świata tajemnic oraz legend, w których Karkonosze i Góry Izerskie są nie tylko przestrzenią zjawiskowo pięknej i fascynującej pomysłowością przyrody, ale i przestrzenią Ducha Gór, który jest… No właśnie.
Znakomite pióro Przemysława Żuchowskiego uchwyciło tę dziwną atmosferę Karkonoszy i Gór Izerskich, która od stuleci przyciąga na ich obszar poszukiwaczy skarbów, ludzi sztuki, nauki oraz turystów. Przyciąga, bo okazuje się, że gdziekolwiek by się tu nie rozejrzeć, tam zawsze natrafi się na baśń, czar, tajemnicę. Jeśli ktoś jej zakosztował, głodny jest jej dalszego odkrywania, dla tego, komu jeszcze jest obca, ta książka uczyni z niej wspaniałą przygodę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przemysław Żuchowski
Droga do Domu
Projekt okładki i ilustracje
Paulina Żuchowska
www.paulinazuchowska.pl • [email protected]
Korekta
Ewa Liwandowska, Ewa Ogórek
Dtp
Ewa Ogórek
ISBN 978-83-62708-54-3
© Przemysław Żuchowski, 2012
Autorski Fanpage: Facebook, Droga do Domu - Przemysław Żuchowski
Wydawca
Wydawnictwo „AD REM” • Jelenia Góra, ul. Okrzei 12
tel. 75 75 222 15 • www.adrem.jgora.pl
Konwersja:
Rozpoczynając swoją przygodę z Karkonoszami i Górami Izerskimi, nie przypuszczałem, że te urokliwe miejsca będą miały na mnie tak duży wpływ, iż kiedyś zdecyduję się napisać o nich książkę. Zastanawiałem się, co może być tak wspaniałego w Szklarskiej Porębie, że już od wieków przyciągała malarzy, pisarzy i innych wszelakiej maści artystów, z których wielu zdecydowało się poświęcić jej tak dużo ze swojego czasu, a nawet niekiedy całe życie. Przecież to tylko kilka ulic i trochę, bądźmy szczerzy, nie najwyższych przecież szczytów, które chociaż urodziwe, ale jednak niewiele różniące się od tych panujących nad innymi górskimi miejscowościami. A jednak. Jest tam coś, co potocznie nazywa się magią. Nie poczuje się jednak tego, jeśli cały swój czas pobytu w Szklarskiej Porębie spędzi się w (trzeba tu przyznać, że w przytulnych) barach czy restauracjach. Każdy wybiera sobie sam sposób odpoczynku, ale czy wszyscy mogą z czystym sumieniem powiedzieć, że – wakacje spędziłem w górach?
Kto zdecyduje się na wędrówkę po szlakach, pozna piękną przyrodę i malownicze krajobrazy, zacznie się z pewnością zastanawiać, czy dawniej ludzie patrzyli na nie tak samo, jak dzisiaj. Stąd już tylko jeden krok do spojrzenia w przeszłość, w tak różnorodne i ciekawe dzieje tych okolic, które przyciągają tu kolejną grupę pasjonatów, którymi są z pewnością historycy. Przykładem niech będzie dr Przemysław Wiater pracujący w muzeum, w Domu Carla i Gerharta Hauptmannów, któremu pragnę wyrazić wdzięczność za udzieloną mi wszelaką pomoc, podczas pisania tej książki.
Po prostu Dziękuję Ci Przemek!
Jeżeli dotykamy historii Szklarskiej Poręby, to na pierwsze miejsce wysuwają się fakty związane z ówczesnymi Walończykami, poszukiwaczami złota i cennych kamieni. Ich pobyt w tych górach od zawsze otoczony był wieloma tajemnicami i legendami, które są przecież żywe, aż do dzisiaj. Stąpając po miejscach, w których ci ówcześni kopacze żyli i pracowali, nie wiemy czy może nie ocieramy się o ich legendarny, ukryty ponoć gdzieś w tych górach skarb albo zaginiony przed laty posążek złotego Flinsa. To wszystko tu nadal żyje. Nawet dziś można natrafić na tajemnicze, wykute na kamieniach czy skałach, pozostawione przez Walończyków znaki.
Pisząc o Walończykach i historii Szklarskiej Poręby należy wspomnieć, iż ich tradycje nadal są kultywowane przez Sudeckie Bractwo Walońskie pod zacnym panowaniem Wielkiego Mistrza, Pana Juliusza Naumowicza. Będąc w Szklarskiej Porębie warto odwiedzić „Chatę Walońską” i zanurzyć się w to, otoczone smakiem starych dziejów miejsce oraz posłuchać, jakże ujmujących i barwnych opowieści o ówczesnych kopaczach kamieni. Warto również wziąć udział w corocznej akcji propagującej urodę Karkonoszy i Gór Izerskich, organizowaną przez Panią Dorotę Pawłowską i Pana Roberta Pawłowskiego (Mincerz Sudeckiego Bractwa Walońskiego), a nazwaną „Wyprawą po Złotego AuRuna”.
Proponując przeczytanie mojego opowiadania, zapraszam czytelników do zagłębienia się w przygody, legendy i odrobinę baśniowej fantazji związanej z Karkonoszami i Górami Izerskimi. Znajdziecie tu Państwo również spojrzenie na rodzinę i przyjaźń, zarówno wśród ludzi, jak i zwierząt, gdzie bywa, że wilk jest bardziej „ludzki” niż człowiek, a swoista Droga do Domu, choć tak przecież bliska, wymaga czasami wielu lat, żeby mogła być odnaleziona.
Przedstawiona poniżej historia i biorące w niej udział postaci są całkowitym wymysłem wyobraźni pisarza. Natomiast większość przytoczonych tu miejsc jest prawdziwa, chociaż według autora, ich opisy odbiegają od rzeczywistego piękna, którego nie da się wiernie oddać jedynie słowami na kartkach papieru.
Przemysław Żuchowski
Mijająca noc była wyjątkowo łagodna, jak na tę porę roku. Pierwsze promyki słońca otworzyły nowy dzień.
Strugi coraz cieplejszego powietrza wtłaczały się ociężale w gęstwinę leśnych ostępów, a resztki zalegającego jeszcze na powykręcanych gałęziach śniegu, smętnie umierały. Płacz kurczącego się białego puchu rodził krystalicznie czyste, ostatnie łzy mijającej zimy. Wodne kule ospale pęczniały, aby nagle pod własnym ciężarem intymnie opaść na zbutwiałe liście i urodzić w głuszy krótkie, różnobrzmiące tony ciężkiego plaśnięcia. Po okolicy roznosiła się cicha muzyka grana przez orkiestrę nurkujących w ściółkę kropel, a nad ziemią unosiła się wąska wstęga ciepłego oparu.
Nieopodal strumienia, wijącego się między łysymi kamieniami, wygładzonymi przez lata oporu stawianego żwawemu nurtowi wody, zdało się słyszeć ciche, ale jakże wesołe skomlenia. Coś poruszyło stertą zmurszałych konarów. Pokryte oślizłą korą, wątłe kikuty obumarłych gałęzi w niczym nieprzypominające swej dawnej urody, rozwarły się, a z pomiędzy nich wynurzył się szary, dorodny wilk. Otrząsnął swą gęstą sierść i unosząc w górę pysk wesoło zawył.
Basior1 Prok był w doskonałym nastroju. Dumnie stanął na szerokich łapach i chwytając w nozdrza podmuchy wiatru, upajał się radością życia. Przysiadł i odwróciwszy łeb w stronę nory, delikatnie fuknął. Między gałęziami znów coś się poruszyło. Po chwili, z wilczego domu wynurzyły się cztery, puszyste szczenięta. Moment przyzwyczajenia do dziennego światła i szczenięca ciekawość wzięła górę nad ostrożnością. Nic im jednak nie groziło. Te stare, leśne knieje, rzadko były odwiedzane przez człowieka, a obok byli stojący na straży ojciec i matka, która to, jako ostatnia wydostała się z gęstwiny żerdzi.
Piękna, duża wadera2 Arma, której oczy błyszczały w promieniach słońca niczym szklane perełki pokryte kroplami rosy, stała dumnie w ciszy i cieszyła się swoimi szczeniętami.
Była z nimi także Parla, jedno z wcześniejszego potomstwa Proka i Army. Ta dwuletnia wilczyca była wyjątkowo urodziwa. Miała bujną sierść, sprawiającą wrażenie miękkości oraz ciepła, a jej prawie idealną linię ciała, podkreślały subtelne ruchy, które cechowała giętkość i sprężystość. Niestety nadszedł właśnie czas, kiedy to, jej jeszcze młode, wilcze serce zaczynało się buntować. Parla nie zgadzała się z naturalną dominacją swoich rodziców i coraz częściej swój zadziorny charakter wystawiała na próbę rodzicielskiej miłości. Prok przyjął postawę wyczekiwania. Nie chciał jeszcze eliminować córki ze swojej watahy. Kochał tę młodą wilczycę z całego serca, ale nie mógł też pozwolić, żeby narzucała mu swoje, nie do końca odpowiedzialne pomysły. Ich wspólne wyprawy, czy polowania, często kończyły się awanturami. Konflikt w rodzinie narastał.
Napięcie, które powstało pomiędzy wilkami, dręczyło szczególnie Armę. Zarówno, jako wadera alfa3, jak i matka, obawiała się, że któryś z kolejnych dni może przynieść dramatyczne rozstrzygnięcie. Wiedziała, że jeżeli nic się nie zmieni, to tylko kwestią czasu będzie, kiedy wilcze zęby rozleją rodzinną krew.
Szczenięta pod bacznym okiem matki czuły się bezpieczne. Większość czasu spędzały na wspólnych zabawach i pierwszych polowaniach. Goniły za owadami i wszędobylskimi myszami, które niezrozumiale dla wilczków, zbyt często uciekały spod ich niewprawnych jeszcze łap.
Mijały dni, a Prok był coraz bardziej rozdrażniony i niespokojny. Nie brał już udziału w zabawach ze szczeniętami, ani nie miał ochoty na czułe umizgi z Armą. Znikał gdzieś na długie godziny, a bywało, że i całe noce spędzał na samotnych wędrówkach po lesie.
Arma znała swojego basiora bardzo dobrze, ale ostatnio nie potrafiła go zrozumieć. Zawsze zmyślny i szybko podejmujący trafne decyzje, teraz był jakiś zagubiony i niezdecydowany. Coś go dręczyło, coś, czego się wyraźnie bał i z czym nie potrafił sobie sam poradzić. Chwilami był smutny, zamknięty w sobie, a innym razem poirytowany i agresywny. Polował samotnie i przynosił coraz mniejsze zdobycze. Coraz częściej też, w swym nocnym, wilczym śpiewie, bezskutecznie nawoływał watahę swojego brata Letara. Arma była pewna, że to nie tylko brak posłuszeństwa Parli było powodem jego dziwnego zachowania. Przeczuwała, że było coś jeszcze, jednak nie potrafiła tego odgadnąć.
Zaczynało właśnie świtać, kiedy Arma, pod nieobecność polującego gdzieś basiora i niepokornej Parli, która znów oddaliła się od nory w nieznanym kierunku, pochwyciła niepokojące dźwięki. Usłyszała złowieszcze, krótkie wycie nieznanych jej wilków. Odgłosy dochodziły z daleka, ale wilczy instynkt nakazywał Armie ostrożność. Została w norze. Kolejne podejrzane dla wilczycy dźwięki, tym razem były już mniej wyraźne. Jakby przytłumione i do tego dobiegały z przeciwnego kierunku niż poprzednie. Arma nastroszyła uszy. Nie była pewna, co słyszała. Przeszkadzało jej szemranie pobliskiego strumyka, który wzmacniając się spływającą z gór wiosenną wodą, stawał się coraz żywszy. Jeszcze bardziej wytężyła słuch. Nagle drgnęła lękliwie. Przeciągły szelest i szuranie, tym razem pobliskimi gałęziami było nader wyraźne. Ktoś był w pobliżu jej nory.
– Ale kto? – zastanawiała się w ukryciu.
Podejrzane szmery, wciąż nie były dla Army jednoznaczne. Mieszały się z pogłosem chlupoczącego potoku i szumem kołysanych przez coraz silniejszy wiatr drzew. Wilczy nos okazał się jednak mniej zawodny niż uszy. Falujące powietrze przyniosło w głąb nory przyjemny dla wilczycy zapach Proka. Arma ostrożnie zbliżyła się do wyjścia. Wysunęła ostrożnie pysk i jeszcze raz dokładnie obwąchiwała otoczenie. To rzeczywiście był Prok. Uspokoiła się, ale nadal pozostała w norze.
Oczekiwanie na jakiś znak od swojego basiora trwało dla niej jednak zbyt długo. Zagubiona w różnorodności przeciwstawnych sygnałów, przywarła do ziemi. Wyszła dopiero po cichym, przywołującym ją do siebie, fuknięciu Proka. Kiedy go zobaczyła zastygła na moment w bezruchu. Basior był niespokojny i wyraźnie rozzłoszczony. Arma chciała podejść do niego bliżej, ale Prok niespodziewanie odskoczył w bok i nastroszył uszy. Naprężył się jak struna i unosząc do góry pysk łapał w nozdrza delikatne podmuchy wiatru. Stał tak przez chwilę, po czym bez jakiegokolwiek znaku, znów popędził w głąb lasu. Wadera ruszyła za nim, ale Prok przystanął na moment i odburknął zajadle. Arma zrozumiała, że ma go zostawić samego.
Wadera nie wróciła do nory. Zataczając regularne koła, sama penetrowała najbliższą okolicę. Była niespokojna. Wydawało się jej, że usłyszała jakiś odległy, ludzki krzyk, ale trwał on zbyt krótko, by mogła go dokładnie zlokalizować. Bezskutecznie strzygła uszami, próbując wychwycić nawet najmniejszy szmer. Zdezorientowana zachowaniem Proka, który pobiegł w przeciwną stronę niż tam, skąd doszły do niej niepokojące odgłosy, stała się jeszcze bardziej ostrożna. Ufając swoim wilczym zmysłom, tkwiła w ciszy pociągając nosem i strzygąc uszami.
Pojedynczy powiew wiatru przyniósł jej nikły, dawno niespotkany przez nią i wróżący niebezpieczeństwo zapach. Przerażona wykonała tak gwałtowny zwrot, że spod jej pazurów wystrzeliły w powietrze strzępy wymieszanej z piaskiem darni. Po kilku szybkich skokach znów stanęła w miejscu i z uniesionym do góry nosem chwytała kolejne skrawki niepokojącej woni. Niebezpieczeństwo stawało się coraz bardziej wyraźne. Arma najeżyła złowrogo sierść, wyprostowała ogon i błyskawicznie ruszyła w kierunku swojej nory. Na miejscu trochę ochłonęła, bo nic nie wskazywało na bezpośrednie zagrożenie szczeniąt, ale już wiedziała, kto czyha na ich spokojne, sielskie życie.
– Czy Prok tego nie wyczuł? – Zastanawiała się ciągnąc trzymaną w pysku grubą gałąź, którą zakryła wejście do swojej nory. – Dlaczego pobiegł w innym kierunku i gdzie jest Parla?
Wadera została sama, a jej przeciwnikiem stał się człowiek i to nie jeden, lecz co najmniej kilku.
Arma jak na samicę alfa przystało, stanęła dumnie i odginając łeb ku górze, głośno zawyła. Nawoływała Proka i Parlę. Miała nadzieję, że ją usłyszą i powrócą, ale one jakby zapadły się pod ziemię. Z niepokojem zerknęła w stronę nory i samotnie ruszyła w głąb lasu. Ominąwszy polanę i wąski dukt, kierowała się tak, aby zajść ludzi z boku. Nie miała zamiaru atakować. Musiała zrobić wszystko, aby odciągnąć niebezpieczeństwo od swoich dzieci.
Wilczyca podkurczyła łapy i ułożyła się w niewielkim zagłębieniu wysłanym starym, wilgotnym mchem. Ludzki zapach był teraz dla niej zupełnie wyraźny. Plątanina woni kwaśnego potu oraz przesiąkniętej stęchlizną odzieży, budziły zarówno wilczy niepokój, jak i agresję. Znów minęła niespokojna chwila, a oczy Army stawały się coraz bardziej czerwone. Krew tłoczona przez jej szybko bijące serce naprężała tętnice, a sprężyste mięśnie zastygły niczym naciągnięta przez łucznika cięciwa. Pewna swojego ukrycia, tkwiła w ciszy i skupiona czekała na zbliżającego się wroga. Nie doceniła jednak przeciwnika.
Ludzie prowadzili ze sobą psa, a jego charakterystyczne szczeknięcia oznaczały, że trop wadery został podjęty. Arma musiała uciekać. Zwierzęcy instynkt kierował ją jak najdalej od swojej nory.
Wśród ścigających ją ludzi podniosła się wrzawa. Krzyki i przekleństwa mieszały się ze śmiechem i odgłosami zadowolenia.
Arma wyskoczyła na porośnięty trawą dukt i niespodziewanie trafiła wprost na biegnącego w jej kierunku, uzbrojonego w widły człowieka. Jego krzyk zaalarmował resztę pogoni. Pies też był już blisko. Wilczyca czuła go teraz wyraźnie, a nawet słyszała jego głośne, mlaskające sapanie. Stanęła w miejscu, po czym znów zmieniła kierunek ucieczki. Chciała popędzić w stronę bagien, ale drogę zagrodził jej kolejny człowiek, tym razem uzbrojony w niebezpieczny arkebuz4. Wąsaty mężczyzna był zaledwie kilkanaście kroków od niej. Arma zobaczyła jego zadowoloną twarz i to, jak unosi w górę swoje zabójcze narzędzie. Zrobiła gwałtowny zwrot. Padł strzał.
Przeraźliwy skrzekot podrywających się do lotu srok i ich głośne klaskanie skrzydłami ostrzegły całą okolicę o nadchodzącym zagrożeniu. W cichych i bezpiecznych dotąd ostępach zawrzało.
Tymczasem wystrzelona w kierunku Army kula, szczęśliwie ominęła wilczy łeb i wbiła się w ziemię z piskliwym skowytem. Arma znów odskoczyła w bok, ale stanęła teraz oko w oko z rozsierdzonym psem.
Ciemny, podpalany po bokach owczarek dyszał podniecony bliskością swej ofiary, a z pyska ściekała mu pienista wydzielina. Pies warknął jadowicie i ruszył do ataku. Arma nie podjęła walki. Zrobiła unik i przeskoczywszy leżący niedaleko niej stary konar, zniknęła w kępie zarośli.
Podnieceni pogonią ludzie, zbliżyli się do siebie tworząc zwartą gromadę. Uzbrojeni w pałki, widły i siekiery, biegli duktem przekrzykując się nawzajem. Tuż za nimi podążał człowiek z arkebuzem, który drżącymi rękami ładował do lufy kolejny pocisk.
Arma zgubiła pościg kryjąc się pomiędzy kłębami wysokich, wijących się wokół niej krzaków jeżyn. Ostre kolce raz po raz szarpały jej skórę, ale tu czuła się w miarę bezpieczna. Ścigający ją pies, też jakby stracił trop. Nie słyszała już jego sapania ani groźnego poszczekiwania. Mogła chwilę odpocząć. Była jednak czujna i skupiona. Nasłuchiwała odgłosów i łapała w nozdrza nawet najdrobniejsze skrawki zapachów. Jej węch działał doskonale.
Nagle wilczyca drgnęła nerwowo i uniosła łeb powyżej zarośli. Wyczuła w pobliżu zapach Proka. Z nadzieją w sercu opuściła ciernistą kryjówkę i ostrożnie podążyła w kierunku dzikiej, porośniętej trawą, leśnej przecinki. Nie myliła się. Prok stał na skraju wąskiej drożyny, ale wygląd jej basiora nie wróżył nic dobrego. Wilk miał na grzbiecie liczne, krwawe ślady kąsania, a tylną, pogryzioną łapę, trzymał podkurczoną, aż pod sam zad. W jego bursztynowych, dotąd zawsze pełnych wigoru i szelmowskiego sprytu oczach, był teraz jedynie strach, bezsilność i poczucie winy za błąd, który popełnił kilka dni wcześniej.
Niestety tylko on w pełni wiedział, co tak naprawdę się wokół działo i jak wielkie niebezpieczeństwo groziło jego rodzinie.
Dbając o spokój Army i dobro potomstwa, którym się ona opiekowała, Prok od trzech dni toczył samotną walkę z obcą, wilczą watahą, która wdarła się na ich do tej pory spokojne terytorium. Pod osłoną nocy, nowo przybyłe wilki wdzierały się też do ludzkich gospodarstw i siały spustoszenie w zagrodach. Prok niesiony dumą przywódcy i zadufany w sobie, nie tylko przecenił swoją siłę oraz spryt, ale także przeoczył zagrożenie, które niespodziewanie nadeszło z drugiej strony. Ludzie z pobliskiej osady postanowili wyruszyć na polowanie, a rodzina Proka przypadkowo znalazła się w potrzasku. Gdyby tylko wcześniej to zrozumiał…
Tymczasem Arma nieświadoma bliskiej obecności obcego stada wilków, widząc poranionego basiora, przypuszczała, że stoczył on walkę z prowadzonym przez ludzi psem. Nie zastanawiała się jednak nad tym dłużej, gdyż myśli skierowane w stronę psa nagle wzbudziły w niej histeryczny strach. Zrozumiała, że nie doceniła ścigającego ją wroga. Pies nie zakończył pogoni, ani nie zmylił tropu, on wyczuł inny ślad i dużo łatwiejszy łup.
Wadera nastroszyła sierść i napięła mięśnie, a z jej gardła wydobył się straszliwy, nie porównywalny z niczym innym, ryk gotowej na wszystko, walczącej o swoje potomstwo samicy. Była tak zdesperowana, że swe ostre zęby ukazała nawet Prokowi. Warknęła groźnie na basiora, po czym napędzana wilczą adrenaliną wyskoczyła z zarośli i popędziła w stronę rodzinnej nory.
Prok bez zastanowienia pobiegł za nią, ale dotkliwie poraniony nie mógł jej dogonić. Kulejąc na jedną łapę walczył z bólem, a cieknąca z rozerwanego ucha krew, co jakiś czas wpływała mu do oka. Wiedział, że dzieje się coś strasznego. Wyczuwał i słyszał już ludzi, a zachowanie Army było jednoznaczne. Biegł tak szybko, jak tylko mógł. To szczerzył groźnie zęby, to zaciskał je z bólu, przewracał się i podnosił z wysiłkiem. Oby tylko zdążyć. Był coraz bliżej. Coraz bliższe były też głośne pokrzykiwania ludzi i złowieszcze ujadanie psa. Jeszcze kilkanaście metrów i zobaczył, jak rozwścieczona Arma przeskoczywszy tkwiący przy ich norze korzeń, spadła na buszującego w pobliżu owczarka. Wbiła zęby w jego szyję, lecz pies, jakimś, sobie tylko znanym sposobem, zrzucił ją ze swoich pleców. Upadając przekoziołkowała. Poderwała się raptownie i ukazując białe zęby, warknęła zajadle. Znów zaatakowała. Tym razem pewniej zatopiła kły w psim gardle, z którego wydobył się krótki, tępy jęk. Kozłowali jeszcze razem, ale Arma nie puściła już śmiertelnego uścisku.
Gdzieś z tyłu Proka padł strzał. Basior nie wykonał żadnego ruchu. Stał jak otępiały czekając na pewną śmierć, ale ku jego zdziwieniu nic takiego się nie stało. Pocisk świsnął w powietrzu i ocierając się o drzewo, z którego odprysły strzępki kory, trafił w walczącą z psem Armę. Kiedy basior zrozumiał, że kula nie była przeznaczona dla niego, tylko dla Army, a strzelający człowiek nawet go nie zauważył, odwrócił się i niesiony furią, skoczył wprost na lufę arkebuza. Mężczyzna przeklinając głośno, upadł na plecy. Ostre zęby Proka już prawie sięgały jego szyi, ale myśliwy chwycił wilczy łeb pomiędzy swe dłonie i wbił kciuki w pałające zemstą, czerwone oczy. Prok poczuł ostry ból wdzierający się, aż do mózgu i nie napierał więcej. Wyrwał się z uścisku i odskoczył w tył, ale coś stało się z jego wzrokiem. Widział niewyraźnie, jakby przez mgłę, a chwilami, całkowita ślepota sprawiała, że stawał się bezradny. Ociemniony, w kotłowaninie dobiegających zewsząd różnych trzasków i krzyków nie był w stanie się nawet bronić, a żeby skutecznie ratować rodzinę, musiał przecież atakować.
Nieporadny, mając jednak nadzieję, że to chwilowa ślepota, uskoczył w ciemność. Stojąc nieopodal nory i kołysząc się na swych szerokich łapach, zawahał się przez chwilę.
Ta chwila zastanowienia kosztowała go bardzo drogo. Tępy drąg zwalił się na jego kark z tak dużą siłą, że basior prawie stracił przytomność. Ból, jakieś przebłyski zrodzone poza jego oczami i nagła niemoc, dowodziły, że już przegrał tę nierówną bitwę. Jeszcze spróbował unieść rozwarty z bólu pysk, ale po chwili, bezsilny, zgiął kark i klęknął na przednich łapach. Wtedy poczuł kolejny cios. Kopnięcie w brzuch, które niemal nie rozerwało mu trzewi, zwaliło go z nóg przekreślając jego szanse na uratowanie dzieci.
Basior leżał pomiędzy krzakami. Zamknięty w bezwładnym ciele i nie czując już bólu z krwawiących ran, cierpiał najdotkliwiej, jak może cierpieć kochający swoje dzieci ojciec. Gdzieś po krętych zaułkach jego mózgu przeciskały się dźwięki piskliwych nawoływań szczeniąt, a on nie mógł się ruszyć. Chociaż jego serce, wciąż jeszcze biło, duch był silny i gotowy do walki o życie, to jego mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Bursztynowe oczy, które tak niedawno radowały się widokiem bawiących się szczeniąt, były coraz bardziej przepełnione żalem. Smutne, jakby trochę węższe i lekko zapadnięte, po chwili zamknęły się leniwie, rodząc dwie, wolno spływające po wilczym pysku łzy.
Pogodzony ze śmiercią, skonałby już zapewne w odosobnieniu, gdyby nie odgłosy, które nadal natarczywie wdzierały się do jego uszu.
– Dopadliśmy bestię! – ktoś zawołał radośnie. – Niech zdycha! Teraz jeszcze rozgniećcie wszystkie szczeniaki!
– Już nie będą nas nękać! – dołączył kolejny głos. – Już żadnego kurczaka mi nie wyciągną!
Prok leżąc na boku, resztkami sił w tylnych łapach, zaczął się powoli odpychać i kawałek po kawałku przesuwać w przypadkowo obranym kierunku. Ludzie uznając go za zabitego mniej się nim interesowali, a on poczuł, że ma jeszcze jakąś szansę.
Kotłowanina dźwięków i strzępki słów wydobywające się spośród gromady ludzi, były dla Proka niemożliwe do rozdzielenia. Krzyki było słychać z różnych miejsc, ale już jakby o kilka, może kilkanaście kroków dalej od niego.
– Wyrżnąć wszystkie! Młode też!
– Stare już załatwione, były tylko dwa.
– Zabiły mojego psa! Ścierwa!
– Rozkopcie trochę tę norę i wbijcie tam widły.
Prok nie znał znaczenia ludzkich słów, ale dochodzące do niego złośliwe głosy, przeplatające się z tkliwym skomleniem i płaczem jego mordowanych dzieci, rysowały obraz zrozumiały dla każdego. Wilk cierpiał. Jego poranione ciało było na granicy śmierci, ale serce ojca, któremu, jak sądził zabito samicę i pastwiono się nad potomstwem, bolało jeszcze bardziej. Słyszał, jak dzieci prosiły go o pomoc, słyszał, jak się bały, płakały w swej szczenięcej bezsilności i jak umierały mordowane w bestialski sposób. Ta nuta rodzicielskiej miłości i dramatu, zrodziła w nim dodatkowe siły. Nie mógł wstać i rzucić się na oprawców w samobójczym ataku, ale jego tylne łapy zaczęły poruszać się coraz sprawniej. Prok pełzając na boku po wilgotnym mchu, przesuwał się coraz dalej.
Nagle poczuł na karku, chwytające go za skórę czyjeś zęby, które ciągnęły go w nieznanym kierunku. Otępiały i na wpół przytomny, nie mógł się temu przeciwstawić. Kiedy przemknęło mu przez głowę, że to kolejny pies, który za chwilę rozszarpie jego trzewia, poczuł, że obce zęby puszczają jego kark, a on stacza się w przepaść. Kręciło mu się w głowie, a jego bezwiedne ciało spadało nie mogąc się zatrzymać. Usłyszał plusk i poczuł świdrujące go zimno. Wpadł do wody, a strumień, który tak często zaspokajał pragnienie całej wilczej rodziny, poniósł go w nieznanym kierunku. Słyszał jeszcze z oddali głosy oprawców, ale teraz były dla niego już niegroźne.
– Patrzcie! Wilcze ścierwo woda poniosła! Wyciągnijcie je!
– Jak chcesz to sam je wyciągaj, ja tam nie włażę.
– Dajcie już spokój! Cały pomiot ubity. Mam coś na rozgrzewkę, trzeba to uczcić.
Proka ocuciło koszmarne zimno. Świdrujący ziąb władał całym jego ciałem. Basior nie mógł się poruszyć. Mięśnie miał sztywne jak kamień, a jego wzrok był mdły i rozkołysany.
Dookoła panowała cisza. Żadnych wrzasków, krzyków czy jęków. Wilk był daleko od swojego domu. Strumień wyniósł Proka na obrzeże jednego ze swoich zakoli. Nurt był tam nieco wolniejszy, a przełamana w połowie stara wierzba, topiła w wodnej toni swą koronę z rozłożystymi ramionami. Prok uchwycił zębami oślizgłą, pokrytą butwiejącymi wykwitami gałąź i powoli wyczołgał się na brzeg. Delikatny wiaterek, który miał w sobie zaledwie tyle siły, żeby zmusić głowy wysokich drzew do regularnego, kolistego tańca, był dla wilka, jak bicz smagający poranione, przemoknięte do szpiku kości ciało. Prok stanął chwiejnie na swych czterech, wycieńczonych łapach i trząsł się w konwulsyjnych drżeniach. Resztkami sił zaczął szukać bezpiecznego i suchego schronienia. Znalazł je w świerkowym młodniku, gdzie wiotkie i niskie gałązki z gęsto osadzonymi w nich igłami, nie dopuszczały ani wilgoci, ani wiatru. Miękki mech, porastający zagajnik szerokimi placami, był dla niego niczym puchowe posłanie. Basior wtulił się w bruzdę pomiędzy dwoma ciągnącymi się wzdłuż lasu niskimi garbami i zasnął. Było cicho, spokojnie i dobrze.
Mijały kolejne dni, a Prok dalej walczył o życie. Dziwna i trudna walka, w której ani wilczy spryt, ani rozum mędrca, czy oręż wojownika nie miały żadnego znaczenia. Tylko natura broniła przed śmiercią jedno ze swoich stworzeń. Osamotniona, o krok przed klęską wystawiła do boju broń cichą i jakże niedocenianą – ukryte w sercu uczucia.
Pustkę w wilczym sercu po niesprawiedliwie odebranej przez oprawców miłości, wypełniła złość i nieodparta chęć zemsty, która stała się silniejszą niż wątłe, biologiczne narzędzia przyrody. Prok nie rozumiał, dlaczego ludzie mu to zrobili. Odkąd sięgał pamięcią nigdy nie zaszkodził człowiekowi, nigdy go nie zaatakował ani nie zapolował na jego dobytek. Swoją watahę trzymał z dala od ludzkich gospodarstw, a jak trzeba było, nawet schodził im z drogi i przenosił się jeszcze dalej. Teraz miało się to zmienić.
Obudził się. Było mu jeszcze zimno, chociaż miotająca jego ciałem gorączka ustąpiła. Był bardzo głodny, lecz zbyt słaby, aby zapolować. Ku jego zdziwieniu tuż obok siebie znalazł dużego, martwego zaskrońca. Nie była to stara padlina. Zaskroniec stracił swe marne życie zaledwie kilka godzin temu. Prok obwąchał go dokładnie i zjadł. Po tym skromnym posiłku ponownie zasnął i przespał cały kolejny dzień. Po przebudzeniu znów znalazł obok siebie gotowy posiłek, tym razem była to martwa wiewiórka. Wilk nie wierzył własnym zmysłom. Był wdzięczny za ten dar, ale i podejrzliwy.
– Skąd się to wzięło? – zastanawiał się, krusząc zębami wiewiórcze kości. – Kto zdołał go podejść w czasie snu i jaki miał w tym cel?
Zaczął dokładnie obwąchiwać najbliższą okolicę. Czuł się jeszcze słaby, ale na ślad natrafił bardzo szybko. Zapach był tak wyraźny, jakby dobroczyńca celowo oznaczył swoją niedawną obecność i wskazał drogę, gdzie można go odszukać. Na rozwiązanie zagadki Prok potrzebował zaledwie chwili, a że było ono dla niego nader szczęśliwe, nie kryjąc radości, kiwnął energicznie ogonem i na tyle szybko, na ile pozwalało mu poranione ciało, podążył za śladem. Po przebyciu około dwóch kilometrów zobaczył swoją waderę. Arma stojąc nieopodal starej, zbutwiałej w połowie i obrośniętej hubami brzozie, zawyła najpiękniej i najradośniej, jak tylko potrafiła. Prok krótko jej zawtórował w wilczym śpiewie i podbiegł do niej nie mogąc doczekać się czułego spotkania. Był jeszcze zbyt słaby na czułe amory czy pląsy, ale tkliwe lizanie i ocieranie się o swoją wilczycę było dla niego prawdziwym szczęściem. Co jakiś czas wilki przerywały te umizgi i przytulone do siebie siadały na miękkiej ziemi. Odginały łby wysoko ku niebu i wyły najpiękniej, jak potrafiły.
Wkrótce do tego radosnego duetu dołączył kolejny wilk. Była to Parla, która wyłoniwszy się na skraju bukowego młodnika, zaśpiewała nutą majestatycznego zwycięstwa, które zgodnie z prawdą przypisywała wyłącznie sobie. To jej zęby wrzuciły rannego ojca do strumienia i to jej spryt uratował postrzeloną matkę, którą później poprowadziła do bezpiecznego schronienia. Teraz Parla dumnie tryumfowała i znów niepokornie udowadniała swoją wyższość nad rodzicami.
Kolejne mijające tygodnie były słoneczne i ciepłe. Prok i Arma szybko wracały do zdrowia układając sobie życie na nieznanym terenie.
O wschodzie słońca głośne świergolenie leśnego ptactwa przywitało nowy dzień. Ciepłe promienie przeciskały się przez korony drzew i rozkładając na liściach wachlarzową gamę barw, tworzyły pachnące magią poświaty. Miejscami, wśród ciemnej gęstwiny tworzyły się bajecznie kolorowe korytarze, a dalej, świetlany parasol cicho układał na krzakach żółtopomarańczowe, mętne smugi. Wkrótce słoneczne wstęgi sięgnęły nawet leśnego poszycia, gdzie pod stertą grubych gałęzi znalazły schronienie trzy, szczęśliwie ocalałe z obławy wilki.
Trwałe ślady po przeżytej tragedii jednak pozostały. Prok nie czuł już wprawdzie żadnego bólu, ale chwilami doskwierały mu napady krótkich zamroczeń i zawroty głowy, a Arma, której wystrzelona przez myśliwego kula przebiła jedno płuco, dużo straciła ze swej wcześniejszej szybkości i wytrzymałości. Jedynie Parla tryskała zdrowiem i jak to w jej zwyczaju bywało, znów często prowokowała zaczepki, albo samotnie oddalała się od rodziców.
Nie zważając na ostrzegawcze i groźne pohukiwania Proka, młoda wilczyca z każdym kolejnym dniem pozwalała sobie na coraz więcej. Nie tolerowała swojej obecnej pozycji w stadzie, a jej niepokorne zachowania stawały się codziennością.
Kiedy kolejna wyprawa Parli znacznie się przedłużała, Arma postanowiła wyruszyć na poszukiwania niesfornej wilczycy. Prok tym razem nie podzielał jej obaw. Był bardziej zły niż zaniepokojony i nie miał najmniejszej ochoty na błąkanie się po lesie. Nocne, zresztą nieudane polowanie wyczerpało jego siły i wolał teraz odpocząć, a nie gonić za lekkomyślną córką.
Arma szybko podjęła trop i nie zważając na zmęczonego Proka sama podążyła śladem Parli. Początkowo było to łatwe i nie sprawiało doświadczonej waderze żadnych kłopotów, jednak, kiedy dotarła w okolice nieznanych jej bagien, trop nagle się urwał. Pobliski teren był ponury i niebezpieczny. Pełen płytkich rozlewisk i głębokich mokradeł, był dziwnie i niepokojąco osnuty intensywnym zapachem ludzi. Podenerwowana Arma nie chciała bardziej ryzykować i z nadzieją na pomoc Proka, wróciła do siedliska.
Słońce już dawno schowało się za horyzontem. Nad las napłynęły ociężałe wilgocią chmury, a wiatr kołysał drzewami strząsając z nich pierwsze krople deszczu. Wkrótce długie nici białego światła rozdarły chmury i wbijając się w mrok, oplotły okolicę pajęczyną burzowych błysków. Z oddali słychać było pierwsze, jeszcze mdłe i przeciągłe grzmoty, a rwące fale powietrza wpychały się między drzewa odłamując z ich konarów, co słabsze gałęzie. Stojące na straży leśnej intymności korony dostojnych i potężnych dębów walczyły wytrwale, ale z każdą mijającą chwilą, bezradnie ulegały wzmagającemu się naporowi wiatru. Przeginały się na boki otwierając drogę gwałtownym podmuchom, które kręcąc się krótko wokół buków, sosen i jaworów, uderzyły ze świstem w przydrożny, szeroki pas młodych brzózek. Szpalery tych smukłych, ubranych w białą korę drzew, wyrzuciły z siebie tumany drobnych liści, które podrywane dalej przez pojedyncze wiry powietrza, to strzelały w górę, to wciskały się w wąskie dukty i szeleszcząc pędziły w nieznane. Kolejne, napastliwe powiewy wiatru sięgały coraz niżej i zmuszały do pokłonów nawet otoczone gęstwiną krzaków trawy. Nagle tym wietrznym harcom zawtórował gwałtowny łomot spadających tłumnie kropel deszczu. Skończyły się tańce wirujących w powietrzu liści, które pod ciężarem kilogramów tryskającej z nieba wody, runęły na ziemię niczym spadające kamienie. Szalejący wicher i strugi ulewnego deszczu zespoliły swe siły, by wraz z ciskanymi z nieba gromami, niszczyć i siać pożogę.
Wszystkie leśne zwierzęta ukryły się w swych gniazdach, dziuplach i matecznikach. Tylko Prok i jego wierna wadera opuściły bezpieczne schronienie. Opierając się silnemu wiatrowi, dwa przemoknięte wilki podążały w poszukiwaniu zaginionej Parli. Zapach ich córki był bardzo trudny do uchwycenia. Rozmywany w strugach deszczu i przerzedzany przez silny wicher, często im umykał. Teren, po którym poruszały się wilki był im obcy, ale Arma dobrze pamiętała drogę do miejsca, gdzie zakończyła samotne poszukiwania. Zbocze zalesionej góry prowadziło wprost do niżej położonych bagien.
Nagle Arma zatrzymała się. Zdezorientowana nie wiedziała, w którą stronę ruszyć. Trop znów się urwał. Teraz władzę przejął Prok. Szukając, chociaż nikłego śladu, zaczął zataczać coraz większe kręgi, ale na niewiele się to zdało. Zrezygnowany przysiadł na brzegu rozlewiska i już chciał zawyć żałośnie, kiedy poczuł w nozdrzach wątły zapach Parli. Ta przyjemna dla Proka woń, była jednak opleciona jeszcze zapachem ludzkiego potu.
– Kto kogo tropił? – przebiegło przez wilczy łeb. – Czy młoda wilczyca w swej ciekawości niebezpiecznie zbliżyła się do człowieka, czy też człowiek ogarnięty chęcią polowania ruszył za wilczycą?
Prok wstał raptownie. Jego rozchylone wargi odkrywające zaciśnięte zęby i wydobywający się z gardła gulgoczący pomruk, świadczyły o złości, która miotała jego sercem. Z wyprężonym jak struna ogonem i nastroszonymi uszami ruszył za tropem. Arma ledwie nadążała. Wkrótce jej krótki i szybki oddech wymusił na wilkach postój. Przystanęły na strzelistym wzniesieniu.
Ze skalistej skarpy rozpościerał się widok na pobliską dolinę. Z pogrążonej w ciemności długiej niecki przebijało kilka wątło migoczących świateł. Prok i Arma zazwyczaj omijały ludzkie osady, ale tym razem miało być inaczej.
Po przejściu wzdłuż odkrytego zbocza, które odcięte było od okolicznych lasów szerokimi, granitowymi blokami, Prok znów się zatrzymał. Długo pociągał nosem. Potem nerwowo chodził między skałami i co rusz zmieniał kierunek, by za chwilę znów wrócić w to samo miejsce. Był niespokojny i podejrzliwy. Nie mógł zrozumieć, dlaczego coraz wyraźniejsze ślady Parli i jednocześnie człowieka, nie prowadziły w stronę domostw, lecz pod górę, pomiędzy gęsto rosnące młode leszczyny. Nie było tam żadnego duktu czy nawet przecinki, tylko ciasne przesmyki poprzerastane splątanymi krzakami. Zdziwiony basior zaufał jednak swojemu węchowi. Deszcz przestał padać i trop był teraz łatwiejszy do uchwycenia.
Wilki pokonały leszczynowe wzgórze i wyszły na skraju świerkowego młodnika. Z głębi tego gęstego lasu, dotarł do nich niepasujący do dzikich ostępów, dźwięk szeleszczącej peleryny. Przyczajone, na lekko ugiętych łapach, wilki ostrożnie przeciskały się pod zwisającymi swobodnie gałęziami. Nagle Prok przystanął dając jednocześnie Armie znak, żeby zrobiła to samo. Obydwa przywarły do wilgotnego podłoża. Otulone mrokiem i schowane w niewielkim zagłębieniu, czujnie nasłuchiwały i bacznie obserwowały fragment rozpościerającej się przed nimi małej polany. W wilcze nosy wdzierał się intensywny zapach Parli. Ich córka była blisko, ale blisko był też jakiś człowiek. Leżąc na leśnym poszyciu wilki nie widziały dokładnie, co się działo na polanie, ale ich węch nie mógł się mylić. Niespodziewanie wątła fala powietrza przyniosła wilkom woń budzącą grozę. Zapach Parli osnuty był delikatną wstęgą jej krwi. Prok podniósł się energicznie i stanął na sztywnych łapach. Sprężyste mięśnie napięły się w gotowości do skoku, a dziki instynkt pobudzał agresję. Prok nie zrobił jednak żadnego ruchu. Niepewny swojego bezpieczeństwa i konieczności ataku, jeszcze wyczekiwał. Nagle jego bursztynowe oczy dostrzegły pomiędzy drzewami migoczące światło zapalanej pochodni. Wkrótce w blasku ognia ukazała się też sylwetka człowieka. Basior podszedł kilka kroków do przodu. Aura mu sprzyjała. Ciemność kryła jego ciało, a zaczynający znów padać deszcz, szemrał tłumnie na gałęziach i skutecznie zagłuszał odgłosy wilczych kroków.
Arma cierpliwie tkwiła w miejscu. Schowana, ale gotowa do działania, rozchyliła tylko wargi i swym pomrukiem dała znać Prokowi, że czeka na jego znak. Prok tymczasem nadal był niezdecydowany. Obserwował człowieka, który pochylał się przy drzewie i przy pomocy kija rozgarniał coś pomiędzy gałęziami.
Jeszcze moment wilczego zawahania i nagle padł sygnał do natychmiastowego ataku. Prok nastroszył sierść, wyprostował ogon i szczeknąwszy wyskoczył na polanę. Przerażony mężczyzna raptownie się odwrócił i zahaczywszy długą peleryną o zwisającą nieopodal złamaną gałąź, upadł wypuszczając z ręki pochodnię. Smuga światła przedzierając się przez deszczowy pył utworzyła wachlarzową, mglistą poświatę. Prok będąc zaledwie kilka metrów od upatrzonego celu, zgiął tylne łapy i naprężając mięśnie, gotowy do skoku, znieruchomiał. Spojrzał człowiekowi prosto w oczy. Nie dostrzegł w nich strachu, lecz zdumienie i niepewność. Po chwili zaskoczenia, spokojne ruchy człowieka, jego opanowanie i niezrozumiale szeptane słowa przytłumiły wilczą agresji. Mężczyzna bardzo powoli wstał, wyciągnął przed siebie ręce i unikając wilczego wzroku, sugerował niechęć do walki.
Arma też wybiegła na polanę i zaszła mężczyznę z boku. Czekając na kolejny sygnał od Proka, dostrzegła leżącą pod drzewem, niedającą oznak życia Parlę. Złowrogie warczenie wadery i jej wyszczerzone, błyszczące w świetle migoczącego płomienia zęby, budziły respekt. Mężczyzna tymczasem nadal szeptał jakieś uspokajające słowa i nie spuszczając uwagi z pary wilków, ponownie przykucnął nad Parlą. Prok zawarczał ostrzegawczo i jeszcze bardziej zbliżył się do człowieka. Nagle z wilkiem stało się coś dziwnego, coś, czego ani człowiek, ani Arma nie potrafili w tym momencie zrozumieć.
Basior niespodziewanie klęknął na przednich łapach, a po chwili, drgając na całym ciele przewrócił się na bok.
Emocje i napastliwie połyskujące w migoczącym świetle drobiny deszczu, wywołały u Proka gwałtowny atak padaczki. Ta choroba nękała wilka już od czasu dramatycznej obławy, ale do tej pory objawiała się tylko chwilowymi zamroczeniami, których nawet Arma nie była w stanie dostrzec. Teraz wyglądało to tragicznie.
Prok nie panował nad tym, co się z nim działo. Leżał bezwiednie, a jego ciałem miotały konwulsyjne drgawki. Nieświadomie zaciskał złowieszczo kły, z pomiędzy których wydostawała się pienista, zabarwiona krwią wydzielina. Wadera nie zważając na grożące jej ze strony człowieka niebezpieczeństwo, wykonała długi skok i stanęła tuż przy swoim basiorze.
Prok rzucał łbem na boki i zgrzytał zębami, a potem bezwiednie oddał mocz. Arma jęknęła żałośnie. Nie wiedziała, co się działo i jak ma zareagować. Jej wcześniejsza agresja zamieniła się w strach i rozpacz.
Nagle Prok się podniósł i stanął na łapach. Jego nieprzytomne oczy, ślinotok, który nadal spływał mu z pyska i wyciągnięty, siny język, wyglądały upiornie. Po chwili basior zerwał się i nieświadomie zaczął biegać dookoła polany. Warcząc i piszcząc na zmianę, gryzł wszystko, co napotkał na swojej drodze.
Wilk długo wracał do równowagi. Kiedy oprzytomniał, zaskomlał płaczliwie i ułożył się pod drzewem, a Arma, liżąc jego przemoczoną sierść, troskliwie usiadła obok.
Po człowieku i Parli nie było już śladu. Została jedynie przygasająca pochodnia, której jasne światło powoli zanikało wraz z mijającym czasem. Wkrótce na polanie zapanowała ciemność i cisza smagana dźwiękami coraz gęściej padającego deszczu. Krople wody smętnie spływały po świerkowych gałęziach, pod którymi skryły się przytulone do siebie dwa, przemoczone wilki. Nikt nie zauważył, jak równie nostalgicznie, inne krople, powoli spłynęły z oczu Army.