Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka po raz pierwszy została wydana w Anglii w 1937 roku i niemal z dnia na dzień stała się bestsellerem. To jeden z najlepszych i najbardziej wnikliwych zbeletryzowanych reportaży. Orwell jak wiemy doświadczył na własnej skórze, jak żyli wyzyskiwani, upośledzeni przez los i gospodarkę rynkową nędzarze. Efektem prowadzonego przez niego „eksperymentu" jest Droga na molo w Wigan.
Pierwsza część książki zawiera napisaną w pierwszej osobie reportażową relację o pracy, życiu, warunkach mieszkaniowych, zwyczajach i swoistej subkulturze robotników z Wigan, a także z okolic Barnsley i Sheffield. Były to wówczas najbardziej uprzemysłowione okręgi Wielkiej Brytanii, gdzie wydobywano węgiel i gdzie znajdowały się huty oraz wielkie zakłady produkcyjne. Opis pracy w kopalni węgla do dziś uchodzi za majstersztyk światowego reportażu. Znakomity jest również niezwykle wprost szczegółowy opis codziennej egzystencji ludzi wyzyskiwanych, biednych, bezrobotnych. Orwell wyraźnie poszukuje tu odpowiedzi na pytanie, dlaczego ci, którym kraj zawdzięcza bogactwo i funkcjonowanie – przede wszystkim górnicy – są tak nieludzko traktowani i żyją w tak nieopisanej nędzy.
Druga część książki w bardzo niekorzystnym świetle ukazuje realia ówczesnego socjalizmu, stanowiącego właściwie domeną middle class i lekceważącego tych, dla których wspomniany socjalizm mógłby być dobrodziejstwem. Tę część powszechnie uznaje się za jeden z najznakomitszych w światowej literaturze politycznej traktatów o socjalizmie, jego twórcach, błędach i zaletach.
George Orwell (właśc. Eric Arthur Blair, 1903 –1950), angielski powieściopisarz, eseista, krytyk literacki i publicysta. Badacz kultury popularnej i masowej, sympatyk i działacz niekomunistycznej lewicy. Przyjaciel Polski i Polaków; przedwczesna śmierć spowodowała, że nie napisał planowanej powieści o zbrodni katyńskiej. Największy rozgłos przyniosły mu utwory Folwark zwierzęcy i Rok 1984, ogólnie uznane za dzieła literackie oddające najpełniej oblicze i sens XX wieku. Warto jednak poznać także inne jego powieści: Wiwat aspidistra!, Brak tchu, Na dnie w Paryżu i w Londynie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Droga na molo w Wigan Część I
I
Pierwszym dźwiękiem, jaki rozlegał się rankiem, było łomotanie sabotów młodych robotnic po bruku ulicy. Wcześniej, jak przypuszczam, wyły syreny fabryczne, lecz wtedy zawsze jeszcze spałem. W sypialni zwykle nocowało nas czterech, a pomieszczenie było nad wyraz odpychające; panowała w nim jakaś szpetna prowizorka, jak to zwykle bywa w izbach niesłużących swoim właściwym celom. Dawniej ów dom był zwykłym domem mieszkalnym, a gdy przejęli go państwo Brooker, otworzyli na dole sklepik z flakami, pozostałe zaś pokoje przeznaczyli na wynajem: po poprzednich właścicielach pozostały co bardziej nieprzydatne meble, których nigdy nie chciało im się ich pozbyć. Sypialiśmy zatem w pomieszczeniu nadal całkiem wyraźnie przypominającym wyglądem dawny salon. U sufitu wisiał ciężki kryształowy żyrandol, tak obrośnięty kurzem, że wyglądał jakby był pokryty futerkiem. Większą część jednej ze ścian zasłaniała jakaś wielgachna, straszliwa landara, ni to kredens, ni komoda, przybrana mnóstwem rzeźbionych ozdóbek, pełna szufladek i tafelek z lustrami; na podłodze leżał żywy ongiś w barwach, a teraz już spłowiały dywan, na którego skrajach stały pojemniki wypełnione po brzegi nagromadzonymi przez lata śmieciami; były tam również dwa pociągnięte fałszywą pozłotką krzesła o zapadniętych siedzeniach, a także jeden z tych staromodnych foteli wypchanych końskim włosiem, z których człowiek natychmiast się ześlizguje. Pokój zamieniono na sypialnię, wstawiając pomiędzy te oraz inne rupiecie liche wyrka.
Moje leże stało w narożniku po prawej stronie, najbliżej drzwi. W nogach wciśnięto poprzecznie drugie łóżko (gdyby ustawiono je inaczej, nie można by otworzyć drzwi): oba mocno napierały na siebie, tak że spałem z konieczności ze skulonymi nogami; ilekroć je prostowałem, trącałem stopami w plecy śpiącego tam mężczyznę. Ów sąsiad był już posunięty w latach, nazywał się Reilly, pracował jako mechanik, czy też ktoś taki, „na górze” jednej z kopalń. Na moje szczęście wychodził do pracy o piątej rano, więc gdy go już nie było, mogłem wreszcie wyprostować nogi i przez te kilka godzin wygodnie sobie pospać. Łóżko naprzeciw zajmował szkocki górnik, który został ranny na dole (przygniótł go potężny odłamek skały, który usunięto dopiero po kilku godzinach) i otrzymał pięćset funtów odszkodowania. Był postawnym, przystojnym czterdziestolatkiem o posiwiałych już włosach i krótkich podstrzyżonych wąsach i bardziej przypominał sierżanta niż górnika; wylegiwał się w łóżku do wczesnego popołudnia, pykając krótką fajeczkę. W następnym łóżku sypiali kolejno agenci czy też akwizytorzy ogłoszeń prasowych oraz faceci sprzedający rozmaite artykuły na raty. Było to podwójne łóżko, zdecydowanie najlepsze i najwygodniejsze. Przydzielono mi je pierwszej nocy, lecz potem chytrze skłoniono do wyrażenia zgody na zmianę, ponieważ przybył nowy lokator. Myślę, że wszyscy nowo przybyli przesypiali pierwszą noc w tym podwójnym łóżku, pełniącym rolę, że tak powiem, wabika-pułapki. Okna były zamknięte na głucho i dodatkowo zabezpieczone na dole czerwonymi woreczkami z piaskiem, toteż rano śmierdziało jak w oborze. Człowiek nic nie czuł kiedy wstał; trzeba było dopiero wyjść z sypialni i powrócić, żeby odór walnął w nozdrza jak siekiera.
Nigdy się nie dowiedziałem, ile budynek miał sypialni, chociaż – osobliwa rzecz – była tam łazienka, urządzona jeszcze przez poprzednich właścicieli. Na dole znajdowała się, jak to zwykle bywa, kuchnia z wielkim otwartym paleniskiem, na którym przez całą dobę płonął ogień. Półmrok rozjaśniał tylko pojedynczy świetlik, a pomieszczenie pozbawione było okien, ponieważ z jednej strony sąsiadował z nim sklep, a z drugiej spiżarnia, w której widać było zejście do jakiegoś mrocznego lochu – przechowywano tam flaki. Drzwi prowadzące do spiżarni częściowo blokowała bezkształtna sofa, na której stale leżała pani Brooker, nasza gospodyni, nieustannie obłożnie chora i owinięta mnóstwem brudnych koców. Miała szeroką, naznaczoną troskami twarz o jasnożółtej cerze. Nikt nie wiedział, co jej właściwie dolega; jak przypuszczam, cierpiała wyłącznie z przejedzenia. Przed paleniskiem niemal zawsze suszyła się bielizna, a pośrodku pomieszczenia stał wielki stół kuchenny, przy którym jadała rodzina gospodarzy oraz wszyscy lokatorzy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział ów stół nienakryty, czasem jednak widywałem to, czym go przykrywano. A więc na samym spodzie znajdowała się warstwa starych gazet poplamiona sosem worcester; na niej lepiąca się od brudu biała cerata; kolejną warstwę stanowił zielony obrus ze zgrzebnego lnu, nigdy nie zmieniany i rzadko zdejmowany. Okruchy ze śniadania leżały na stole zwykle aż do kolacji. Nauczyłem się rozpoznawać nieomylnie każdy ich rodzaj i codziennie sprawdzać, jaką trasę przebyły na obrusie od poprzedniego dnia.
Sklep był wąski i zimny. Na zewnętrznych szybach widniało kilka białych liter, rozrzuconych bezładnie niczym gwiazdy, pozostałość po dawnych reklamach czekolady. Pośrodku sklepu stał stół, na którym leżały wielkie białawe sploty flaków, obok zaś szara, drobno pomarszczona masa, nazywana „czarnymi flakami” oraz wstrętne, półprzezroczyste, ugotowane świńskie nogi. Był to typowy sklep typu „flaki i groch”: właściciele nie mieli na składzie nic więcej, wyjąwszy chleb, papierosy i konserwy. Mimo iż wywieszka w oknie zachwalała „herbatkę”, gdy ktoś chciał zamówić kubek tego napoju, zbywano go niczym, sumitując się gęsto. Pan Brooker, pomimo iż od dwóch lat nie miał pracy, był z zawodu górnikiem; on i jego żona zawsze uzyskiwali uboczne dochody z jakiegoś handlu. Niegdyś mieli piwiarnię, stracili jednak licencję za tolerowanie w lokalu hazardu. Wątpię, żeby któryś z ich interesów popłacał, oboje należeli bowiem do osób, które prowadzą je po to, żeby móc stale narzekać. Pan Brooker był czarniawym, drobnokościstym, przypominającym Irlandczyka typem, do tego zadziwiająco niechlujnym. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział go z czystymi rękoma. Ponieważ jego żona stale chorowała, większość posiłków przygotowywał sam, a zwyczajem ludzi, którzy miewają zawsze brudne ręce, w charakterystyczny sposób dokładnie międlił i długo obracał wszystko w palcach. Na każdej przygotowanej przezeń kromce chleba z masłem czerniał zawsze odcisk jego kciuka. Nawet wczesnym rankiem, gdy schodził w tajemnicze czeluście za łóżkiem, na którym spoczywała jego żona i przynosił na górę flaki – nawet wtedy miał już czarne łapy. Inni lokatorzy opowiadali mi przerażające wręcz rzeczy na temat miejsca przechowywania flaków. Podobno żerowały tam na nich stada karaluchów. Nie wiem, jak często nasi gospodarze zamawiali świeży towar, jednak chyba nieczęsto, ponieważ pani Brooker miała zwyczaj określać według dat tych dostaw wszystkie inne wydarzenia. – Zara, niech no policzę, od tamtej pory przywozili nam mrożeninę (zamrożone flaki) trzy razy – i tak dalej, i tak dalej. Nam, lokatorom, nigdy nie podawano flaków. Wtedy myślałem, że są może zbyt drogie, następnie jednak wydedukowałem, że chyba po prostu wiedzieliśmy o nich zbyt wiele. Zauważyłem także, że sami państwo Brookers nigdy ich nie jedli.
Jedynymi stałymi lokatorami byli pan Reilly, ów szkocki górnik, dwóch emerytów oraz Joe, mężczyzna utrzymujący się z zasiłków PAC – należał on do takich osób, które nie miewają nazwiska. Po bliższym poznaniu Szkot okazał się straszliwym nudziarzem. Zwyczajem wielu bezrobotnych zbyt dużo czasu spędzał na lekturze gazet, a jeśli mu się w porę nie przerwało, potrafił godzinami ględzić na temat chociażby „żółtego niebezpieczeństwa”, morderców kawałkujących swoje ofiary i ukrywających ich szczątki w skrzyniach, astrologii oraz konfliktu pomiędzy religią i nauką. Starzy emeryci zostali, jak to zwykle bywa, usunięci ze swoich domów przez Means Test16. Oddawali Brookerom swoje cotygodniowe dziesięć szylingów, otrzymując w zamian utrzymanie jakiego można się spodziewać za tę kwotę, mianowicie łóżko na poddaszu oraz posiłki, najczęściej typu chleb-z-masłem. Pierwszy emeryt należał to kategorii osób mieniących się „lepszymi” i umierał na jakąś nieuleczalną chorobę – chyba miał raka. Wstawał z łóżka tylko wtedy, kiedy musiał pójść, żeby odebrać swoje pieniądze. Drugi, którego wszyscy nazywali Old Jack, miał siedemdziesiąt osiem lat i był niegdyś górnikiem; przepracował pod ziemią ponad pięćdziesiąt lat. Był bystry i inteligentny, osobliwie jednak pamiętał wyłącznie swoje przeżycia i doświadczenia z młodości; nie wspominał nigdy ani słowem o nowoczesnym sprzęcie górniczym i usprawnieniach w pracy. Opowiadał mi za to o zmaganiach z oszalałymi końmi w wąskich chodnikach. Gdy się dowiedział, że czynię przygotowania do zwiedzenia kilku kopalni, spojrzał tylko na mnie pogardliwie i orzekł, że mężczyzna mojego wzrostu (mierzyłem sto osiemdziesiąt dziewięć centymetrów) nigdy nie da sobie rady z „dojazdem” na dole; puszczał mimo uszu moje słowa, że przecież warunki tego „dojazdu” się poprawiły. Był jednak przyjaźnie usposobiony do otoczenia, a kiedy człapał po schodach na swoje poddasze, gdzie sypiał, żegnał wszystkich gromkim okrzykiem „Dobranoc, chłopaki!”. Najbardziej podobało mi się w nim to, że nigdy nie sępił; pod koniec tygodnia brakowało mu zwykle tytoniu, zawsze jednak odmawiał poczęstunku. Brookerowie ubezpieczyli emerytów na życie w firmach pobierających składkę „sześć pensów tygodniowo”. Podobno podsłuchano, jak zaniepokojeni gospodarze wypytywali akwizytora z tej firmy, „jak długo mogą żyć chorzy na raka?”.
Joe, podobnie jak Szkot, czytywał namiętnie gazety i niemal całymi dniami przesiadywał w bibliotece publicznej. Był to typowy bezrobotny kawaler, osobnik wyraźnie zaniedbany, właściwie już obdartus, o okrągłej, niemal dziecięcej twarzy, na której malował się wyraz naiwnej przekory. Przypominał bardziej opuszczonego chłopca niż dorosłego mężczyznę. Przypuszczam, że zupełny brak obowiązków powoduje, iż tak wielu jemu podobnych wygląda znacznie młodziej niż powinni na swój wiek. Sądząc po jego wyglądzie i powierzchowności, dawałem mu około dwudziestu ośmiu lat, atoli ze zdumieniem dowiedziałem się, że ma ich już czterdzieści trzy. Joe miał upodobanie do wyrażania się górnolotnymi i dobitnymi frazami, a ponadto był bardzo dumny z faktu, że postawił na swoim i nigdy się nie ożenił. – Więzy małżeńskie to wielka sprawa – mawiał do mnie często, najwyraźniej mniemając, iż brzmi to nad wyraz wnikliwie, a jednocześnie daje dużo do myślenia. Jego dochody wynosiły piętnaście szylingów tygodniowo, z czego sześć lub siedem płacił Brookerom za noclegi. Widywałem niekiedy, jak grzeje sobie na kuchennym palenisku wodę na herbatę, jednak pozostałe posiłki jadał gdzieś na zewnątrz, a składały się one, jak przypuszczam, głównie z kromek chleba z margaryną oraz ryby z frytkami.
Oprócz nich była też klientela nieregularna, którą tworzyli komiwojażerowie pośledniejszego gatunku – wędrowni aktorzy (na północy Anglii jest ich zawsze sporo, ponieważ w większych piwiarniach bardzo często odbywają się w weekendy występy różnych artystów) oraz akwizytorzy prasy. Z tymi ostatnimi zetknąłem się wtedy po raz pierwszy. Ich zajęcie wydało mi się tak jałowe, beznadziejne i okropne, że zachodziłem w głowę, dlaczego ktoś chwyta się takiej pracy mając jako alternatywę pobyt w więzieniu. Ludzie ci byli zatrudnieni przeważnie przez tygodniki lub niedzielne dodatki do gazet; podróżowali po miastach zaopatrzeni w ich plany oraz w wykazy ulic, które musieli codziennie „obrobić”. Jeżeli nie zdołali zdobyć przynajmniej dwudziestu prenumerat dziennie, szli na bruk. Jeśli utrzymali wymagane minimum, otrzymywali niewielką pensyjkę – bodaj dwa funty tygodniowo; oprócz tego za każde zamówienie powyżej dwudziestu pobierali jakąś mikroskopijną prowizję. Cała rzecz nie była jednak aż tak beznadziejna, jakby się to wydawało na pierwszy rzut oka, ponieważ w dzielnicach robotniczych każda rodzina abonuje jakiś dwupensowy tygodnik i co kilka tygodni zmienia go na inny; skądinąd wątpię, by ktokolwiek zdołał utrzymać takie zajęcie na dłużej. Wydawcy czasopism zatrudniają biednych rozbitków życiowych znajdujących się w rozpaczliwej sytuacji, bezrobotnych urzędników i komiwojażerów oraz podobnych nieszczęśników, którzy dokonują desperackich wysiłków, żeby wypracować swoje minimum; potem, gdy to straszliwe zajęcie ścina ich dosłownie z nóg, otrzymują wymówienie, a pracodawca angażuje nowych. Poznałem dwóch takich facetów, zatrudnianych przez jeden z bardziej znanych tygodników. Obaj byli w średnim wieku, mieli na utrzymaniu rodziny, a jeden dochował się już nawet wnuków. Byli na nogach po dziesięć godzin dziennie, „obrabiając” wyznaczone ulice, a potem do późna w nocy wypełniali formularze dotyczące szwindlu z powodzeniem uprawianego przez ich pisma: w ramach tego oszukaństwa można było – po wykupieniu sześciotygodniowej prenumeraty i wpłaceniu dwóch szylingów przekazem pocztowym – otrzymać „darmowy” serwis stołowy. Otyły komiwojażer: ten, który już był dziadkiem, zasypiał na siedząco z głową w stosie formularzy. Żadnego z nich nie było stać na wydanie funta tygodniowo, czyli kwoty, jaką państwo Brooker liczyli sobie za pełne utrzymanie. Płacili tylko niewielką stawkę za noclegi i siedząc w kuchennym narożniku, spożywali ukradkiem posiłki składające się z bekonu i kromek chleba z margaryną, które przechowywali w swoich walizeczkach.
Państwo Brooker mieli znaczną liczbę synów i córek, z których większość dawno już wyniosła się z domu. Niektórzy przebywali w Kanadzie – „w Kanadowie”, jak mawiała pani Brooker. Tylko jeden syn mieszkał opodal; był to wielki, przypominający wieprza młodzieniec, zatrudniony w garażu; często przychodził do rodziców na posiłki. Jego żona stale przebywała w naszym domu wraz z dwójką dzieci, a gotowała i prała też przeważnie sama oraz Emmie, narzeczona drugiego syna, który przebywał w Londynie. Emmie była jasnowłosą dziewczyną o spiczastym nosie i nieszczęśliwym wyrazie twarzy; zarabiała grosze w jednej z fabryk, a wieczorami harowała jak niewolnica w domu przyszłych teściów. Zauważyłem, że jej ślub z synem Brookerów nieustannie odkładano w czasie i, prawdę powiedziawszy, nigdy by do niego zapewne nie doszło, gdyby nie to, że pani Brooker już wyznaczyła Emmie rolę swojej przyszłej synowej; jednocześnie przez cały czas obserwowała ją czujnym okiem i strofowała życzliwie w ów osobliwy, charakterystyczny sposób właściwy kalekom. Pozostałe prace domowe wykonywał (lub ich nie wykonywał) gospodarz. Pani Brooker rzadko wstawała ze swojej sofy ustawionej w kuchni (leżała na niej przez okrągłą dobę) i była zbyt złożona chorobą, żeby robić coś innego niż tylko zjadać ogromne porcje posiłków. Jej mąż zajmował się sklepem, wydawał posiłki lokatorom i „porządkował” sypialnię. Kolejne czynności zawsze wykonywał powoli, w tempie iście ślimaczym. Często więc łóżka stały niezasłane aż do szóstej po południu, zaś o dowolnej porze dnia można było natknąć się na pana Brookera na schodach, jak niósł wypełniony po wręby nocnik, odginając wysoko kciuk. Rankami zaś siedział przy kuchennym palenisku; obok stała wanienka wypełniona brudną wodą, a on obierał kartofle tak powoli, jakby odbywało się to na zwolnionym filmie. Nigdy wcześniej nie spotkałem osoby, która by wykonywała tę czynność z równie zapiekłą odrazą, a której w dodatku towarzyszyło ciągłe rozpamiętywanie swojej „krzywdy”. Niemal było widać, jak gotuje się w nim jakiś gorzki jad, nienawiść to tej „cholernej babskiej roboty”. Należał bowiem do tego typu ludzi, którzy potrafią przeżuwać swoje urazy niczym krowa paszę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Chodzi o Royal Antediluvian Order of Buffaloes, męskie stowarzyszenie utworzone w 1822 r. w zajeździe Harp Tavern przy Great Russell Street (opodal Drury Lane Theatre) w Londynie, początkowo jako związek pracowników teatrów, którzy – w przeciwieństwie do aktorów oraz innych artystów tamtych czasów – nie mieli swoich związków nawet o nieformalnym charakterze. Istnieje do dziś, ma charakter paramasoński, a jego celem są działania charytatywno-dobroczynne. Pomimo słowa „Royal” w nazwie nigdy nie otrzymało królewskiego patentu; gdy pod koniec XIX w. wydano w Anglii ustawy przeciw szkodliwym i awanturniczym zgromadzeniom (The Seditious and Riotous Assembly Acts), jego kierownictwo, powodowane pragnieniem wykazania, iż organizacja jest lojalna wobec państwa i jego monarchy, dodało do nazwy słowo „Loyal” („Lojalni”). Wkrótce jednak zaczęto błędnie używać podobnego słowa „Royal” („Królewskie”), które weszło z czasem do oficjalnego obiegu. Obrzędy i procedury organizacyjne stowarzyszenia nader często łączyły się ze zbiorową konsumpcją piwa w pubach (motyw ten kilkakrotnie występuje w powieściach Orwella). Oficjalne cele organizacji to „Obrona słabszych, pomaganie skrzywdzonym przez los oraz wspomaganie osób znajdujących się w kłopotach i w potrzebie”. Obecnie utrzymuje ona dwa domy dla rekonwalescentów „na potrzeby członków, ich żon oraz wdów po nich, odbywających rehabilitację po chorobie lub znajdujących się w trakcie leczenia”. Struktura organizacyjna Buffaloes opiera się, podobnie jak w masonerii, na systemie lożowym – istnieją Loże Mniejsze (Prywatne), Wielkie Loże Prowincjonalne oraz Wielka Loża (przyp. tłum.). [wróć]
2. Założony w 1154 r. przez Petera de Birmingham, lokalnego obszarnika, targ bydłem i artykułami żywnościowymi, potem główny bazar w mieście. Istnieje do dziś (przyp. tłum.). [wróć]
3. W oryg. Temperance Hotel. Chodzi o sieć zajazdów a potem hoteli zakładanych mniej więcej od połowy XIX w. w Wlk. Brytanii i USA przez organizacje propagujące abstynencję (przyp. tłum.). [wróć]
4.Crithmum maritimum, roślina z rodziny baldaszkowatych o mięsistych łodygach i liściach, które magazynują wodę. Rośnie często na urwiskach nadmorskich, jest jadalna, a w niektórych regionach Anglii uchodzi za przysmak, obecnie podawana nawet jako ozdoba do potraw w eleganckich londyńskich restauracjach. Jej liście przypominają w smaku szparagi, dlatego nazywana jest niekiedy „szparagami ubogich” (przyp. tłum.). [wróć]
5. Frank Meade był urzędnikiem w Amalgamated Society of Woodworkers. Prowadził też biuro manchesterskiej filii pisma „Adelphi” i był dyrektorem ekonomicznym „Labour’s National Voice”, organu Independent Socialist Party (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]
6. National Unemployed Workers’ Movement (Narodowy Ruch Bezrobotnych Robotników) (przyp. tłum.). [wróć]
7. „John Bull” był popularnym tygodnikiem założonym w roku 1906 i wydawanym początkowo przez Horatio Bottomleya (1860–1933), który – mieniąc się podczas I wojny światowej „Przyjacielem żołnierza” – nawoływał do uwięzienia Ramsaya MacDonalda (późniejszego premiera), sam jednak trafił do więzienia za oszustwa. Specjalnością jego pisma były sensacje oraz konkursy dla czytelników ze stosunkowo wysokimi nagrodami. Przestało się ukazywać w roku 1960 (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]
8. Firma gastronomiczna J. Lyons & Co. Założyła sieć lokali zwanych „Corner Houses” („Narożne domy”) przy Coventry Street, Tottenham Court Road, Strandzie i opodal Marble Arch w Londynie; pierwszy powstał w 1908 r., miał kilka pięter, a w nim restauracje i kawiarnie. Restauracje były utrzymane w rozmaitym stylu, w niektórych gości obsługiwały kelnerki (ich ucieleśnieniem była często pojawiająca się w reklamach postać dziewczyny zwanej „Nippie”); były też kafeterie, bary sałatkowe oraz przynajmniej jedna „kawiarnia wiedeńska” (przy Coventry Street), gdzie w latach 30. podawali do stołu głównie żydowscy uchodźcy z Trzeciej Rzeszy, w swojej ojczyźnie często wykonujący wolne zawody. […] Żaden z tych lokali już dziś niestety nie istnieje. Firma Lyons prowadziła także wiele małych kawiarenek o rozmaitym charakterze i wystroju (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]
9. Joe („Jerry”) Kennan (daty urodzenia i śmierci nieznane) był wtedy bezrobotnym górnikiem i działaczem Independent Labour Party. Utrzymywał (wbrew relacji Orwella), że w pensjonacie przy Warrington Lane 72 było nieskazitelnie czysto i że: „Orwell wyprowadził się stamtąd i zamieszkał u małżeństwa prowadzącego sklep z flakami, bo chciał znaleźć coś gorszego” (zawarł to spostrzeżenie w przypisie do swojego wspomnienia o pisarzu w jednym z rozdziałów („With the Wigan Miners”) wspomnieniowej książki Orwell Remembered, s. 130). Bez względu na to, jak było, szybki wyjazd Orwella nastąpił rzeczywiście w czasie choroby pani Hornby, tak jak on sam napisał. Kennan, być może ze zrozumiałych względów, narzekał, iż nie otrzymał potem egzemplarza Drogi na molo w Wigan z autografem autora (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]
10. Jerry Kennan twierdził, że miał masę 20–30 ton. Nie jestem pewien, który z nas ocenił dokładniej jego masę (odręczny przypis aut.). [wróć]
11. Autor miał zapewne na myśli świdry pneumatyczne (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]
12. Autor opisuje to, co mu się wtedy zdarzyło w Drodze na molo w Wigan. Crick [w swojej biografii Orwella: George Orwell: A Life, Londyn, 1980 – przyp. tłum.] przytacza relację Jerry’ego Kennana o pobycie Orwella w kopalni, o której Kennan mówił po raz pierwszy w audycji BBC „Omnibus” w roku 1970. Gdy w pewnej chwili podczas marszu chodnikiem Orwell nie pochylił się w porę pod dźwigarem, „ścięło go z nóg”; stracił przytomność i trzeba go było cucić. Gdy doszli do przodka, „widać było, że Orwell jest piekielnie zmęczony i wyczerpany” – a przecież oczekiwała go jeszcze droga powrotna. Podczas trzech takich wypraw (nie dotyczyło to tylko opisywanej powyżej wizyty) Orwell „był zupełnie padnięty”. Gdy powrócił do swojej kwatery przy Darlington Street 22, oczekiwał go list od wydawcy zawierający wykaz zmian, jakie należało wprowadzić do tekstu powieści Wiwat aspidistra!, a przecież książkę tę podpisał już do druku nim wyruszył do Wigan. Wysłał Gollanczowi [wydawcy – przyp. tłum.] wymagane zmiany, po czym – niewątpliwie zmęczony wyprawą do kopalni oraz zirytowany kontrastem pomiędzy tym, co oglądał a trywialnością tego, o co go poproszono, napisał gniewny list do swojego agenta Leonarda Moore’a: „prosili mnie o wprowadzenie zmian, gdy książka była w druku, a ponadto miałem jeszcze wyrównać litery” (w czasach gorącego składu każda zmiana w układzie tekstu pociągała za sobą konieczność wprowadzania innych, bardzo rozbudowanych, zmian w składanym tekście). Kontynuował: „Ogólnie rzecz biorąc, osią kompozycyjną fragmentów, nawet całych rozdziałów, jest kilka kardynalnych fraz i wyrzucenie ich, tak jak to się stało w tym wypadku, rozwala całą książkę”. Poprosił dalej, żeby kwestię ewentualnych poprawek w przyszłości załatwiano z Gollanczem przed złożeniem książki (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]
13. Sir Oswald Mosley (1896–1980), polityk, początkowo w Partii Konserwatywnej, potem niezależny, wreszcie w Labour Party. W 1931 r. wystapił z tego ostatniego ugrupowania i założył The New Party. Został fanatycznym zwolennikiem Hitlera, a jego partia zmieniła nazwę na The British Union of Fascists. Jej umundurowani członkowie dali się poznać jako „Blackshirts” („Czarne koszule”). Podczas II wojny światowej był internowany (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]
14. „Action” była pismem The British Union of Fascists. 9 lipca 1936 r. pani Hastings Bonora zapytała Orwella, czy mogłaby zamieścić w swojej recencji książki Victoria of England cytat z jego powieści Córka duchownego, zawierający opis nocnej sceny na Trafalgar Square. Rzeczona recenzja miała się ukazać na łamach „Action”. Wyraziła jednocześnie nadzieję, że autor nie jest aż tak zapiekłym antyfaszystą, i że „z tego powodu nie odpowie jej: WYKLUCZONE”. Należy się jednak domyślać, że taką właśnie odpowiedź otrzymała, ponieważ 14 lipca ponownie napisała do Orwella, co następuje: „nawet jeśli nie akceptuje Pan faszystowskich ideałów, musi Pan bezwzględnie uznać, że mamy ze sobą coś wspólnego – mianowicie dobro tych nieszczęśników, «którzy zeszli na psy»”. W swoim ostatnim liście do niego (z 24 lipca) napisała, że jej partia ma przynajmniej program, „lecz pan nigdy nie przedstawił nawet jednej sugestii, jak poprawić los naszych «Miserables»” (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]
15. Grey, górnik w wieku ok. 45 lat, mieszkał w Barnsley przy Agnes Terrace 4 wraz z młodszą o ok. 10 lat żoną oraz dwiema córkami, Doreen i Irene (10 i 11 lat). Orwell gościł u nich i zanotował, że w ich domu „jest bardzo czysto i porządnie” (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]
16. W Wlk. Brytanii w latach 30. XX w. bezrobotni otrzymywali przez pewien czas stałe zasiłki (na poczet których, gdy pracowali, potrącano im odpowiednie kwoty z tygodniowych wypłat). Po zakończeniu ich wypłacania mogli zwrócić się do UAB (Unemployment Assistance Board, czyli Komitetu Pomocy Bezrobotnym) o wypłacanie zasiłku okresowego. Wynosił on najwyżej 15 szylingów tygodniowo dla gospodarstwa jednoosobowego i 24 szylingi dla małżeństwa; dzieci otrzymywały (w zależności od wieku) od 3 do 6 szylingów tygodniowo. Bezrobotny musiał jednak uzyskać wcześniej pomyślną opinię Means Test, instytucji sprawdzającej, czy kwalifikuje się on do pomocy i czy nie osiąga dodatkowych dochodów (np. z tytułu wynajmowania pokoju). Takie przypadki przekazywano do PAC (Public Assistance Committee, Komitetu Pomocy Społecznej, albo Public Asistance Board, czyli Komisji Pomocy Społecznej), prowadzonego i finansowanego przez władze lokalne. Ten wypłacał już mniejsze kwoty, których wysokość co najmniej jednokrotnie później redukowano. Korzystający z pomocy PAC otrzymywali także przez sześć tygodni przed Bożym Narodzeniem (oraz przez taki sam okres czasu po nim) szylinga i 6 pensów na zakup węgla (50 kilogramów węgla kosztowało wtedy w detalu ok. szylinga). Jednakże wypłata tego dodatku była uzależniona od pozytywnej opinii Means Test; taka kontrola była znienawidzoną przez wszystkich bezrobotnych procedurą. Występujące w tekście wartości pieniężne trudno przeliczyć precyzyjnie na obecne; prof. Peter Davison, wydawca Collected Works Orwella, sugeruje, by mnożyć je przez 35. W ten sposób ówczesne 24 szylingi to 840 szylingów sprzed brytyjskiej reformy walutowej, co odpowiada w przybliżeniu obecnym 42 funtom (przyp. tłum.). [wróć]