Drugi mąż pierwszej żony - Małgorzata Sidor - ebook + audiobook

Drugi mąż pierwszej żony ebook i audiobook

Małgorzata Sidor

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Maryla Rawska po odziedziczeniu fortuny może wreszcie zacząć sama decydować o swoim życiu. Jest mądra, piękna, bogata i… żądna detektywistycznych przygód. Karol Rawski, szczęśliwie onegdaj przez nią ocalony przed więzieniem, otwiera kancelarię adwokacją i ma ogromną nadzieję, że Maryla pomoże mu w prowadzeniu śledztw. Ich pierwszą sprawą jest kradzież relikwii z pałacowej kaplicy pani Dwornickiej, o którą został posądzony ich znajomy Jan Hoffman.

„Drugi mąż pierwszej żony” to druga powieść z cyklu stylowych kryminałów retro, których akcja dzieje się pod koniec XIX wieku w Krakowie i okolicy.

Małgorzata Sidor – zawodowo zajmuje się liczbami, analizując dane. Wychowała się na terenach, które wchodziły w skład ostatniego skrawka autonomicznej Polski porozbiorowej: Rzeczpospolitej Krakowskiej. Studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim, chłonąc atmosferę miasta wciąż przechowującego w pamięci anegdoty i wspomnienia z czasów cesarza Franciszka Józefa I. Z powołania odkrywca. Z powodu zanikania białych plam na Ziemi zdecydowała się na eksplorację przeszłości. Sentyment do Krakowa i zainteresowania skłoniły ją do osadzenia akcji powieści w tym właśnie mieście w drugiej połowie XIX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 391

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 50 min

Lektor: Maciej Kowalik
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Eeeein

Z braku laku…

👎
00

Popularność




Małgorzata Sidor

Drugi mąż pierwszej żony

Tom 2: Nieślubna wdowa

LIND & CO

LIND & CO

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Drugi mąż pierwszej żony

Tom 2: Nieślubna wdowa

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2024

Projekt okładki: Karandasz

Grafiki na okładce:

Klucz: larshallstrom / Adobe Stock

Postać wygenerowana przy pomocy AI w Midjourney

/prompter Studio Karandasz

Copyright © dla tej edycji: 

Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2024

ISBN 978-83-67494-66-3

Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics

Czwartek, 15 maja 1884 r.

Klucz zachrobotał w drzwiach. Dźwięk był nieśmiały, jakby obawiał się zakłócić ciszę panującą w pomieszczeniu.

Ozdobne puzderko wykonane ze złota błysnęło w świetle świec, palących się po obu stronach. Ożyły ornamenty, w których na kształt niezapominajek zatopiono turkusy. Błysk złota nie był przypadkowy. Wywołał go podmuch powietrza, poruszonego przez otwierające się powoli drzwi. Wraz z powietrzem do wnętrza wpadł gwar odległych głosów.

Matka Boska na obrazie zawieszonym nad puzderkiem patrzyła na wchodzącą do pałacowej kaplicy postać, jakby sprawdzała, kto ośmielił się zakłócić ustalony przez lata porządek odwiedzin.

Ciemno odziana postać podeszła do ołtarza. Spojrzała przelotnie na zdjęcie mężczyzny, na oko czterdziestoparoletniego, ustawione pod obrazem Matki Boskiej. A następnie westchnęła, przeżegnała się i wyciągnęła dłoń ku puzderku stojącemu po lewej stronie od zdjęcia.

Niewielkie puzderko zatonęło w odmętach kieszeni.

Po chwili postać wycofała się z pomieszczenia. Znów z korytarza buchnął gwar głosów. Nieodłączny znak, że był to czwartek. Dzień, w którym właścicielka pałacu Dwornickich otwierała podwoje dla odwiedzających.

Niedziela, 18 maja 1884 r.

Adwokat krajowy

Dr Karol Rawski

Otworzył kancelaryę adwokacką w Krakowie,

przy ulicy Grodzkiej pod nr. 20,

1 piętro

Maryla Rawska odczytała na głos treść ogłoszenia. Z szelestem papieru złożyła najnowszy numer „Nowej Reformy”. Położyła gazetę na kolanach okrytych żałobną czernią jedwabnej sukni z turniurą. Stojący przy jej krześle stryjeczny brat, Karol Rawski przestępował z nogi na nogę. Nerwowo przekładał z ręki do ręki słomkowy kapelusz opasany wstążką, symbolizujący nadejście upałów i beztroski wypoczynek na wsi.

Maryla uśmiechnęła się do Karola.

– W końcu zdecydowałeś się zrobić użytek z wykształcenia. Gratuluję.

Wypiął pierś do przodu. Rozpromienił się, słysząc słowa kuzynki. Wyglądał niczym indyk przechadzający się po podwórzu.

– Zdecydowałem się zrobić użytek z trudnych doświadczeń – odparł. – Ślubowałem to, kiedy siedziałem w areszcie śledczym, niesłusznie oskarżony o zamordowanie twojego narzeczonego. – Przełożył z ręki do ręki słomkowy kapelusz opasany wstążką, a później powachlował się nim. – Uff, nieznośny dziś upał – zauważył.

– Co takiego ślubowałeś? – zainteresowała się Rozalja Rawska, ciotka Maryli i Karola.

Zaszeleściła krynolina czarnej sukni. Takiej, jaką Polki przywdziewały na znak żałoby po klęsce powstania styczniowego. Rozalja nosiła ją, mimo że od powstania minęło dwadzieścia lat.

– Ślubowałem, że jeśli wyjdę na wolność, zacznę pomagać ofiarom pomyłek sądowych – odparł Karol. – Niesłusznie oskarżonym, jak ja.

Rozalja rozparła się wygodniej na dwuosobowej sofie, którą zajmowała w całości jej krągła figura i rozpostarta krynolina. Czerwień obicia i złocone obramowanie mebla silnie kontrastowało z surowością siedzącej na nim kobiety.

– Zatem chcę zobaczyć anons na własne oczy – zażądała. – Nie co dzień bratanek wychodzi na ludzi i rozpoczyna karierę adwokacką. – Nałożyła na nos cwikiery w oczekiwaniu na gazetę.

Matka Maryli, Eulalia Rawska, spojrzała na Rozalję. Skrzywiła się z pogardą. W jej opinii lepiej było być ślepym niczym nietoperz, niż zniżać się do psucia wizerunku damy szpecącymi wynalazkami.

Gazeta przeszła z rąk Maryli do Karolowych. Młody adwokat ruszył przez słusznych rozmiarów salon jeżmanowskiego pałacu, chcąc usłużyć ciotce egzemplarzem „Nowej Reformy”.

Spod sofy, na której siedziała Rozalja, wyprysnął miniaturowy pinczerek. Sierść, stercząca na kształt szczeciny, szczególnie twarda i długa na łbie oraz pysku, upodabniała go do małpki. Zaniósł się piskliwym szczekaniem, podskakując wokół młodego adwokata.

Karol zaczął oganiać się od pieska gazetą, co ten wziął za zaproszenie do zabawy. Schwycił papier zębami, ciągnąc w swoją stronę.

– Hopsio, do budy! – skarciła pieska Maryla, choć miała świadomość, że ulubieniec matki nie ma ani budy, ani ochoty do zakończenia harców.

– Nie krzycz na niego, bo się przestraszy! – ofuknęła córkę pani Rawska.

Rozalja poprawiła cwikiery na nosie. Odchrząknęła. Hopsio warknął, zaparł się zadnimi łapami o dywan i szarpnął. Gazeta wysunęła się z dłoni Karola i znikła pod sofą razem z psem. Zebrani w salonie usłyszeli odgłos darcia papieru.

– Raczej nie zobaczysz anonsu na własne oczy – zauważyła Tekla Zaleska, bliźniaczka Rozalji. Położyła dłonie na klawiaturze fortepianu, przy którym siedziała, a po chwili spod palców kobiety popłynęły żałobne dźwięki.

– Ależ zobaczę – uparła się Rozalja. – Nasz znajomy, pan Ernest Rettinger jest przecież dziennikarzem „Nowej Reformy”. Z pewnością udostępni nam inny egzemplarz.

Tekla podniosła dłonie znad klawiatury. Poprawiła elegancki kok.

– Usiądźże, Lolek – zwróciła się do młodego adwokata, wciąż stojącego w połowie drogi między kuzynką a ciotką. – Wyglądasz, jakbyś czekał, aż skorzystamy z twoich usług.

Lolek powrócił do krzesła, na którym siedziała Maryla.

– A czemu tak asystujesz Maryli? – zaciekawił się pan Rawski, ojciec dziewczyny. – O ile wiem, moja córka nie potrzebuje adwokata. Jeszcze… – Zawiesił głos, jakby nie był pewny, co jego latorośl wykoncypuje w najbliższej przyszłości.

– Tatku, w najbliższym dającym się przewidzieć czasie nie mam zamiaru wikłać się w żadne awantury – obiecała Maryla.

– Czyli do czasu, aż skończymy pić kawę i jeść czekoladki od Redolfiego, które przyniósł Lolek? – zainteresowała się Tekla.

Pani Rawska uderzyła dłonią o podłokietnik fotela, na którym siedziała.

– Ja absolutnie nie zgadzam się na udział mojej córki w kolejnych aferach! – oznajmiła. – Absolument! – podkreśliła, używając francuskiego, jak zwykle, kiedy ogłaszała coś nieodwołalnego. – Wystarczy mi, że raz szaleniec próbował ją udusić. I jakby mu tego było mało, to jeszcze utopić w stawie.

Maryla zmrużyła oczy niczym tygrys szykujący się do ataku.

– Maman, przecież nie planowałam pozwolić się udusić – przypomniała. – Ani utopić.

– Ale próbowałaś znaleźć zabójcę narzeczonego – wypomniała pani Rawska. – To tak, jakbyś prosiła się o kłopoty. Kto to widział, aby panna z dobrego domu zajmowała się takimi bezeceństwami!

– Czy moglibyśmy udawać, że to się nie wydarzyło? – Westchnęła Maryla. – W końcu umiejętnie zatuszowałaś mój udział w sprawie.

Tekla wstała od fortepianu. Podeszła do pudełka z czekoladkami i wsunęła jedną do ust.

Zagadką pozostawało dla rodziny Rawskich, jak to się działo, że Tekla jadła za dwie i wyglądała krucho, niczym porcelanowa figurka baletnicy, jej bliźniaczka Rozalja zaś nakładała na talerz skąpe porcje i była okrągła niczym księżyc w pełni.

Maryla skrzywiła się, patrząc na objadającą się Teklę. Nie znosiła czekolady pod żadną postacią. Na sam widok zrobiło jej się mdło w ustach. Musiała natychmiast zagłuszyć wyimaginowany smak. Nie namyślając się długo, sięgnęła po cygaro i zapaliła, po czym wydmuchnęła idealne kółko dymu ku sztukaterii na suficie.

– Rilka! – krzyknęła Rawska, zwracając się do córki zdrobnieniem, które w dzieciństwie wymyślił dla niej Karol. – Ile razy mam powtarzać, żebyś nie paliła! Tak zachowują się tylko aktorki i kokoty!

– Palą jeszcze stare, bogate hrabiny – przypomniała Rozalja.

– I emancypantki – dodała Tekla.

– Ale nie panny na wydaniu, jak Maryla! – Głos pani Rawskiej podniósł się niczym wzbijający się w niebo bocian.

Maryla wzruszyła ramionami. Zrobiła znudzoną minę.

– Przypominam maman, że od niedawna jestem bogatsza od niejednej starej hrabiny. I postanowiłam zostać emancypantką. A za mąż nie wybieram się przez co najmniej dwa lata. Póki nie zakończę żałoby po Hipolicie.

Pani Rawska podniosła dłoń do obfitej piersi, jakby chciała zatrzymać pod zabudowaną do szyi suknią tłukące się z niepokoju serce.

– Czegom doczekała! Własna córka mnie nie słucha! Henryku, zrób coś! – zażądała od męża.

Ojciec Maryli pokiwał głową, jakby zgadzał się coś zrobić.

– Zapalę – oznajmił. – Rilka z pewnością mnie poczęstuje

Po chwili wypuścił ku sufitowi kółko równie idealne, jak to, które wcześniej posłała w górę jego córka.

– A ty co tak stoisz nad Rilką? – pani Rawska ofuknęła Karola, skupiając na nim swą wściekłość.

– Pewnie liczy na to, że Maryla pomoże mu w zdobywaniu informacji, które pozwolą bronić klientów – zauważyła Tekla niewyraźnie, wciąż zajadając czekoladki.

Pani Rawska spojrzała na młodego adwokata morderczym wzrokiem.

Umknął wzrokiem od bazyliszkowego spojrzenia stryjenki. Udał, że podziwia obrazy w złoconych ramach, przedstawiające scenki rodzajowe. Mógł przeciągać oglądanie w nieskończoność. Ściany salonu były gęsto obwieszone.

– Żadnych śledztw z udziałem Maryli! Po moim trupie – oznajmiła pani Rawska. Powachlowała chusteczką wypieki na policzkach. – Och, jak gorąco. Żeby wreszcie spadło trochę deszczu – dodała, jakby chciała zrzucić winę za zaczerwienione policzki na upał.

Tyle że grube mury jeżmanowskiego pałacu nie wpuszczały żaru do wnętrza.

– Obiecuję, że nigdy się stryjenka nie dowie o żadnym udziale Maryli w śledztwie – obiecał Karol.

Pani Rawska zacisnęła usta. Wyciągnęła rękę ku dzwonkowi w kształcie damy z rozkloszowaną spódnicą sukni. Schwyciła srebrną damę za głowę. Potrząsnęła tak energicznie, jakby czerwcowy żar przedostał się do salonu, a ten zajął ogniem. Srebrna dama rozdzwoniła się dźwięcznym sopranem.

– Hanka! Raz mi tu! Herbata się skończyła! – zawołała pani Rawska, przekrzykując dźwięk dzwonka. A kiedy hałas ustał, skierowała rozmowę na inne tory. – Już najwyższy czas wracać do Krakowa. Ileż można mieszkać na wsi? Choćby i w pałacu. Musimy przywrócić nasz dzień recepcyjny we wtorki, bo inaczej towarzystwo zapomni, że prowadziłam najlepszy salon w mieście.

Maryla zdusiła cygaro w mosiężnej popielniczce. Popatrzyła matce prosto w oczy. Wysunęła brodę do przodu.

– Nigdzie nie jadę – oznajmiła. – Chcę przyjrzeć się, jak pracuje nowy administrator Jeżmanowa. Dopiero co zgodziłam go na posadę.

Pani Rawska przybrała marsową minę.

– Osiemnaście lat byłaś posłuszną córką. Cóż, wygląda na to, że pieniądze mogą zepsuć każdego. Nawet posłuszne wcześniej dziecko. Ale jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa.

Rilkę zaniepokoił zacięty wyraz twarzy rodzicielki. Czyżby matka chciała postawić na swoim w kwestii powrotu rodziny do Krakowa?

***

Poniedziałek, 19 maja 1884 r.

Sędzia śledczy Leon Łempicki z trzaskiem zamknął akta sprawy. Kolejne śledztwo zakończone sukcesem.

Z triumfalnym uśmiechem rozparł się na krześle. Skrzypnęło żałośnie, jakby protestowało przeciwko zbyt żwawym ruchom siedzącej na nim osoby. Miało swoje lata i należało mu się odpowiednie traktowanie.

– Cśśśśśś – syknął współpracownik Leona, siedzący przy biurku po jego prawicy. Kiedy pracował, nie lubił przeszkadzających dźwięków.

Leon westchnął i podniósł błagalny wzrok na portret jaśnie panującego w dalekim Wiedniu cesarza Franciszka Józefa I. Jaśnie panujący, wiszący nad drzwiami, niczym krzyż w przyzwoitym polskim domu, nie udzielił wsparcia młodemu sędziemu.

W niewielkim pomieszczeniu gnieździło się czterech pracowników sądu. Na ciasnotę narzekali wszyscy, a złe warunki pracy powodowały silną nerwowość.

Już niedługo. Wytrzymaj jeszcze chwilę – Leon w myślach dodał sobie otuchy. Anzelm Dworak w grudniu pójdzie na zasłużoną emeryturę, przypomniał sobie.

Leon miał nadzieję, że gdy tylko obecny rezydent osobnego gabinetu odejdzie, pokój dostanie się właśnie jemu. Pomieszczenie miało rozmiary schowka na miotły, ale i tak byłaby to nobilitacja.

A gabinet należał się Leonowi za zasługi. Został nominowany na stanowisko sędziego śledczego zaledwie w styczniu, a już zasypano go sprawami, bo mimo bicia na alarm w prasie, wciąż nie zwiększano liczby sędziów śledczych.

Lecz choć czasu miał mało, wykazywał się wyższą skutecznością niż jego trzej koledzy z pokoju razem wzięci. Podobne zaangażowanie winno być nagrodzone.

Wrócił myślami do śledztwa, które właśnie domknął. Kradzież relikwii z pałacowej kaplicy pani Hipolity Dwornickiej, wdowy po Janie Nepomucenie Dwornickim, okazała się błahą sprawą. Miała jednak jedną wielką zaletę. Przestępstwa dokonano w wyższych sferach, w krakowskim pałacu położonym tuż przy Plantacjach, do którego na czwartkowy dzień recepcyjny przychodziły tłumy. Dwornicka prowadziła bowiem jeden z najmodniejszych salonów w mieście.

Leon podczas śledztwa otarł się o wielki świat. Poznał ważnych ludzi z towarzystwa. Miał nadzieję, że nowe znajomości zaprocentują w przyszłości, jego kariera zaś nabierze rozpędu.

A miał zamiar zajść wysoko. A właściwie zasiąść. Na stołku prezydenta C. K. Wyższego Sądu Krajowego we Lwowie. Stołek z pewnością był wygodnym, tapicerowanym fotelem, bo przecież osoby tak wysoko postawione nie męczą się na zwykłych twardych, drewnianych krzesłach, jak Leon obecnie.

Ba! Spotkania z uczestnikami wieczoru u pani Dwornickiej już procentowały. Jeden z przesłuchiwanych, który nic do sprawy nie wniósł, docenił krzepką sylwetkę Leona. Po zakończeniu przesłuchania interlokutor zaproponował mu dołączenie do krakowskiego Towarzystwa Wioślarskiego.

Oczywiście Leon przyjął propozycję. Ze względów towarzyskich.

A teraz doceniał także wartość użytkową owej oferty. W czasie ogromnych upałów, które trzymały Kraków w swoich kleszczach, nic nie dawało więcej ochłody niż pobyt nad wodą.

Drzwi do pokoju otwarły się. I zaraz potem trzasnęły, anonsując przybycie gońca. Bujanie w obłokach się zakończyło.

– Mam wiadomość! Dla szanownego pana sędziego śledczego! – wykrzyknął dziewięciolatek o rozwichrzonych blond włosach. – Od szanownego pana prokuratora Brudzińskiego.

Po list wyciągnęły się cztery ręce. Bo przecież tylu sędziów śledczych pracowało w pokoju. Każdy też zdążył już poznać blaski i cienie współpracy z Brudzińskim.

– Do rąk własnych mam oddać panu sędziemu! – żachnął się goniec.

– Ale któremu? – nie wytrzymał sąsiad Łempickiego, siedzący przy biurku po lewej.

– A… to nie mówiłem? – zdziwił się goniec. – Szanownemu panu Łempickiemu mam do rąk własnych…

Trzy dłonie opadły na biurka. W stronę chłopca wyciągała się już tylko jedna.

– Pan żeś jest szanowny Łempicki? – upewnił się goniec.

– Jam ci jest – potwierdził Leon, mimowolnie wpadając w ton sienkiewiczowski, który upodobało sobie krakowskie towarzystwo, czytając w krakowskim „Czasie” ukazujące się do marca w odcinkach przygody Skrzetuskiego, Wołodyjowskiego i Zagłoby.

Goniec podał list, szurnął znoszonymi butami i odwrócił się na pięcie. Trzaśnięcie zamykanych drzwi oznajmiło, że chłopiec udał się do innych niecierpiących zwłoki obowiązków. Najjaśniej panujący Franciszek Józef I tkwił niewzruszenie na ścianie, nieczuły na hałasy.

Leon przeciął kopertę nożykiem do papieru. Odłożył nożyk równolegle do bocznej krawędzi biurka, dokładnie w to miejsce, z którego go podniósł. Wyciągnął elegancki papier listowy, zapisany starannym pismem prokuratora. Przy sąsiednich biurkach praca zamarła. Wyczuł ukradkowe spojrzenia, sprawdzające, czy wiadomość jest dla młodego śledczego pomyślna czy wręcz przeciwnie.

Łempicki uśmiechnął się do listu, dając współpracownikom do zrozumienia, że dostąpił prokuratorskiej łaski. Nie mijał się z prawdą. Dostał zaproszenie na późne śniadanko do ulubionego lokalu Brudzińskiego.

Leon zdjął zarękawki chroniące śnieżnobiałe rękawy koszuli przed atramentowymi plamami. Wsunął ochraniacze do szuflady biurka, na którym pyszniło się wydrapane na blacie serce z imieniem „Anastazja” w środku. Obok serca, innym charakterem pisma, wyryto imię „Maryla”.

Ksiądz Joan Hipolit Michon, który trzynaście lat temu wydał obszerną książkę o grafologii, z pewnością odkryłby, że imię w sercu zapisał poprzednik Leona, natomiast Marylę bezsprzecznie przypisałby obecnemu właścicielowi biurka.

Leon wstał, szurając krzesłem.

– Wychodzę – oznajmił w odpowiedzi na uciszające posykiwania współpracowników.

Założył surdut, przezornie odłożony na wieszak, aby nie poplamił się atramentem podczas pracy. Przyozdobił głowę melonikiem. W rękę schwycił laseczkę zakończoną srebrną gałką.

– Kolejna ciekawa sprawa po protekcji? – Usłyszał szept od biurka po prawej stronie.

Mocno zacisnął dłoń na srebrnej gałce.

– Co pan powiedział? – Spojrzał groźnie na chorobliwie wręcz chudego mężczyznę przy biurku.

Ten nie patrzył na Leona. Zmagał się z kaligrafią, starając się postawić proste litery na chropawym papierze. Ręka zadrżała. Wielki kleks pogrążył w tajemnicy ostatnie słowo.

– Pan coś do mnie powiedział? – Łempicki stanął przy biurku wąsatego mężczyzny.

Współpracownik podniósł wzrok na Leona.

– Ja? – zdziwił się, unosząc w górę brwi. – Nic nie mówiłem.

Łempicki spojrzał na kolegów siedzących przy dalszych biurkach. Każdy z nich zajęty był własnymi sprawami. Wpatrywali się w leżące przed nimi akta, jakby zależało od tego ich życie.

Leon westchnął. Zaczął rozumieć, dlaczego pół roku od rozpoczęcia pracy w Krakowie jego rozmowy z kolegami ograniczały się do „Dzień dobry”, „Do widzenia” i „Pssst”. A przecież nie był niczyim protegowanym. Wiedziałby o tym, prawda?

Wrócił do swojego biurka, wyjął z szuflady elegancki notes oprawiony w skórę wytłaczaną w geometryczne wzory, w którym prowadził zapiski dotyczące śledztw. Wrzucił go do wciąż pachnącej nowością skórzanej teczki, którą w styczniu dostał w prezencie od rodziców w dowód uznania dla awansu.

Notatki poczynione we właśnie zakończonej sprawie kradzieży relikwii będą mu teraz przydatne. Brudziński miał zwyczaj podsumowywać wyniki śledztw w nieformalnych warunkach lokalu śniadankowego Hawełki. Ale tylko z tymi sędziami śledczymi, których szczególnie poważał.

***

Maryla rozsiadła się wygodniej na kamiennej ławeczce usytuowanej w przytulnej przestrzeni jeżmanowskiego ogrodu różanego. Poprawiła słomkowy kapelusz. Znów przekrzywił się na głowie. Sięgnęła po „Czas” leżący na jej kolanach. Otwarła dziennik na rubryce prasowej Gospodarstwo, handel, przemysł i spojrzała na ceny zbóż. Zmarszczyła brwi.

– Potaniało? Jak to możliwe? – mruknęła do siebie. – Jaka szkoda, że maman, wyjeżdżając do Krakowa, zabrała ojca. – Westchnęła. – Muszę to z nim natychmiast przedyskutować.

– A ty znów myślisz o prowadzeniu majątku? – Usłyszała głos Tekli.

Uniosła głowę. Sprawy gospodarcze tak zaprzątnęły jej umysł, że nie usłyszała nadchodzących ciotek. A powinna, bo żwirowa alejka prowadząca do różanego ogrodu chrzęstem ostrzegała przed nadchodzącymi.

– Nic na to nie poradzę, że wolę prowadzenie Jeżmanowa, niż grę na fortepianie lub szycie, do których zagania mnie maman – odparła Maryla.

– Bez przesady, moja droga. Póki twoja matka przebywa z dala od Jeżmanowa, nie musisz odgradzać się od świata cenami akcji – zauważyła Tekla.

Rzeczywiście. Matka oznajmiła dzień wcześniej, że wraca do Krakowa załatwić kilka spraw. Było więc cicho i spokojnie. Ani rodzicielka, ani jej piesek nie zakłócali popołudniowego odpoczynku w cieniu różanych pergoli.

– Ale od rozmowy z nami nie musisz uciekać – stwierdziła Rozalja. – Tym bardziej że chciałyśmy podzielić się z tobą czymś niezwykle ciekawym.

Usiadła na jednym z metalowych krzesełek, które Maryla kazała zakupić, aby można było przenosić się z wypoczynkiem do różnych części dużego parku otaczającego pałac. Założyła cwikiery i zaszeleściła egzemplarzem „Nowej Reformy”.

Tekla przysiadła wdzięcznie w cieniu pergoli o kształcie łuku, okrytej delikatnym różem kwiatów.

– Gdzie też to miałam? – mruczała Rozalja. – O! Jest. Posłuchaj. „Wdowa po zasłużonym obywatelu krakowskim, Janie Nepomucenie Dwornickim, została w czwartek ograbiona z bezcennej relikwii, którą przechowywała w pałacowej kaplicy. O tempora, o mores! Czyż nie można już być pewnym poszanowania żadnej świętości we własnym domu?” – Gazeta miała już kilka dni, ale do spokojnego wiejskiego życia wnosiła powiew świeżości.

– A któryż to dziennikarz grzmi, jakby myślał, że jest Cyceronem? – zainteresowała się Maryla.

– Phi! Pewnie znów Ernest Rettinger wylewa żółć na forum publicznym – wydęła usta Tekla i przełożyła do drugiej ręki misternie haftowaną parasolkę, którą osłaniała się od słońca nawet w cieniu pergoli.

Rozalja wzruszyła ramionami.

– Niepodpisany, więc i orzec trudno.

– Kradzież była w czwartek. A w czwartki pani Dwornicka prowadzi otwarty salon – zauważyła Maryla.

– I to jaki! Jest solą w oku twojej matki. Najlepsze towarzystwo wręcz bije się o to, aby tam bywać – podchwyciła Tekla. Profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, artyści, arystokraci – wyliczała. – Ponoć nawet pan Matejko czasem tam zachodzi.

– Może to któryś z gości ukradł relikwię? – ożywiła się Maryla.

– No chyba nie Matejko! – oburzyła się Tekla.

Rozalja chrząknęła i poprawiła cwikiery.

– „Znany i dobrze zapowiadający się sędzia śledczy L. Łempicki wykrył sprawcę, który obecnie procesu sądowego oczekuje – kontynuowała. – Sędzia ów, nominowany zaledwie w styczniu, ma na koncie blisko dwa tuziny zakończonych spraw, w tym błyskotliwe odkrycie mordercy hrabiego Hipolita Niezwłockiego”.

– Chyba jednak nie napisał tego pan Rettinger – przerwała Tekla. – On przecież wie, że to Maryla wykryła sprawcę. I z pewnością nie nazwałby Łempickiego błyskotliwym odkrywcą.

– Nie czytaj dalej, ciociu – poprosiła Maryla. – Choć współczuję pani Dwornickiej, doprawdy, nie jestem w stanie ścierpieć ani jednego słowa na temat tego, co zdarzyło się pod jej dachem, jeśli opis dotyczy owego zarozumiałego sędziego.

Wstała z ławeczki i stanęła plecami do ciotek. Dotknęła brzucha skrytego pod dość lekko zasznurowanym gorsetem. Miała wrażenie, że tysiące motyli poderwało się do lotu w jej wnętrzu, wywołując fizyczną wręcz dolegliwość. Odetchnęła głęboko kilka razy. Płuca wypełnił słodki zapach róż. Zdumiał ją ten dowód żywych emocji. Łempickiego widziała nie więcej niż trzy razy w życiu i szczerze nie znosiła. Skąd więc ten niepokój?

Na szczęście ciotki, pochłonięte kradzieżą u pani Dwornickiej, nie zwracały uwagi na bratanicę. Nic dziwnego, że przejęły się zdarzeniem. Bywały przecież u pani Dwornickiej, choć każda wybierała inny typ spotkań. Tekla najchętniej zjawiała się właśnie w czwartki, aby karmić się na salonach ploteczkami i pączkami, natomiast Rozalja wolała kameralne spotkania. Przychodziła w dni, kiedy zaledwie kilka najbliższych znajomych pani Dwornickiej spotykało się, aby odmawiać różaniec, a po zakończeniu religijnej części wspólnie wypić kawę.

Pani Dwornicka, mimo że prowadziła światowe życie i utrzymywała tradycję czwartkowego salonu, zapoczątkowaną przez męża, po jego śmierci stała się bardzo religijna. A przynajmniej tak twierdziła Rozalja.

– Omiń część artykułu dotyczącą Łempickiego, Rozaljo – poprosiła Tekla. – Odczytaj nam resztę, pomijając fragmenty o tym karierowiczu, który wspina się po cudzych plecach.

Rozalja prychnęła.

– Nieszczególnie przypadła mi do gustu wizja pana Łempickiego wspinającego się po plecach Maryli. – Skrzywiła się Rozalja. – Ale masz rację, Teklo. Przeczytam wam tylko to, co odnosi się bezpośrednio do kradzieży.

Przysunęła płachtę gazety bliżej oczu. Przebiegła tekst wzrokiem, przyciskając lewą dłonią cwikiery do oczu, aby lepiej widzieć.

– Kradzieży dokonał niejaki Jan Hoffman, który przyznał się do czynu, ale relikwii nie wydał. Sądzony będzie już wkrótce – streściła.

– Chętnie popatrzyłabym na rozprawę – oznajmiła Tekla. – Pójdziemy?

Brzuch Maryli przestał być schronieniem dla niespokojnych motyli. Odważyła się wrócić do ciotek. Tym razem, zamiast kamiennej ławeczki pod nawisem różanego baldachimu, wybrała metalowe krzesełko.

– Zaraz, zaraz. Hoffman? – zainteresowała się. – A czy to czasem nie z tych Hoffmanów, z których jeden grzał szkolne ławy z naszym Lolkiem?

Rozalja zerknęła na artykuł.

– Stoi tu, że ów Hoffman ma trzydzieści dwa lata, więc za stary, aby z nim nasz Lolek się uczył – odparła po chwili.

– Gdybyśmy były w Krakowie, na pewno wiedziałybyśmy więcej – zauważyła Tekla. – Przecież o takiej gratce towarzystwo z pewnością huczy niczym wodospad po burzy. Mówię wam, sala rozpraw będzie wypełniona po brzegi.

– Albo zamknięta dla publiczności – zauważyła Rozalja.

W oddali rozległo się piskliwe ujadanie Hopsia.

– Oho! Słyszę, że rodzice wrócili z Krakowa – zauważyła Maryla.

– Może dowiedzieli się czegoś o kradzieży. – W głosie Tekli dało się wyczuć nadzieję.

Za chwilę do zbliżającego się w ich stronę szczekania dołączył chrzęst żwiru na ogrodowej alejce. Pani Rawska przeszła pod łukiem pergoli do różanego zakątka. Wokół niej uwijał się Hopsio, podskakując z ekscytacji.

– Wiedziałam, że was tu znajdę – stwierdziła kwaśno matka Maryli. – I jak zwykle siedzicie na słońcu bez parasolek!

– Maman jest niesprawiedliwa. Tekla i Rozalja mają parasolki – zauważyła Maryla. Wskazała na Teklę przykładnie trzymającą rączkę parasolki w urękawiczonej dłoni.

Parasol Rozalji, owszem, był. Tyle że leżał złożony przy jej krzesełku.

– Opalicie się jak jakieś chłopki! – Pani Rawska nie zamierzała wdawać się w dyskusję. Chciała wyłącznie wygłosić swoje zdanie. – Maryla, tyle razy mówiłam, abyś chroniła cerę.

– Mam kapelusz – zaoponowała Maryla.

Matka wyciągnęła chusteczkę i otarła pot perlący się na czole.

– Uff. Niech te upały wreszcie się skończą – sapnęła. – A ty, moja panno, nie zagaduj mnie. Bo mam coś ważnego do zakomunikowania.

Pani Rawska stanęła nad Marylą w taki sposób, aby haftowana w Paryżu parasolka rzuciła cień i na córkę.

– Dałam na mszę w kościele Mariackim za duszę kochanego Hipcia – oznajmiła. – Ach, żebyście wiedziały, ile nerwów mnie to kosztowało! Aż mi serce zakołatało! I po powrocie do domu musiałam zjeść całą tabliczkę czekolady słodowej dla osób słabych i sercowych, aby się wzmocnić.

Rozalja popatrzyła na szwagierkę z niedowierzaniem.

– A cóż takiego strasznego jest w dawaniu na mszę, żeś tak się uniosła? – zdziwiła się.

Pani Rawska zmęczyła się staniem. Zostawiła Marylę na pastwę słońca. Rozsiadła się na ogrodowej ławeczce, bacząc, by elegancka, podróżna kreacja jak najmniej ucierpiała.

Hopsio zanurkował pod ławkę, układając się do snu w cieniu spódnic swej pani.

– W samym dawaniu na mszę nie ma nic denerwującego – odparła pani Rawska. – Alem wyczekała się chyba z godzinę. Wyobraźcie sobie, że przede mną przyszedł w tym samym celu dziesięcioletni chłopiec.

– Biedna sierotka! – roztkliwiła się Rozalja. – Pewnie za matkę lub ojca chciał dać na mszę. A tyś na niego była zła?

– Nie za ojców chciał mszę zamówić. Ty byś się nie zezłościła, jakby ktoś przed tobą upierał się przez godzinę, że chce dać na mszę za spokój duszy pana Longina Podbipięty? – odparła pytaniem na pytanie pani Rawska.

– Ja bym mu wytłumaczyła, że to wymyślona postać z książki pana Sienkiewicza – odparła Rozalja.

– Zawsze powtarzałam, że czytanie książek jest szkodliwe. Nawet jeśli ukazują się w odcinkach w prasie, jak niedawno Ogniem i mieczem – zaperzyła się pani Rawska. – I macie dowód, że to prawda. Chłopiec upierał się przy mszy i tak długo nie chciał cofnąć swej ofiary, że aż po proboszcza posłano. Dopiero ten wpadł na przebiegłą myśl, aby odczytać fragment z kazania księdza Machowieckiego, z którego wynikało, że chrześcijańskiemu rycerzowi święty Piotr od razu otwiera podwoje do nieba.

– Sprytne – zgodziła się Rozalja. – Zawsze mówiłam, że duchowni to wykształceni ludzie i należy ich słuchać.

– Dopiero kiedy skończył czytać kazanie, załatwiłam swoją sprawę. Po godzinie czekania! – Pani Rawska nie chciała słuchać. Wolała mówić. – Jutro wracamy do Krakowa, aby wziąć udział we mszy za spokój duszy kochanego Hipcia. Pakujcie się.

Maryla zacisnęła szczęki. Przełknęła głośno ślinę.

– Już mówiłam, że zostaję w Jeżmanowie – odparła hardo.

– Ale oczywiście, że jedziesz – oznajmiła pani Rawska. – Hanka! Raz mi tu! – zawołała służącą. – Panienkę pakować, a żywo!

– Przywiozłaś Hankę do Jeżmanowa? – zdziwiła się Tekla. – Myślałam, że przed naszym powrotem będzie froterowaćparkiety albo czyścić srebrną zastawę stołową.

– Racja! Tracę już głowę od tego upału – przyznała pani Rawska. – Całkiem zapomniałam, że zabrałam ją do Krakowa i tam została. Maryla! Wydaj dyspozycje służbie, aby spakowała bagaże.

Maryla założyła ręce na piersi i tupnęła nogą. Żwir zachrzęścił pod stopą obutą w skórzany trzewik. Jedwabne pantofelki bez żalu pozostawiła na pastwę miejskich salonów.

– Nigdzie nie wracam! – oznajmiła.

– Wracasz – sprzeciwiła się pani Rawska. – Skoro upierasz się, aby nosić żałobę po kochanym Hipciu, powinnaś modlić się na mszy za jego duszę, jak przystało na pannę pogrążoną w smutku po stracie narzeczonego. Inaczej całe towarzystwo cię zbojkotuje.

– Nie boję się bojkotu – oznajmiła Maryla i hardo wysunęła brodę do przodu. – I nie wracam.

– Rozumiem. Nie bolejesz po stracie kochanego Hipcia. Zatem uznaję, że nie jesteś w żałobie. Ściągaj z siebie czarne suknie i zacznij nosić jasne kolory, jak na pannę z dobrego domu przystało. A ja znajdę ci odpowiedniego narzeczonego – powiedziała pani Rawska. – Osiemnaście lat to już dobry wiek, aby myśleć o zamążpójściu.

Maryla zacisnęła usta w wąską kreskę.

– Dobrze zatem – wycedziła po chwili. – Pojadę. I wezmę udział we mszy. Ale zaraz potem wracam do Jeżmanowa. I żałoby nie zdejmę.

Pani Rawska uśmiechnęła się triumfalnie.

– Dałam na msze w poniedziałki, środy, piątki i niedziele przez najbliższy miesiąc. Wszak to już cztery miesiące mija, jak kochany Hipcio został zamordowany – oznajmiła. – Nie godzi się oszczędzać na tak ważnej osobie, jaką był twój narzeczony.

Maryla sapnęła, ale nic nie powiedziała. Obliczała czas podróży. Przy takiej częstotliwości mszy i odległości Krakowa od Jeżmanowa podróżowanie tam i z powrotem było praktycznie niemożliwe.

– Iście diabelski plan z tą mszą za Hipolita – zauważyła cicho Tekla.

Pani Rawska w dalszym ciągu uśmiechała się triumfalnie.

– Dobrze, wrócę na jakiś czas do Krakowa – zgodziła się niechętnie Maryla. – Ale zabieram ze sobą Zuzannę.

Uśmiech zszedł z twarzy pani Rawskiej.

– A po cóż ci tutejsza garderobiana w Krakowie? Do tej pory Hanka ze wszystkim dawała sobie radę i nie narzekała.

– A teraz będzie jej łatwiej – zauważyła Maryla.

– Miejsca brak – przypomniała pani Rawska. – Gdzie one dwie się pomieszczą?

– Dokupimy tapczan i wstawimy do służbówki Hanki – zaproponowała Maryla.

– Pozabijają się. To pewne – zauważyła Tekla.

Rozalja zaszeleściła gazetą.

– To ja poczytam wam kronikę miejscową i zagraniczną – przerwała spór. I nie czekając na ewentualne protesty, zaczęła czytać.

***

Siedzieli w osobnym gabinecie przy piramidalnych kanapkach, na ich oczach przygotowanych w lokalu śniadankowym Hawełki.

Wokół unosił się dym z cygar i cygaretek. Pojawił się nocą i nie zdążył rozwiać przed nowym dniem. Łączył się z zapachem piwa rozchlapanego przez wcześniejszych gości. Jednak prokurator Brudziński i sędzia śledczy Łempicki nie zauważali tej niedogodności.

– Kapitalna sprawa, panie Łempicki! – cieszył się Brudziński. – Tak szybko uzyskać przyznanie się podejrzanego do winy. To doprawdy wymaga pochwały. Z każdą sprawą staje się pan skuteczniejszy.

Leon ostrożnie wgryzł się w umazaną majonezowym sosem bułkę, wypełnioną kawałkiem homara i plasterkiem surowego ogórka. Jeszcze tego by brakowało, aby na jasnej, idealnie przystrzyżonej brodzie pojawiły się okruszki albo ślady po majonezie.

Słynne piramidalne kanapki Hawełki jadło się może z trudem, za to smak był niebiański. Leon przyszedł tu po raz pierwszy. Ale wiedział już, że nie ostatni. Podzielił miłość prokuratora Brudzińskiego do tutejszych smaków.

Przeczekał pochwały, przełknął kęs i powiedział:

– Gdybyśmy polegali na świadkach, dowody byłyby zbyt słabe. Zagrałem va banque. Powiedziałem podejrzanemu, że został zauważony, kiedy wchodził do kaplicy. Hoffman to człowiek o słabym charakterze. Zbladł, zaczął się jąkać i wyznał jak na spowiedzi, że wszedł do kaplicy i zabrał relikwię. Choć mniemam, że coś ukrywa.

– Ukrywa? Czyżbyśmy mieli jakąś jeszcze zagadkę do rozwiązania? – zapalił się prokurator.

Łempicki pokiwał głową i odłożył kanapkę na talerz. Plasterek ogórka zsunął się na brzeg kanapki, gotów z niej spaść.

– Nijak nie mogę z tego złodzieja relikwii wydobyć, skąd miał klucz. Pani Dwornicka klnie się na duszę, że własnoręcznie zamykała drzwi. I jest tylko jeden klucz od kaplicy. W jej posiadaniu. Jak więc ów Hoffman tam wszedł, skoro pomieszczenie nie ma okien i tylko to jedno wejście?

Brudziński podrapał się po policzku. Łakomie spoglądał na kanapkę Łempickiego.

– No i nie chce powiedzieć, gdzie ukrył puzderko – dodał Leon.

– Przeszukaliście mieszkanie Hoffmana? – zapytał prokurator.

Leon skinął głową.

– Przeszukanie nic nie dało – odparł.

Drzwi do gabinetu, w którym przebywali, uchyliły się. Przez szparę wetknął głowę pikolak wyglądający na jakieś dwanaście lat. Z głównej sali dotarł ich wzmożony dźwięk wielu przeplatających się głosów licznej klienteli. Pikolak spojrzał na mężczyzn z niemym pytaniem w oczach, sprawdzając, czy czegoś im nie trzeba.

Brudziński rozjaśnił oblicze i zamówił kanapkę. Drugą. Identyczną, jak ta, którą kończył Łempicki.

– Co na to pani Dwornicka? – zapytał prokurator, kiedy za pikolakiem zamknęły się drzwi.

– Dostała spazmów podczas przesłuchania. A potem zemdlała. – Ale chyba ją ocuciliście? – Spojrzał z niepokojem na Łempickiego, który potwierdził skinieniem głowy. – Co wtedy powiedziała?

– Ba! – Leon rozłożył ręce. – Pani Dwornicka twierdzi, że nie interesuje jej ukaranie złodzieja. Chce tylko odzyskać najdroższą jej sercu relikwię.

– Ach te kobiety! – Westchnął prokurator. – Ale i tak złodziejaszka kara nie minie. Na rozprawie wygramy bez cienia wątpliwości – dodał. – Jednak ta zagadka z kluczem jest nadzwyczaj intrygująca. Niestety, spraw mamy więcej, niż czasu na ich zbadanie. Szkoda, szkoda.

Znów usłyszeli głośniejszy gwar głosów. Pikolak ponownie otwarł drzwi i postawił piramidalną kanapkę na stole zakrytym szarym papierem.

Brudziński zatarł ręce i wziął kanapkę w obie dłonie.

– Na szajkę siedmiu złodziei! Ma pan interesujące życie, panie Łempicki – westchnął. Wgryzł się w kanapkę. Odrobina majonezu ozdobiła mu ostro zakończone wąsy.

Leon spojrzał na prokuratora z niemym pytaniem w oczach.

– Zagadki pan rozwiązujesz – wyjaśnił Brudziński i otarł wąsy. – Zawsze chciałem się tym zajmować. Tylko żona nie pozwala. Mówi, że za pensję śledczego domu by nie utrzymała na odpowiednim poziomie.

Łempicki spłonął rumieńcem. On z kolei wiedział, że za pensję nie zdoła utrzymać żony, więc póki co zakładania rodziny nie miał w planach. A choć czuł, że ma smykałkę do szarad z przestępstwem w tle, był świadom, że posada śledczego to tylko trampolina ku prawdziwej karierze. – Skoro nie prowadzę śledztw, to przynajmniej umożliwię to synowi Piotra Łempickiego – dokończył prokurator.

Łempicki wciągnął głośno powietrze. Omal się nie rozkaszlał. Poczuł w płucach dym papierosowy, jakby sam zapalił. Atmosfera w lokalu śniadankowym była doprawdy zbyt gęsta.

– Pan zna mojego ojca, panie prokuratorze? – zapytał Leon.

Brudziński skinął głową.

– Pana ojciec zajmował wysokie stanowisko w administracji. Zawsze podziwiałem jego kompetencje – powiedział. – Kiedy dowiedziałem się, że jego syn powrócił po szkołach do Krakowa, byłem bardzo ciekaw, na kogo wyrósł.

Leon opuścił wzrok na resztkę kanapki, leżącej przed nim. Przesunął zwisający plasterek ogórka na środek. Teraz mógł pocieszyć się, że nic nie psuło kompozycji. Pomyślał o słowach jednego ze współpracowników, które usłyszał tuż przed wyjściem na spotkanie z prokuratorem. Czyżby rzeczywiście ciekawe sprawy, które dostawał, zawdzięczał protekcji?

Nic dziwnego, że go nie lubili.

Zawrzał gniewem. Ojciec zapewne zwrócił się do prokuratora o protekcję dla swojego jedynego syna. A Leon był dumny, że zawdzięcza wszystko wyłącznie własnym siłom. Naiwny, oj, naiwny… Musi koniecznie rozmówić się z ojcem. Nie życzył sobie takiego wsparcia.

Prokurator zajadał ze smakiem kanapkę z homarem. Najwyraźniej uznał rozmowę za zakończoną.

Natomiast Leon stracił apetyt. Odsunął talerz ze wstrętem. Ogórek na szczycie piramidki zachwiał się i spadł z kanapki.

***

Czwartek, 22 maja 1884 r.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji