Duchy letniej nocy -  - ebook

Duchy letniej nocy ebook

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Antologia opowiadań grozy brytyjskich i amerykańskich autorów

Literatura grozy, choć jako gatunek wykształciła się na przełomie XVIII i XIX wieku, sięga korzeniami w głęboką przeszłość, odwołując się do mitów, folkloru i wierzeń religijnych różnych narodów. Historie o duchach, wampirach i czarownicach pod pozorami rozrywkowych opowieści z dreszczykiem skrywają głęboką refleksję nad naturą zła i odwiecznym lękiem człowieka przed śmiercią.

Antologia zawiera opowiadania pochodzące ze „złotego okresu” literatury grozy, który przypada na początek XX wieku, kiedy to wraz z rozwojem prasy i czytelnictwa krótkie opowiadania o nadprzyrodzonych zjawiskach publikowane w periodykach zyskały szczególną popularność. Są to opowiadania brytyjskich i amerykańskich pisarzy tamtego okresu, takich jak Ellen Glasgow, John Buchan, Amelia Edwards i Allen Upward, których twórczość stanowi doskonały przykład literatury grozy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 631

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

„Duchy letniej nocy”, to książka składająca się z opowiadań grozy brytyjskich i amerykańskich autorów ukazana nakładem Wydawnictwa Zysk i s-ka. Jest to już dziewiąta książka z cyklu o duchach. Poprzednie, do których również warto zajrzeć to : „Wigilia pełna duchów”, „Wakacje wśród duchów”, „Z duchami przy wigilijnym stole”, „Gwiazdka z duchami”, „Duchy Nocy Kupały”, „Duchy nocy wigilijnej”, „Duchy nocy świętojańskiej”, „Duchy zimowej nocy”. Zajmijmy się zatem „Duchami letniej nocy”, a jest co opisywać. Książka jest zbiorem dziesięciu opowiadań pochodzących z początku XX wieku. Autorzy, którzy pojawili się w książce to J.H. Riddell, Charles Willing Beale, Amelia B. Edwards, James Buchan, Ellen Glasgow, Robert Murray Gilchrist i Allen Upward. Lektura jest sporym dziełem- zajmuje prawie 700 stron. Każde opowiadanie cechuje się „tym” charakterystycznym klimatem tamtych czasów. Czasami czuć było przytłoczenie, zaduch i lekki niepokój. Autorzy wiernie przedstawili ówczesny okres. Z dziesię...
20
Wiola_loves_books1

Dobrze spędzony czas

🗯🗯 RECENZJA 🗯🗯 Zbiór autorów "Duchy letniej nocy" Kochani przed wami zbiór dziesięciu opowiadań grozy brytyjskich i amerykańskich autorów. To książka gdzie poznajemy historie różne, charakterystyczne i w mniejszym lub większym stopniu wywołujące niepokój. "Niezamieszkany dom" Jak wytłumaczyć brak lokatorów? Czy to przez duchy które podobno nawiedzają dom? A może da się to racjonalne wytłumaczyć odkrywając skrywaną tajemnicę? "Duch Guir House" Czy można funkcjonować w dwóch równoległych światach? Czy miłość potrafi pokonać fikcję? "Monsieur Maurice" Prawda zawsze się obroni, choć czasem potrzeba pomocy sił których nie widać. "Przeszłość" Udręczoną dusza nie zazna spokoju póki nie dokończy spraw na ziemi. "Skakanka" Każdy jest kowalem swojego losu i wcześniej czy później otrzyma to na co zasłużył. "Włości Dare'a" Domy potrafią skrywać w swych murach niejedną tajemnicę. "Siły natury i moce ducha" Zaprzedanie duszy diabłu niesie za sobą olbrzymie konsekwencje. "Wiedźma z Pea...
00

Popularność




Praca zbiorowa Duchy letniej nocy ISBN Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2024 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2024All rights reserved Redakcja Magdalena Wójcik Korekta Joanna Fortuna Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Projekt okładki Urszula Gireń Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Mrs J.H. Riddell

Niezamieszkany Dom

1. Panna Blake

Gdyby ktoś mnie spytał o – jak to ujmowano w reklamach – „odpowiednią pod każdym względem dla szacownej rodziny” siedzibę, która stała się utrapieniem kancelarii prawniczej, bez chwili wahania wskazałbym „niezamieszkany dom”. To właśnie o nim traktuje ta opowieść, wspomnianą zaś nękaną kancelarią była firma Craven i Syn, zlokalizowana pod numerem 200 przy Buckingham Street na Strandzie. I był tym utrapieniem niezależnie od tego, czy udało się go wynająć, czy też nie, w każdym bowiem przypadku pan Craven i jego pracownicy, do których i ja się zaliczałem, nie mogli nawet na chwilę zapomnieć o jego istnieniu. Jeśli udało się tę posesję wynająć, nieustannie byliśmy nękani przez lokatorów. A gdy kolejny lokator się wyprowadził, wtedy do naszych obowiązków należało znalezienienastępnego.

Byliśmy prawdziwie szczęśliwi, kiedy udało się podpisać umowę na kilka lat, aczkolwiek zawsze gnębiły nas przeczucia, że wojna stoczona z poprzednimi lokatorami najpewniej zostanie na nowo rozpętana przez ich następców.

Nawet jednak jeśli udało się znaleźć wypłacalnego chętnego, który godził się wynająć obiekt na rok, pan Craven z ochotą się zgadzał. Pan Craven potrafił sobie wprawdzie radzić z lokatorami złorzeczącymi, grożącymi, skarżącymi się lub wręcz płaczącymi, natomiast okazywał się bezradny wobec pani Blake i wysyłanych przez nią listów, gdy nie potrafiliśmy znaleźć żadnego lokatora.

Wszyscy prawnicy – a jak już napomknąłem, sam zaliczam się do ich grona i zdążyłem zebrać całkiem bogate doświadczenie – wszyscy zatem prawnicy, nawet ci najtwardsi, mają zawsze przynajmniej jednego klienta, wobec którego potrafią się zdobyć na nieograniczoną cierpliwość, niejaką sympatię, a jego interesami zajmują się z wielką starannością, niewiele z tego mając pożytku.

Sam mam takiego klienta, który raczył mnie zatrudnić do zajmowania się jego interesami, a stało się to już dobrych kilka lat temu. Zawsze pierwszego stycznia przysięgam sobie uroczyście, że nie będę więcej tracił na niego czasu i pieniędzy. Tymczasem po upływie roku ostatniego dnia grudnia stwierdzam, iż jegomość ten stał się moim jeszcze większym dłużnikiem.

Często zresztą zastanawiam się, jak to możliwe, że my, zazwyczaj nieprzejednani wobec wielu naprawdę uczciwych i przyzwoitych, zarazem potrafimy być plastyczni jak glina w rękach rzeźbiarza, gdy jakaś inna osoba, być może zupełnie nikczemna, nie chce przyjąć odpowiedzi w postaci „nie”.

Czy chcemy w ten sposób zyskać rozgrzeszenie? Czy jest to sposób na wyrównywanie rachunków z własnym sumieniem, gdy przypominamy sobie wprawdzie, że wobec Dicka, Toma i Harry,ego byliśmy twardzi jak głaz, natomiast Jack potrafił nas najdrobniejszą nawet prośbą skłonić do znacznych ustępstw?

Otóż mój pracodawca, pan Craven, człowiek dobry do szpiku kości, miał właśnie takiego zdecydowanie nieopłacalnego klienta, do którego odnosił się z głębokim współczuciem i traktował z wyszukaną grzecznością. Tym klientem była panna Blake, a jeśli w starym domu nad Tamizą brakło lokatorów, życie pana Cravena stawało się nie do pozazdroszczenia.

Co prawda w nazwie naszej firmy występował też „Syn”, ale tym był właśnie pan Craven, ojciec jego zmarł, a żona naszego szefa powiła mu tylko córki. Jednak tytuł pozostał po staremu, a szef w dalszym ciągu podpisywał się jako Craven junior, bo też przywykł do tego przez długie lata.

Jak już mówiłem, był to człowiek niezwykle dobry, a ja szczególnie nie mogę o nim powiedzieć ani jednego złego słowa. Nawet jeśli uwzględnimy ów wspomniany przeze mnie fakt, iż każdy prawnik ma jakiegoś faworyzowanego klienta, to gdyby nie ogromna dobroć pana Cravena, z pewnością przestałby się on zajmować sprawami panny Blake i domu jej kuzynki jeszcze wcześniej, niż rozpoczyna się ta opowieść.

To prawda, że dom nie należał do panny Blake, gdyż był własnością jej kuzynki, panny Heleny Elmsdale, którą pan Craven zawsze tytułował „biedactwem”. Ponieważ panna Elmsdale nie osiągnęła jeszcze dojrzałości, panna Blake zajmowała się jej nielicznymi pieniężnymi sprawami. Oprócz posiadłości mieniącej się jako „odpowiednia pod każdym względem dla szacownej rodziny” ciotka i siostrzenica dysponowały niewielkim majątkiem, przynoszącym rocznie sześćdziesiąt pięć funtów. Gdybyśmy potrafili ową posiadłość, świetnie umeblowaną i wyposażoną we wszystkie udogodnienia, o których można było wspomnieć w ogłoszeniu wykupionym za pół gwinei, sprzedać jakiejś prowincjonalnej rodzinie, oficerowi powracającemu właśnie z Indii czy też kalece, chcącemu znaleźć spokojną przystań w łatwo dostępnym zakątku West Endu, wtedy dochód ciotki i siostrzenicy wzrósłby do dwustu sześćdziesięciu pięciu funtów rocznie, co dla panny Blake stanowiło nie lada różnicę.

Gdy przychodził okres, że obiekt nie znajdował najemcy albo ów najemca nie raczył płacić czynszu, pan Craven wypłacał pannie Blake odpowiednią liczbę banknotów pięcio- i dziesięciofuntowych, które, jak mniemam, były starannie odnotowywane w Księdze Wieczystych Rozliczeń. Co się zaś tyczy doczesnej księgowości, suma ta zawsze była zapisywana jako debet na koncie Williama Cravena.

Dla młodych pracowników firmy, do których i ja wówczas się zaliczałem, dom był tematem pełnych oburzenia rozmów. Nie będę tu przytaczał wyzwisk, jakimi go obrzucaliśmy na samym początku, bo też z czasem nawykliśmy do tego przekleństwa i zaczęliśmy je traktować jako element funkcjonowania kancelarii, swego rodzaju nieuniknioną cause célèbre, jako – żeby użyć pewnego porównania – przestępcę nieustannie stawianego przed sądem, a mogącego być pewnym, iż w jego obronie wystąpi kancelaria Craven i Syn.

Powiem więcej, Niezamieszkany Dom – bo takim zwykle pozostawał – stał się też obiektem niebagatelnego zainteresowania pracowników pana Cravena, dla którego był on utrapieniem.

Bo też nasze podejście do tego obiektu się zmieniało. Jak długo pan Craven bagatelizował skargi klientów i kpił z tego, iż miałby ktoś być straszony przez duchy, my się wściekaliśmy. Kiedy szef zaczął całą kwestię traktować poważnie i wyrażać nadzieję, żeby czasem jakiś niegodziwiec nie usiłował płoszyć lokatorów, nasze zainteresowanie domem wzrastało. Nie inaczej też było z odbiorem przez nas panny Blake.

Brak nam jej było, gdy wyjeżdżała za granicę – co czyniła zawsze w dniu podpisania umowy – i wylewnie reagowaliśmy na jej powrót do Anglii i naszego biura. Śmiało mogę ocenić, iż nawet żaden milioner nie zyskiwał takiej owacji jak panna Blake, kiedy powracała w swe pielesze przy Brunswick Square, które moim zdaniem powinny zyskać status klasycznych z racji jej rezydowania.

Zjawiała się u nas najpóźniej godzinę po przyjeździe. Niosąc jeszcze na sobie podróżny kurz, wciąż rozogniona kłótniami z tragarzami i dorożkarzami, widocznymi dla każdej osoby wyczulonej na znaki współczesności, panna Blake z niejakim łomotem wspinała się do nas i żądała widzenia w panem Cravenem.

Jeśli szef był właśnie zajęty, zasiadała w ogólnej sali biurowej i zaczynała zalewać grono życzliwych urzędników swymi najnowszymi skargami.

Stały refren tych utyskiwań stanowił okrzyk: „I powiada, że nie zamierza płacić komornego!”. Czemu najczęściej towarzyszył komentarz: „Bo zdaje się takiemu, że tutaj jest Irlandia!”.

– Postaramy się wyjaśnić mu, że się myli, panno Blake – deklarował nasz rzecznik, podczas gdy inny ostentacyjnie temperował ołówek, jeszcze inny zaś z trzaskiem kładł na blacie przed sobą arkusz papieru kancelaryjnego.

– Porządni z was młodzieńcy, nawet jeśli nieraz sięgacie po różne sztuczki – oceniała nas niekiedy panna Blake z nutą lekkiej przygany w głosie. – Gdybyście jednak musieli się zatroszczyć o udręczoną żalem siostrzenicę oraz dom, w którym nikt nie chce zamieszkać, nie byłoby wam do śmiechu, zaręczam.

Co słysząc, niegodziwcy bez powodzenia próbowali udawać zasmuconych.

Z racji swego zawodu spotkałem moc niezwykłych osób, stwierdzam jednak stanowczo, iż żadna nie mogła się równać z panną Blake. Była to – używam czasu przeszłego, bo od chwili gdy oboje mieliśmy jakiś związek z Niezamieszkanym Domem, zmieniły się czasy i okoliczności, co i na niej musiało się odcisnąć – jedna z najbardziej nietypowych osób, jakie zdarzyło mi się poznać.

Urodziła się w północnej części Irlandii; jej matka miała korzenie szkocko-ulsterskie, ojciec pochodził z Connaught. W swej osobie udało jej się wspaniale połączyć wady obu nacji bez ucieleśnienia żadnej z zalet ich obu.

Trudno wyobrazić sobie okropniejszą wymowę niż u niej: dialekt zachodni mieszała z akcentem północy i to w sposób tak oryginalny, iż nigdy nie można było na podstawie początku zdania wyrokować, jak zabrzmi ciąg dalszy.

Wszystko bowiem zależało od tego, w czyim towarzystwie panna Blake ostatnio przebywała. Zdarzało się, iż drwiła z tych, którzy starają się językowo ukrywać swe pochodzenie, a wtedy była irlandzka do szpiku zdania, jeśli jednak kontaktowała się ze sferami, w których honorowano angielską wymowę, starała się zrodzić wrażenie, iż nigdy innej nie stosowała i w ogóle nie podejrzewała, że ktokolwiek mógłby przypuścić, iż urodziła się na zachód od kanału Świętego Jerzego.

Jednak nie tylko język świadczył o tym, iż panna Blake przyszła na świat w efekcie niefortunnej mieszanki. Wystarczyło trochę ją poznać, aby zdać sobie sprawę z tego, czego jej brakowało.

Po ojcu odziedziczywszy charakterystyczną dla Connaught wyniosłość, z absolutną wrogością odnosiła się do wielkoduszności, niezależnie od tego, czy płynęła z odruchu serca, czy z wyrachowania.

Wrogą drobiazgowość odziedziczyła najpewniej po ulsterskiej matce. Była zupełnie pozbawiona owej starannej i uczciwej gospodarności, która tak wspaniale cechuje mieszkańców północnej Irlandii, a która tak często pozwala im nie tylko na prostą rzetelność, ale też na więcej niż wyrozumiałość.

Nie była panna Blake uczciwa ani nie była też honorowa. Chociaż jej dług wobec naszej firmy mógłby jakoś uwierać poczucie honoru, nigdy jednak nawet nie przyszło jej do głowy, aby spłacić pana Cravena.

Aby oddać sprawiedliwość, trzeba przyznać, że nigdy nawet do głowy jej nie przyszło, aby uregulować dług wobec kogokolwiek, chyba że została do tego zmuszona.

Podejrzewam, iż dzisiaj nie najlepiej wyszłaby na tym, gdyby swej dawnej taktyki spróbowała wobec brytyjskiego kupca, ale w czasach, o których piszę, nie było jeszcze kooperatyw, sądzę więc, że brytyjscy kupcy pozwalali się łatwiej wystrychnąć na dudka. Przypuszczam, iż podobnie jak w przypadku prawników i nieopłacalnych klientów, bycie zrobionym w balona wpisywali w jedną rubrykę, a robienie samemu w balona – w drugą.

Jakkolwiek by się z tym rzecz miała, zawsze z niejaką wyrozumiałością traktowaliśmy pannę Blake, jak też podnajem jej domu oraz zmagania z klientami.

Zrazu, jak wspomniałem, wydawała nam się przeraźliwie nieznośna, ostatecznie jednak doszliśmy do wniosku, że powinniśmy więcej troskliwości wlewać w nasze słowa1. Bo też miesiące, gdy nie odwiedzała naszej kancelarii, wydawały się jakieś bezbarwne.

Zupełnie wyzbyta była też panna Blake wdzięczności, powszechnie uważanej za jedną z typowych irlandzkich cech. Nigdy ani wcześniej, ani później nie poznałem kobiety równie niewdzięcznej.

Nie tylko wszystko, co czynił dla niej pan Craven, uważała za oczywiste, ale wprost odwróciła relację, i to jego czyniła dłużnikiem.

Przypominam sobie tylko jeden przypadek, gdy szef ośmielił się spytać, kiedy byłoby jej wygodnie zwrócić przynajmniej część sum, które od czasu do czasu na jej rzecz asygnował.

Panna Blake, wzięta z zaskoczenia, sprostała jednak sytuacji.

– To jakieś niestosowne żarty, panie Craven – obruszyła się. – Powinien pan raczej spytać, kiedy zechcę spytać o swój udział w zyskach, jakie pan czerpie z posiadłości mego szwagra. Ten dom to świetna dla pana lokata. Od sześciu lat stoi pusty czy prawie pusty, ale przez cały czas może pan nim roz-porządzać.

– Tyle że przecież dobrze pani wie, panno Blake, że na samym prawie do rozporządzania nie zyskam ani szylinga – bronił się mój pracodawca. – Zawsze nader chętnie starałem się wynegocjować dla pani czynsz, nawet swoim kosztem, zatem…

– Niech pan mnie tu nie próbuje zagadać, bo to się nie uda – nie dała mu dokończyć. – Nie zarobił pan na nim tysięcy, dopóki mój szwagier jeszcze żył? A teraz ma pan jeszcze dom! Niech pan sobie nie żartuje, bez żadnych kosztów własnych ładuje pan sobie nie lada pieniądze do kieszeni: sam ten dom, jego renoma, a w konsekwencji i sława przyniosłaby pańskiej firmie, lekko licząc, setki funtów rocznie. A pan tu żąda, żebym panu zwróciła jakieś marne suwereny, naprawdę, wstyd mi za pana. Ale nie pójdę za pańskim przykładem. Niech mi pan zaraz wypłaci pięć funtów, a pozostałe dziesięć z pierwszego czynszu pułkownika może pan sobie zatrzymać.

– Bardzo mi przykro – odparł mój pracodawca – ale nie mam na zbyciu pięciu funtów.

– Słyszcie państwo?! Młody człowieku – zwróciła się do mnie panna Blake, która wobec kogoś takiego jak ja zawsze przybierała ton protekcjonalny – niechże pan mi poda gazetę!

Ani ja, ani pan Craven nie mieliśmy pojęcia, po co jej gazeta, do chwili, gdy demonstracyjnie usiadła – ostatnia część rozmowy toczyła się po tym, jak panna Blake wstała, szykując się do odejścia – i rozłożywszy płachtę czasopisma, zaczęła je studiować.

Pan Craven odczekał jakąś minutę, po czym rzekł:

– Szanowna panno Blake, jak długo chodzi tylko o mój czas, to zawsze jestem do pani dyspozycji, w tej jednak chwili chciałoby się ze mną rozmówić kilku klientów, więc…

– To niech czekają – powiedziała panna Blake, gdy szef zawiesił głos. – Pański czas, podobnie jak ich, jest równie ważny jak mój, a ja zamierzam zostać tutaj, aż otrzymam pięć funtów. Niech pan spojrzy: obecna umowa jest podpisana na dwa lata, więc przez ten czas już mnie pan nie zobaczy, co może też znaczyć, że nie ujrzy już mnie pan nigdy, któż bowiem jest w stanie przewidzieć, co się może przytrafić człowiekowi za granicą? I jedną tylko powinność składam na pańskie barki, panie Craven: niech pan nie pozwoli, aby mnie pochowano na obczyźnie. Dość już bolesne jest to, iż tak daleko znalazły się doczesne szczątki moich rodziców, ale niechże będzie mi przynajmniej dane spocząć w grobie wraz z siostrą, chociaż obok niej już spoczywa Robert Elmsdale. Rozdzielił nas za życia, chociaż nigdy dla niej nie znaczył wiele, ale czy to będzie istotne, gdy pozostaną po nas już tylko kości i…

Tutaj pan Craven wpadł w słowo pannie Blake:

– Wypłacę pani te pięć funtów, panno Blake. Czy jednak dobrze zrozumiałem, że mam je sobie potrącić z pierwszej raty czynszu pułkownika Morrisa?

– Chyba powiedziałam to tak jasno, jak się tylko dało – spokojny ton głosu panny Blake jakby podkreślał jej ugodowość, bo też istotnie jej słowa brzmiały dość jasno.

Pan Craven uniósł brwi i wzruszył ramionami, przysuwając do siebie książeczkę czekową.

– A jak miewa się Helena? – spytał, składając podpis pod nazwą firmy.

– Helena ma się średnio – odparła panna Blake, która tym razem imię siostrzenicy wymówiła jako „Hallana”. – Rzecz jasna, jest rozdygotana, ale zaraz jej się polepszy, jak opuścimy Anglię. To naprawdę okropny kraj dla kogoś, kto jest takim kłębkiem nerwów jak Hallana.

– A czemu nigdy jej pani nie przyprowadzi do mnie? – spytał Craven, składając czek.

– Po co? Żeby mogła się napatrzeć na to stado pańskich pomocników?! – wykrzyknęła panna Blake takim tonem, że poczułem ciarki na grzbiecie. – Owszem, to zupełnie dobrze wychowani, poczciwi młodzieńcy, ale nie zasługują, aby oglądać moją siostrzenicę. O nie, panie Craven, córka Kathleen Blake, czy raczej córka Kathleen Elmsdale, z pewnością nie jest kukiełką do oglądania przez jakiś londyński gmin. Jest piękna niczym księżniczka. Podobnie zresztą jak jej matka.

– Tak, tak, z pewnością – pospiesznie kiwnął głową Craven i wręczył czek.

Poderwałem się, otworzyłem drzwi przed naszą klientką, starannie za nią zamknąłem i wróciłem na swoje miejsce. Tymczasem klamka się poruszyła i panna Blake po raz kolejny zademonstrowała nam swój kapelusz.

– Żegnam, panie Williamie Craven, przynajmniej na dwa lata, a gdybyśmy się już więcej nie zobaczyli, niechże Bóg ma pana w swojej opiece, gdyż wobec mnie i tej biedaczyny, którą nie ma się kto zaopiekować, okazał się pan prawdziwym przyjacielem.

I zanim pan Craven zdążył zareagować, po pannie Blake nie było już ani śladu.

– Ciekawe – zastanowiłem się na głos – czy istotnie zobaczymy ją dopiero za dwa lata?

– Nie, góra za pół roku – rzekł szef. – Coś jest nie w porządku z tym domem.

– Chyba pan nie podejrzewa, że tam straszy? – odważyłem się spytać.

– Oczywiście, że nie – odparł z irytacją pan Craven. – Natomiast sądzę, że jeśli ktoś zabiega o to, aby dom stał pusty, świetnie mu się to udaje.

Pytanie, które następnie zadałem, mogło wydać się bez związku, chociaż wynikło z całego ciągu moich myśli:

– Czy myśli pan, że panna Elmsdale jest istotnie taka piękna?

– Owszem, jest piękna, ale nie tak jak jej matka – usłyszałem w odpowiedzi.

No proszę: i oto dwie stare historie w jednym zdaniu! Szef kochał matkę, a nie kochał córki. Matkę widział jeszcze w czasach swej upojnej młodości, skoro jednak czas upłynął, nie potrafił ujrzeć córki w tym samym blasku. Ta w wiośnie swych lat mogła zdać się innym oczom anielsko piękna, ale nie mógł jej takiej już ujrzeć pan Craven.

Jeśli uroda niszczeje, jak od wieków powtarzają ludzie, powinna już dawno całkiem zwietrzeć. Uroda jednak trwa, smutny starcze, ale oczy masz zbyt już wymęczone, aby ją dostrzec. Uroda, wdzięk, radosne dźwięczne głosy, promienne uśmiechy, wszystko to, co kiedyś dogłębnie poruszało serca, przyjacielu… nasze, moje i twoje… wszystko to zwiędło, oziębło i zamarło.

2. Śledztwo koronera

Historię tę poznałem wprawdzie później, ale równie dobrze mogę ją wpleść w obecną.

Panny Blake odziedziczyły po kądzieli pewien majątek. Trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że nie było żadnej zasługi ich ojca w fakcie, iż majątek pozostał nietknięty, albowiem testament został tak skonstruowany, że ani one, ani on nie mieli prawa do rozporządzania majątkiem w inny sposób niż korzystanie raz na pół roku z atrakcyjnych dywidend.

Matka zmarła pierwsza, niedługo potem w jej ślady poszedł ojciec, a obie osierocone dziewczyny zyskały na wyłączność roczny dochód w wysokości stu trzydziestu funtów.

Nie był to wielki majątek, w rozmowie dano mi jednak do zrozumienia, że z takimi pieniędzmi mogłyby liczyć na całkiem dobre zamążpójście. W tych czasach, zwłaszcza w Irlandii, mężczyźni nie cenili się zbyt wysoko, zatem obie panny Blake, albo przynajmniej jedna z nich, mogłyby zaraz po końcu żałoby wyjść za: wikariusza, lekarza, konstabla czy kapitana szkunera floty państwowej.

Tyle że panny Blake mierzyły wyżej i przybyły do Anglii, gdzie, jak głosi plotka, aż się roi od zamożnych kawalerów. No cóż, przybyły, ale się zawiodły. Panna Kathleen znalazła tylko jednego adoratora, Williama Cravena, którego zalotami wzgardziła, natomiast panna Susannah nie znalazła żadnego.

Pannie Kathleen marzył się jakiś markiz lub też earl – o księciu, a zwłaszcza o księciu monarszej krwi nie mogło wówczas być mowy – a zgodnie z jej irlandzkimi miarami nawet prawnik wydawał się marnym zamiennikiem. Dlatego też lekce sobie ważyła zabiegi adwokata, podczas gdy członkowie rodów królewskich i książęta żenili się z równymi lub niemal równymi sobie.

I wtedy nadszedł straszliwy dzień, gdy Kathleen oraz Susannah dowiedziały się, że zostały bez pensa przy duszy, gdyż powiernik oszukał je – podobnie jak inne osoby – tak dokładnie, że roztrwonił wręcz cały kapitał.

Próbowały dawać lekcje, tyle że w rzeczywistości nie potrafiły uczyć czegokolwiek. Usiłowały założyć pensjonat, ale lokatorzy buntowali się przeciw nieporządkowi i niepunktualności.

Starsza z sióstr wykazywała więcej energii i stanowczości, młodsza była bardziej urodziwa i ugodowa. Biznes jednak to biznes, brak lokatorów to brak lokatorów, więc panny Blake bliskie już były publicznej żebraniny, gdy pan Elmsdale oświadczył się Kathleen i został przyjęty.

William Craven, który już właściwie należał do rodziny, poprowadził pannę młodą do ołtarza i zajął się interesami pana Elmsdale,a.

Niewykluczone, że gdyby małżeństwo pani Elms­dale było szczęśliwe, pan Craven szybko zapomniał­by o swej dawnej miłości. Gdy chodzi o stadło małżeńskie, mniej wyczuleni jesteśmy na sukcesy, a bardziej na niepowodzenia. Panna Blake wydobyła wprawdzie pana Elmsdale,a ze stanu kawalerskiego, ale opłaciła to głębokim rozczarowaniem. Rychło zorientowała się, iż czekające ją życie nawet w najlepszym przypadku bardzo będzie odbiegać od tego, co mógłby zapewnić ukochanej wymarzony książę. I ani myślała ukrywać swego rozgoryczenia wyrokami Opatrzności.

Pan Craven, widząc, jak Elmsdale odnosi się do klientów, współczuł jego żonie. Być może, gdyby zobaczył, jak ona odnosi się do męża, pożałowałby raczej jego, nigdy jednak tego nie ujrzał, gdyż kobiety potrafią być wspaniałymi blagierkami.

Mamy zatem Elmsdale,a, niskiego, rumianego prostaka, niestroniącego od plugastw, niespecjalnie pracowitego, człowieka szczerze i zasłużenie nieznoszonego przez wszystkich dookoła, a przecież mowa o człowieku, który był w stanie z całego serca pokochać kobietę, a gdyby trafił na taką, która by jemu odpłaciła miłością, zapewniłby jej raj na ziemi.

Niejeden twierdził, że nie zasłużył sobie na raj wieczysty, najczęściej jednak byli to jego dłużnicy, a poza tym… cóż… to sprawa między nim i Bogiem. Gdyby natomiast zająć się sprawami między nim i małżonką, trzeba przyznać, że jeśli nie liczyć tego, iż jego namiętna, bezinteresowna miłość do kobiety myślącej tylko i wyłącznie o sobie, nieco wygładziła i uszlachetniła jego naturę, ta w najmniejszym stopniu mu nie pomogła kroczyć tą zbawienną drogą.

Cóż, nikt wtedy nie mógł tego wiedzieć, zatem pan Craven, bohater mej opowieści, w sposób naturalny skłaniał się do tego, aby myśleć o Elmsdale,u w jak najgorszych kategoriach.

Z jednej strony, widział go tak jak inni, a zwłaszcza jego pracownicy i klienci, z drugiej zaś, ją widział taką, jaką prezentowała się innym, zwłaszcza obcym, a więc: piękną, bez najmniejszej skazy, kruchą, obdarzoną nie tylko melodyjnym głosem tak urzekającym u każdej kobiety, a zwłaszcza Irlandki, ale też łagodną twarzą pełną współczucia, nawet gdy o nie się nie zabiegało. Na dodatek miała minę męczennicy, a zachowanie – udręczonej świętej.

Każdy, kto widział tę parę, mówił: „Jak mogło do tego dojść, że tak słodka istotka poślubiła takiego gbura?!”. Tyle że pan Elmsdale nie był dla swojej żony gburem: on ją uwielbiał. Co prawda, komuś innemu mogłoby zbraknąć cierpliwości w obliczu samolubstwa, burkliwości, kiepskiego zdrowia, jak również przejawów drażliwego, rozkapryszonego charakteru, tymczasem wszystko to czyniło Kathleen jeszcze bliższą sercu męża.

Nieustannie dawała mu odczuć, o ile jest od niej gorszy pod każdym względem, a także jak strasznie się upodliła, zgadzając się zostać jego żoną, on jednak spokojnie akceptował jej oceny i powtarzał z pokorą wręcz wzruszającą w swej prostocie:

– Wiem, Kathleen, że nie zasłużyłem na ciebie, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, abyś była szczęśliwa!

To dla niej nie szczędził wydatków, chociaż nie był rozrzutnikiem, dla niej znosił pannę Blake, dla niej nabył posiadłość, która miała się potem stać dla nas takim utrapieniem, dla niej urządził pokoje, nie zważając na koszty, on, który szydził ze wszystkich durniów zamieniających domy w przechowalnie „bezużytecznych gratów”, jak określał arcydzieła sztuki snycerskiej. To dla niej on, człowiek zupełnie nietowarzyski, do spraszanych przez nią gości uśmiechał się i traktował ich z serdecznością wolną od jakiegokolwiek naburmuszenia. To dla niej ubierał się porządnie i robił mnóstwo rzeczy zupełnie niezgodnych z jego naturą, choć jeśli zważyć na to, ile uzyskał od niej podziękowań w zamian za wyświadczane jej dobro, równie dobrze mógłby robić wszystko po swojemu i troszczyć się tylko o samego siebie.

Gdyby pan Elmsdale pięć razy w tygodniu wracał do domu pijany, bił żonę, nie zaspokajał jej podstawowych potrzeb życiowych, portmonetkę utrzymując w stanie chronicznej pustki, byłaby może niezwykle wdzięczna za każde doraźne miłe słowo czy przypadkowy uśmiech. Kiedy jednak rzeczy miały się tak, jak się miały, Kathleen nie odczuwała ani odrobiny wdzięczności za uwielbienie, tyleż piękne, co nieczęsto spotykane, i tylko wylegiwała się na swej wykwintnej sofie w charakterze męczennicy.

Większość pozę tę uważała za rzeczywistość i współczuła biedaczce. Panna Blake, cudownie niepomna, z jakiego stanu nędzy wydobyły ją i jej siostrę oświadczyny pana Elmsdale,a, niestrudzenie powtarzała:

– Katty złożyła siebie w ofierze, a ten cały pan Elmsdale nie był godzien nawet jej butów wiązać.

Wielkodusznie przyznawała, że nieszczęśnik robił, co mógł, tyle że w jej opinii nieszczęśnik był po prostu kanalią.

– To nie jego wina, lecz nieszczęście – powtarzała do znudzenia – że w zestawieniu z nią jest ledwie marnym pyłkiem. Nic nie poradzi na to, jaki się urodził, jak musiał wiecznie szarpać się z losem, poprzez ten swój biznesik, interesik czy jakkolwiek to coś właściwie można by nazwać. Cóż może poradzić na to, iż życie poskąpiło mu godnych uwagi rodziców, a w rodzinie przez cały czas jej istnienia nie pojawił się żaden dżentelmen ani żadna dama. Nie, nie winię go za to wszystko, ale jakież to trudne dla Kathleen, która wzrastała w najlepszym irlandzkim towarzystwie i do niego nawykła, a warto wiedzieć, że nawet najlepsze towarzystwo angielskie nie może się z nim równać.

Zdarzały się wprawdzie osoby, które twierdziły, że skoro pani Elmsdale potrafiła znieść towarzystwo siostry, to także bez większego trudu powinna była ścierpieć drobne niedostatki męża w zakresie znajomości zasad gramatyki czy etykiety towarzyskiej. Niektórzy nawet posuwali się do ukradkowych sugestii, że o ile on przekręcał pewne głoski, panna Blake nie miała litości dla żadnych. Na szczęście zrzędy takie były w mniejszości.

Pani Elmsdale była piękną męczennicą, pan Elmsdale zaś bydlakiem bez żadnych perspektyw na to, aby zostać księciem. Z kolei panna Blake stanowiła przykład siostrzanej miłości, a jeśli zachowywała się poniekąd ekscentrycznie, a wymowę potrafiła mieć bulwersującą… Cóż, pozwolimy sobie zauważyć, że daje się to zauważyć u wielu Irlandczyków niezaliczanych do najwyższych sfer.

Natomiast tarapaty z wymową panny Blake miały zupełnie odmienny charakter od analogicznych zmagań jej szwagra, w których nieodmiennie prze-grywał.

Otóż panna Blake nastawała na biedaka, aby wymawiał swe nazwisko z odpowiednią godnością, on zaś usiłując sprostać tym wymogom, zaczynał się jąkać i zacinać, aż w końcu milkł skonfundowany.

Słyszałem, że panna Blake wybornie naśladowała jego wpadki, ale nie było mi dane tego wysłuchać, na długo bowiem przed początkiem tej opowieści przeniósł się do krainy, w której różnice językowe niewielkie już mają znaczenie.

Jedyny syn drobnego murarza, któremu udało się zostawić w spadku rodzinie kilkaset funtów, potem pracujący jako sekretarz większego przedsiębiorcy, wystarczająco dużo napatrzył się na budowie, aby więcej cegłami i cementem nie brudzić sobie rąk. Być może przekonał się, że z pożyczek można wyciągnąć całkiem niezły procent. Z uwagi na fakt, iż pośród dawnych znajomych ojca najpewniej nie brakło spekulantów zainteresowanych szybkim zyskiem, którzy proponowali bardzo korzystne warunki pożyczki, Elmsdale mógł czuć pokusę, aby na stałe poświęcić się zajęciu, o którym panna Blake wyrażała się z taką pogardą.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Aluzja do: W. Szekspir, Henryk IV, cz. I, akt IV, scena 4.