Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Ten strażak dobrze pamięta, że nie znosił pani weterynarz, kiedy byli nastolatkami.
Cezary to najmłodszy chłopak z rodzeństwa Machów. W dodatku jedyny strażak w rodzinie. Teraz musi przygotować się na dosyć trudny okres w swoim życiu, ponieważ do miasteczka wraca jego była narzeczona – i to z nowym facetem. Cezary próbuje poradzić sobie z uczuciami, których nie do końca rozumie. Jego uwagę od zaistniałej sytuacji odwraca jednak kotka Nalewka, którą kiedyś uratował podczas służby, a potem przygarnął.
Okazuje się, że Nalewka toleruje tylko jedną panią weterynarz w mieście – Maję Maj. Natomiast Czarek nie znosi tej dziewczyny: nazywa ją zołzą i stara się unikać jak ognia.
Znają się od podstawówki, a ich niechęć pomimo upływu lat się nie zmieniła. W końcu Czarek wpada na pomysł, by wykorzystać tę nienawiść dla własnych celów. Postanawia zaproponować Mai pewien układ…
Nic nie jest w stanie sprawić, żeby ta dwójka się dogadała. A już na pewno nie złośliwa kotka, prawda?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©
Magdalena Szponar
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2024
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
All rights reserved
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Katarzyna Chybińska
Edyta Giersz
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-364-1
Nazywałem się Cezary Mach.
Moje nazwisko zobowiązywało.
Żaden Mach nigdy nie zrezygnowałby z tego, co kocha.
Żaden.
Nie mogę stać się wyjątkiem, prawda?
Maja
Parę miesięcy wcześniej
Cezary Mach miał pecha.
Serio. Miał pecha, że trafił do mnie w najmniej odpowiednim momencie. Po pierwsze – byłam zła, ponieważ właśnie rozstałam się z kolejnym facetem. Kolejnym, który nie znał definicji słowa „wierność” – może ostatecznie ja też miałam tego cholernego pecha, że wciąż trafiałam na wszelakich dupków. Po drugie, dostałam miesiączkę. Bolała mnie głowa. Brzuch. Plecy. Dusza. Jednym słowem – wszystko. Po trzecie, no naprawdę? Jak można być takim kretynem…
– Zjadła coś – poinformował mnie, wciskając mi w dłonie przeraźliwie piszczącą apatyczną czarną kotkę.
– Zjadła coś? – powtórzyłam jak ostatnia idiotka, unosząc brew.
Bardzo konkretna wiadomość, pomyślałam.
Byłam weterynarzem. Kochałam ten zawód i kochałam zwierzęta. A teraz, kiedy właśnie miałam wychodzić z kliniki – jedynej w tym mieście czynnej do dwudziestej drugiej – przyszedł do niej właśnie on.
Cezary Mach.
Legenda naszej podłej mieściny, a może i całej Polski. Strażak. Bohater, który… parę lat temu uratował dziewczynkę. I tak się składało, że ową dziewczynką była moja siostra. Nie miałam pojęcia, czy teraz o tym pamiętał. W końcu taki bohater ratuje kogoś średnio co trzy dni (czyli tak, jak wypada mu służba). Gdy doszło do pożaru, byłam na studiach. Przyjechałam najszybciej, jak to możliwe, i dowiedziałam się, że jakiś strażak wyniósł Rozalkę na rękach z płonącego domu. Mojego domu. Dzisiaj Rozalia to już upierdliwa nastolatka każąca się nazywać Różą, a ja… no cóż, kochałam ją nad życie.
Jakby tego wszystkiego było mało… moi rodzice i jego rodzice mieszkali dość blisko siebie. Nigdy nie należałam do słynnej paczki rodzeństwa Mach, ale kręciłam się wokół, w końcu ja, Czarek i Dalia chodziliśmy do jednej klasy w podstawówce.
Później nasze drogi się rozeszły, ale przecież wciąż słyszałam o słynnym szatynie z oliwkowymi oczami. Gdyby istniała sprawiedliwość na tym świecie, Cezary miałby rude włosy jak jego bliźniaczka. Chociaż tyle…
Jednak to nie jego włosy czy oczy stanowiły problem, a… cały Czarek. Ten obłędnie, nieprzyzwoicie seksowny facet. Kwintesencja odwagi i pierwotnej męskiej siły.
– Co konkretnie zjadła? – zapytałam, wziąwszy głęboki wdech.
I przy okazji zaciągnęłam się tym irytująco przyjemnym zapachem.
Czułam się źle. Marzyłam jedynie o małym drinku, ciepłym kocu i futerku Bimberka – mojego kocura z odzysku, jak lubiłam go nazywać.
Kiedy patrzyłam w oczy kotki, wiedziałam jednak, że nie mogę zostawić tego maleństwa na pastwę losu. Albo pastwę tego idioty… Nie, kiedy wtulała się we mnie i tak ufnie na mnie patrzyła.
– Mleko – usłyszałam.
Mleko?
Moja brew powędrowała jeszcze wyżej.
– Nie sądzę, by mleko mogło jej zaszkodzić – powiedziałam bardziej do siebie niż do przystojniaka przede mną.
– Nie oczekuję od ciebie sądów tylko działania – warknął Cezary tuż za moimi plecami, bo właśnie odwróciłam się, żeby wejść do gabinetu.
Że co, proszę?!
Coś w moim żołądku zawiązało się w ciasny supeł. Nerwy. Wiedziałam, że to one. Nie za dobrze sobie z nimi radziłam, czasami zdenerwowanie powodowało, że wybuchałam i niszczyłam wszystko wokół. A czasami po prostu zamykałam się w czterech ścianach mojego pokoju i łkałam do poduszki. Cóż, byłam kobietą. To wiele tłumaczyło, prawda?
Zignorowałam ten durny komentarz, po prostu postawiłam kotkę na stole i poprosiłam, by przystojniak ją przytrzymał. Zrobił to, choć widziałam wyraźnie, że chciałby znaleźć się wszędzie tylko nie tutaj. Cholera, co z nim było nie tak? W końcu to jego kotka, tak?
Bez pełnego obrazu sytuacji mogłam niewiele zrobić, jeśli nie chciałam jej jeszcze bardziej zaszkodzić. Zaczęłam więc drążyć.
– Musisz mi powiedzieć prawdę – mruknęłam, przejmując czarną kulkę, kiedy na dłoniach miałam już rękawiczki.
Mach zrobił się czerwony. Od razu wiedziałam, że coś jest nie tak. Strzelał oczami na boki, jakby się czegoś… wstydził?
– Nie wiem, czy mam zrobić USG? Czy mogę podać leki? Czy może będzie konieczna operacja, na którą, szczerze mówiąc, dzisiaj nie mam siły…
– Operacja? – mruknął, a jego grdyka zafalowała gwałtownie, gdy przełknął ślinę.
Przez ułamek sekundy nie umiałam oderwać od niej wzroku.
– Jeśli to jakieś ciało obce…
– To nie jest żadne ciało – warknął – …obce.
I znów uniosłam brwi.
Dobra. Może i bohater, ale najwyraźniej też dupek.
– Co zjadła… – zaczęłam, zawieszając głos, by poznać imię kotki.
– Nalewka.
Parsknęłabym śmiechem, gdyby osobnik przede mną nie zaczął mnie tak bardzo denerwować. Nalewka. Dobre. A myślałam, że tylko ja mam dziwny gust do zwierzęcych imion.
Drobna anegdota: miałam w życiu cztery koty. Browar, Rum (to było dość kłopotliwe, bo wszyscy szybko zaczęli wołać na niego Rumun), Gin i… Bimber.
No cóż, nie oceniajcie, okej?
– Co zjadła Nalewka? – powtórzyłam, opanowując się w ułamku chwili.
– Mleko.
Poprawka: uparty dupek.
– Koty radzą sobie z mlekiem. – O ile jest rozcieńczone i podawane w małej ilości. To, że te zwierzaki powinny dostawać mleko, było jedynie mitem.
– Najwyraźniej ten nie.
Prychnęłam.
Wiedziałam, że coś jest na rzeczy, ale naprawdę nie miałam ani siły, ani nastroju, by użerać się z Machem. Nawet jeśli wyglądał tak obłędnie w skórzanej kurtce i ciemnych dżinsach z przetarciami na kolanach. Nawet jeśli dostawałam palpitacji serca za każdym razem, gdy się poruszał, a poły kurtki się rozchylały, ukazując jego twardy tors obleczony jedynie białą koszulką z całkiem sporym dekoltem.
– Nie pomogę jej, jeśli nie powiesz mi prawdy – rzuciłam.
Nieprawda, pomyślałam też od razu, pomogłabym kotce, choćby nie wiem co.
Cezary odwrócił się na moment, przetarł twarz i przysięgam, powiedział coś w stylu: „Co za uparta baba”.
Zagotowałam się.
– Wypiła śmietanę, okej?! – warknął nagle, biorąc się pod boki.
– Śmietanę – powtórzyłam, patrząc na niego jak na idiotę.
– Być może się pomyliłem – dodał, a zaczerwienienie na jego twarzy postępowało. Teraz zaczynało sięgać już uszu.
Kotka znów utkwiła we mnie wzrok. I już wiedziałam. W jej spojrzeniu wcale nie było ufności. Teraz dostrzegałam w nim niemą prośbę, bym uratowała ją przed tym idiotą będącym najwyraźniej również jej właścicielem.
Westchnęłam i odwróciłam się do szafki z lekami, mrucząc pod nosem:
– Kretyn.
– Słyszałem to!
Ups.
Nagle Mach znalazł się tuż obok mnie, przez co, gdy się odwróciłam, prawie zderzyłam się z jego twardym ciałem.
– Słyszałem to – powtórzył, patrząc na mnie wściekle.
– Co?
– Nazwałaś mnie kretynem.
Zmarszczyłam brwi. Z chęcią przyznałabym mu rację, ale jednak zależało mi na dobrej opinii w mieście. A niestety ludzie ufają strażakom, nawet jeśli ci są dupkami z przerośniętym ego.
– Jakże bym śmiała… – powiedziałam więc z uprzejmym uśmiechem, który nie sięgał oczu. Wzrokiem próbowałam go bowiem zabić.
– Jasne – prychnął.
– Ale jeśli słyszysz głosy – szepnęłam, zbliżając się odrobinę, jakbym wyjawiała mu jakiś sekret – to budynek dalej przyjmuje psychiatra.
– Jesteś…
– …wyjątkowo cierpliwa. Tak, wiem.
Jakiś dziki odgłos wyrwał się z gardła Macha i już wiedziałam, że nie zrobiłam na nim dobrego wrażenia.
Po prostu więc go ominęłam. Po cichu liczyłam, że dzięki mojej jawnej impertynencji więcej tutaj nie przyjdzie. Zbyt wiele mnie z nim łączyło, choć albo o tym nie pamiętał, albo miał to w nosie. I wolałam, by tak zostało.
Kiedy kwadrans później oddawałam mu Nalewkę, nie spojrzał na mnie ani razu. Nawet nie podziękował. Spytał jedynie, ile jest mi winien, a ja w odruchu skrajnej głupoty, odparłam, że w ramach zapłaty ma się douczyć, jak dbać o kota.
Prychnął, rzucił mi na biurko stówę i po prostu wyszedł.
Odczekałam jeszcze trochę, zanim zebrałam się, by wrócić do domu. Przez całą drogę modliłam się, by więcej nie spotkać Cezarego Macha.
W żadnych okolicznościach.
Niestety miało się okazać, że i ja, Maja Maj, miałam w życiu ogromnego pecha.
Czarek
Teraz
Ze snu wyrwał mnie natarczywy dźwięk dzwonka do drzwi. Zerwałem się nagle i od razu poczułem, że coś mokrego zalewa mój tors.
– Kurwa – warknąłem i zamrugałem, by odzyskać ostrość widzenia.
Spojrzałem na siebie. Cholera, przysnąłem na fotelu i wylałem na siebie końcówkę drinka. Pięknie. Po prostu pięknie.
Ściągając T-shirt przez głowę, podszedłem do domofonu.
– Pizza – usłyszałem, kiedy wcisnąłem odpowiedni przycisk.
Wpuściłem dostawcę i sięgnąłem po portfel, który – miałem nadzieję – wciąż tkwił w wewnętrznej kieszeni kurtki. Na szczęście był tam i po chwili mogłem już zapłacić za swój dzisiejszy obiad.
Odebrałem dużą pepperoni i zamknąłem drzwi stopą, nawet nie żegnając się z młodym chłopakiem, który z pewnością nawet nie zwrócił na to uwagi.
Chciałem ruszyć ku wyspie, ale widok, jaki ujrzałem przed sobą, gdy uniosłem głowę znad pudełka, po którym przesuwał się sos, sprawił, że zastygłem w pół kroku.
– Nawet się, kurwa, nie waż – wysyczałem niskim i złowieszczym tonem, ale moja kotka jak zwykle nic sobie z tego nie zrobiła.
Wpatrywała się we mnie i oblizywała łapkę. To samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie fakt, że siedziała tuż obok butelki whisky. Otwartej. Prawie pełnej. Stojącej na wyspie w części kuchennej mojego salonu. Wyspie otoczonej płytkami.
Wyobraziłem sobie ciąg wydarzeń i przełknąłem ślinę.
– Nalewka, tata nie żartuje – wychrypiałem.
I tak, nigdy bym się przed nikim nie przyznał, że nazywam się ojcem kota. Przenigdy.
Jak na zwolnionym filmie obserwowałem ruchy tego durnego zwierzaka. Najpierw wręcz subtelnie dotknęła czarną łapą butelkę, potem machnęła ogonem, a następnie…
– Ty wstrętny pomiocie szatana, przysięgam, że…
Huk rozbijającego się szkła rozszedł się echem po całym mieszkaniu.
– Zabiję cię. Przysięgam, że kiedyś cię zabiję.
Nalewka nic sobie nie zrobiła z moich gróźb, po prostu się przeciągnęła, ziewnęła i zeskoczyła z wyspy wprost na stołek, z niego na fotel, z fotela na kanapę i ostatecznie skończyła na parapecie, na którym wyłożyła się w promieniach jesiennego słońca.
Westchnąłem, obserwując, jak ruda ciecz rozpływa się między odłamkami szkła.
Ostatecznie musiałem przyznać, że ten wstrętny kot miał rację. Wystarczająco wiele dni spędziłem na rozpijaniu się i myśleniu o tym, co straciłem i już nie odzyskam.
Trzeba się wziąć w garść.
Nawet jeśli zmusza mnie do tego cholerny kot.
Zanim posprzątałem mieszkanie (przy okazji ogarnąłem resztę syfu, którego narobiłem w ostatnich tygodniach) i wziąłem prysznic, nadszedł wieczór.
Usiadłem na fotelu, a Nalewka, ta zdradziecka szuja, wskoczyła mi na kolana. Sekundę później wybuchnąłem śmiechem.
Chryste.
Był sobotni wieczór, a ja, Czarek Mach, siedziałem z kotem na kolanach i patrzyłem, jak liście wirują za oknem.
Nigdy nie sądziłem, że upadnę tak nisko.
Jakby na potwierdzenie w tej samej chwili rozdzwonił się mój telefon. Leżał na niskim stoliku i nawet z odległości metra widziałem imię na ekranie.
– Czego chcesz, Czips? – zapytałem, odebrawszy.
– Ty i ja. Piwo. Dzisiaj – odparł.
Westchnąłem. Michał już od tygodni próbował wyciągnąć mnie z domu, a ja wciąż się przed tym broniłem. Nie byłem w stanie latać po mieście, skoro prawie na każdym kroku spotykałem ją. Chryste, nawet nie mogłem w myślach przywołać jej imienia.
A to wszystko kompletnie nie zmieniało faktu, że ona wychodziła za mąż za kogoś innego.
– Gdzie? – westchnąłem.
– No i to rozumiem! Co powiesz na Browar?
Nic nie powiem, bo było mi wszystko jedno. Miałem niebywałe szczęście spotykać Olę nawet w warzywniaku.
O, i proszę.
W moich myślach pojawiło się jej imię.
I zostawiło po sobie gorzki posmak.
W końcu przytaknąłem i powiedziałem, że widzimy się za godzinę na miejscu. Liczyłem, że akurat w ten sobotni wieczór nie spotkam tam jej. Ani nikogo innego.
Wiedziałem, że Adam i Natalia nie pojawią się na pewno, bo termin porodu wypadał lada dzień, więc mój brat dostawał kociokwiku i dosłownie nie sypiał, by być gotowym w każdej chwili. Wszyscy czekaliśmy na pojawienie się potomka. Vegas i Natka utrzymywali w tajemnicy płeć dziecka, najwyraźniej chcieli nas zaskoczyć.
Z kolei Dalia i Mikołaj dalej byli w sobie tak szaleńczo zakochani, że wydawało się to aż obrzydliwe, a teraz spędzali prawie wszystkie wolne chwile na przygotowaniach do ślubu, który miał się odbyć w… oczywiście, że w święta. Przecież to logiczne.
Bartek i Domi także trwali w swojej bańce szczęśliwości. Po wszystkich perypetiach, które przeszli, zasłużyli na chwilę spokoju.
Więc tak… głęboko liczyłem, że akurat ten sobotni wieczór spędzę w spokoju w towarzystwie piwa i mojego kumpla. To drugie nawet nie wydawało mi się konieczne. Ale skoro chciał…
Wsypałem żarcie Nalewce i pogroziłem jej palcem.
– Zachowuj się albo kupię sobie psa.
Miałem nadzieję, że ta groźba zrobiła na niej wystarczające wrażenie, bo nie chciałem po powrocie (znowu) oglądać swojego mieszkania w stanie jak po trzęsieniu ziemi.
Naprawdę… ten kot ważył może dwa kilogramy, a potrafił siać zamęt jak pieprzona pantera.
Kiedyś po prostu wypieprzę ją z domu i po kłopocie… pomyślałem i podszedłem do niej, by pocałować ją w ten czarny nosek. Zamruczała z zadowolenia, co potraktowałem jako informację, że daje mi błogosławieństwo na dzisiejsze balety.
Dwadzieścia minut później wchodziłem już do Browaru. Miasto dopiero budziło się do nocnego życia, więc nie spotkałem po drodze wielu ludzi. Co uznałem za dobry omen.
Czips czekał już przy barze. Rozsiadłem się i kiwnąłem Izce, barmance, że poproszę to, co zwykle, a następnie ściągnąłem skórzaną kurtkę i zarzuciłem ją na oparcie wysokiego krzesła.
– Co tam? – rzucił Michał, a ja wzruszyłem ramionami.
– Po staremu – mruknąłem i usłyszałem, że mój kumpel ciężko westchnął. I już wiedziałem, że za chwilę powie coś, co mnie niemiłosiernie wkurwi. – Wstrzymaj się, proszę, aż wypiję choć jednego drinka, okej? – dodałem szybko, zanim się uruchomił.
Muszę przyznać, że czekał cierpliwie.
Ale gdy tylko wziąłem ostatniego łyka, zaczęło się.
– Stary, jak długo jeszcze masz zamiar robić z siebie nieszczęśnika?
– Słucham? – Aż się zapowietrzyłem i spojrzałem na niego tak, jakbym chciał go zabić.
– Dobrze słyszałeś. Ja rozumiem, że laska cię wykiwała, choć tak naprawdę nie wiem, do czego między wami doszło, ale, cholera, ile można. Minęło już kilka miesięcy, odkąd Ola wróciła do miasta, a za parę się chajta. Odpuść już.
Zanim się odezwałem, policzyłem do dziesięciu.
– Odpuściłem – oznajmiłem. – Przecież, kurwa, za nią nie latam.
– No jeszcze tego by brakowało!
Warknąłem. Serio. Z moich ust wydostało się coś potwornie pierwotnego. Czips aż się wzdrygnął.
– Naprawdę wolałbym o niej zapomnieć, uwierz mi – przyznałem po chwili głosem niewiele głośniejszym niż szept. I poprosiłem o drugiego drinka.
– Mówiłeś komuś… o tym?
– O czym?
– O tym, co się między wami wydarzyło.
– Chryste, pewnie, że nie.
Jeszcze tego mi brakowało. Zwierzeń. Ble.
– Może poczułbyś się lepiej.
– Kto poczułby się lepiej? – usłyszałem nagle tuż za plecami głos mojej irytującej siostry.
Zacząłem jęczeć i oparłem głowę o bar. Tylko jej mi tu brakowało.
– Stawiam na to, że Cezary – dopowiedział Strażak Sam.
To przezwisko już do niego przylgnęło w naszej rodzince. Vegas okazał się nawet na tyle kreatywny, że dodawał do tego epitet, ale ja w końcu musiałem dobrze żyć z Mikim, bo służyliśmy na jednej zmianie.
– Myślę, że czas się wziąć za naszego chłopaka – stwierdziła moja siostra, kiedy Czips, zdrajca jeden, wyjaśnił jej, jak to cierpię po stracie Oli.
Wcale nie cierpiałem.
Po prostu byłem wkurwiony.
– Możecie ze mnie zejść? – jęknąłem w końcu. – Zaraz się uduszę.
– A gdyby tak nam się Czarek na nowo zakochał? – podsunął Miki, za co posłałem mu takie spojrzenie, że powinien od razu się zamknąć. Na szczęście to zrobił.
– Ej! To świetny pomysł! – krzyknęła Dalia.
– Nie, to… – próbowałem protestować, ale oni się już rozkręcili.
W ciągu chwili ustalili cały plan działania, a ja mogłem jedynie obserwować.
Wolałem tego nie słuchać. Kiedy ich zostawiałem, nawet tego nie zauważyli. Dalka po prostu wpakowała się na moje krzesło i zaczęła szczebiotać z Czipsem. Zabiję Michała, serio. Myślałem, że to mój przyjaciel, a tak perfidnie mnie zdradził.
Chodziliśmy razem do szkoły strażackiej w Poznaniu i to tam się poznaliśmy, chociaż obaj pochodzimy z Kościerzyny. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, tym bardziej że trafiliśmy na tę samą zmianę. Przed ubiegłymi świętami dołączył do nas Mikołaj, z którym od razu złapaliśmy dobry kontakt.
A teraz miałem ochotę ich wszystkich udusić.
Zgarnąłem kurtkę i skierowałem się do drzwi prowadzących do małego ogródka, który o tej porze roku już nie był wykorzystywany przez restaurację mieszczącą się w Browarze.
Stałem tam przez chwilę, odcinając się od hałasu baru wypełniającego się ludźmi. Robiło się coraz później, a ja coraz bardziej żałowałem, że w ogóle tutaj przyszedłem.
Skoro Dalia wpadła na tak durny pomysł, byłem pewien, że nic nie odwiedzie jej od realizacji. Czyli miałem totalnie przesrane.
W końcu, kiedy chłód zaczął mi się wdzierać pod kurtkę, zawróciłem do wejścia. Ledwie przekroczyłem próg, a wpadłem na jakieś dziewczyny wychodzące akurat z łazienki znajdującej się w tym samym przejściu.
– Prze… – zacząłem, ale wówczas dotarło do mnie, z kim się zderzyłem.
Jeszcze jej tu brakowało.
– Uważaj, jak chodzisz – warknąłem, licząc, że początek przeprosin nie dotarł do tej baby.
– To ty uważaj, jak się zataczasz, dupku – odpyskowała od razu, bo przecież akurat ona nie mogłaby choć raz się przymknąć.
Zmrużyłem oczy i spojrzałem z góry na najbardziej irytującą laskę na całym globie.
Maja Maj.
Cholerna pani weterynarz – jedyna, której Nalewka nie chciała zabić. A przy okazji dziewczyna sprawiająca, że miałem ochotę krzyczeć, ilekroć ją widziałem.
Serio.
W życiu nie spotkałem kogoś równie radosnego. Ona uśmiechała się dosłownie ciągle. Nawet teraz. Obrażała mnie, a na jej cholernie pełnych i czerwonych ustach igrał uśmiech.
– Wiesz co, mądrzejszy ustępuje, więc po prostu…
– Ależ proszę – przerwała mi – prostacy idą przodem.
I wskazała mi przejście do baru.
Nic z tego.
Założyłem ramiona na torsie, czując, że nagle robi mi się gorąco, choć chwilę temu zaczynałem marznąć. To wina tej upartej zołzy. Rozgrzewała mnie do czerwoności, i to wcale nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Dopiero wtedy zauważyłem, że tuż obok nas stoją dwie dziewczyny i przyglądają nam się, chichrając pod nosem. Kojarzyłem je, też chodziły z nami do podstawówki. To Kamila i Marta, przyjaciółki Majki.
Równie irytujące co ona sama.
Mimo to zmieniłem taktykę. Odwróciłem się do nich z uśmiechem i rzuciłem wesoło:
– Cześć, dziewczyny! – Podszedłem bliżej i skorzystałem z ich chwilowej dezorientacji. Pocałowałem je w policzki, na co obie zaczerwieniły się po nasadę włosów. – Kopę lat! Nie widziałem was od dawna w mieście.
– No wiesz… – bąknęła Kamila. – Studia… dopiero wróciłam.
– A ja mieszkam w Gdańsku – dodała Marta. – Przyjechałam na urodziny Majki.
Och, to ta zołza świętuje urodziny? Niebywałe. Stawiałem, że wykluła się z jaja, jak przystało na prawdziwą żmiję.
– No cóż, miło było was spotkać – zignorowałem tę informację, bo z całą pewnością nie miałem zamiaru składać życzeń Majce. W końcu nie wypadało tak oficjalnie życzyć komuś źle, a na nic miłego mnie nie stać. – Drogie panie… – Ukłoniłem się teatralnie. – I ty, zołzo… – dodałem, zerkając na Maję, która wpatrywała się we mnie z zaciśniętymi ustami, a następnie minąłem ją i wróciłem do baru w wyśmienitym humorze.
Może jednak ta noc nie pójdzie na marne, pomyślałem, bo starcia z Majką dziwnym trafem za każdym razem poprawiały mi nastrój.
Wszystko się zaczęło, gdy byliśmy dziećmi. Już wtedy nie lubiłem Mai, już wtedy była tak cholernie wesoła, że patrzenie na nią przypominało wpatrywanie się w słońce – raziło. Przez całe swoje życie nie spotkałem nikogo tak bezwarunkowo optymistycznie nastawionego do życia.
Mało tego… odnosiłem wrażenie, że Maję Maj po prostu omijają wszelkie nieszczęścia. Obracaliśmy się w tym samym towarzystwie, więc przez wszystkie lata wiedziałem, co u niej słychać. Do każdej następnej klasy zdawała z wyróżnieniem. Kiedy poszliśmy do gimnazjum, nasze drogi się rozeszły, ale słyszałem, że tam radziła sobie równie dobrze. Od czasów liceum (wybraliśmy ten sam stary, tak go nazywano, ogólniak) byłem zmuszony obserwować, jak wokół Mai kręcą się wszyscy faceci chcący ją przelecieć albo sprawić, żeby należała do nich. Zresztą dziewczyny także do siebie przyciągała, bo dosłownie każda chciała się z nią przyjaźnić.
Nazywali ją Promyczkiem.
Pasowało. Tylko dla mnie nie była promieniem słońca, a raczej śmiercionośnego lasera.
A to wszystko dlatego, że Maja Maj pałała do mnie jeszcze większą niechęcią co ja do niej. I byłem dosłownie jedynym facetem w całym mieście, którego nie lubiła.
Przyczyny nieznane. Tak po prostu było.
Mijały lata. Maja wyjechała, by studiować weterynarię, a ja wybyłem do Poznania. Wróciłem szybciej od niej, bo moja nauka trwała dwa lata, i rozpocząłem służbę.
Jak dziś pamiętam tamten dzień, kiedy zostaliśmy wezwani do pożaru domu Majów. Jechałem tam z duszą na ramieniu, modląc się, by Majki, ani zresztą nikogo, nie było w środku. Niestety na miejscu okazało się, że czekała na nas jedynie jej mama, pani Asia. Roztrzęsiona i zapłakana tłumaczyła, że jej mąż szuka Rozalki, wtedy już kilkuletniej córki. Kiedy wybuchł pożar, mała się schowała. Nie wahałem się ani przez chwilę; kiedy dowódca wydał rozkaz, wraz z Michałem weszliśmy do środka jako druga rota. Pierwsza parę sekund później wręcz siłą wyciągnęła na zewnątrz pana Jana, który szukał córki.
Później wszystko wydarzyło się dość szybko. Wraz z Czipsem znaleźliśmy Rozalkę… w szafie. Schowała się tam, zobaczywszy płomienie, gdy w nocy zeszła do kuchni napić się wody. Uratowaliśmy ją i…
No właśnie.
Później poszła fama na całą Polskę. O strażakach, którzy wyciągnęli z płomieni małą dziewczynkę. Pech chciał, że ledwie opuściliśmy dom, a zarwał się strop, więc niewiele brakowało, byśmy tam zginęli.
Ani ja, ani Czips nie czuliśmy potrzeby, żeby otrzymywać pochwały za ten czyn. To nasza praca. Tyle.
Komendant sądził inaczej. Na tej historii zbudował niezłą popularność naszej jednostce. Wystąpiliśmy nawet w Dzień Dobry TVN i to była najgorsza chwila w moim życiu.
A pewnego dnia Rozalia wraz z rodzicami przyjechała do remizy. Zaraz po tym, jak z chłopakami przygotowaliśmy zbiórkę na remont ich domu.
Maja nie przyjechała. A była wtedy w mieście.
I wcale, ale to wcale nie wziąłem sobie tego do serca.
Maja
– Cholera, on zawsze był przystojny – szczebiotała mi nad uchem Marta, a Kamila sapnęła coś, co przypominało świadczące o jej inteligencji „nooo”.
Boże, co za kretynki.
– Służba dobrze mu służy – dodała druga z nich i kiedy na nią zerknęłam, nawet mimo panującego w klubie półmroku zauważyłam, że się czerwieni.
– Dobrze posłużyłoby mu, gdyby czasami się zamknął – mruknęłam pod nosem, ale one były tak zajęte zachwycaniem się Machem, że w ogóle mnie nie usłyszały.
Wróciłyśmy do baru, ale nagle poczułam, że wcale nie chcę tutaj być. Teraz, kiedy już wiedziałam, że ten buc także tu przyszedł, miałam ochotę po prostu wrócić do Bimberka. Wiedziałam jednak, że nic z tego. W końcu miałam urodziny.
Dlatego też postanowiłam, że oleję Macha i zacznę świętować.
A jeśli mam to wszystko znieść, muszę się napić.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam.
Proces utrudniała obecność pewnego przystojnego (i pieprzonego) strażaka, który przebywał zdecydowanie zbyt blisko mnie, nawet jeśli siedział na drugim końcu baru. Odnosiłam wrażenie, że słyszę jedynie jego śmiech. Że czuję jedynie jego perfumy. Że w polu mojego widzenia jest tylko, cholera, on.
Oczywiście oznaczało to, że najzwyczajniej w świecie po prostu wariowałam. Odbiło mi na punkcie faceta, który wciąż pojawiał się w moim życiu jak jakiś bumerang.
Dlatego też piłam odrobinę za dużo. Odrobinę naciągnęłam tej nocy swoje imprezowo-alkoholowe zdolności. Nikt jednak z pewnością by mnie nie winił.
W końcu obchodziłam dwudzieste szóste urodziny, a to do czegoś zobowiązywało.
Kiedy już wprowadziłam się w odpowiedni stan, by kompletnie wyluzować, DJ akurat puścił piosenkę, która spowodowała, że zaczęłam piszczeć jak idiotka.
Zaciągnęłam dziewczyny na parkiet i śpiewałam:
– To jest do tańca kawałek!
Marta i Kami wybuchnęły śmiechem, gdy kręciłam tyłkiem okrytym kusą sukienką i darłam się na cały bar. Dość szybko wokół nas pojawiło się więcej osób. Wszyscy chyba czekali, aż znajdą się pierwsi odważni, by ruszyć do zabawy.
Wyrzucałam ręce w górę i bujałam biodrami jak rasowa tancerka. Nareszcie przydały mi się lekcje tańca, które wymyśliłam sobie, gdy byłam nastolatką.
Nie musiałyśmy czekać długo, aż obok nas pojawili się jacyś faceci. I… kurwa.
Do Marty podszedł Czarek.
Zacisnęłam szczęki, zagapiając się na nich, przez co kompletnie nie zarejestrowałam momentu, w którym moją talię oplotły czyjeś ramiona.
Zastygłam, czując czyjąś bliskość zdecydowanie… zbyt blisko. Spięłam się i zerknęłam przez ramię.
– Cześć, majowa panienko – usłyszałam przy uchu niski głos Czipsa.
Och, to tylko Michał.
– Głupek! – prychnęłam. – Wystraszyłeś mnie!
Znaliśmy się ze szkoły średniej, do której razem chodziliśmy. Później nasze drogi się rozeszły, ale wiedziałam, że on również poszedł do szkoły pożarniczej, tej samej co Czarek. Teraz pracowali razem w miejscowej straży.
Przez całe liceum nazywał mnie majową panienką. A to właśnie ja wymyśliłam jego przydomek, którego pochodzenie było oczywiste. Ten wielki facet potrafił pochłonąć kilka paczek tej niezdrowej przekąski dziennie.
– Bałaś się, że jakiś facet się do ciebie przystawia? – zaśmiał się.
– Akurat dziś nie mam ochoty się z nikim bić – prychnęłam, przypominając nam nasze lata młodości, kiedy niejednokrotnie imprezowaliśmy razem, a czasami kończyło się to dość dziwnymi akcjami.
Czips zaśmiał się, a potem złapał mnie za dłoń i nim zdołałam się spostrzec, okręcił mnie tak, że zatrzymałam się naprzeciwko niego. Potem zaczęliśmy tańczyć i wariować jak wtedy, gdy chodziliśmy wspólnie do klubów.
Kiedyś nawet próbowaliśmy się ze sobą spotykać na poważnie, ale szybko uznaliśmy, że to nie ma sensu. Nie czuliśmy do siebie tego czegoś. Śmiało jednak mogłam nazwać Michała swoim dobrym kumplem, jeśli nie przyjacielem.
Dzisiejszy wieczór w Browarze okazał się tematyczny. Nawet o tym nie wiedziałam, ale to szybko stało się jasne, kiedy DJ puszczał jeden po drugim największe hity polskiego rocka. Chłopaki Nie Płaczą śpiewał dosłownie cały parkiet. Bawiliśmy się świetnie, ale widziałam, jak Czips co chwilę zerka na kogoś za moimi plecami.
– Kogo tam widzisz, co? – zapytałam, kiedy ostatni szybki kawałek powoli się kończył, a DJ rzucił coś o tym, że zaprasza do wolnego tańca przed krótką przerwą.
– Majka, zrobisz coś dla mnie, nie? – odparł, ale kompletnie nie czekał na odpowiedź, tylko szybko pociągnął mnie kawałek dalej.
Ledwie się odwróciłam, a zobaczyłam, że tuż przede mną wyrasta… Czarek.
– Co jest? – szepnęłam, ale Michał nawet mnie nie usłyszał.
Wpatrywał się w Kamilę, a potem powiedział coś, przez co obiecałam sobie w duchu, że go zabiję, kiedy tylko nadarzy mi się pierwsza lepsza okazja.
– Odbijany!
Kamila zaśmiała się nerwowo i oblała czerwienią, a Michał jak skończony idiota po prostu mnie puścił i porwał moją przyjaciółkę w ramiona.
W tym samym czasie DJ puścił ostatni kawałek.
Chryste. To był Perfect ze swoim słynnym Niewiele Ci Mogę Dać.
Jęknęłam cicho i już chciałam się odwrócić, by zwyczajnie odejść, zignorowawszy dziwne spojrzenia posyłane mi przez Czarka, kiedy on bezceremonialne chwycił moją dłoń.
Pociągnął mnie, a ja byłam tak zaskoczona, że zachwiałam się i wpadłam wprost w jego ramiona.
Poczułam go dosłownie wszędzie. Ręce, które nagle oplotły moją talię, wypalały mi dziury w materiale czerwonej sukienki. Jego twardy tors przyciskał się do moich piersi, a ja westchnęłam cicho, gdy dotarło do mnie, jak silny musi być ten facet.
Jednak tym, co przyszpiliło mnie najmocniej, były jego oliwkowe oczy, wbite w moje, poważne i lekko chmurne, jakby ten człowiek wiecznie się dąsał.
– Nie rób scen, zołzo – wychrypiał.
Dotarło do mnie, jak wysoko muszę zadzierać głowę, by w ogóle móc spojrzeć mu w twarz. Normalni ludzie nie są aż tak wysocy, na Boga. No dobra, może przesadzałam. Może to po prostu ja byłam taka mała.
W tle leciały słowa wyśpiewywane zachrypniętym głosem Markowskiego:
Sto gorących słów, gdy na dworze mróz.
W niewyspaną noc.
Jezu.
Bezwiednie pozwoliłam, żeby Czarek ujął moje dłonie, uniósł je i zaplótł sobie na karku. Potem znów wrócił ramionami do mojej talii, a przez ten cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku.
Czułam się zahipnotyzowana.
Nie potrafiłam przestać patrzeć w te oliwkowe oczy. To okazało się silniejsze ode mnie.
Rozchyliłam usta, czując, że zaczyna mi brakować tchu.
Wokół nas wirowały pary, ale nie zwracałam na nich uwagi nawet wtedy, gdy ktoś się o mnie ocierał. Było tu ciasno, gorąco, cholernie intymnie, kiedy ten pieprzony DJ przyciemnił światła, pozostawiając tylko punktowe lampy, których światło wirowało wśród tłumu.
Zdecydowanie nie powinnam teraz czuć tego wszystkiego, co czułam, kiedy obejmował mnie cholerny Cezary Mach.
Najbardziej dziwiło mnie jednak to, że bardzo chciałam wiedzieć, dlaczego te oczy wciąż są takie smutne.
Wiedziałam o tym, co się stało. Znałam Olę z widzenia i pamiętałam, że stanowili z Czarkiem dość… wybuchową parę. Gdy jeszcze studiowałam, usłyszałam od rodziców o ich rozstaniu. Nie mogłam w to uwierzyć, przecież byli zaręczeni.
Coś czułam, że Cezary z pewnością tego nie przebolał. Co innego Olka. Przecież brała ślub w cholerne walentynki.
Piosenka się skończyła, pary wokół nas zaczęły opuszczać parkiet, a my nadal staliśmy na środku, wpatrzeni w siebie. W tle leciało coś cichszego, a ja miałam wrażenie, że cały świat zniknął.
Został tylko Czarek i ta jego zmarszczka między brwiami, którą miałam ochotę zetrzeć palcem.
– O, hej! – usłyszałam nagle tuż obok siebie czyjś głos i…
Odskoczyłam od tego faceta jak oparzona.
Gdy się odwróciłam, zobaczyłam Dalię. Nie czekała długo, po prostu rzuciła się na mnie z objęciami, ale nie umknęło mi to, jak przeskoczyła spojrzeniem między mną a swoim bratem.
– Cześć – odpowiedziałam jej słabo, kiedy w końcu się ode mnie oderwała.
Znałyśmy się dość dobrze. I wiedziałam, że ta kobieta oznaczała nadchodzące kłopoty. Każdy jej pomysł mógł się okazać totalnym szaleństwem.
– Długo się nie widziałyśmy – zaszczebiotała, choć przecież co chwilę wpadałam do jej kawiarni. – Chodź, dołącz do nas! Pogadamy, poplotkujemy.
Czarek mruknął coś tuż za mną i naprawdę miałam ochotę po prostu zrobić mu na złość.
– Wybacz, Dalka, ale jestem z dziewczynami – zaczęłam, ale weszła mi w słowo.
– One też są zaproszone do naszego stolika – zaśmiała się.
– …i świętujemy moje urodziny, więc…
– MASZ URODZINY?! – ryknęła, nie pozwalając mi skończyć.
Tylko.
– Czaro, słyszałeś?
Nie.
– Hej, ludzie, ta laska ma urodziny!
To.
– Sto lat! Sto lat!
Przymknęłam oczy, zażenowana sytuacją. Nim się obejrzałam, wszyscy, dosłownie wszyscy, zaczęli śpiewać, a mnie bardzo szybko otoczył tłumek ludzi. Jacyś pijani kolesie próbowali mnie podnieść (pewnie, żeby mną podrzucać jak cholernym workiem ziemniaków), ale pisnęłam przerażona i nawet nie zdążyłam zauważyć, kiedy to się stało, ale znalazłam się przy Czarku, który otoczył mnie ramieniem, uspokajając tym samym rozentuzjazmowany tłumek.
Chryste.
Ucieszyłam się, kiedy tuż przede mną zmaterializowała się Kamila (ta, zauważyłam tuż za nią Czipsa, który patrzył na nią jak ciele na malowane wrota). Trzymała w dłoni świeżutkiego drinka, więc podziękowałam jej samym spojrzeniem.
Tego właśnie potrzebowałam.
Wychyliłam go prawie na raz, a resztę dopiłam, kiedy DJ, najwyraźniej stwierdziwszy, że przerwa nie ma sensu, zaczął puszczać kolejne kawałki, korzystając z tego, że miał dosłownie wszystkich na parkiecie.
Bujaliśmy się do kolejnych hitów, wyśpiewując słowa znanych piosenek. Tańczyliśmy razem, obok siebie, i choć Czarek wraz z tą swoją ponurą miną wciąż krążył gdzieś blisko, odnosiłam wrażenie, że jest zbyt daleko. Jeden taniec z nim wystarczył, bym straciła rozum na tyle, by chcieć to powtórzyć.
Kiedy tylko ta myśl skrystalizowała się w mojej głowie, uznałam, że zdecydowanie potrzebowałam większej ilości alkoholu.
I mogłam jedynie mieć nadzieję, że rano tego nie pożałuję.