Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
2685 osób interesuje się tą książką
Przyjaźnili się od najmłodszych lat. Wszystkie problemy i troski wyrzucali wysoko w górę na huśtawce tuż nad rzeką. Nie wyobrażali sobie, żeby cokolwiek miało się zmienić. Obiecali sobie, że będą dla siebie już na zawsze.
Jedna noc zmienia wszystko. Przez jedną złą decyzję Kay Russel i Maddox McCrae tracą ze sobą kontakt na kilka lat. W tym czasie on spełnia największe marzenie – rozpoczyna karierę zawodowego hokeisty i dołącza do drużyny Nafciarzy. Niestety kontuzja stawia jego przyszłość pod znakiem zapytania.
Kay wraca do Edmonton i rozpoczyna studia na kierunku fizjoterapii. Przypadkowe spotkanie z bratem Maddoxa sprawia, że drogi tych dwojga znów się krzyżują, a dziewczyna proponuje Maddowi pomoc.
Wciąż jednak pozostaje między nimi wiele nierozwiązanych spraw i kilka nieodkrytych tajemnic.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 523
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Magdalena Szponar
Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025
All rights reserved· Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Katarzyna Chybińska, Wiktoria Garczewska, Natalia Szoppa
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
Projekt grafik na wewnętrzną stronę okładki: Karolina Karpińska (@unholy.confess), Monika Pałka (@bluecloud_books)
ISBN 978-83-8362-973-5 · Wydawnictwo NieZwykłe ·Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Ta książka nawet w założeniu nie miała być uroczą młodzieżówką. Nie dostaniesz w niej słodyczy, a jedynie dwie poranione osoby. Kay i Maddox mają połamane serca, nie wierzą w siebie, muszą stawiać czoła problemom, a te przygniatają ich niczym najcięższe głazy.
Na kartach Hurtless znajdziesz sceny seksu, historię radzenia sobie z traumą oraz wręcz patologiczne relacje rodzinne. Jeśli nie jesteś gotowx zmierzyć się z tym, co przeszli bohaterowie, odpuść sobie lekturę. Twój komfort psychiczny jest najważniejszy.
Pamiętaj też, że nie jesteś samx, a za każdym kolejnym zakrętem może na Ciebie czekać coś lepszego, coś naprawdę dobrego, dlatego zawsze warto iść dalej, choćby cały świat wmawiał Ci, że nie ma już nadziei. Ona zawsze jest. Czasami kryje się w jednym uśmiechu, czasami w splecionych palcach dłoni, a czasami w tych oczach wpatrzonych w Ciebie z wiarą, że dasz radę.
Bo dasz. Jesteś silniejszx, niż Ci się wydaje.
A kiedy dopadnie Cię ciężar trosk, usiądź na huśtawce i wyrzuć je wysoko, najwyżej, jak się da.
Maddox
Edmonton, 2013 r.
Say your prayers, little one. Don’t forget, my son, to include everyone.
Słyszę w tle pierwsze takty Enter Sandman Metalliki i choć płyta się zacina i pewnie dostaniemy niezłą burę za sięgnięcie po winyl pana Russela, nie żałuję.
Nie byłbym w stanie żałować niczego, kiedy gdzieś za sobą słyszę śmiech mojej najlepszej przyjaciółki, słońce grzeje mi kark, po którym od wysiłku spływa pot, a przede mną między dwoma drzewami czeka upragniony cel.
– Dawaj, McCrae, chcemy ten puchar! – dobiega mnie jej głos i zaczynam się szczerzyć jak ostatni wariat.
– Trzynaście sekund do końca trzeciej tercji! – wydzieram się. – Jordan Eberle przejmuje krążek i już pędzi przed siebie. Podaje do Taylora Halla, a ten od razu puszcza go dalej do… Maddoxa McCraea, a ten… – Biegnę dalej, a kij obija mi się o łydkę. Mimo to nie zwalniam, uderzając w piłkę z całą siłą, jaką mam. – Strzela! Strzela i swoją mocą przerywa siatkę! Niesamowite! Nafciarze wygrywają Puchar Stanleya cztery do jednego!
Z uniesionymi rękoma robię kółko wokół drzew, a gdzieś w oddali rozlegają się chichot i brawa. Śmieję się i pędzę wprost do Kay, aż opadam tuż obok niej na trawę. Dyszę wściekle ze świadomością, że muszę popracować nad kondycją, ale kompletnie mi to nie przeszkadza w tym, by dalej się śmiać.
– Ciągle kibicujesz Nafciarzom, nawet jeśli w rzeczywistości nie wygrywają – słyszę i czuję, że Kay szturcha mnie w ramię.
– Jestem lokalnym patriotą, nic na to nie poradzę. – Unoszę się na łokciu i spoglądam w jej roześmianą twarz. – I zobaczysz… Kiedy już do nich dołączę, poprowadzę ich do finałów i własnoręcznie uniosę puchar.
Uśmiecha się do mnie pięknie, a zaraz potem mówi coś, w co wierzę całym sercem, nawet jeśli mamy po dziesięć lat i siano w głowie.
– Zrobisz to, Maddy. – Pewność w jej głosie sprawia, że szczerzę się jeszcze mocniej.
– A ty będziesz tam ze mną, Kayland Russel – odpowiadam, unosząc brew, a ona jak zwykle mruży wściekle oczy, bo nie cierpi, kiedy zwracam się do niej pełnym imieniem, tak jak robi to jej ojciec. – Dobra, poprawka… – Uśmiecham się. – A ty będziesz tam ze mną, Brawurko.
Kay trzepie mnie w ramię, ale drga jej kącik ust, więc wiem, że tak naprawdę nie jest zła.
– Nie cierpię cię – mówi, a ja wybucham śmiechem i z powrotem kładę się na plecach.
– Nieprawda, Bra…
– Och, zamknij się już!
Chichram się cicho, ale po chwili się uspokajam i wypuszczam głośne westchnienie z gardła. Gdzieś za nami kończy się piosenka, a gramofon jej ojca wydaje ten specyficzny dźwięk, ale nie jest on jednak drażniący. Wręcz przeciwnie: sprawia, że czuję, jakby wszystko znalazło się na swoim miejscu.
Zerkam w bok i dostrzegam, że Kay leży wpatrzona w niebo. Jestem pewien, że lada moment jej myśli, niczym te obłoki nad nami, popłyną w zupełnie nieodpowiednie rejony – zawsze tak się dzieje, a ja zawsze ją wtedy stamtąd wyciągam.
– Dlaczego myślisz, że będę z tobą, kiedy odbierzesz Puchar Stanleya? – pyta mnie nagle.
Z pewnością czuje na sobie moje spojrzenie, jak zawsze, ale teraz na mnie nie patrzy, choć chciałbym, żeby to zrobiła. Wtedy zobaczyłaby szczerość w moich oczach.
– Bo jesteś moją przyjaciółką, Brawurko – odpowiadam pewnie. – I cokolwiek się wydarzy, zawsze nią będziesz.
– Nie znasz przyszłości, Maddy – szepcze.
– Ale znam nas. – Nie waham się ani chwili, a te słowa prawie same wypływają z mojego gardła. – I to mi wystarcza.
Na twarzy Kay błąka się uśmiech, a kiedy słońce przebija się pomiędzy chmurami, rozjaśnia jej blade policzki. W końcu odwraca głowę i spogląda na mnie tymi swoimi prawie czarnymi, lekko skośnymi oczami.
– Powiedz prawdę, McCrae – mówi cicho. – Po prostu wiesz, że ktoś będzie cię musiał poskładać i dlatego mnie potrzebujesz.
Wyszczerzam się po raz kolejny.
– Oczywiście, Brawurko, tylko o to mi chodzi – kłamię, a ona prycha pod nosem.
Chwilę później wraca do obserwowania nieba, a ja wsuwam przedramię pod głowę i przymykam oczy. Wokół nas jest cicho i spokojnie i choć wiem, że to nie potrwa wiecznie, cieszę się tym, co mam.
– Spełnimy nasze marzenia, Kay – mamroczę po jakimś czasie. – Ja doprowadzę Edmonton Oilers do finałów, a ty zostaniesz światowej sławy chirurgiem.
– Właśnie to zrobimy, Madd – odpowiada. – Bo zwycięża się siłą, a my jesteśmy silni, prawda? – dodaje cicho. Tak cicho, że ledwie ją słyszę.
– Zwycięża się siłą – powtarzam, cytując ulubioną bajkę. To właśnie dlatego zacząłem ją nazywać Brawurką i to już chyba nigdy się nie zmieni. Mimo tego sentymentu cały się spinam, bo dobrze wiem, co pobrzmiewa w jej głosie, i jak zawsze czuję wściekłość. Wściekłość, którą muszę opanować, bo jestem tylko gówniarzem i jedyne, co mogę zrobić, to zostać przy Kay, kiedy mnie potrzebuje.
Nagle czuję jej dotyk na mojej dłoni leżącej między nami. Kay splata nasze palce, a ja bezwiednie lekko zaciskam swoje.
– A jeśli ci jej zabraknie – zaczynam – to możesz wziąć trochę mojej siły.
– Wtedy nie będziesz już tym dużym i mocarnym hokeistą, Madd – śmieje się i szturcha mnie łokciem.
– Mojej siły wystarczy na nas dwoje, Brawurko – obiecuję, a gdzieś z oddali dobiega mnie trzask drzwi. – Pamiętaj o tym, dobrze?
Rozchylam powieki i zerkam w bok, by dostrzec, że Kay już wbija we mnie spojrzenie. Uśmiecha się lekko, niepewnie, a potem otwiera usta. Nie zdąży jednak nic powiedzieć, bo w tej samej chwili słyszymy niski i dudniący głos jej ojca.
– Kayland! Ile razy ci powtarzałem, że masz nie dotykać gramofonu!
Uśmiech na jej twarzy gaśnie jak zdmuchnięta zapałka, a ja zaciskam zęby, bo zupełnie nad tym nie panuję.
– Lepiej już idź.
– Jesteś tego pewna?
W jej oczach widzę, że nie, a mimo to kiwa powoli głową. Tak będzie lepiej. Wydaje mi się, że właśnie te słowa posyła mi samym spojrzeniem. Czasami nie potrzebujemy więcej, tak dobrze się znamy.
Wzdycham.
Teraz może i tak będzie lepiej.
Ale nadejdzie taki dzień, kiedy nazbieram wystarczająco dużo siły, że nie zostanę zmuszony uciekać od mojej najlepszej przyjaciółki, gdy wszyscy zrozumieją, że nic i nikt nie zdoła nas rozłączyć.
– Czasami zwycięża się rozumem, Madd – szepcze jeszcze Kay, a ja kręcę głową.
– To słowa Bójki, a nie twoje – mruczę niezadowolony, a mimo to ona posyła mi uśmiech.
Nienawidzę tego uśmiechu. Nienawidzę, że jest tak bardzo przygaszony, tak… poprawny. Właśnie tak Kay ma się uśmiechać przy ojcu – powściągliwie. A ja uwielbiam, kiedy śmieje się w głos, kiedy od tego boli ją brzuch, a z jej oczu płyną łzy.
– Zobaczymy się jutro? – pytam, choć znam odpowiedź.
Kay kiwa głową i wstaje z trawy, a ja idę w jej ślady. Za nami słychać odgłosy dobiegające z wnętrza domu i gdy zerkam za siebie, widzę, że moja najlepsza przyjaciółka wchodzi do środka ze zwieszoną głową. Zaciskam zęby mocniej i podbiegam do wysokiego płotu odgradzającego domy naszych rodziców, a potem wspinam się na niego z odrobinę mniejszym wysiłkiem niż kiedyś. Nigdy nie przyznałbym się Kay, że ćwiczę podciąganie tylko po to, by móc uciekać z jej podwórka i wracać na nie sprawniej i szybciej.
Nigdy nie przyznałem się jej do wielu rzeczy.
Ale mamy przed sobą całe życie, a ja w końcu znajdę sposób, by jej ojciec zaczął mnie akceptować. W końcu zasłużę na jego przychylność.
Bo nikt i nic nie może sprawić, że ja i Kay przestaniemy się przyjaźnić.
Maddox
– Nikt i nic nie może sprawić, że przestaniemy się przyjaźnić – bełkocze Micah, a ja zastygam na moment, rażony wspomnieniem, o którym zdecydowanie nie powinienem myśleć.
Nie dzisiaj.
I jeśli mam być szczery – nie… kiedykolwiek.
Poprawiam chwyt w pasie, żeby ten głąb nie osunął się na chodnik, chociaż szczerze mówiąc, jemu się to należy. Gdyby obił sobie tę piękną mordę, ja rzadziej musiałbym go zgarniać z imprez. I nie zmuszałby mnie, abym grał jego skrzydłowego podczas większości z nich. I wysłuchiwał jego pieprzonej gadki na podryw, bo od niej chce mi się wymiotować.
Tak, rozbicie Micah Cohena o chodnik zdecydowanie byłoby dobrym rozwiązaniem.
Gdybym nie kochał tego kretyna jak własnego brata.
– Zamiast pieprzyć od rzeczy, trochę byś mi pomógł – stękam, bo może i jestem dużym skurczybykiem, ale kumpel prawie mi dorównuje, a moje kolano… cóż, nie kolanuje tak, jak powinno.
– Chciałem pieprzyć, to mi nie pozwoliłeś – marudzi, ale brzmi to bardziej jak „siałem przyć, tomini powaliłyś”.
W następnej chwili totalnie przestaje współpracować, bo sięga rękoma do oczu i trze je jak opętany, przez co rzeczywiście o mało go nie upuszczam.
– Jebane soczewki.
Parskam śmiechem. Micah zazwyczaj nie klnie, chyba że absolutnie wymaga tego sytuacja. Na co dzień wypowiada się tak cholernie mądrze, że wprawia ludzi w zakłopotanie, bo przecież widzą w nim tylko ładną buźkę i szerokie bary. Nikt nie dostrzega, że pod tą powierzchownością złotego chłopca i playboya w jednym facet jest tak naprawdę wrażliwcem.
W końcu studiuje literaturę. I tak, to wiele wyjaśnia.
Jakimś cudem wylądowaliśmy w jednym pokoju w akademiku i obaj szybko mieliśmy dość tamtej atmosfery. Ja skupiałem się jedynie na hokeju, a Micah uwielbiał czytać w ciszy, szybko więc zdecydowaliśmy się przenieść do Elsey’s House w północnym kampusie znajdującym się w malowniczej dzielnicy Garneau. Mieliśmy stąd blisko na zajęcia, w dodatku panowały tam cisza i wygoda, a kiedy w mojego kumpla wstępował imprezowy zwierz, nie musiał tłuc się przez pół miasta, bo miasteczko akademickie znajdowało się ledwie przecznicę dalej. Razem z nami mieszkało jeszcze dwóch kumpli, ale oni spędzali wakacje u rodziny, nie to co my.
Ani ja, ani Micah nie tęskniliśmy za domem.
Jeśli chodziło o mnie, to przestałem go odwiedzać cztery lata temu. Wtedy przebywanie na Windermere Drive straciło jakikolwiek sens.
Moje warunki mieszkaniowe stanowiły w tej chwili rozwiązanie idealne. Oprócz tych wszystkich momentów, kiedy musiałem zgarniać pijanego przyjaciela z kolejnej popijawy.
Mogłem co prawda zamieszkać z moim bratem Atticusem w jego apartamentowcu w Downtown – zresztą kumple z jego kapeli rzeczywiście myślą, że to także moje mieszkanie, bo często mnie tam widują, a ja nie mam ochoty wyprowadzać ich z błędu – ale śródmieście za bardzo mnie przytłaczało, by spędzać tam każdy wieczór. Gwarny plac Churchilla, na którym przez cały rok odbywają się różnego rodzaju imprezy, kasyno, tętniące życiem nocne kluby i stylowe restauracje. To dla mnie zbyt wiele, nawet jeśli w tej samej dzielnicy mieściła się hala hokejowa Rogers Place.
No dobra, trochę też przytłaczała mnie obecność własnego absorbującego brata. Z dwójki rodzeństwa to ja jestem tym cichym i spokojnym, a Att? Cóż, nie bez przyczyny Faith nazwała go Zwierzakiem. Gość potrafi nieźle wymiatać zarówno na scenie, jak i poza nią, a w dodatku wokół niego wciąż kręci się rzesza fanek, bo tyle co z Gunnerem i resztą kapeli wyszli z cienia i stali się rozpoznawalnymi rockmanami.
I choć Att nadal uparcie twierdzi, że mieszkam z nim (w końcu zaadaptował mi część swojego apartamentowca), to jednak ja wolę to, co mam teraz.
Ciszę i spokój.
– Proponuję, żebyś ich nie ściągał, zanim nie dotrzemy do domu. – Odciągam dłoń Micah od jego twarzy, na co on burczy coś niezrozumiałego.
Na szczęście dochodzimy już do mojego auta, więc mogę liczyć na to, że ten kretyn nie wydłubie sobie oczu.
– Wszystko przez ciebie – słyszę, kiedy prawie wrzucam go na siedzenie pasażera.
Opieram się z westchnieniem o dach i parskam:
– Przeze mnie? Trzeba było się nie zakładać.
Wyszczerzam się, ale Micah nawet tego nie widzi, bo mości się wygodnie i przymyka oczy.
– Dupek – mamrocze pod nosem.
Kręcę głową z niedowierzaniem i zamykam ostrożnie drzwi, żeby nie odciąć mu czegoś, co jeszcze może się mu przydać. Obchodząc auto, myślę o zakładzie ustanowionym jeszcze przed draftem, że Micah wytrzyma miesiąc bez zaliczenia panienki.
Spoiler alert: nie wytrzymał.
W związku z tym musiał kupić sobie fioletowe soczewki i nosić je na imprezach przez całą resztę wakacji.
To naprawdę zabawne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że gość z wyglądu jest niepokojąco podobny do pewnego bohatera serii fantasy.
Do kolesia wzdycha połowa żeńskiej części populacji w wieku od osiemnastu do dwudziestu kilku lat, nawet jeśli nie znają tych książek. Arty z wizerunkiem tego całego księcia śmigają we wszystkich socialach, więc naprawdę niewiele osób nie wie, o kogo chodzi.
W dodatku przynajmniej kilka razy słyszałem, że co niektóre dziewczyny zwracają się do Micah imieniem owego Rhysanda.
Niezmiernie mnie to bawi, jeśli mam być szczery. Tym bardziej kiedy się okazuje, że te same laski – mające, delikatnie mówiąc, niewybredne fantazje seksualne, które Micah z przyjemnością spełnia – dostają na punkcie mojego kumpla obsesji.
Tak, oglądanie tego jest świetną rozrywką.
– To ty dzwoniłeś, głupku – przypominam mu, kiedy już siadam za kierownicę.
Nie odpowiada, a kiedy na niego zerkam, zastanawiam się, czy przypadkiem nie zasnął. Wzdycham, bo dociera do mnie, że jeśli przyjdzie mi taszczyć tego idiotę na drugie piętro naszej kamienicy, to chyba dostanę pierdolca.
Albo dostanie go moje kolano.
Odruchowo przesuwam po nim ręką i syczę cicho, czując, jak znów spuchło. Jednocześnie w moim sercu budzi się panika na myśl, że naprawdę nie mogę rozwalić sobie nogi. Nie teraz. Nie… prawdę mówiąc – nigdy.
Odpalam silnik i włączam się do ruchu, ale robię to wszystko mechanicznie, bo myślami krążę wokół jednego tematu.
Wokół hokeja.
Poświęciłem całe swoje życie, żeby znaleźć się w tym miejscu, w którym właśnie jestem. Od dziecka marzyłem, by przejść na zawodowstwo. Nie zliczę godzin spędzonych na lodzie. Nie zliczę treningów mających sprawić, że stanę się najlepszym napastnikiem, jakiego widziało NHL. Bo wciąż trenuję.
To znaczy… nie w tej chwili. Teraz pozwalam nodze odpocząć, ale czuję też, że to za mało, że nie będę gotowy na rozpoczęcie sezonu, że trener już podczas pierwszego spotkania treningowego, kiedy wyjadę na lód, zauważy, że coś jest nie tak, i stracę szansę na to, by spełnić swoje największe marzenie.
Zostały mi niecałe trzy miesiące, by coś zrobić, ale w tej chwili nie wiem nawet, co spowodowałoby, że wrócę do pełnej sprawności.
To znaczy… wiem. Wiem, że potrzebuję diagnozy, a potem zapewne fizjoterapii, ale…
Ale nikt nie weźmie do pierwszego składu chłopaka z kontuzją.
Bo to właśnie mi się przydarzyło. Pieprzona kontuzja.
Głęboko nabieram powietrza ustami, bo czuję, że jakaś niewidzialna obręcz zaciska się na moim sercu. Jednocześnie umysł projektuje mi wizje szeregu konsekwencji, które spotkają mnie, kiedy prawda wyjdzie na jaw.
Nie dostanę się do pierwszego składu Edmonton Oilers. Być może w ogóle ze mnie zrezygnują. Wszystkie lata walki o spełnienie marzenia pójdą się jebać. Stracę wsparcie programu Golden Bears and Pandas, oferowane najlepszym sportowcom University of Alberta. Pozostanie mi jedynie dokończenie studiów, ale bądźmy szczerzy, mimo wszystko kierunek coachingu i psychologii sportu nie stanowi szczytu moich ambicji. Wybrałem go tylko dlatego, żeby mieć furtkę. W końcu wielu hokeistów kończy karierę szybciej, niżby chcieli.
A niektórzy nawet jej nie zaczynają, myślę z przekąsem.
Zatrzymuję się na skrzyżowaniu z Saskatchewan Drive i czekam na zmianę świateł. Z Kasbaru do naszego mieszkanka nie jest daleko, bo to raptem niecałe pół godziny spacerem, ale kiedy tylko Micah do mnie zadzwonił, wiedziałem, że piesza wycieczka to ostatnie, co mogę od niego wymagać. Kocham mojego forda F-150 i nienawidzę jednocześnie. Uparcie powtarzam, że skradł moje serce nie jadowitym zielonym kolorem i zajebiście wielkim napisem „The Beast” na boku, a cudownym V8 pod maską i mocą prawie sześciuset koni mechanicznych. Ta miłość ma jednak gorzki posmak, bo tak naprawdę dostałem go od rodziców twierdzących, że uczucia do dzieci przelicza się w banknotach, a nie w spędzonym z nimi czasie. Ani ja, ani Atticus nigdy nie otrzymaliśmy od nich innego wsparcia niż to finansowe, niestety.
Dzisiaj jednak naprawdę nie miałem ochoty nigdzie się wybierać. Szczerze mówiąc, nie mam na nic ochoty od zakończenia lipcowego obozu szkoleniowego dla nowych zawodników Nafciarzy.
Ta, właśnie wtedy rozpieprzyłem sobie kolano, ale nie chcę nawet o tym myśleć.
Choć i tak wciąż o tym myślę, oczywiście.
W końcu docieramy do domu, a po dobrym kwadransie udaje mi się w końcu zatargać Micah do jego sypialni. Choć jego imprezowanie wkurza mnie ostatnio coraz mocniej, nie mogę zostawić tego idioty. Ostatecznie zostałem mu tylko ja.
– Stary… – mamrocze pod nosem, kiedy ściągam mu buty i wpycham go głębiej na łóżko.
Nie odpowiadam, i tak nie będzie pamiętał tej rozmowy.
– Poznałem dzisiaj zajebistą laskę – dodaje z westchnieniem i tym razem brzmi już odrobinę wyraźniej.
– Jak w każdą sobotę – mamroczę.
– Ma piękne, prawie czarne oczy – rozmarza się, a ja kręcę głową, śmiejąc się cicho.
Mój kumpel zakochuje się na każdej imprezie, więc nie potrafię brać już jego słów serio.
– Właśnie wróciła do miasta – kontynuuje, a ja zbieram się już do wyjścia. – I ma takie śmieszne zielone włosy. – Prycha pod nosem, a ja gaszę światło w jego pokoju i wychodzę na korytarz.
– Śpij, głupku – mówię jeszcze, a w tej samej chwili dociera do mnie odgłos jego chrapania.
Kieruję się do siebie, a w moich wspomnieniach bezwiednie pojawia się z pewnością inna para prawie czarnych oczu, w których odbijały się wyrzuty sumienia.
I chyba do końca życia nie zapomnę tego widoku.
Kay
Czasami, naprawdę rzadko, muszę sobie przypominać, że wszystko jest dobrze, że otaczają mnie dobrzy ludzie, że mam dach nad głową i masę szczęścia, którego innym często brakuje.
Tak, naprawdę wszystko jest dobrze, powtarzam sobie, przełykając łzy.
Nienawidzę być słaba, naprawdę nienawidzę. Myślałam, że uodporniłam się na całe zło tego świata, a wystarczyła chwila, bym zrozumiała, jak bardzo się myliłam.
Wystarczyło, że posłuchałam Susan.
Wystarczyło, że wróciłam do domu.
Stoję przed drzwiami, przez które cztery lata temu zostałam prawie wypchnięta, i nie wiem, co tutaj robię.
Powinnaś pogodzić się z przeszłością. Już nic ci nie zagraża. Oni nie mogą ci nic zrobić.
Słowa cioci, a właściwie Susan – bo prosiła, żebym tak się do niej zwracała – rozbrzmiewają w mojej głowie, ale nijak nie mogą uspokoić pędu myśli.
Wcale nie czuję się tak, jakby nic mi już nie zagrażało. Wręcz przeciwnie – odnoszę wrażenie, że oni nadal mogą zrobić ze mną, co tylko zechcą.
Unoszę dłoń, ale nie sięgam do dzwonka. Zresztą, dom spowija ciemność, więc tak naprawdę nie wierzę, że ktoś znajduje się w środku. Gdyby tutaj byli, w każdym pomieszczeniu paliłoby się światło. A przynajmniej tak to wyglądało kiedyś.
Ręka opada mi wzdłuż ciała, jakby mój umysł sam zdecydował, co powinnam zrobić.
Wzdycham i kręcę z rozczarowaniem głową.
Rozczarowaniem nad samą sobą. Naprawdę jestem beznadziejna.
Wycofuję się sprzed domu, w którym spędziłam całe dzieciństwo, i kieruję kamienną ścieżką ku ulicy. Chce mi się śmiać, bo nie dostrzegam muru niegdyś okalającego całą posiadłość.
No tak, nie musieli mnie dłużej odcinać od świata, więc się go pozbyli.
A może po prostu to sobie wmawiam, bo naprawdę łatwo przychodzi mi ocenianie innych.
Poprawka: ocenianie moich rodziców.
Oplatam się ramionami, bo mimo pełni lata owiewa mnie chłód. Obawiam się tylko, że pochodzi z mojego wnętrza, gdyż wieczór wydaje się raczej ciepły. Krótka kurtka chroni mnie przed porywami wiatru, ale nie rozgrzewa serca.
To ciekawe, że ten organ może być jednocześnie pełen szczęścia i miłości, a także przepełniony tak głębokim bólem, że to wręcz niewyobrażalne. Nie sądziłam, że to możliwe, by czuć tak wiele skrajnych emocji naraz.
Nie chciałam tego robić. Obiecałam sobie, że się do tego nie posunę, a mimo to kiedy docieram do ulicy, odwracam się, wstrzymując oddech, i spoglądam wprost na drugi budynek stojący zaraz obok mojego rodzinnego domu. Szara elewacja sprawia wrażenie nowej, w oknach panuje ciemność, a na murach co kawałek wiszą jedynie małe rozświetlone latarenki. Nie pozwalam sobie jednak dokładniej obrzucić wzrokiem tego miejsca, nie spoglądam nawet w kierunku ogrodu pełnego wspomnień i łączącego obie posiadłości. Bezwiednie kieruję wzrok na rząd czterech okien wychodzących na balkon po drugiej stronie – mój balkon. Przynajmniej kiedyś do mnie należał.
Mrugam, bo nagle oczy zasnuwa mi mgła. Coś mi podpowiada, że jego już tam nie ma, że pewnie wyniósł się dokądś, studiuje, spełnia marzenia, gra w hokeja.
Żyje.
Jest szczęśliwy.
I to dobrze.
Tego chciałam.
Odwracam się gwałtownie dokładnie w tej samej chwili, w której na osiedle skręca jakiś samochód. Światło płynące z jego reflektorów oblewa mnie całą i wiem, że nie zdołam się schować. Ktokolwiek siedzi za kierownicą, już mnie zobaczył.
A coś mi podpowiada, że nie jestem gotowa na to spotkanie, bo dobrze zdaję sobie sprawę, że nie zapuściłby się tutaj nikt obcy – w końcu te dwie posiadłości znajdują się na końcu Windermere Drive.
Rozglądam się w popłochu, kiedy sportowe czerwone autko mnie mija i wjeżdża na podjazd domu rodziny McCraeów.
Drżę cała, modląc się w duchu, by nie był to on, choć podświadomie wiem, że to niemożliwe. On nie jeździłby takim samochodem.
Minęły cztery lata, Kay, strofuję samą siebie i natychmiast krzywię się pod nosem.
Ludzie się zmieniają, nie?
Wbijam wzrok w telefon, chcąc jak najszybciej zamówić ubera. Żałuję, że nie poprosiłam, aby facet, który mnie tu przywiózł, poczekał. Z drugiej strony wzdrygam się na samo jego wspomnienie. Obleśny typ. Więcej czasu spędził na obserwowaniu mnie w lusterku niż skupianiu się na drodze.
Aplikacja powiadamia, że kierowca zjawi się tutaj za kwadrans.
– Szlag – mamroczę pod nosem.
– Kayle? – słyszę nagle wołanie i aż przymykam oczy z bólu.
Tylko jedna osoba tak mnie nazywała. I choć kiedyś robiła to ze złośliwości, to teraz wydaje mi się to wręcz pieszczotliwe.
– Att – wzdycham, odwracając się do Atticusa McCraea.
Obrzucam go uważnym spojrzeniem i stwierdzam, że przez te cztery lata zmężniał i wydoroślał, ale z pewnością nie spoważniał. Przygląda mi się wręcz psotnie, z krzywym uśmieszkiem. I mam świadomość, że właśnie nim łamie serca rzeszom nastolatek.
Tak, dobrze wiem, kim teraz jest mój niegdysiejszy sąsiad. Nie śledziłam jego historii, bo – prawdę mówiąc – dopiero od paru miesięcy zaczęłam interesować się światem, ale chyba nie ma w Kanadzie osoby, która nie słyszałaby o Guns’n’Lake.
– Nie byłem pewien, że to ty, ale… – rozkłada szeroko ramiona i śmieje się cicho – no spójrz na siebie – dodaje. – Ale wyrosłaś.
Krzywię się.
– Dzięki. – Chyba.
– Gdzie się tak długo podziewałaś? Ile minęło… trzy lata?
– Cztery – poprawiam go machinalnie, rozglądając się na boki w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy.
Szczerze? Ucieszyłabym się ze wszystkiego, co uratowałoby mnie od tej rozmowy. Meteoryt. Nawet meteoryt byłby okej.
– Cztery lata… Madd się ucieszy.
Zerkam na Atta, a ten szczerzy się od ucha do ucha.
Czyżby nie wiedział?, myślę sobie, ale zaraz potrząsam głową, jakbym chciała fizycznie wyrzucić z niej te wszystkie wątpliwości kłębiące się tam od czterech lat.
Czy uwierzył?
Czy jest szczęśliwy?
Czy mógł zrobić cokolwiek, by temu wszystkiemu zapobiec?
Czy… mnie nienawidzi?
Madd.
Imię mojego najlepszego przyjaciela w ustach jego brata brzmi obco. Dziwnie. Nie potrafię się zdecydować, co czuję, kiedy zostaje wypowiedziane.
Dla mnie Maddox McCrae zawsze był Maddym. Po prostu.
– Możesz mu nie mówić? – rzucam szybko, na co Atticus marszczy brwi.
– Że wróciłaś? – Domyśla się bez problemu, a ja kiwam powoli głową.
Nagle poważnieje. Spogląda to na mnie, to na dom za moimi plecami. W końcu cisza wydaje się zbyt ciężka, bym mogła dłużej ją znieść.
– Nie chcę kłopotów – wyjaśniam, pragnąc wypełnić słowami tę pustkę. – Wróciłam, ale mam swój świat, Att.
Chłopak robi zdziwioną minę i nagle patrzy na mnie jak na zupełnie obcą osobę. Jakbym nie spędziła połowy życia także w jego towarzystwie.
– Maddox… – Przełykam gulę w gardle, uświadamiając sobie, że wymawiam jego imię po raz pierwszy od czterech lat. – Nie rozstaliśmy się w zgodzie – dodaję ciszej i odwracam spojrzenie od ciemnych oczu, tak podobnych do tych jego brata, choć u Maddy’ego są odrobinę jaśniejsze. Wiem to. Cholera, doskonale pamiętam, ile jaśniejszych plamek brązu znalazłam w tęczówkach Maddoxa i to mnie cholernie przeraża. To, że nadal nie zapomniałam, że nadal się nie uodporniłam.
Nagle dopada mnie bolesna świadomość. Gdyby przede mną pojawił się właśnie on… Gdyby to on wysiadł z tego sportowego autka… Nie wiem, jak zniosłabym to spotkanie. Nie wiem, czy nie wykrzyczałabym mu prawdy prosto w twarz.
Nie potrafię jednak żałować powrotu do Edmonton. Nie, kiedy nie miałam gdzie się podziać, kiedy nie pozostawiono mi innego wyboru i kiedy Susan okazała się ostatnią osobą na świecie, której na mnie zależało.
– Cokolwiek was poróżniło, Kayle – odzywa się Att ostrożnie – na pewno nie sprawiło, że Madd nie chciałby wiedzieć, że wróciłaś.
Patrzę na niego przez chwilę, próbując znaleźć w głowie odpowiednie słowa, by wyrazić to, co czuję.
Nic z tego. Nie jestem w stanie.
W końcu wzdycha i przeciąga palcami po włosach, mierzwiąc je niemiłosiernie.
– Nie ma ich – oznajmia w końcu, a ja marszczę brwi. – Twoich rodziców – wyjaśnia, więc kiwam powoli głową. – Moich zresztą też, dlatego przyjechałem.
Uśmiecham się smutno.
– Niektóre rzeczy wcale się nie zmieniają, co? – szepczę, przyciskając mocniej ramiona do piersi. Odnoszę wrażenie, że chłód wdziera się nawet w moją duszę.
– Nie, nie zmieniają – potwierdza Att i obdarza mnie równie smutnym uśmiechem.
W tej samej chwili słyszę zbliżający się samochód i zerkam przez ramię, domyślając się, że to mój uber.
– Czas na mnie – wzdycham. – Cieszę się, że cię spotkałam – rzucam jeszcze, patrząc Atticusowi prosto w oczy. – No wiesz, zamiast nich. – Kiwam głową w stronę domu.
– Coś cię jednak tutaj przyprowadziło, Kayle.
Powoli przytakuję.
– Tak, ale to nic dobrego, uwierz mi.
Po tych słowach się odwracam i robię to akurat wtedy, kiedy wysłużone audi parkuje przy chodniku. Sprawdzam jeszcze tablice rejestracyjne i posyłam chłopakowi ostatni uśmiech.
– Trzymaj się, Zwierzaku.
Patrzę, jak ta wschodząca gwiazda rocka się wyszczerza i puszcza do mnie oczko.
– Jeśli chcesz, podpiszę ci koszulkę albo…
– Nie trzeba. – Parskam śmiechem i otwieram sobie drzwi auta.
– …albo załatwię bilety na koncert – kończy.
Na te słowa zastygam.
Cholera.
Dociera do mnie, że w zasadzie naprawdę mogłabym pójść na koncert. Mój pierwszy w życiu koncert.
– Ha! Widzę, że ten pomysł ci się spodobał – słyszę za sobą.
– Nie bądź taki pewny siebie, McCrae! – wołam ze śmiechem, a zanim wsiadam do auta, dobiega mnie jeszcze jego głos:
– Znajdź mnie na insta, skarbie! Załatwię ci nawet wejściówki VIP!
Totalnie nie mam zamiaru tego robić.
Chwilę później auto rusza, a ja uzmysławiam sobie, że się uśmiecham. Tak po prostu. Dociera do mnie bowiem, jak bardzo tęskniłam za tym światem. Za swoim światem. Za domem. Ale nie tym, którego budynek straszy gdzieś za mną chłodem i niedostępnością, a za tym, który tutaj sobie stworzyłam.
I choć wiem, że powrót do tamtego domu jest niemożliwy, że nie mogę już odzyskać tych utraconych ludzi, w moim sercu kiełkuje nadzieja, że być może znajdę nowy, że być może poukładam sobie ten mój kompletnie rozsypany świat.
Maddox
– Serio, stary. Chyba się zakochałem.
Prycham i kręcę głową z niedowierzaniem, wbijając wzrok w ekran telewizora. Leci na nim jakiś tutorial z YouTube’a, a chudy jak patyk koleś tłumaczy, w jaki sposób naprawić sobie rozpierdolone kolano.
– …polecam bierne ćwiczenia w zamkniętych łańcuchach kinematycznych, a najlepiej terapię manualną na tkankach miękkich, która…
Kurwa.
Wzdycham, uświadamiając sobie, że Micah nadal coś do mnie mówi. Zerkam na swoje kolano, a raczej na to, że do pełnego wyprostu brakuje mi kilku stopni. Krzywię się, bo chyba wiem, co to oznacza.
Obawiam się najgorszego.
Zerwane więzadła albo naderwane. Może coś z łąkotką. Może to i to. Nie jest najgorzej, mam prawie pełen zakres ruchu, ale… kurwa, boli. Coś w środku diabelnie kłuje, a przez to nachodzą mnie same złe myśli.
– …najważniejsze, by wzmocnić mięśnie… – kontynuuje gość z kanału dla sportowców, a ja zerkam na swoje szerokie i twarde jak stal uda.
Zaciskam zęby z irytacji. Chyba nie jestem w stanie zbudować sobie większych mięśni niż te, które już mam.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Przenoszę wzrok na Micah.
Mój kumpel siedzi za wyspą kuchenną i wciąga kolejny kawałek pizzy. Oczywiście między chwilami, kiedy pieprzy od rzeczy o tym, jak bardzo się zakochał.
– Nie – odpowiadam szczerze. – Wybacz… Odleciałem myślami.
Nie przyznałem się mu, że nabawiłem się urazu, a on i tak sam by się nie zorientował. Pewnie myśli, że w tej chwili medytuję albo robię coś równie bzdurnego. Micah nie zna się ani trochę na sporcie, a te wszystkie mięśnie zbudował na siłowni tylko po to, by pozbyć się kompleksów z dzieciństwa. Kiedyś przyznał, że nie ma pojęcia, co trenuje, po prostu słucha kuzyna, który jest trenerem personalnym.
Widzę, że przewraca oczami, ale nie marnuje czasu na fochy, tylko przełyka kęs i powtarza:
– Moja śliczna koniczynka zgodziła się na randkę, stary. – Wyszczerza się, a ja chyba zgubiłem wątek bardziej, niż sądziłem.
– Koniczynka? – Krzywię się, bo w życiu nie słyszałem bardziej absurdalnego określenia.
Kumpel jedynie kiwa głową, a ja w tej samej chwili wyciszam telewizor i skupiam na chłopaku całą uwagę.
– Opowiadaj – mamroczę.
Dociera do mnie, że Micah od ponad tygodnia się nie upił. W zasadzie od tamtej imprezy, z której musiałem go ściągać. Mówił wówczas o jakiejś lasce, ale kompletnie nie pamiętam szczegółów, w końcu ten gość ciągle mówi o laskach. Orientuję się jednak, że od tamtej pory znikał każdego wieczoru i wracał do domu o własnych siłach, co jest… przynajmniej zadziwiające.
Micah uśmiecha się ledwie kącikiem ust i wbija wzrok w kolejny kawałek pizzy. Marszczę brwi, bo w życiu nie widziałem go… takiego. Nie znamy się może jakoś przesadnie długo, ale z pewnością wystarczająco, żebym mógł ocenić jego stan.
Zabujał się.
Serio, Micah Cohen zabujał się po raz pierwszy w życiu.
– Codziennie przychodzę do baru, w którym pracuje – zaczyna – i, stary, nigdy nie spotkałem bardziej upartej laski. – Śmieje się cicho.
– No tak, mogłem się tego spodziewać. – Kręcę głową, parskając pod nosem, i wstaję z podłogi, a potem podchodzę do niego i częstuję się pizzą, na co piszczy jak dziewczyna i zabiera mi pudełko sprzed nosa. – Dupek.
– Czego mogłeś się spodziewać? I nie, nie jestem dupkiem, tylko włączył mi się tryb obrony zasobów.
– Że co? – prycham.
– Nie kradnie się pizzy przyjaciela swego i żadnej dziewczyny, która jego jest – mówi naprawdę poważnie i zaraz dodaje: – …albo jego była.
– Jasne, kumam.
– I co to ma, do cholery, znaczyć, że mogłeś się tego spodziewać? – Zupełnie mnie ignoruje, co może wydawałoby mi się zabawne, gdyby ten osioł nie zachowywał takiej powagi.
– Tego, że usidli cię ta laska, która na ciebie nie leci.
– Koniczynka na mnie leci. Bardzo. – Micah mruży oczy.
– Mhm.
– Serio. Leci na mnie jak liście na wietrze.
– Studiujesz literaturę i stać cię jedynie na tak marną metaforę?
Zanim się spostrzegę, ten kretyn rzuca we mnie nadpalonym brzegiem pizzy, i ledwie zdołam się uchylić, żeby nie dostać nim w twarz.
– Ile ty masz lat? – prycham. – Pięć?
– Spierdololo, frajerze.
Śmieję się cicho, a i Micah w końcu się wyszczerza. I za to cenię sobie naszą przyjaźń.
– To kiedy ją poznam? – pytam, a kumpel robi przerażoną minę.
– Nigdy – sapie. – Albo przynajmniej nie do chwili, kiedy przyjmie moje oświadczyny.
– Pojebało cię? Chcesz się oświadczać lasce, którą znasz tydzień? – Tym razem to ja wybałuszam oczy ze strachu.
Micah jest szalony, to fakt, ale nie sądziłem, że aż tak.
– Nie stać mnie na pierścionek, niestety. – Wzdycha teatralnie, a potem, kiedy zauważa wyraz mojej twarzy, śmieje się w głos. – Żebyś tylko mógł siebie widzieć, głąbie!
– Kretyn.
– Jasne, że nie oświadczę się jej teraz. – Przewraca oczami. – Dopiero pójdziemy na randkę, ale… – Bierze głęboki wdech i poważnieje w sekundę. – Ona jest inna, kumasz? I wcale nie chodzi o to, że spławiała mnie przez tydzień. Po prostu… sam nie wiem. Wydaje się… dojrzalsza?
– To rzeczywiście pasuje do ciebie, dzieciaku – odpowiadam poważnie, zakładając ramiona na torsie, a Micah zaciska zęby.
– Dupek.
Wybucham śmiechem, na co on celuje we mnie kolejnym rantem pizzy.
– Ani się waż! – ostrzegam go, unosząc palec. – Bo będziesz to sprzątał.
Wzdryga się co najmniej tak, jakbym podsunął mu pod nos martwego szczura. No tak, Micah nienawidzi sprzątać i myśli, że śmieci znikają z kosza w magiczny sposób. Ewentualnie wierzy w krasnoludki.
– To dlaczego nie mogę jej poznać? – dopytuję po chwili, kiedy emocje opadają, a mój kumpel nawet postanawia podzielić się ostatnim kawałkiem.
– To chyba oczywiste. – Wzrusza ramionami i widzę, że nie wie, gdzie podziać wzrok.
– No raczej nie.
– Spójrz na siebie – wzdycha. – Odbijesz mi ją w sekundę, a ja naprawdę nie chcę… Zależy mi na tym, żeby zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi.
Tym razem to ja poważnieję.
– Micah, to ty spójrz na mnie – odzywam się, a kiedy on unosi wzrok, dodaję: – Nigdy, przenigdy nie poróżni nas laska, jasne? I nigdy, przenigdy nie próbowałbym ci żadnej odbić.
Kiwa powoli głową, więc żeby nie zrobiło się zbyt poważnie, wyszczerzam się i mówię:
– No chyba że zechcesz się podzielić, bo jeśli chodzi o trójkąt, to jestem…
– Och, zamknij się, idioto!
Wybucham śmiechem, a po sekundzie Micah do mnie dołącza. Po chwili w równie magiczny sposób jak wspomniane śmieci znika z kuchni, zostawiając mnie z całym bałaganem. Zabieram się za sprzątanie, które przerywa mi odgłos mojej komórki.
Podchodzę do stolika i zauważam na ekranie imię brata.
– Co tam? – pytam, odebrawszy, i ściskam telefon między uchem a barkiem, by móc kontynuować sprzątanie.
– Impreza – odpowiada. – Skusisz się?
– U ciebie? – dociekam, wiedząc, że ma na myśli raczej wspólny wieczór z kumplami z kapeli i… Faith.
– Mhm – mamrocze i jestem niemal pewien, że jednocześnie coś przeżuwa. – Weź Micah.
– On się zakochał i pewnie nie dołączy – zauważam z przekąsem, na co Atticus śmieje się cicho.
Dobrze zna mojego przyjaciela i wie, że ten zakochuje się częściej niż Huds, basista Guns’n’Lake, wymienia struny w swojej gitarze.
Ustalamy jeszcze, że pojawię się, gdy tylko ogarnę syf w chacie, przez co Att nazywa mnie perfekcyjną panią domu, a potem się rozłączam, by chociaż wziąć prysznic. Tego popołudnia próbowałem pobiegać. Z naciskiem na „próbowałem”. Przed kontuzją mogłem zrobić kilka kilometrów bez zadyszki, a teraz po ledwie trzech czuję, jakby moje kolano zmieniło się w galaretę. W dodatku męczę się jak jakiś staruszek i pocę niczym koń po rodeo.
To naprawdę nie wróży dobrze.
A ta myśl jak zwykle sprawia, że w mojej klatce piersiowej wzbiera panika. Nie pozwalam jej jednak znaleźć ujścia, tylko zaciskam zęby i wmawiam sobie, że wszystko będzie dobrze, że odszukam wyjście z tej pojebanej sytuacji.
Kiedy jestem już gotowy, zaglądam jeszcze do Micah i zastaję go przed lustrem. Pręży się jak jakiś pieprzony model, na co prycham w głos.
– Czarna czy szara? – pyta mnie, unosząc dwie koszulki, którym przygląda się krytycznie. – Szara – decyduje sam. – W czarnej już mnie w tym tygodniu widziała. Jeszcze pomyśli, że jestem biedakiem czy coś… – Krzywi się, a ja już otwieram usta, żeby go ochrzanić, ale sam dobrze podsumowuje swoją wypowiedź: – Jestem idiotą.
Z grzeczności nie przeczę. Wiem jednak, że powtarzanie mu po raz setny tego samego niczego nie zmieni, musi sam przepracować swoje problemy, a w szczególności niskie poczucie własnej wartości, którego kompletnie nikt by się po nim nie spodziewał, patrząc na to, jak teraz wygląda. Ale tak właśnie jest, i wiedzą o tym nieliczni.
– Jedziesz ze mną do Atta? – pytam go retorycznie, na co tylko patrzy na mnie głupio. – Jasne, kumam – śmieję się, unosząc ręce. – Mam u niego przenocować?
– Jeśli chcesz… – Wzrusza ramionami i lekko się czerwieni.
Zastygam zszokowany. W każdym innym wypadku Micah by się zaśmiał, że moja obecność nie przeszkadza mu pobzykać. Zresztą niejednokrotnie przyprowadzał do domu dziewczyny, kiedy siedziałem tutaj zarówno ja, jak i nasi pozostali kumple – Callum i Beckett.
– Ale cię wzięło… – parskam w końcu, na co posyła mi głupkowaty uśmieszek.
– Żebyś, kurwa, wiedział…
Kręcę głową, życząc mu udanej nocy, a potem wychodzę z domu i kieruję się do mojej bestii. Nie zajmuje mi długo, by dojechać do śródmieścia, bo w środku lata i w środku wakacji okolice miasteczka uniwersyteckiego wydają się wymarłe. Dopiero Downtown wita mnie tłokiem i małym korkiem, ale nawet to nie psuje mi humoru. Cieszę się, że spotkam chłopaków. Odkąd ich kariera wybuchła ze zdwojoną siłą, nie mają zbyt wiele czasu na życie towarzyskie.
Parkując pod apartamentowcem, przypominam sobie całą tę drakę z Faith. Ta dziewczyna naprawdę mi się spodobała. Może nie poczułem jakichś milionów motyli w brzuchu, ale… Cholera, każdy, kto poznaje Faith Nelson, nie może oprzeć się jej urokowi. Ostatecznie się zaprzyjaźniliśmy, a ja cudem uniknąłem śmierci z rąk Gunnera. Ten chłopak totalnie dla niej przepadł, choć w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy.
Kiedy docieram na górę – w końcu to też moje mieszkanie, więc znam kod – już z korytarza słyszę donośną muzykę i głośne śmiechy. Wchodzę ze zmarszczonymi brwiami do środka i zanim zdołam cokolwiek zrobić, dopada mnie Hudson dzierżący w dłoni piwo – które przy okazji trochę na mnie wylewa – i krzyczy na całe gardło:
– Wydymaliśmy Hennesseya!
Śmieję się cicho, kompletnie nie wiedząc, o co mu chodzi.
Huds znika równie szybko, jak się pojawił, a do mnie podchodzi odrobinę bardziej trzeźwy Atticus.
– Siema, braciszku! – woła i zgarnia mnie ramieniem, a potem prowadzi do salonu, gdzie zauważam resztę ekipy.
– Co to za okazja? – pytam, wskazując podbródkiem na Hudsona.
– Zerwaliśmy kontrakt z wytwórnią i znaleźliśmy nową. – Szczerzy się. – Mało tego, właśnie zaczynamy pracę nad pierwszą płytą, a że materiał jest prawie gotowy… wyjdzie jeszcze tej jesieni.
– Gratuluję, bracie – odpowiadam, patrząc na niego z dumą, a on zbywa moje słowa machnięciem ręki.
Ta, żaden z nas nie potrafi przyjmować zainteresowania ludzi. Żaden nie potrafi radzić sobie z tym, że są na świecie osoby, którym na nas zależy.
Podchodzimy do Faith rozmawiającej właśnie z Walkerem, chłopakiem od klawiszów. Z tego, co wiem, gość ma spektrum autyzmu, ale naprawdę genialnie sobie radzi. No i jest po prostu świetnym gościem.
Pochłonięci rozmową, nie zauważają mnie, a ja przenoszę wzrok na aneks kuchenny i na stojącego tam Gunnera nalewającego do szklanek drinki. Dostrzega mnie i kiwa mi sztywno głową, na co odpowiadam tym samym gestem. Stosunki między nami są nadal napięte, ale wiem, że to z czasem się unormuje. Jestem wręcz pewien, że Faith nie pozwoli, by stało się inaczej.
– Cześć, wielkoludzie! – woła nasze słoneczko, jakbym sprowadził ją myślami.
Nawet nie wie, co ze mną robi za każdym razem, gdy używa tego określenia. Tak samo nazywała mnie kiedyś pewna dziewczyna i… Nie, nie zamierzam o tym myśleć.
Uśmiecham się szeroko, a w następnej chwili dziewczyna ląduje w moich ramionach. Mam wrażenie, że gdzieś z oddali słyszę warkot dzikiego zwierzęcia, więc zapobiegawczo odsuwam ją od siebie, na co ona już ciągnie mnie za rękę w stronę kanapy.
W międzyczasie gubię gdzieś brata, ale zaraz potem lokalizuję go przy Lake’u. Klepie go uspokajająco po plecach i pomaga mu z drinkami, a ja mogę się w całości skupić na mojej nowej najlepszej przyjaciółce.
Ta myśl, to krótkie określenie, sprawia, że o mało się nie krzywię. To trochę tak, jakbym zdradzał jedyną dziewczynę, którą kiedykolwiek nazywałem przyjaciółką. Minęło sporo czasu, a ja nadal mam trudność, by choćby w głowie przywołać jej imię.
Nikt nigdy nie zranił mnie tak mocno jak ona. A niektórych rzeczy najzwyczajniej w świecie się nie zapomina.
– Cześć, słońce – odzywam się w końcu, odsuwając od siebie nieprzyjemne wspomnienia. Siadam na kanapie i sapię, bo zapominam się na moment i zbyt gwałtownie zginam kolano.
– Jak się czujesz? – pyta mnie Faith cicho i z troską.
Ta, jej jedynej powiedziałem, że nabawiłem się kontuzji na obozie szkoleniowym.
– Cudownie – sarkam, na co ona posyła mi pobłażliwe spojrzenie. – Chujowo? – poprawiam się, na co wybucha śmiechem.
W tej samej chwili tuż przed moim nosem gwałtownie pojawia się szklanka, a ja słyszę tuż za sobą głośne:
– Pij.
Zerkam przez ramię, a Gunner pochyla się odrobinę i korzystając z tego, że podchodzą do nas także Huds i Att, syczy mi do ucha:
– I odczep się od mojej dziewczyny.
Wzdycham zniecierpliwiony.
– Zrozumiałem za pierwszym razem – fukam cicho, na co Gun uśmiecha się szeroko, ale ten uśmiech nie sięga jego oczu.
Zazdrosny skurczybyk.
Na szczęście w tej samej chwili między mnie a Faith wciska się Att i po sekundzie wszyscy zaczynają głośno rozmawiać i się przekomarzać. Wszyscy oprócz mojego brata, co każe mi przypuszczać, że coś jest na rzeczy.
W końcu nie wytrzymuję.
– Co się dzieje, stary? – pytam go, zerkając na niego z boku.
Jesteśmy do siebie dość podobni, z tym że ja jestem większy i mam jaśniejsze oczy. Poza tym już na pierwszy rzut oka widać, że łączy nas krew. Zawsze mieliśmy dobry kontakt. Przy takich rodzicach trzymanie się razem okazało się jedynym sposobem, by jakoś przetrwać dzieciństwo. Skoro w nich nie mogliśmy szukać oparcia, dawaliśmy je sobie nawzajem.
Wskoczyłbym za nim w ogień i…
– Kayle wróciła – wykrztusza. – Spotkałem ją w ubiegłą sobotę.
…albo mógłbym go w niego wepchnąć, kończę myśl, zaciskając zęby.
– I mówisz mi to dopiero teraz? – charczę.
Att wzrusza ramionami.
– Wypiłem trochę – przyznaje i posyła mi słaby uśmiech. – Gdyby nie to, pewnie w ogóle bym ci nie powiedział.
Marszczę brwi.
– Dlaczego?
– Dość wycierpiałeś przez tę dziewczynę – odpowiada bez zawahania. – Poza tym… – Milknie na moment.
– Poza tym co? – Chryste, dlaczego moje serce tak mocno wali? Odnoszę wrażenie, że zaraz zemdleję, że ściany zaciskają się wokół mnie i zaczyna mi brakować tchu.
Tylko jedno słowo robi na mnie aż takie wrażenie.
Kayland.
Kay.
– Poza tym nie chciała, żebym ci mówił – mamrocze w końcu. – Udawałem, że nie wiem, co was poróżniło…
Oczywiście, że nie chciała, powtarzam w myślach i wydaje mi się, że zalewa mnie czerwień. Głęboka, bezkresna, pełna cierpienia i furii czerwień.
Zrywam się z kanapy i bez wyjaśnienia kieruję na balkon, trzymając w dłoni szklankę z whisky. Dopiero kiedy opieram się o balustradę i kołyszę napojem, słuchając, jak lód odbija się od ścianek, pozwalam sobie na głębszy wdech.
Kay wróciła.
Wróciła i nawet nie pomyślała, by się do mnie odezwać.
Bo przecież to wcale nie tak, że cztery lata temu złamała mi serce.
Najwyraźniej wcale nie należą mi się żadne wyjaśnienia.
Przechylam szklankę naraz, decydując, że to odpowiedni moment, żeby urżnąć się w pień.
Maddox
Kompletnie nie wiem, co robię.
Wiem za to tyle, że to strasznie głupie. Mógłbym zwalić wszystko na wypity alkohol, ale chyba nie jestem aż tak pijany.
Chyba że pijany emocjami, o ile taki stan w ogóle istnieje. Nie mam pojęcia. Nie jestem dobry w uczucia, odkąd jedyna dziewczyna, którą kiedykolwiek kochałem, jedyna osoba, którą kochałem oprócz mojego brata, wyrwała mi serce.
Mogłem zostać u Atticusa. Wtedy na pewno nie wystawiłbym się na pożarcie wspomnieniom. Ale nie chciałem. Od chwili, gdy powiedział mi, że ona wróciła, nie potrafiłem usiedzieć w miejscu. Dopiero kiedy wsiadłem do taksówki i podałem kierowcy adres, zrozumiałem, że nie mogę wrócić do domu. Przecież Micah planował przyprowadzić tam tę swoją nową miłość.
Ledwie ruszyliśmy, a ja oznajmiłem:
– Zmieniłem zdanie.
Facet spojrzał na mnie dziwnie w lusterku i zmarszczył brwi.
– Chłopcze, mam nadzieję, że nie zarzygasz mi tapicerki.
Zaśmiałem się, choć wcale nie było mi do śmiechu.
– Nie jestem pijany – stwierdziłem jedynie i podałem mu zupełnie inny adres.
I tak właśnie znalazłem się tutaj. W miejscu, do którego nie zamierzałem wracać już nigdy.
Taksówkarz wysadził mnie przy Trailhead. Zapłaciłem mu sowicie i poprosiłem, żeby zaczekał.
Mam nadzieję, że wciąż zamierza tam stać, kiedy już zrobię wszystko, żeby rozdrapać stare rany.
Noc jest ciepła, ale od strony Saskatchewan River wieje chłodny wiatr i wdziera się pod poły mojej ciemnoniebieskiej kurtki bejsbolówki w barwach Nafciarzy. Wciskam dłonie w kieszenie i spuszczam wzrok. Trasę znam na pamięć, ale nie odwiedzałem tego miejsca od czterech lat, a wyrządziłem mojemu kolanu wystarczającą krzywdę i naprawdę nie chcę pogłębić sobie tego urazu. Idę ostrożnie i choć mój umysł atakują wspomnienia, nie pozwalam im wypłynąć na powierzchnię. Pewnie zrobię to tam, ale teraz… jeśli zacznę sobie przypominać te wszystkie wspólne lata, nie dotrę do Edmonton River Valley Swing.
Kiedy tu jechaliśmy, starałem się nie zwracać uwagi na mijane budowle. Wiem, że przejeżdżaliśmy obok domu, ale nie mogłem na niego spojrzeć.
Dom.
Już dawno nie nazywałem tak budynku, w którym się wychowywałem.
Wystarczyło, że usłyszałem o jej powrocie, a znów to zrobiłem, boleśnie świadomy, że tylko dzięki niej wytrzymałem tam tyle lat.
Przełykam ślinę wraz z emocjami kumulującymi się w gardle. Nie mogę się rozkleić. Ani teraz, ani w ogóle, a z jakiegoś popieprzonego powodu i tak prę do przodu, i tak wystawiam się na zalew wspomnień.
Nie jestem głupi. Słyszę głos w głowie, który woła mnie w tamto miejsce, chce, żebym stanął oko w oko z przeszłością. Coś mi szepcze, że tam być może spotkam ją, że może będzie siedziała na ławce, patrzyła na rzekę, a potem odwróci się na odgłos moich kroków i powie, że te cztery lata w ogóle się nie wydarzyły, że to tylko zły sen.
Nic z tego.
Rozumiem to, gdy tylko wychodzę spomiędzy drzew wprost na niewielką plażę. Widzę huśtawkę, teraz delikatnie się buja pod wpływem powiewu wiatru. Widzę z dala światła miasta po drugiej stronie rzeki. Małe fale burzą taflę wody, rozbijają się o kamienie rozsiane na brzegu.
Nic się tutaj nie zmieniło, a jednocześnie odnoszę wrażenie, że już nic nie jest takie samo.
Zewsząd atakuje mnie cisza, choć przecież słyszę z oddali szum miasta, chlupot wody i szelest nadbrzeżnych roślin.
Ale nie słyszę jej śmiechu.
Jej głosu.
– Kurwa – mamroczę pod nosem i zaciskam dłoń na jednym ze sznurów, na których wiszą proste trzy deski połączone w zwykłą huśtawkę.
Patrzę na drewno, ale czuję się tak, jakbym go nie widział. Przed oczami migają mi obrazy przeszłości, te niezliczone chwile, kiedy nocami uciekaliśmy pieszo z domów, kiedy potajemnie spotykaliśmy się właśnie tutaj, kiedy spędzaliśmy w tym miejscu wiele cholernie długich godzin.
Przełykam gulę w gardle, a wraz z nią ciężką tęsknotę zalewającą całe moje ciało.
Może jednak jestem aż tak pijany?
Przesuwam palcem po złotej tabliczce. Napis na niej wydaje się już odrobinę wytarty, ale nadal bez trudu rozczytuję słowa:
In Loving Memory of Sir Brandy J. Asper.
Pojawiła się na krótko przed tym, kiedy mój świat legł w gruzach, i od tamtej pory to miejsce trochę przestało być tylko naszym miejscem. Ale nie przeszkadzało nam to przychodzić tutaj nadal.
Jeszcze przed tamtymi wydarzeniami często siadała na tej huśtawce, a kiedy ją bujałem, wymyślała kolejne historie o Brandym Asperze. Nikt nie wiedział, kim on jest, ale to miejsce szybko stało się popularne. Powstał nawet specjalny hasztag #brandyslanding i tak też zaczęto nazywać ten zakątek nad rzeką. Później ktoś znalazł autora tej dedykacji, umieszczono kilka wpisów na Instagramie i wieść rozniosła się po świecie, a to miejsce odwiedzało coraz więcej osób.
Nam jednak w głowie utkwiły słowa Cory’ego Chafe’a – to on wykonał huśtawkę. „Baw się świetnie i bezpiecznie i cokolwiek robisz, nie marudź, a wysyłaj zmartwienia wysoko”.
Za każdym razem, kiedy coś nas trapiło, krzyczeliśmy w stronę rzeki, a ona spokojnie przyjmowała nasze troski. Wysyłaliśmy cały ten syf wysoko.
– Myślę, że był jego synem – słyszę nagle za sobą i, Chryste, rozpoznałbym ten głos wszędzie.
Przymykam oczy, kiedy zalewa mnie bezbrzeżna fala potwornego bólu.
– Myślę, że zachorował, a kiedy umarł, jego ojciec, Cory Chafe, zbudował tę ławkę.
Nie jestem w stanie się odwrócić. Nie mogę. Mam wrażenie, że moja dłoń przywarła do sznura. Kręci mi się w głowie, a serce wali tak mocno, jakby miało wyskoczyć z piersi.
Wyskoczyć i złożyć się u stóp Kay, która stoi właśnie za mną.
Kurwa.
Przeznaczenie?
Czy raczej podły żart losu?
Nie zawsze przychodziliśmy tutaj razem, nie zawsze się umawialiśmy, a mimo to zawsze odnajdywaliśmy drogę ku sobie, żadne z nas nigdy nie siedziało tutaj samo.
Nagle po fali bólu napływa kolejna, tak dobrze mi znana.
Wściekłość.
Zaciskam zęby i szarpię mocno huśtawką, aż ta wyrywa się do przodu, a ja cofam się o kilka kroków i obserwuję jej nierówny lot.
– Maddy… – Jej głos się łamie, jakby…
Jakby wcale nie odebrała mi tego wszystkiego, co wtedy stanowiło sens mojego życia.
Odwracam się. Nie mam wyboru. W otaczającej nas ciemności słabo widzę jej twarz, ale to ona. Wiem to. Całe moje ciało się ku niej wyrywa, jakby miało więcej pewności co do tego, co jest właściwe, niż ja.
Sam czuję tylko ból.
Nie potrafię wydobyć z siebie słowa.
Obrzucam ją uważnym spojrzeniem. Jest… piękna. Piękniejsza, niż zapamiętałem.
Kay ma na sobie obszerną i luźną kurtkę z dżinsu, zwykłe dresowe spodnie i kolorowe trampki, ale dobrze widzę, że nadal jest drobna. Nadal jest skrzatem, tym bardziej teraz, kiedy ja tak bardzo urosłem. Wpatruje się we mnie odrobinę skośnymi oczami z bólem, którego nie rozumiem. To ja cierpię. To mnie zdeptała i zniszczyła.
Potrząsam głową, by wyzbyć się tych myśli, bo jeśli tego nie zrobię, zacznę krzyczeć. Na nią, na siebie, na ten cały świat – nie wiem, ale wiem, że tych trosk nie wyślę wysoko wraz z huśtawką.
Mrugam, jakbym myślał, że dzięki temu ona zaraz zniknie. Że to tylko wytwór mojej wyobraźni, która bardzo chciałaby, żeby Kay była tutaj naprawdę.
I jest.
Stoi o parę kroków dalej i po prostu na mnie patrzy, czekając na moją reakcję. Nie mam jednak pojęcia, jak zareagować. Chcę wziąć ją w ramiona i jednocześnie stąd odejść. Chcę na nią krzyczeć i wyznać jej, że tęskniłem. Chcę pytać, czy naprawdę wyrwała mi serce, czy może jest na to wszystko jakieś racjonalne wytłumaczenie.
A mimo to po prostu milczę.
– Nie powiesz nic? – pyta, przekrzywiając odrobinę głowę jak zawsze, kiedy czuje się niepewnie.
Niektórzy brali ten gest za przejaw arogancji, jakby Kay miała się z nich wyśmiewać. Ale ona taka nie była. Nigdy nie krzywdziła innych.
Oprócz mnie.
Skrzywdziła tylko mnie.
Milczę. Naprawdę nie jestem w stanie wydusić z siebie słowa.
Jest taka sama, jak ją zapamiętałem, a jednocześnie tak bardzo się zmieniła. Wydoroślała. Już nie mam przed sobą nastolatki, lecz kobietę. Piękną, wręcz zachwycającą. Jej długie włosy układają się miękkimi falami. Są ciemne, jak kiedyś, ale zauważam też w tym marnym blasku poświatę jakiegoś jaśniejszego koloru. Chyba zieleni. Jest umalowana, zauważam to od razu, bo to jedna z nielicznych zmian, jakie w niej nastąpiły. Oprócz tego dostrzegam kolczyk w jednej z brwi i niesforną grzywkę opadającą jej na czoło po obu stronach twarzy.
Jej pełne usta drżą.
Nie chcę tego widzieć, nie chcę oglądać, jak Kay zaczyna płakać, bo sam mam ochotę się rozkleić. Przy zdrowych zmysłach trzyma mnie chyba tylko ból wykręcający mi trzewia.
Po prostu ruszam przed siebie. Nie mogę dać jej nic więcej niż tych kilka spojrzeń. Mam wrażenie, że wytrzeźwiałem w ułamku chwili.
– Maddy. – Kiedy ją mijam, łapie mnie za ramię.
Ten drobny dotyk przez materiał kurtki przypomina rażenie piorunem.
– Zostaw mnie – syczę, patrząc na nią z ukosa.
Z tak bliska jest jeszcze mniejsza, tak drobna, że musi zadrzeć głowę, żeby w ogóle móc spojrzeć mi w oczy. Otacza nas mrok, a ja nie potrafię dostrzec, gdzie zaczynają się jej tęczówki, a kończą źrenice, tak ciemne są jej oczy.
I to, co w nich widzę, sprawia, że wściekam się jeszcze bardziej.
– Naprawdę chcesz, żeby tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie? – szepcze, a jej głos wydaje się dojrzalszy, niższy, trochę ochrypły, jakby w wolnych chwilach wypijała butelki dobrego bourbonu.
– Wybacz, wciąż mam w głowie wspomnienie naszego ostatniego spotkania – cedzę słowa, ledwie rozchylając wargi, tak mocno zaciskam zęby.
– Okej, zasłużyłam na to. – Kay wzdycha i się cofa, puszczając moją rękę.
Od razu zaczynam tęsknić za jej dotykiem, przez co dociera do mnie, jakim jestem kretynem.
Ta dziewczyna zdradziła cię w najgorszy sposób, McCrae, ogarnij się.
Patrzę na nią, gdy zsuwa spojrzenie niżej, na moje zaciśnięte usta, a potem na brodę, jakby nie mogła mi spojrzeć w oczy. I pewnie właśnie tak jest.
Na jej miejscu nie odważyłbym się nawet odezwać.
– Miałaś zamiar mi powiedzieć, że wróciłaś? – wyrzucam tak nagle, że zaskakuję samego siebie.
Otwiera usta i zaraz je zamyka. Potem wzdycha ciężko i już wiem, jaka będzie odpowiedź. I nienawidzę siebie za to, że sądziłem, iż Att po prostu chciał mnie chronić i dlatego powiedział, że Kay wolała, żebym nie wiedział.
– Oczywiście, że nie miałaś takiego zamiaru – podsumowuję jej milczenie, na co ona krzywi się tak, jakbym to ja ją zranił.
– Maddy, jesteś wściekły – zaczyna, ale od razu jej przerywam.
– Wściekły? – prycham. – Nie zasługujesz na moją wściekłość, Kayland – warczę prawie, a ona zamyka oczy.
I w tej chwili nienawidzę siebie jeszcze bardziej.
Kayland.
Kurwa.
Nazwałem ją pełnym imieniem. Tak jak to robił jej pojebany ojciec.
– Przepra… – zaczynam, kapitulując, bo nie chcę być takim człowiekiem.
– Nie – wchodzi mi w słowo i znów na mnie spogląda. – Wiem, co zrobiłam, i wiem, że zasłużyłam sobie na o wiele więcej. – Jej głos drży, a oczy wypełniają się łzami. – Ale, Madd… proszę…
– Nie. – Wzdycham i tym razem to ja przymykam powieki. – Nie mogę na ciebie patrzeć – sapię. – Nie mogę słuchać twojego głosu. Nie sądziłem, że to okaże się takie trudne, ale…
Kręcę gwałtownie głową i po prostu się odwracam. Uparcie wbijam spojrzenie w ścieżkę, która mnie tu zaprowadziła. Mimo tych słów nie potrafię odejść. Coś kotwiczy mnie w tu i teraz, jakaś głupia i złudna nadzieja, nawet nie wiem na co.
Jestem takim kretynem.
– Rozumiem – dobiega mnie jej niski szept. – Ale może… może za jakiś czas pozwolisz mi…
– Tutaj nie ma czego tłumaczyć, Kay – mówię cicho.
Kay.
Jej imię w moich ustach brzmi jak najsłodsza trucizna. Wypowiedziałem je po raz pierwszy od czterech lat i odnoszę wrażenie, że zawsze już będę czuł jego smak.
– Ale zasługujesz, by wiedzieć wszystko.
Zerkam na nią. Łzy płyną po jej policzkach, ale płacze bezgłośnie. Nauczyła się tego, wychowując się w rodzinnym domu, chyba jeszcze gorszym niż mój. Wiem o niej wszystko. Ona wie o mnie wszystko.
Przyjaźniliśmy się przez całe życie.
Zakochaliśmy w sobie, a przynajmniej ja zakochałem się w niej.
A potem wyrwała mi serce, nawet nie mrugając, nawet nie poświęcając na to sekundy zastanowienia.
– Cześć, Kay – mamroczę w końcu i ruszam przed siebie, wbijając dłonie w kieszenie kurtki, zanim wpadnę na głupi pomysł, by wziąć tę zapłakaną dziewczynę w ramiona.
– Madd! – woła za mną, ale się nie odwracam.
Stać mnie jedynie na to, by przystanąć.
– Odezwę się za jakiś czas. Może… może dasz mi szansę, bym wytłumaczyła ci wszystko.
Kiwam powoli głową, ale gdyby głos nie uwiązł mi w gardle, powiedziałbym jej, że nie ma na co liczyć, że najchętniej nie oglądałbym jej nigdy więcej.
Ale wiem, że to niemożliwe.
Bo teraz, kiedy wróciła, każdy zakątek Edmonton, każda chwila spędzona w tym mieście będą mi przypominać, co straciłem.
Ruszam przed siebie, zostawiając Kay samą. Żałuję tylko, że nie mogę zrobić tego samego z tymi wszystkimi wspomnieniami, bo one teraz z pewnością nie dadzą mi żyć.