Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Świąteczna historia autorki Wbrew regułom!
Mikołaj Cichy właśnie przeniósł się do Państwowej Straży Pożarnej w Kościerzynie. Na tę decyzję wpłynęła przede wszystkim chęć bycia bliżej rodziny, która mieszka w jednej z urokliwych wsi na Kaszubach.
To właśnie w tej jednostce zaprzyjaźnia się z innym strażakiem – Cezarym Machem. I dzięki Czarkowi poznaje jego siostrę Dalię. Dziewczyna od razu wpada Mikołajowi w oko, jednak pomimo że mężczyzna jest bardzo przystojny, jest też zbyt nieśmiały, żeby wykonać pierwszy krok.
Dalia uważa, że mężczyźni pokroju Mikołaja – przystojni, i jak przynajmniej sądzi, pewni siebie – nie są stali w uczuciach. Utwierdza ją w tym przekonaniu fakt, że jej bracia zmieniają dziewczyny tak często, że ona każdą z nich nazywa „Kaśką”.
Jednak los ma dla Mikołaja i Dalii inne plany, a wszystko zaczyna się, kiedy mężczyzna zostaje zaproszony do rodzinnego domu kobiety, gdzie ma wystąpić jako Święty Mikołaj.
Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©
Magdalena Szponar
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
All rights reserved
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Wiktoria Kulak
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-229-7
Trzymacie w ręku wyjątkową dla mnie historię. Tym razem akcja dzieje się prawie obok mojego domu ;)Dlatego muszę Was uprzedzić, wszystkie zdarzenia, postaci, miejscato jedynie wymysły mojej pokręconej wyobraźni.Mam nadzieję, że Was nie zawiodę, ale…zbieżność imion i nazwisk również jest przypadkowa.Bawcie się dobrze!Wasza Magda
Dalia
– Zapomnij! – warknęłam wprost do telefonu trzymanego w dłoni.
– Siostra… – Jęczenie Czarka już na mnie nie działało.
Gdzieś od dwudziestu pięciu lat, ale nie żebym liczyła.
– Nawet nie zaczynaj! – przerwałam mu, zanim zdążył się bardziej rozwinąć.
Jego prośba była niedorzeczna! Rozumiałam wychodzenie ze strefy komfortu, by pomóc bratu, ale bez przesady, do cholery!
– Dalia – mruknął tym swoimi głosem, dzięki któremu ustawiały się do niego kolejki rozochoconych dziewcząt.
Boże, jak ja go nie cierpiałam! I kochałam jednocześnie. A, zapomniałam dodać: tak, miałam na imię Dalia, niestety. Możecie podziękować moim kreatywnym rodzicom. Nazywali swoje dzieci zgodnie z alfabetem. I tak mój najstarszy brat nosił imię na cześć biblijnego Adama (pasowało jako pierworodnemu, co nie?), drugi nazywał się Bartosz (wciąż w miarę normalnie). Potem byliśmy my: Cezary i Dalia. Cholerni bliźniacy. Na moje szczęście Czarek urodził się dwie minuty szybciej. W innym przypadku mogłam skończyć jako Cecylia. Brr. – Potrzebuję cię. Obiecałem chłopakom. No weź, mnie chyba nie odmówisz?
– Przecież właśnie to robię, kretynie!
Czarek wziął tak głęboki wdech, że prawie zobaczyłam, jak się zapowietrzył. I dobrze, niech sobie nie myśli, że spełnię jego niedorzeczną prośbę! Miałam szczęście, że akurat znajdowaliśmy się na dwóch przeciwległych krańcach miasta: on na służbie, ja w mojej cukierni. Przynajmniej nie musiałam oglądać tych jego oliwkowych oczu jak u kota ze Shreka. No chyba że spojrzę w lustro, bo wtedy zobaczyłabym takie same. Przerażająco identyczne.
– Dobra. Jeśli się zgodzisz, będę ci wisiał przysługę – powiedział w końcu.
Pojaśniało nade mną, serio. Włączyła mi się jakaś pieprzona żarówka, nie, co ja gadam, cały żyrandol!
– Jesteś tego pewien? – mruknęłam podejrzliwie.
– Tak. Obiecuję.
To było święte słowo. Skoro obiecał, dotrzyma słowa. Uśmiech rozświetlił mi twarz niczym u pieprzonego kota z Alicji w Krainie Czarów.
Oj, braciszku, nie wiesz, w co się pakujesz, pomyślałam.
– Dobra. Ogarnę wam te ciasta. A w sylwestra ty będziesz moim kierowcą. Stoi? – Od razu postawiłam swoje warunki. Musiałam kuć żelazo, póki gorące.
Czarek był na ostatniej służbie przed Wigilią, która wypadała za trzy dni. Miałam już od cholery zleceń, więc jego prośba w ogóle mi nie pasowała. Oznaczała, że będę musiała zapieprzać po godzinach, żeby się wyrobić. I to ostro. Moja cukiernio-kawiarnia przynosiła spore zyski, ale wymagała też ogromnego nakładu pracy. Było mi o tyle trudniej, że Mania (jedna z moich przyjaciółek i współpracownic jednocześnie) zaszła w ciążę. Od początku wystąpiły jakieś komplikacje, przez które nie mogła już pracować. Zostałam więc tylko ja, moja druga przyjaciółka Domi, moja mama Dorota oraz Karolina – kuzynka, która dorabiała sobie u mnie jako kelnerka i baristka. Jednym słowem – sytuacja prawie nie do ogarnięcia.
– Ale jeśli którykolwiek z twoich kumpli znów będzie do mnie startować, to nie ręczę za siebie – dodałam. – Pamiętasz, jak celnie rzucam ciastem, prawda?
Właśnie dlatego nie chciałam się zgodzić. Czarek był strażakiem, a to oznaczało, że pracuje w miejscu ociekającym testosteronem, z ludźmi, którzy mają w życiu dwa cele: zgasić jak najwięcej pożarów i rozpalić jak najwięcej dziewczyn. A ja nie cierpiałam aroganckich, pewnych siebie i zadufanych facetów. I to wszystko przez moich braci!
Serio, jeśli jesteś jedyną siostrą trzech mężczyzn, możesz po pewnym czasie mieć dość wszystkich reprezentantów tego gatunku. Zresztą mój ojciec był taki sam: po nim odziedziczyli najgorsze wymienione wyżej cechy. Różnica była tylko jedna – tato kochał mamę ponad życie i nigdy nie widział poza nią świata. A moi bracia? Przypomnę: Adam, lat trzydzieści. Bartek, lat dwadzieścia osiem i Czaruś, lat dwadzieścia pięć – jak jeden przebierali w kobietach, przedstawiając mnie i rodzinie nową dziewczynę średnio raz w miesiącu. Jeśli miałabym być szczera, to nie dawałam rady za nimi nadążyć. Dlatego też każdą nazywałam w myślach Kaśką. Tak było prościej.
A żeby było zabawniej, każdy z nich w życiu parał się odpowiedzialnym zajęciem. Adam był policjantem, Bartek ratownikiem medycznym, a Czarek strażakiem. Normalnie trio bohaterów. Tylko ja postawiłam na bardziej przyziemne zajęcie, przejmując po mamie talent do pieczenia ciast, tortów, ciasteczek i wszelkich łakoci. Miało to niestety swoje minusy: każdy cukiernik musi smakować swoich potraw. Smakowałam więc, modląc się, żeby poszło w cycki. Jak na złość szło w tyłek. Kim Kardashian to przy mnie anorektyczka, poważnie. To z kolei też było niesprawiedliwe. Prędkość przemiany materii u moich braci dorównywała ich umiejętnościom uwodzenia kobiet: jedno i drugie było błyskawiczne. Ja za to musiałam katować się ćwiczeniami i siłownią, żeby nie wyglądać jak słonica w przechodzonej ciąży. Katastrofa.
To wszystko złożyło się na następującą sytuację: stroniłam od facetów w typie macho, jak tylko mogłam. Na moje nieszczęście przez braci obracałam się głównie wśród takich. Przykre, ale prawdziwe.
Mój typ to koleś w okularkach, informatyk dajmy na to. Lekko przy sobie (ale nie z nadwagą!), taki misiek, w którego mogłabym się wtulić. Koniecznie z dołeczkiem w policzku i figlarnym spojrzeniem. Miał też być zabawny i słodki. Jednym słowem: nieistniejący ideał. Dlaczego? Bo do takiego zestawu oczekiwałam bonusu w postaci odpowiedzialności, konsekwencji i siły (przynajmniej psychicznej). I tak właśnie zataczałam koło.
Miałam w życiu dwóch facetów na serio. Jeden i drugi był typowym miśkiem. Jednego i drugiego pogoniłam, gdy pojawiły się pierwsze problemy w związku. Oni płakali, a ja musiałam być twarda. No, cholera jasna, ile można bujać dorosłego faceta w swoich ramionach, ilekroć zwraca się mu uwagę, żeby nie rozrzucał skarpet po mieszkaniu, bo następnym razem będzie ich szukał w koszu na śmieci! Litości! Tak więc od roku byłam konsekwentną singielką z Różowym Kumplem Od Zadań Specjalnych. Wspólnie dawaliśmy sobie radę.
– Jasne, młoda. – Czarek zaśmiał się do słuchawki. Młoda, bardzo śmieszne. Byłam młodsza o dwie minuty, do cholery! – Uprzedzę chłopaków, że gryziesz, a w Sylwestra jestem cały twój, stoi?
– Nienawidzę cię.
– Też cię kocham.
Rozłączając się, wciąż słyszałam jego dźwięczny śmiech. Boże, miałam ochotę go udusić!
Mikołaj
– I co? – Naskoczyłem na Czarka, kiedy tylko skończył rozmawiać z siostrą.
– Przywiezie ciasta – odparł z uśmiechem.
– Chłopaki! – ryknąłem do kumpli. – Święta uratowane! – Uśmiech nie schodził mi z gęby.
W odpowiedzi mruknęli jakieś niewyraźne „hurra”. Barany, nie znają się kompletnie. Boże Narodzenie to najwspanialszy czas w roku, przynajmniej dla mnie. A że tym razem padło na naszą zmianę, by spędzić Wigilię w koszarach, za punkt honoru wziąłem sobie przygotowania, by atmosfera była jak najbardziej zbliżona do tej domowej.
Czarek zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową. Wiedziałem, że też kocha święta, ale nie przyznawał się do tego tak otwarcie jak ja. Z tego, co opowiadał, wynikało, że i w jego rodzinie ten okres jest dość ważny. Może to był główny powód miłości do tego czasu: po prostu mieliśmy fajne wspomnienia. Część chłopaków z naszej zmiany uciekała na służbę przed upierdliwą żoną albo jeszcze gorszą teściową. Część nie miała nikogo. Niektórym święta kojarzyły się okropnie. Takie życie. Dla mnie święta były… no cóż, świętością.
I właśnie dlatego biegałem po remizie, rozwieszając, gdzie się dało, lampki i ozdoby. Po południu mieliśmy podjechać do nadleśnictwa po choinkę na plac. Przed jednostką chłopaki co rok stawiały wielkie drzewo, które w Wigilię rozbłyskiwało milionem światełek. Dobra, po cichu przyznam się, że był to jeden z powodów, dla których chciałem przenieść się właśnie do Kościerzyny. Drugi był bardziej prozaiczny: pragnąłem być bliżej rodziny, która mieszkała jakieś dziesięć kilometrów stąd.
Ruszyłem za Czarkiem, który skierował się do największego pokoju w remizie. Właśnie zjedliśmy obiad i za moment dowódca pewnie pogoni nas do ćwiczeń, więc korzystaliśmy z chwili, by złapać oddech.
– Słuchajcie – krzyknął Czaro, próbując przebić się przez panujący tu chaos. Część chłopaków naparzała na xboxie w jakąś wyścigówkę dla dzieci, a dwóch grało w bilard. – Moja siora przywiezie ciasto w Wigilię – oznajmił, czym zyskał uwagę wszystkich. – I, kurwa, wara od niej albo wam poprzestawiam zęby – dodał poważnym tonem, unosząc jeden palec.
Dobra, to brzmiało dziwnie. Rozumiałem, że trzeba bronić swojej rodziny. W końcu sam miałem siostrę i brata. Ale to była lekka przesada, tak mi się wydawało.
Wszyscy pokiwali głowami, a kiedy Czarek wyszedł z pokoju, każdy wrócił do swojego zajęcia. Usiadłem koło Dawida, który nie brał udziału w żadnej rozgrywce, jedynie je obserwował.
– O co biega z tą siostrą Czarka? – zapytałem go.
– O to, Nowy, że masz się trzymać od niej z daleka – odparł, zwracając się do mnie pseudonimem, który przylgnął do mnie miesiąc temu, gdy po raz pierwszy przekroczyłem próg remizy.
– Stary, siostry nas wszystkich są nietykalne – dorzucił Czips, odrywając na sekundę wzrok od ekranu telewizora. I przegryzając kolejnego chipsa, oczywiście.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Dobra, to do mnie przemawiało. Z tego, co zdążyłem zauważyć, jedynie trzech z obecnych tutaj gości miało stałe partnerki. Ale akurat Maciek i Kamil byli odrobinę starsi i już dawno po ślubie. A Filip, no cóż, dopiero co się zakochał, przynajmniej tak mówił. Poza nimi zmiana w większości składała się z młodzików albo wiecznych kawalerów.
Pomyślałem sobie, że Czarek zapewne chce ochronić niewinną siostrę przed taką bandą podrywaczy. Wyobraziłem ją sobie jako drobniutką blondyneczkę, lekko wycofaną i nieśmiałą, taką małą anielicę. Uśmiechnąłem się pod nosem. No tak, sam bym bronił takiego cukierka. Byłem w stanie to uszanować. Obiecałem sobie w duszy, że będę trzymał łapy przy sobie. Co zresztą przychodziło mi dość łatwo, bo… no dobra, przyznam się. Byłem trochę nieśmiały. Ale to nie znaczyło, że nie miałem w życiu dziewczyn. Miałem ich kilka. Jednak to one zawsze robiły pierwszy krok, a ja startowałem dopiero wtedy, gdy dostawałem od nich zielone światło. Jak się niestety okazywało, każda z nich szukała fajnej przygody i kompletnie nie rozumiały, kiedy mówiłem, że chcę czegoś poważniejszego. Dzięki temu nauczyłem się, że jednak nie wszystko wygląda tak, jakbyśmy chcieli. Moi rodzice byli wspaniali i darzyli się niesamowicie silnym uczuciem. Marzyłem o czymś takim, a niestety dzisiaj nie było to aż tak oczywiste. Ba, normalny związek był raczej czymś niespotykanym.
Niechętnie przystawałem więc na zaproszenia kumpli do barów z byle okazji. Większość z nich uwielbiała rozbijać się po knajpach i klubach w pobliskich miastach, podrywając co sobotę inną pannę. Jeździłem z nimi, żeby nie wyjść na jakiegoś piździaka, ale kompletnie tego nie czułem. Choć przyznam, że sam czas spędzony z chłopakami wspominałem zawsze bardzo dobrze. Powoli tworzyła się między nami więź, której nie dało się zignorować. I na tym mi zależało. Strażacy to jedna wielka rodzina. Przenosząc się tutaj, chciałem stać się częścią ich paczki. Chciałem być jednym z nich.
Moją rozkminę przerwał dźwięk dzwonków. No to wio, pomyślałem, próbując odplątać się z lampek, które przewiesiłem sobie przez plecy.
– Ej! Pomóż mi ktoś! – Zaśmiałem się, kiedy pozostali omijali mnie, kierując się do garażu.
– Nowy! – ryknął Czips, śmiejąc się w głos wraz z resztą. – A może zaczniemy cię wołać „Święty”?
– Bardzo śmieszne – mruknąłem, w końcu uwalniając się od łańcucha z lampek.
Rzuciłem je na stół do bilardu i pobiegłem za tymi baranami. Do moich uszu dolatywał jedynie ich śmiech.
Dalia
Nienawidzę świąt. Serio, jak ja ich nienawidzę.
– Wesołych świąt! – krzyknęłam do ostatniej klientki i poczułam się jak ostatnia idiotka. Cholera, nie wiedziałam, ile razy to sformułowanie opuściło moje usta w ciągu ostatnich tygodni. Jakiś pierdylion. Serio, no ile można?!
Zamknęłam drzwi za babką, która na ostatnią chwilę kupowała babkę. Miałam ochotę zadźgać ją nożem do krojenia ciasta, jak zresztą każdego od samego rana. Dziewczyny omijały mnie szerokim łukiem, bo wiedziały, że w takim stanie nie podchodzi się do mnie bez pały, gazu łzawiącego i wściekłego psa w asyście.
A to wszystko dzięki świętom. Był to jedyny czas w roku, kiedy srałam ogniem i wysyłałam w bliżej nieokreśloną przestrzeń setki „kurew”. Najbardziej denerwowało mnie właśnie to, że byłam zdenerwowana. Kiedyś kochałam Boże Narodzenie, ba, to był mój ulubiony czas, na który czekałam całymi miesiącami. Co więc się wydarzyło? No cóż… Powiedzmy, że zderzyłam się z dorosłością. Było to mniej więcej tak samo przyjemne, jak przejście ostrej grypy żołądkowej. Na kacu. Po rozstaniu z facetem. Na dzień przed powrotem z urlopu do pracy. Sami rozumiecie.
– Dalka! – usłyszałam swoją mamę.
Ilekroć mnie tak nazywała, miałam ochotę wyć do księżyca. Nie dość, że dostałam imię jednoznacznie kojarzące się z paskudnymi badylami, które nieliczni zwali kwiatami, to jeszcze moja mamusia zdrabniała je tak, że chciało się płakać. Ale kochałam ją całym sercem, więc nigdy jej tego nie powiedziałam.
– Tak, mamuś?
Zajrzałam do kuchni, w której kręciły się moja rodzicielka oraz Domi. Przez chwilę była tu też Mania, choć wyraźnie zabroniłam jej przychodzić do pracy. Twierdziła, że wpadła na chwilę zobaczyć, co u nas słychać, ale ostatecznie została na parę godzin. Aby jej nie przeciążać, usadziłam ją w biurze, gdzie miała dopilnować papierów. Coś czułam, że zapomniałam przynajmniej o połowie zleceń. Kiedy się z tym uwinęła, kazałam jej spadać. Karolinę też odprawiłam do domu. Dziewczę nie było przyzwyczajone do ciężkich robót w kopalni (taa, moja knajpka nazywa się Kopalnia Smaków, słodko, prawda?), a Karo miała dopiero siedemnaście lat. Pociąg z napisem „dorosłość” dopiero wypadał przed nią z zakrętu, więc chciałam jej choć odrobinę umilić ten przykry czas inicjacji.
– Będę się zbierać – powiedziała mama, łapiąc się za krzyż.
Za ciężko pracowała, to pewne. Ale bez pracy też nie umiała żyć, więc miałyśmy problem. Ja nie chciałam jej odsuwać, ona nie chciała odejść. Totalnie beznadziejna sytuacja.
– Przygotowałam ci ciasto drożdżowe – wskazała na miskę przykrytą tetrową pieluchą – pamiętaj, żeby je zagnieść i potem…
– Mamo! – jęknęłam. – Robię drożdżówki od szóstego roku życia, poradzę sobie – dodałam, podchodząc bliżej, i wtuliłam się w jej ramiona.
Bezpieczeństwo. Troska. Miłość. Te słowa pojawiały się w mojej głowie, ilekroć mnie przytulała. Nie wyobrażałam sobie życia bez moich rodziców, a na myśl o tym, że kiedyś w końcu ich przecież zabraknie, miałam ochotę wyć. Dlatego postanowiłam sobie, że po Nowym Roku zatrudnię do pomocy kogoś jeszcze i poproszę mamę, by przeszła na emeryturę. Najwyższy czas, by o siebie zadbała.
– Uciekaj do domu – powiedziałam.
Mama kiwnęła głową, odsuwając się ode mnie. Zanim mnie puściła, musnęła moje czoło ustami. Robiła tak, odkąd byłam małym dzieckiem. Wtem usłyszałyśmy klakson za tylnym wyjściem.
– Tata już czeka – rzuciłam.
– Dzwoniłaś do niego – odparła z wyrzutem.
Oczywiście, że dzwoniłam. Tego jednak już nie powiedziałam, tylko uśmiechnęłam się niczym Kot-Dziwak z Cheshire (a przynajmniej tak porównywała ten uśmiech moja zwariowana rodzinka). Mama pokręciła głową ze śmiechem, przeszła na zaplecze i po chwili wychodziła już na zewnątrz w swoim różowym płaszczu.
– Mamo! – zawołałam ją.
Gdy odwróciła się z pytaniem wymalowanym na twarzy, dodałam:
– A jutro nie chcę cię tu widzieć. Damy sobie radę.
Próbowała protestować, ale kolejny klakson zmusił ją do wyjścia z restauracji. Miałam nadzieję, że mnie posłucha. Zresztą jutro zamykałyśmy knajpę dla gości. Chciałam się skupić jedynie na zamówieniach, by jak najszybciej je rozwieźć i wrócić do domu. Może jakimś cudem w tym roku zdążę na pierwszą gwiazdkę. Cholera, jak ja za tym tęskniłam.
Kiedy byłam małą dziewczynką, siedziałam przed oknem i czekałam, aż się pojawi. Gdy ją zauważyłam, alarmowałam cały dom, biegając jak wariatka i krzycząc do wszystkich. Wówczas siadaliśmy do kolacji. Ach, cudowne wspomnienia. Od kilku lat podczas Wigilii modlę się jedynie o to, by jak najszybciej móc się położyć, tak jestem wykończona. Dorosłość, w mordę jeża.
– Dala – zwróciła się do mnie Dominika.
Ten skrót lubiłam bardziej. Tak zwracali się do mnie wszyscy znajomi. Zapewne miało to wiele wspólnego z moim zamiłowaniem do obrazów Salvadora, których reprodukcje wisiały na wszystkich ścianach Kopalni.
– Co jest? – rzuciłam, patrząc na nią nieprzytomnie.
– Mogę też się zbierać? – zapytała, czerwieniąc się jak mały buraczek.
Przekrzywiłam głowę, przyglądając się jej uważnie. Dominika była najsłodszą istotą na ziemi, serio. Niziutka blondyneczka z burzą loków i najbardziej niebieskimi oczami, jakie widziałam w życiu, przypominała mi Calineczkę. Nigdy jej tego nie powiedziałam, bo obraziłaby się na mnie śmiertelnie. W dodatku Domi była nieśmiała i spokojna, przez co stanowiła moje totalne przeciwieństwo. Pewnie dlatego tak dobrze się dogadywałyśmy. Dwa żywioły – woda i ogień, które uzupełniały się idealnie.
– Jasne, że możesz, ale… dlaczego? – mruknęłam, czując, że coś się święci.
– Eee… – cholera, miałam rację – bo mam taką jakby prawie randkę.
– Taką jakby prawie? – powtórzyłam, unosząc brew.
Domi zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Wiedziałam, że stawiam ją w średnio komfortowej sytuacji, ale to naprawdę było zabawne. Mimo wszystko nawet ja miałam tyle serca, by nie dręczyć jej w nieskończoność.
– Dobra – dodałam, kiedy już otwierała usta, by sprzedać mi jakąś wymówkę. – Idź, kochana, tylko jutro masz mi zdać relację z całego wieczoru, okej?
Uśmiech rozświetlił jej twarz, zanim przyleciała do mnie i obcałowała całą moją twarz. Wariatka. Przecież dobrze wiedziała, że mogła stąd wyjść, kiedy tylko chciała. Nie byłam surową szefową, nawet nie musiałam. Każdy tutaj wywiązywał się ze swoich obowiązków najlepiej, jak potrafił.
– Domi! – krzyknęłam za nią, kiedy już wychodziła.
Odwróciła się i spojrzała na mnie pytająco.
– Pamiętaj o zabezpieczeniu! – powiedziałam poważnym tonem, łapiąc się pod boki.
– Dalia!!! – warknęła na mnie, płonąc rumieńcem po same uszy.
Mój śmiech odprowadził ją aż do drzwi. Kręcąc głową, ruszyłam za nią, by zamknąć się od środka. Tak czułam się bezpieczniej, a czekało mnie jeszcze trochę pracy. Spojrzałam na zegar wiszący nad wejściem. Dochodziła dziewiętnasta. Westchnęłam głośno, obiecując sobie, że popracuję tylko do dwudziestej pierwszej i wtedy śmigam na górę. Tak, dobrze przypuszczacie, tuż nad kawiarenką miałam swoje małe, ale przytulne mieszkanie, które kochałam całym sercem.
– Do roboty, Dala – szepnęłam do samej siebie, podchodząc do przygotowanego przez mamę ciasta.
Jeśli chciałam skończyć szybciej, musiałam się streszczać.
Mikołaj
– Laaast Christmaaas I gave you my heart! – wyłem wraz z radiem, kręcąc się po kuchni w remizie.
Właśnie mieszałem bigos, który przygotowałem dzień wcześniej. W sumie powinienem był zrobić go kilka dni temu, aby dobrze się przegryzł, ale nie miałem czasu. W domu moich rodziców rozsypał się piec, więc między służbami miałem naprawdę od groma roboty, by to dla nich ogarnąć. Mój brat zjechał do domu dopiero dzisiaj (pracował jako kierowca ciężarówki), a siostra była… No, kobietą. W dodatku w zaawansowanej ciąży, z drugim małym brzdącem przy sobie i mężem, który wciąż nie wrócił z poligonu (służył ojczyźnie i nikt nie obiecywał, że praca żołnierza będzie lekka). Więc zostałem tylko ja, choć mówiąc szczerze, pomagałem rodzicom z przyjemnością. W końcu zawdzięczałem im dosłownie wszystko.
– Święty! – Taa, jednak ta ksywka do mnie przylgnęła. – Weź się zamknij, błagam! – rzucił Filip, wchodząc do kuchni.
– Miauczysz jak kot siedzący trzeci dzień na drzewie – dodał Czarek, śmiejąc się z własnego żartu.
Mnie on nie bawił. Zawsze było mi żal kotków, choć prawda jest taka, że strażacy rzadko jeżdżą do takich wezwań. Dosłownie tylko wtedy, gdy kot siedzi na tym drzewie dłużej niż dzień. Sam jeździłbym do każdego takiego zgłoszenia, ale ja po prostu mam miękkie serce.
– Nie czujecie klimatu świąt? – zacząłem machać im łyżką przed oczami i tłumaczyć, jak ważny jest ten czas w ciągu roku.
– Jedyne, co czujemy, to przypaloną kapustę – rzucił Maciek, nasz dowódca zmiany, wchodząc do pomieszczenia.
Jak oparzony rzuciłem się do kuchenki, w czym zawtórował mi śmiech wszystkich zebranych. Szybko zamieszałem bigos, z ulgą zauważając, że wcale się nie przypalał, a moi kumple robili sobie po prostu jaja. To norma u nas. Nie może być zbyt poważnie, bo od powagi się umiera – tak mówi każdy strażak.
– Czarek – usłyszałem Maćka – o której będzie twoja siostra?
Nadstawiłem uszu. Siostra Czarka równa się ciasta. A wiadomo, że bez prawdziwego sernika nie może być Wigilii. Każdy to wie.
– Pewnie przed kolacją. Jest zarobiona – odparł.
Spojrzałem przez ramię i zauważyłem, że wszyscy zerkają dziwnie na Czarka. Co jest grane?, pomyślałem.
– Jak coś, to ja z chęcią pomogę jej wnieść blachy – rzucił Dawid.
– Zapomnij, kurwa, pomagałeś jej w zeszłym roku! – zagrzmiał wchodzący właśnie do kuchni Czips. – Teraz moja kolej!
Odwróciłem się, by poprzyglądać się kilku dorosłym facetom, którzy kłócą się jak dzieci o to, kto ma wnieść kilka blach ciasta do remizy. Czarek podszedł do mnie, śmiejąc się od ucha do ucha.
– Czy ty aby nie mówiłeś, że wszyscy mają się trzymać z dala od twojej siostry? – zapytałem go.
– Mhm.
– Oni chyba tego nie zrozumieli. – Wskazałem na chłopaków.
Czarek wzruszył ramionami i zanurkował łyżką w bigosie. Kiedy już wyżarł połowę garnka, powiedział:
– Muszę trochę na nich powarczeć, ale tak naprawdę nie martwię się o Dalę – powiedział.
Dalę?, pomyślałem. Co to za imię?
– Jak to? – rzuciłem, patrząc na niego ze zmarszczonymi brwiami.
– Zobaczysz. – Zaśmiał się, poklepał mnie po plecach, a następnie ruszył za chłopakami, wychodząc z kuchni. Słyszałem, że nadal kłócili się o to, kto wyjdzie na spotkanie dziewczynie.
– Paranoja – mruknąłem pod nosem, a głośniej dodałem: – Hej! Może ktoś mi pomoże?!
W odpowiedzi usłyszałem jedynie wybuch śmiechu i tyle. Po chłopakach nie zostało ani śladu. Wiedziałem jednak, że wrócą. Wigilię w każdej remizie przygotowywało się wspólnie. Tutaj akurat nie miało znaczenia, w którym krańcu Polski akurat jesteś: strażacy to jedna wielka rodzina.
Dalia
– Śmierdzisz.
Nawet nie odpowiedziałam. Szczerze? Nie miałam sił. I nie mogłam się kłócić. Serio… Śmierdziałam. Spojrzałam więc tylko na Domi i westchnęłam głośno, opierając ramiona o blat kuchennego stołu, na którym piętrzyły się pudełka z łakociami.
– Co jeszcze musimy zrobić? – zapytałam.
Zanim Dominika zdążyła przeczytać kolejne punkty z listy, usłyszałyśmy głośne „puk, puk”. Zerknęłam w stronę wejścia do kuchni i zobaczyłam w nich Bartka.
– Przybyły posiłki – krzyknął, błyskając przy tym swoim wspaniałym uśmiechem.
To była największa zaleta moich braci: uśmiechali się tak, że nie dało się na nich złościć. Naprawdę. U każdego w policzku pojawiał się dołeczek, a wargi układały się tak, że sama musiałam przyznać, jak bardzo są przystojni. A Bartek był z nich wszystkich chyba najgorszy… To znaczy: najlepszy. Wysoki, barczysty, z wymuskanym zarostem wprost od barbera oraz gęstymi ciemnymi włosami sprawiał wrażenie włoskiego amanta. I przez to tym bardziej współczułam wszystkim kobietom, które spotykał na swojej drodze.
Zerknęłam na Domi, która zaczerwieniła się po uszy i wydukała jedynie, że idzie sprawdzić, czy jej nie ma gdzie indziej. Powiedziała to tak cicho, że tylko ja ją usłyszałam. Jak zwykle zakłuło mnie coś w piersi na ten widok. Moja przyjaciółka kochała się w Bartku, odkąd pamiętałam. Nigdy jednak nie zdobyła się na pierwszy krok, więc mój braciszek o niczym nie miał pojęcia, a jakby tego było mało, traktował ją jak młodszą siostrę. A ja? Nie chciałam ingerować. Znałam swojego brata i, choć zabrzmi to niemiło, pragnęłam dla swojej przyjaciółki czegoś lepszego. Kogoś, kto pokocha ją w pełni. Nie byłam do końca pewna, czy którykolwiek z moich braci jest gotowy na miłość. Czułam, że skończą jako starzy kawalerowie. Z siostrą – starą panną. Razem założymy sierociniec dla kotów i będziemy żyli długo i szczęśliwie.
– Co tam? – zapytałam brata, który w międzyczasie podszedł bliżej i zamknął mnie w swoich objęciach.
Był najwyższy z całej trójki, przez co wyglądałam obok niego jak skrzat. Zacisnęłam ramiona wokół jego pasa i oparłam głowę o twardy tors. W naszej rodzinie nigdy nie szczędziliśmy sobie czułości. Odsunęłam się lekko i spojrzałam w jego piwne oczy, którymi świdrował wyjście z łazienki w korytarzu.
– Bartoszu Machu, nawet o tym nie myśl – warknęłam, kładąc dłoń na jego zarośniętym policzku i tym samym zmuszając go, aby spojrzał na mnie. Przy okazji potarmosiłam mu też idealnie wystylizowaną fryzurę, na co prychnął oburzony.
– Nie wiem, o co ci chodzi – mruknął i puścił mi oczko.
– Dobrze wiesz! I zanim cokolwiek wpadnie ci do tego zakutego łba, powiem jedno: Dominika miała wczoraj cudowną randkę z cudownym facetem i ani się waż zepsuć jej tę radość swoją ociekającą zajebistością aparycją.
Z każdym słowem Bartek poważniał coraz bardziej. I dobrze. Trochę gorzej, że zobaczyłam w jego oczach błysk zazdrości. Cholera, teraz się obudził?!
– Zmieniła się ostatnio – szepnął.
Tak, też to zauważyłam. Nowa fryzura, nowe ciuchy. Dobrze wiedziałam, co jest przyczyną, ale nie miałam zamiaru go uświadamiać. Kilka miesięcy temu Dominika postanowiła, że przestanie czekać na to, aż Bartek ją zauważy. Zmieniła swoje życie. Zaczęła randkować. A ja mocno jej kibicowałam.
– Przyjechałeś tutaj, żeby rozmawiać o moich przyjaciółkach? – zapytałam.
– Przyjechałem ci pomóc, żebyś mogła wziąć prysznic, bo trochę walisz, mała – zripostował.
Trzepnęłam go w ramię i zaśmiałam się mimowolnie. Szybko wprowadziłam Bartka w zadania, które jeszcze trzeba było wykonać, a on słuchał uważnie. Każdego roku któryś z braci przyjeżdżał w Wigilię, by pomóc mi z rozwozem zamówień. Byłam im za to wdzięczna, bo sama z pewnością nie dałabym rady. Po raz kolejny pomyślałam, że biorę sobie na głowę zbyt wiele i postanowiłam zmienić to w nowym roku. Albo zrezygnuję z części zobowiązań, albo kogoś zatrudnię. Miałam w końcu niewiele ponad dwadzieścia lat, a całe moje życie sprowadzało się do pracy. Nie o tym marzyłam, będąc dzieckiem.
Bartek zapakował do swojego auta pudełka z ciastami i ruszył w miasto. Jak na zawołanie w tej samej chwili wróciła Domi.
– Wiesz, że unikanie go nie ma większego sensu? – zapytałam.
Kiwnęła smutno głową, przygryzając wargę.
– Hej – podeszłam bliżej i objęłam przyjaciółkę – nie możesz tak tego przeżywać, kochana. Postanowiłaś ruszyć dalej. Mogłaś to zrobić albo powiedzieć Bartkowi o swoich uczuciach.