Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Dark fantasy autorki Milestones!
„– Oto koniec – powiedział wreszcie głosem donośnym, silnym, kipiącym jakby wrodzoną pewnością siebie, którą wielu brało za arogancję. – Oto koniec – powtórzył, by zaraz dodać: – Koniec takiego świata, jaki znaliście”.
Rasso Hatcher, Zmiennokształtny i pan niedźwiedziego Starego Pałacu, po wielu latach wraca do domu. Na skraju Ostatniego Boru odnajduje kobietę. Ta pozornie pyskata dzikuska okazuje się mieć maniery królowej i jest kimś więcej niż tylko skrzywdzoną dziewczyną. Nieustępliwy Niedźwiedź wyczuwa płynącą w niej potęgę i postanawia zrobić wszystko, by Valea pozostała u jego boku.
Podczas gdy tajemnicza kobieta dochodzi do zdrowia, z kontynentu napływają niepokojące wieści. Neneatria stoi w obliczu wojny Rodów, a bogini Natura znów przypomina światu o swojej obecności. Zmiennokształtni przygotowują się do Stormvollu – nocy, podczas której Natura pozwala im powołać na świat potomków. Władcy wszystkich pałaców czekają na to, ponieważ przedstawicieli ich gatunków jest coraz mniej.
Wkrótce o Valeę upomni się ktoś potężny. Ktoś, kto kiedyś był najlepszym przyjacielem Rassa, a teraz nie ma już nic do stracenia, ponieważ jest… Ostatnim Smokiem.
Nadchodzi czas wojny. Czas upadku bohaterów. Czas wiecznej nocy.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024
Magdalena Szponar
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo Nowe Strony
Oświęcim 2024
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Katarzyna Chybińska
Sandra Pętecka
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-404-4
Kraina zaczarowanych lasów, potężnych istot, cudowności i magii, która nie dzieliła, lecz łączyła Rody. Taka niegdyś była Neneatria. Taką pamiętaliby ją najstarsi, Pierwsi, gdyby wciąż żyli.
Odeszli.
Wymordowani.
Zarżnięci.
Zniszczeni przez swych braci. Przez swoje siostry.
I przez nią – Boginię, która z całego panteonu najbardziej umiłowała się w zbrodni i zadawaniu cierpienia. Natura. Potężna siła. Nieprzebrane źródło magii. To ona powołała do życia wszystkie istoty, to ona bawiła się tymi istnieniami podług własnej woli.
Gdyby żyli ci, którzy pamiętali Neneatrię sprzed czasów Wielkiej Wojny, opowiedzieliby Wam, jak piękna była to kraina. Oni wszyscy jednak odeszli. Wszyscy oprócz mnie.
Usiądźcie więc i posłuchajcie opowieści o upadłych bohaterach, o nienawiści, pożądaniu i miłości, o tym, jak żądza władzy odbiera zmysły, o tym, jak szeroką rzeką krwi splamiona jest droga do celu.
Posłuchajcie o tym wszystkim, co spowodowało upadek najpiękniejszych pałaców, o jakich przyszło Wam śnić. Co sprawiło, że potężne Rody Zmiennych zmieniły się w maleńkie sfory istot czekających na swój koniec. Posłuchajcie historii o Nocy, która jednocześnie dała nadzieję i odebrała im wszystko.
Oto Neneatria.
Kraina śmierci i czerwonych rzek. Kraina zdrady i pierwotnych żądz. Kraina, w której przyszło im się urodzić, wzrastać i w której w końcu przyjdzie im zginąć.
Zanim jednak nadejdzie ta chwila, usiądźcie i posłuchajcie.
Opowiem Wam o czasach, kiedy w każdym Pałacu panowała zgoda. O czasach sprzed Upadku. O erze Zmiennych.
LAAFRANE – siedziba Rodu Niedźwiedzi, którego panem jest Rasso Nicolas Joel Hatcher, Mathan Gun Stad, co oznacza Nieustępliwy Niedźwiedź. Niegdyś nazywano to miejsce Starym Pałacem.
COYOTE’S DUNE – siedziba Rodu Wilków, którego panem jest Conchobar Crawford, Lobo Vil, co oznacza Podły Wilk. Niegdyś nazywano to miejsce Szarym Pałacem.
AVALDALE – siedziba Rodu Pum, którego królową jest Celestria Rosa Wildhell, Raíña da Noite, co oznacza Królowa Nocy. Niegdyś nazywano to miejsce Onyksowym Pałacem. Otoczona Dzikim Lasem.
ANGERBROOK – miasto na ziemiach niczyich, zamieszkane przez ludzi, którym na mocy Traktatu zapewniono bezpieczną przystań, prowadzi do niego Trakt – główna droga Neneatrii łącząca wszystkie pałace.
WHISPERSTAND – siedziba Rodu Gryfów położona u stóp Gór Enleche, której Królem jest Kahn Neldwin Azure Baird, Rei Tranquilo, co oznacza Cichy Król. Zwana Samotnym Pałacem.
WRYSTONE – siedziba Ostatniego Smoka, Dheireada Christopherusa Agharesa, do dziś zwana Złotym Pałacem, położonym nad Wybrzeżem Złotych Klifów.
ENDDARUNE – Kraina Końca, zapomniany kraniec kontynentu, miejsce, w którym doszło do Wielkiej Wojny, magiczna i dzika siedziba Natury.
OSTATNI BÓR – nieprzemierzony las otaczający całą Neneatrię, odcina ją od reszty kontynentu; tam na mocy Traktatu wycofały się wszelkie bestie i demony, kraina Natury; przez cały Ostatni Bór prowadzi Droga Cieni, kończąca się w Enddarune.
GILVIS KEY – wyspa na Wielkim Morzu, siedziba Crystal.
BRUG – istota potrafiąca sprawować władzę nad prostymi gatunkami zwierząt.
VAER – demony i potwory powołane do życia przez Naturę.
TIRNOTH – demon, który odbiera ludziom najpierw zmysły, a potem życie.
MUDMAN – błotnik, podobny do owada stwór zamieszkujący bagna i niedostępne błota. Wabił podróżnych swym światłem i wciągał ich w śmiertelną pułapkę.
FENDER – martwiec, upiór żywiący się krwią, zwany perełesnykiem. Powstawał ze zmarłych Zmiennych, których opłakiwano zbyt długo i intensywnie. Słynął z nadludzkiej siły – nawet najmocniejszych rozrywał na pół jak kawałek pergaminu. Uwielbia zjadać świeże serca.
NAOI – dziewiątka, niebezpieczny owad zamieszkujący podmokłe łąki. Miał ciało długości kciuka dorosłego mężczyzny. Składało się z dziewięciu segmentów, każdy opatrzony był plamką. Głowa dziewiątki zakończona była parą szczypiec, którymi owad kąsał ofiarę. Po ukąszeniu na skórze pozostawał czarny pęcherz, a po czasie ciało zaatakowanego nieszczęśnika zaczynało puchnąć. Śmierć następowała z powodu uduszenia.
GUN CHNÀMH – bezkost, gatunek wampira, który przybierał ludzkie kształty, ale zamiast kości miał elastyczną chrząstkę. U bezkosta szkielet nie istniał, a sam potwór przypominał worek wypełniający się krwią ofiar.
SGITH – wąpierz, żywy trup, upiór o ludzkich kształtach, choć większy i silniejszy. Potrafił latać, stawać się niewidzialnym, zmieniać w zwierzęta. Nieczuły na rany, czerpał siłę z krwi ofiar. Aby zabić wąpierza, należało odciąć mu głowę, wbić w serce osikowy kołek lub spalić.
MEIGA – wiedźma, kreatura o nieokreślonej płci, powstała w noc Stormvollu. Posiada nieograniczoną magię, żyje w Ostatnim Borze.
CICHA – demon morowego powietrza, przemierza świat pod postacią małej dziewczynki o kruczoczarnych włosach, śniadej cerze i wielkich oczach. Tam, gdzie przeszła Cicha, obumierały rośliny, milkły ptaki i owady, a w powietrzu długo było czuć trupi odór.
Szedł pewnie. Jego wyprostowana sylwetka wydawała się górować nad innymi, a odgłos kroków, stawianych szybko, lecz rozważnie, niósł się echem po Wielkiej Sali.
Choć czuł na sobie spojrzenia innych, sam wpatrywał się w jeden punkt. Cel. To jemu poświęcił wszystko i teraz, gdy znalazł się już na wyciągnięcie ręki, nie przynosił pożądanego spełnienia. Raczej gorzki posmak zwycięstwa, które okupione zostało zbyt wieloma wyrzeczeniami.
Szedł pewnie, nie rozglądając się na boki; tak, jak mają to w zwyczaju ludzie przyzwyczajeni do bycia dostrzeganymi.
Przez tłum przeszedł stłumiony pomruk niezadowolenia i lęku. Szmer sięgał coraz dalej i dalej, a każda kolejna osoba dokładała do niego swój cichy głos.
„Szaleniec”.
„Potwór”.
„Bestia”.
Wreszcie usłyszał określenie, które pragnął usłyszeć, szeptane przez dzieci przeciskające się na przód, by dostrzec potwora, jakim straszono je nocami. Właśnie ta nazwa wywołała na jego, jakby ciosanej z kamienia twarzy, pierwszy grymas powodujący, że ów mężczyzna zaczął przypominać człowieka. Lekki cień uśmiechu zniknął jednak równie szybko, jak się pojawił. Nikt nie zdołał go dostrzec, bo nikt się go nie spodziewał.
Jeszcze kilka kroków, pomyślał, pragnąc z całych sił przyspieszyć. Kiedyś myślał, że nie będzie mógł się doczekać chwili, w której ziszczą się jego sny o zemście. Teraz chciał mieć to wszystko już za sobą. Nie przyspieszył. Tacy jak on nie pokazują emocji. Nie pozwalają, by ktokolwiek widział w nich jakiekolwiek uczucia.
Tylko raz na to pozwolił. I tylko raz tego żałował.
W końcu pokonał trzy stopnie dzielące go od tronu. Stanął przed nim i przesunął opuszką po chłodnym drewnie. Spodziewał się, że ta chwila na zawsze uspokoi jego serce. Spodziewał się, że ta chwila będzie tego wszystkiego warta.
Nie była.
Szmer powoli cichł, a on czekał, aż wśród tłumu nastąpi zupełna, niczym niezmącona cisza. W ciszy najgłośniej krzyczą grzechy, mawiał.
Szelest grubego czarnego płaszcza, który miał na sobie, rozdarł ową ciszę. Usiadł, odrzucając poły materiału, by nie krępowały mu ruchów. Kiedy położył dłonie na podłokietnikach, poczuł zalążek satysfakcji i… jeszcze większą żądzę zemsty. Wiedział jednak, że dopadł wszystkich swoich wrogów, i zapragnął znaleźć nowych.
Milczał długo. Na jego surowym obliczu tańczyły światła rozstawionych tu i ówdzie świec. Igrały z cieniem, jakby właśnie teraz, na tej zhardziałej, opalonej, w bogowie wiedzą jakich ogniach, twarzy toczyła się najważniejsza wojna w historii ludzkości.
– Oto koniec – powiedział wreszcie głosem donośnym, silnym, kipiącym jakby wrodzoną pewnością siebie, przez wielu braną za arogancję. – Oto koniec – powtórzył, by zaraz dodać: – Koniec takiego świata, jaki znaliście.
Świeży śnieg tłumił odgłos kroków jego siwej klaczy, której ciche parskanie połączone z podrzucaniem łba wprowadziło go w stan czujności. Choć w zasadzie do przejścia w ów stan nie potrzebował odgłosów wierzchowca. Sam od lat był wyczulony na wszelkie szmery, drobne zmiany zapachu w powietrzu czy nagłe spadki temperatury. Inaczej nie poradziłby sobie tam, gdzie do tej pory przebywał. Polubił jednak to zwierzę, zagubione chyba w równym stopniu co on, które znalazł błąkające się po Ostatnim Borze i przygarnął niczym pupila.
– Ćśś… – szepnął do konia, aczkolwiek wcale nie musiał tego robić. Gdy tylko dotknął siwej sierści, klacz uspokoiła się i szła znów równym krokiem.
Wiedział, że nie są sami, czuł to każdą komórką swojego ciała. Starał się nie rozglądać, nie sprawdzać, co kryje się w otaczającym go mroku. Docierał do swoich włości, ale… coś się zmieniło. Las mówił do niego. Szeptał ciche słowa słyszalne tylko przez postać w czarnym płaszczu. Szeptał historie i rozprawiał nad przepowiedniami, kusił możliwościami, ostrzegał konsekwencjami.
Dopiero po chwili do nozdrzy mężczyzny doleciał zapach krwi. Świeżej krwi.
Choć nad Ostatnim Borem zapadła ciemna noc, a światło księżyca nie mogło przebić się przez bogate korony starych drzew, wędrowiec dostrzegał coraz więcej plam krwi na śniegu. W końcu, kiedy wyszli zza zakrętu ścieżki zapomnianej nie tylko przez ludzi, lecz także przez Naturę, w niedalekiej odległości od siebie zobaczył nagą postać zwiniętą w kłębek.
Klacz znów zacharczała i cofnęła się o dwa kroki. Tym razem jej nie uspokajał. Po prostu zeskoczył na śnieg i ruszył. Gdy szedł w kierunku istoty, lekkim ruchem palca sprawiał, że wszelki trop za nim rozmywał się tak, jakby nigdy się tam nie pojawił. W końcu znalazł się tuż przy… niej. Tak, od razu rozpoznał, że była to kobieta.
Mizerna, wychudzona, poraniona… kobieta.
Skrzywił się pod nosem, jednak z głębokim westchnieniem schylił się ku niej, by sprawdzić, czy jest przytomna i czy – przy okazji – nie próbuje zastawić na niego pułapki, w co szczerze wątpił. Że żyje, miał pewność od chwili, gdy ją zobaczył. Wyraźnie słyszał bicie jej serca, czuł nierówny oddech. Teraz, tuż przy niej, znalazł też odpowiedź na najważniejsze pytanie, jakie pojawiło się w jego głowie – czy była taka jak on.
Przez kilka sekund wahał się, co zrobić z takim znaleziskiem. Od miejsca niegdyś nazywanego przez niego domem dzieliło go ledwie pół dnia jazdy (a właściwie nocy, bo zamierzał pojawić się u progu swojego pałacu razem ze świtem). Wiedział, że jeśli ją tu zostawi, ona niechybnie zginie, a jej śmierć obciąży jego już wystarczająco zaśmiecone sumienie. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że nadchodzą trudne czasy wymagające skomplikowanych postanowień, a kobieta porzucona na skraju Ostatniego Boru z pewnością należała do rodzaju anomalii wprowadzających niepotrzebny chaos. Przecież nie mogła się tutaj znaleźć zupełnym przypadkiem, na przeklętą Dolę!
W końcu z jego gardła wyrwał się pomruk. Podjąwszy decyzję, wrócił do konia, zabrał z niego koc, owinął nim ranną i wziął na ręce. Skierował się do klaczy, która najpierw cofnęła się o kilka kroków i dopiero łagodne spojrzenie zielonych oczu przypomniało jej o bezwzględnym posłuszeństwie swojemu brugowi. Nawet nie drgnęła, gdy jej grzbiet obarczono dodatkowym, i niechcianym, ciężarem. Wyczuwała to samo co jej pan – siłę przepływającą przez ciało nieznajomej. Wewnętrzną potęgę, którą miało niewielu, a jeszcze mniej liczni potrafili się nią posługiwać.
W głowie mężczyzny pojawiła się myśl, by związać swoje znalezisko. Gdyby się obudziła, gdyby rzeczywiście była tym, co podejrzewał – wówczas stanowiłaby zagrożenie. Ostatecznie uznał jednak, że niewiele go to obchodzi. Nawet jeśli musiałby z nią walczyć, zrobiłby to z przyjemnością. Od miesięcy był w podróży i łaknął jakichś przygód. Czegokolwiek, co przypomni mu, czym jest.
Tutaj, w okolicach Starego Pałacu – chyba już tylko on wciąż tak nazywał to miejsce – panowała cisza, przerywana jedynie szeptem lasu. Cisza, która pojawiała się, kiedy on się zbliżał. Żadne żyjące zwierzę, żadne vaer nie występowało przeciwko swemu bratu, choć czuł ich obecność. Dopóki szanował Naturę, Natura szanowała jego – właśnie tym sposobem zdobył tak wielką siłę.
Ruszył dalej, skracając wodze, by klacz skupiała się tylko na tym, co przed nią. Blinkery zasłaniające jej skraj ścieżki prowadzącej przez ten dziwny las nie wystarczyły, a jemu zaczynało brakować cierpliwości, by utrzymywać zwierzę w swojej mocy.
Zbyt mocno skupiał się na celu. Na tym, by dotrzeć do… domu, choć od tak dawna nie używał tego słowa.
Jednak jego czas się dopełnił. Nadeszła chwila zmian. Nadeszła chwila panowania Natury.
Panie, podano do stołu – usłyszał dźwięczny głos służki i zerknął przez ramię.
Jej zaczerwienione policzki i rozbiegany wzrok skutecznie uświadomiły mu, że poprzedniej nocy, w święto Matki Ziemi, nie była tak pijana, jaką udawała. Jedynie kiwnął głową i odwrócił się naprędce. Skoro ona pamiętała, on musiał czym prędzej zapomnieć. W końcu to, co wydarzyło się tamtej nocy, było możliwe tylko podówczas.
Poczekał, aż odgłos kroków dziewczyny, której imienia nawet nie pamiętał, zacznie się oddalać. Odłożył trzymane w dłoni tomiszcze, kichając lekko pod wpływem kurzu unoszącego się z kart. Nienawidził kurzu. I brudu. Dlatego tak bardzo bronił się przed wstępowaniem do biblioteki. W końcu jednak musiał to zrobić, musiał znaleźć odpowiedź, a skoro przez większość życia był zwykłym ignorantem, teraz został zmuszony do szukania jej w pojedynkę.
Nadchodziła wiosna.
Wszyscy natomiast czuli, że tym razem nikt nie wyruszy w pola z nadzieją w sercu i pieśnią na ustach. Zrobią to, ba, już on dopilnuje, by każdy z jego poddanych dopełnił swoich obowiązków, jednak rozumiał, że będzie trzeba ich odpowiednio zmotywować. Ziemia nie rodziła tyle co wcześniej. W każdym cieniu kryło się niebezpieczeństwo, a dni spowijała mgła, co skutecznie odbierało każdej żyjącej istocie powód do uśmiechu.
Hartwell spojrzał przez okno wychodzące na las. Słońce właśnie wschodziło, choć jego blask nie rozlewał się po okolicy tak, jak powinien. Tak, jak robił to od setek lat. W tym roku zima była sroga, a jej siostra wiosna nie przyniosła oczekiwanego wytchnienia. Choć wszyscy na nią czekali, ona rozczarowywała już na samym początku. Wszędzie wciąż zalegał śnieg.
Te myśli gnębiły go od wielu dni. Wysysały energię, mąciły zmysły, podpowiadały alternatywne, coraz przeraźliwsze wytłumaczenia takiego stanu rzeczy. Sam nie pamiętał podobnego roku. Był Dziedzicem, a to znaczyło, że narodził się w erze Natury, pamiętał jednak opowieści rodziców. Pamiętał, o jakich zmianach mówili, zanim przez świat przeszedł Wał. Stormvoll – tak go nazywali, szeptem i z wyraźnym strachem. Przez te wszystkie lata moc owego słowa zanikła. Przestało przerażać, przestało spędzać sen z powiek. Dzisiejszego ranka jednak Hartwell pomyślał, że być może należy sobie przypomnieć jego historię. Dlatego swoje kroki skierował właśnie do biblioteki.
Już chciał wyjść z tego przeklętego pokoju – jak zwykł nazywać to miejsce w myślach – gdy jakiś ruch za oknem skupił całą jego uwagę.
– To niemożliwe – wychrypiał głosem zniszczonym wczorajszym pijaństwem.
Stał i obserwował, jak rozwierają się wielkie wrota prowadzące do lasu, a w nich pojawiła się siwa klacz. Obok niej kroczył dumnie…
– Rasso… – Szept Hartwella wydawał się głośniejszy niż krzyk.
Mężczyzna złapał się za pierś i potarł skórę, która zaczęła palić go żywym ogniem. Jego wargi drgnęły, jednak szybko uśmiech rozświetlił całą jego twarz.
Rasso, to naprawdę ty, pomyślał.
Nie czekał dłużej. Napędzany siłą, jakiej nie odczuwał od dawna, ruszył przed siebie i otworzył z hukiem drzwi biblioteki, o mało co nie uderzając przy tym w służkę, która ponownie przyszła po swego pana. Po części dlatego, że posiłek, który zażyczył sobie przed wyruszeniem na patrol, zaczynał stygnąć, a po części po to, by znów zobaczyć Hartwella i napełnić dziewczęce serce głupią nadzieją.
Mężczyzna jednak nawet jej nie zauważył. Już był na dole, już minął przedsionek, wpadł do salonu i z wesołym okrzykiem rozwarł podwójne drzwi wychodzące na ogród.
– Rasso, ty stary durniu! – krzyknął, unosząc dłonie. Skoczył na zieleniejącą się trawę, a przybysz spojrzał w jego roześmiane oczy. Rozejrzał się też uważnie i po tylu latach w mrocznym lesie poczuł, że po raz pierwszy zapragnął cieszyć się wiosennym rozkwitem.
Widząc przyjaciela biegnącego przez ogród, Rasso pomyślał, że wyglądało to tak, jakby sama bogini Wiosna przybiegła go przywitać. Uśmiechnął się do swoich myśli, gdy uznał, że zaprawdę – nikt nie wyobrażał sobie równie szkaradnej Vesny. Tymczasem Hartwell zbliżał się coraz szybciej, aż w końcu wciągnął swego kuzyna w silne objęcia, dokładnie w tej samej chwili, w której całe podwórze zalał blask słońca, stłumiony przez otaczającą wzgórze mgłę.
– Niech mnie Nyja dorwie w swe pokraczne szpony! Ty żyjesz! – krzyknął Hartwell głosem donośnym i dudniącym, który sprowadził im całkiem sporą widownię.
Jednak słudzy, ci wszyscy ludzie, nie poznawali nowo przybyłego, nie mogli go pamiętać. Kiedy odchodził, żaden z nich jeszcze się nie narodził.
– Jak widać – wychrypiał Rasso, a jego ton brzmiał im wszystkim niczym przepełniony drobinkami lodu. Ostro, władczo, bezkompromisowo.
Poddani jeszcze nie mogli wiedzieć, a już czuli, że oto wrócił ich prawowity pan. Pan, o którym jedynie szeptano. Pan, którym straszono niepokorne dzieci przed snem.
– I… – zawahał się, a raczej zaczekał, aż zostaną sami, a ci wszyscy ludzie rozpierzchną się niczym rosa o poranku przechodzącym w dzień – nie jestem sam – dodał, zerkając za siebie na klacz, która już ostatkiem sił słuchała swego bruga.
Hartwell podszedł do zwierzęcia i pocieszająco poklepał je po chrapach. Koń potrząsnął łbem, jakby budził się ze snu, i już chciał się wyrwać, lecz mocne dłonie powstrzymały go przed jakimkolwiek ruchem.
Przesuwając po siwej sierści palcami, dotarł wreszcie do siodła, przez które przewieszone zostało ciało. Nabrał głębiej powietrza i wyraźnie to poczuł – kimkolwiek była ta istota, wciąż żyła. Zerknął przez ramię na swojego przyjaciela, przebiegł spojrzeniem po twardych rysach jego twarzy, które sprawiały wrażenie, że Rasso jest ciosany z kamienia, wykuty w najcięższych próbach ognia. Minęło tyle lat, a nic się nie zmienił. Czasami Hartwell tego żałował – tej wiecznej nie-zmiany, wiecznej stałości. Życie nie wydawało mu się atrakcyjne, skoro nie mogło się skończyć. Przynajmniej nie teraz.
– Kim ona jest? – wyszeptał, czując jakiś niepokój w sercu. Nie znał jego przyczyny, ale rozumiał, że ta kobieta przyniesie im kłopoty. A Hartwell miał ich już dość i choć tęsknił wielce za przyjacielem, choć chciał z nim spędzić długie godziny na wspominkach, uczcie i pijactwie, wiedział, że są pilniejsze sprawy. Sprawy, które należało omówić, które rozgrywały się już. Teraz. Nawet w tej chwili. I rozumiał, że powrót głowy rodu niedźwiedzi najdobitniej świadczy o tym, że świat się zmienił, że Natura znów przemawia.
– Nie wiem – odparł Rasso, choć miał pewne podejrzenia. Przerażały go jednak na tyle, by nie wymawiać ich głośno. – Znalazłem ją w nocy na skraju Boru.
– Znalazłeś? – powtórzył Hartwell, unosząc brew, na co jego przyjaciel kiwnął głową. Odpowiedź wydawała mu się największą bzdurą, jaką słyszał w życiu. I gdyby nie padła z ust najbliższej mu osoby, nigdy by w nią nie uwierzył. Nie można przecież tak po prostu znaleźć kogoś w Ostatnim Borze! Na dodatek żywego.
Kiedy znów spojrzał na postać, ta drgnęła ledwie zauważalnie. Wystarczająco jednak, by Rasso to zauważył i już ku niej ruszył. Nim ktokolwiek się spostrzegł, niósł ją w ramionach wprost do domu, słysząc za sobą odgłos kroków przyjaciela.
Ułożył ją na czerwonej sofie stojącej na środku wielkiego salonu. Dziewczyna wydawała się tak drobna, że prawie można było ją uznać za dziecko. Kiedy jednak Rasso odsunął z jej twarzy ciemne włosy, czego nie odważył się zrobić jeszcze w lesie, zauważył, że była piękna.
– Ta moc… – powiedział tuż za nim Hartwell, na co jedynie kiwnął głową.
Czuł ją. Podniósł dłoń i przesunął opuszkami po jej policzku. Poczuł dziwne mrowienie. Potęgę przepływającą wprost na jego skórę. Szybko cofnął rękę, zanim Hartwell zdążył cokolwiek dostrzec.
Cera dziewczyny była przeraźliwie blada, prawie przezroczysta. Gęste, czarne brwi odcinały się od tej bieli wyraźnie, wręcz groteskowo. Rzęsy o tej samej barwie, długie i grube, kładły się cieniem na policzki całkowicie pozbawione zdrowych rumieńców. Czarne były też jej włosy. Poplątane w zbite pasma wydawały się wysuszone i zniszczone. Zawinięta w czarny koc, którym Rasso okrył nagie ciało jeszcze w lesie, przypominała… ciemność.
Księżniczka Ciemności, przebiegło przez myśli Niedźwiedzia, lecz zaraz zbeształ się za takie dyrdymały, wszakże wiedział, że nie istnieje żadna istota, którą można by tak nazwać.
– Dziedziczka? – zapytał Hartwell tuż za plecami przyjaciela, a ten pokręcił głową.
– Jest zbyt młoda – odparł.
I wiedział, że ma rację. Dziedzice i Dziedziczki – wszyscy byli w tym samym wieku, bo wszyscy zostali powołani do życia w tej samej chwili. W noc Stormvollu. Od tamtej pory nie narodził się żaden Zmienny. Od tamtej pory pojawiały się i znikały jedynie pokolenia ludzkie, zbyt nieważne, by zaprzątać sobie nimi głowę.
– Ale… – Głos Hartwella brzmiał niepewnie, jakby bał się mówić o tym, o czym nie powinien. Nie w obecności Rassa. Choć minęło tyle lat, wciąż pamiętał, że jego przyjaciel był przeczulony na punkcie własnej potęgi i nie chciał o niej rozmawiać. – Czujesz to? – dopytał w końcu.
Nieustępliwy Niedźwiedź kiwnął głową. Czuł. Czuł każdą komórką swojego ciała. Czuł promieniującą od kobiety potęgę, ale jakby stłumioną, stłamszoną czymś, czego nie rozumiał.
Chciał rozwikłać tę zagadkę, chciał to uczynić jak najszybciej.
– Sprowadź znachora – rzucił do przyjaciela, bez zawahania wchodząc w rolę pana domu. I nie mógł zauważyć lekkiego grymasu, jaki przebiegł przez twarz Hartwella. – Zaniosę ją do mojej sypialni. Na razie niech zostanie tam… – Zamierzał dodać coś jeszcze, wyjaśnić, że właśnie stamtąd nie ma wyjścia, lecz przecież Hartwell tutaj był. Widział. Wciąż pamiętał tamte wydarzenia.
– A ty? Potrzebujesz czegoś?
– Niech zajmą się klaczą. Porozmawiamy później, najlepiej przy wieczerzy. Najpierw… najpierw muszę się wykąpać – powiedział, uśmiechając się do towarzysza znad swojego ramienia.
– Po prawdzie – przytaknął Hartwell i zdecydował, że nawet nie zapyta o to, skąd jego druh wziął konia. Dobrze pamiętał dzień, w którym opuszczał Laafrane, i z pewnością nie robił tego wierzchem. – Śmierdzisz gorzej niż twoja klacz – dodał i zaniósł się lekkim śmiechem, który w uszach Rasso brzmiał jak świergot wiosennych ptaków. W tej chwili Niedźwiedź zrozumiał, jak bardzo tęsknił za domem. Wstał czym prędzej i tym razem to on objął przyjaciela, a klepiąc go po plecach, szepnął:
– Dobrze cię widzieć, bracie. Naprawdę dobrze cię widzieć.
Gdy usiedli do wieczerzy, nadal nie wiedzieli kompletnie nic o kobiecie znalezionej w Ostatnim Borze. Przybywszy, ludzki znachor stwierdził jedynie, że nic jej nie dolega, że nie dostrzega żadnych ran mogących spowodować taki stan – choć należało przyznać, że uważniej przyglądał się panu Starego Pałacu niż kobiecie. Zagoiły się wszelkie zadrapania i ślady uderzeń, które Rasso dostrzegł w lesie. Wciąż jednak się nie budziła, wciąż przypominała bardziej zjawę niż jakąkolwiek żywą istotę. A o tym, że jeszcze nie umarła, było wiadomo tylko dzięki delikatnie unoszącej się i opadającej klatce piersiowej oraz…
…potędze.
Mocy, którą zarówno Hartwell, jak i Rasso wyczuwali zbyt mocno.
– Już czas, przyjacielu – oznajmił w końcu pan domu, gdy posilili się i zapadli w głębokich ciemnozielonych fotelach stojących tuż obok rozpalonego kominka w bibliotece.
Obaj wiedzieli, o czym mowa. Obaj czekali na moment, w którym będzie trzeba wypowiedzieć te słowa na głos.
Hartwell przesunął spojrzeniem po kimś, kogo od urodzenia uznawał za brata, choć nie łączyły ich bliskie więzy krwi. Rasso… zmężniał, tak uznał, kiedy widział mocne mięśnie, potężną sylwetkę i tę świadomość w oczach, której nie było tam, kiedy ten opuszczał Laafrane. Coś się zmieniło, stwierdził i bał się zapytać, co dokładnie. Z tych dwóch tematów wolał już rozmawiać o tym, co nadchodziło.
– Zaczęło się, bracie – oznajmił. – Natura znów zaczęła do nas przemawiać.
Rasso prychnął pod nosem, a zaraz potem westchnął ciężko. Zatoczył koło szklanką, w której zakołysał się rdzawy płyn. Alkohol był jedynym, za co ich rasa ceniła ludzi. Nikt nie potrafił tak pędzić bimbru jak człowiek.
– Co mówią w innych miastach? – zapytał w końcu Niedźwiedź, choć kosztowało go to wiele.
Dopiero wrócił, a już musiał wziąć na barki ciężar polityki i wszelkich spraw wiążących poszczególne zakątki kontynentu. Jeszcze nikt nie wiedział o jego powrocie, a on już musiał wejść w swoją rolę, choć nie do końca chciał się w to bawić. Nagliły go inne sprawy, inne zobowiązania zaciągnięte w Ostatnim Borze. Inne pragnienia zaprzątały jego umysł, lecz wiedział, że musi zachować pozory. Jeszcze musiał to robić.
– A jak myślisz? – zaśmiał się Hartwell. – Świat jak zwykle wszystko ignoruje. Wszyscy są za bardzo skupieni na hulankach, by zauważyć, co dzieje się na ich podwórku. Złoty Pałac milczy, jak zawsze – dodał z przekąsem, na co Rasso mruknął niewyraźnie.
Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał się tam wybrać, ale kompletnie mu się to nie uśmiechało. Te odwiedziny mogły się skończyć dwojako. Albo zostanie przyjęty ciepło i załatwi, co trzeba, albo… cóż, w grę wchodziło również gorące, wręcz… ogniste spotkanie z gniewem Ostatniego Smoka.
– Pozostali… – zaczął Rasso, ale przyjaciel wszedł mu w słowo.
– Crawford jest zbyt zajęty żarciem się, dosłownie, z własnymi wilkami, by dostrzec coś więcej – prychnął Hartwell, kręcąc głową. Od dawna miał na pieńku z wilkami, ba, tych złośliwych istot nie cierpiał chyba nikt w całej Neneatrii. – A co do Onyksowego Pałacu… Doszły mnie słuchy, że… królowa nie żyje – oznajmił ciszej, na co Rasso zastygł. To oznaczałoby wiele komplikacji, ale i… możliwości.
– A Bairdowie?
Hartwell wzruszył jedynie ramionami. Nikt nie wiedział, co przez cały ten czas porabiały gryfy. Jako jedyne nie miały ochoty na kontakty towarzyskie. Podjęły tę decyzję wieki temu, gdy zaszyły się w górach Enleche.
Rasso postukał opuszką w szkło. Zamyślił się głęboko. Czyżby to oznaczało, że nikt nie dostrzegał tego, co oczywiste? Czy nikt nie widział zmian? Nie czuł gniewu Natury?
– A ty… – zaczął niepewnie Hartwell, obawiając się odpowiedzi na to najważniejsze pytanie.
Wciąż pamiętał tamte wydarzenia. Wciąż nosił blizny – te w sercu – które nigdy nie miały się zagoić, i ostatnim, czego chciał, było ponowne doświadczenie gniewu swojego przyjaciela.
– Załatwione – oznajmił Rasso Nicolas Joel Hatcher, Dziedzic rodu Hatcherów, Mathan Gun Stad, co w starożytnym języku Enddarune oznaczało „Nieustępliwy Niedźwiedź”.
Hartwell skinął powoli głową. Mógł, a raczej chciał, w to uwierzyć. Żył już tak wiele lat, a nigdy nie stał się świadkiem takiej magii. Sam był Dziedzicem drugiej linii, co oznaczało, że nigdy nie osiągnie potęgi Rassa. Jednak wcale jej nie pragnął, wręcz przeciwnie – zdawał sobie sprawę z tego, że za władzą ciągnie się olbrzymie brzemię. Brzemię czarne jak noc, oślizgłe jak macki tirnotha, demona, który odbiera ludziom najpierw zmysły, a potem życie.
Zanim którykolwiek z nich mógł się odezwać, usłyszeli przeraźliwy ryk. Zaraz po nim nastąpił pisk przerażonej służki, której strach wyczuli nie tylko w głosie, lecz także w zapachu roznoszącym się w ułamku chwili po całym pałacu.
Rasso zerwał się czym prędzej, nie bacząc nawet na to, że nieostrożnie odstawione na poręcz szkło zakołysało się, a nim Niedźwiedź wybiegł z biblioteki, runęło na marmurową posadzkę, rozsypując się w drobny mak. Hartwell ruszył w ślad za przyjacielem, lecz nieco wolniej, jakby się ociągał, jakby… bał się tego, co przyjdzie mu oglądać. Wiedział, że takiego ryku nie wydaje żadna znana mu istota oprócz… pumy.
Dobiegli na górę, wprost do sypialni Rassa. Zamknięte drzwi drgnęły, kiedy ktoś, a może coś po drugiej stronie uderzyło w nie z całej siły. Mężczyźni zerknęli po sobie. Rasso przyjrzał się miodowym oczom swojego przyjaciela, z których wyzierała niepewność. On wciąż się wahał, wciąż nie dowierzał temu, co dla Hatchera stało się oczywiste.
Rasso, wymamrotawszy pod nosem cichą modlitwę do Natury, podszedł bliżej drzwi swojej sypialni. Nie było tam klamki, nie było żadnej możliwości, by postronna osoba dostała się tam z zewnątrz. Jedynie Hartwell i Rasso znali zaklęcie, którym je otwierano.
Zmiennokształtni, w zależności od rasy, zostali obdarzeni różnymi zdolnościami. Niedźwiedzie, do których należał zarówno Rasso, jak i Hartwell, potrafiły przesuwać drobne przedmioty i zacierać po sobie ślady. Potrafiły też bawić się zapadniami zamków.
Rasso przesunął palcami po powierzchni drzwi, kreśląc na niej przeróżne figury. Powietrze zdawało się drżeć, kiedy skupiał się na zaklęciu, którego nie wykorzystywał od tak dawna.
Wydawało mu się, że nie pamięta dnia, kiedy opuścił Laafrane. A w zasadzie nocy… Był bowiem pewien, że gdy wyleciał przez okno tejże sypialni, księżyc stał wysoko na niebie.
Nagle usłyszeli skrzypnięcie. Drzwi odskoczyły w głąb pomieszczenia z cichym sprzeciwem, a tuż za nimi zalegała złowieszcza cisza. Rasso nie wahał się ani chwili; popchnął ciężką, drewnianą materię, która jęknęła w proteście.
Pokój zalewało światło słoneczne. Wszędzie unosił się kurz, przez co wnętrze przypominało zatopione w mlecznej kąpieli z mgły, choć ta nie miała prawa się tutaj wedrzeć. Rasso pamiętał doskonale każdy kąt. Każdy mebel. Fakturę wszystkich materiałów, z których wykonano atłasowe poduszki, satynową pościel i ciężkie zasłony mające odcinać go od świata, kiedy potęga brała go we władanie. Nie pamiętał jedynie tych wszystkich szkód, które tu wyrządzono. Rozejrzał się naprędce – doprawdy istota taka jak on zrobiłaby to w ułamku sekundy – i dostrzegł nacięcia na ścianach. Coś podpowiadało mu, że tych blizn powinno być więcej, ale zapewne ktoś zadbał o to, by sypialnię uprzątnięto. Gdy wszedł tu dzisiaj po raz pierwszy, niosąc na rękach bezwładne ciało, nie był w stanie spojrzeć na cokolwiek innego niż na dziewczynę znalezioną w lesie. Jakby jakaś siła nie pozwalała mu przestać na nią patrzeć.
A może tylko w ten sposób próbował sobie tłumaczyć to ukłucie bólu, jakiego doświadczył, zobaczywszy dowód swojego upadku.
I odrodzenia, dodał od razu w myślach, bo wiedział, że gdyby nie tamte wydarzenia, nigdy nie zapuściłby się w głąb Ostatniego Boru. Nigdy nie stałby się tym, czym jest teraz.
To wszystko trwało ledwie chwilę.
W następnej mignęły mu czarne pasma włosów, wściekłe żółte oczy i białe zęby.
Kobieta rzuciła się na niego tak szybko, że tylko to, kim był, pozwoliło mu ujść z życiem. W ostatniej sekundzie zrobił unik, w następnej już przypierał rozszalałe ciało do ściany. Rasso zerknął na przyjaciela, który zastygł w progu.
Zrozumiał.
Przerażenie błyskające w jego miodowych oczach było aż nadto wymowne.
Zmienni mogli przybierać tylko dwie formy: zwierzęcą lub ludzką. A ona wydawała się zatrzymać na początku przemiany. Rasso znał tylko jedną osobę, która to potrafiła. Siebie.
Kobieta miotała się wściekle, a to, co wydostawało się z jej gardła, nie przypominało głosu człowieka. Wściekły warkot grzmiał w całym pałacu, skutecznie wystraszywszy wszelką służbę, która wycofała się do swych domostw w przyległym miasteczku. Rasso wiedział, że będzie musiał szybko uciąć plotki. Zatrzymać je, zanim rozleją się dalej na południe. Zdusić w zarodku to, czego wszyscy byli tutaj świadkami, chociaż ludzie zapewne nie rozumieli wagi dzisiejszych wydarzeń.
Rasso napinał wszystkie mięśnie, próbując opanować szalejącą w jego rękach kobietę. Wiedział, że wystarczy mu sił, by trzymać ją tak choćby miesiąc, o ile… No właśnie, nie miał pewności, do czego była zdolna, co jeszcze potrafiła.
A nie chciał się o tym przekonać.
Licząc jedynie na swoją intuicję, zaczął szeptać do ucha nieznajomej słowa w starożytnym języku Enddarune. Tym samym, którym uspokajał szalejące zwierzęta. Tej sztuczki nauczył się od ojca, a lata spędzone na wygnaniu zmusiły go, by doskonalił się w przemawianiu do wszelkich bestii.
Zadziałało.
Po chwili ryk ustał. Następnie kobieta przestała się wyrywać, aż w końcu osunęła się na bark Rassa, a do niego powtórnie dotarło, jak drobną okazała się w jego ramionach. Opadła z sił i z cichym jękiem znów straciła przytomność. Wziął ją na ręce i zaniósł do łoża. Gdy ją tam odkładał, zdążył dostrzec ostre pazury zastępujące paznokcie jej tak irracjonalnie delikatnych dłoni.
Niedźwiedź przeklął pod nosem. Musiał zrobić wszystko, by prawda nie opuściła murów pałacu. Jeszcze nie rozumiał, dlaczego to jest tak ważne, ale ufał swojej intuicji. W ostatnich latach nigdy go nie zawiodła.
Nikt nie mógł się dowiedzieć, że przetrzymywał w swoim domu pumę. Tym bardziej jeśli plotki zasłyszane o Avaldale okażą się prawdą.
Zanim wycofał się z sypialni, kazał Hartwellowi przynieść najgrubsze liny. Związał nieznajomą i przez dłuższą chwilę patrzył na jej drobne ciało, mlecznobiałą skórę i te kruczoczarne włosy, które nawet zaniedbane wydawały się zbyt piękne, by mogły być prawdziwe. Po chwili na nowo okrył ją kocem.
Jakiś czas później, kiedy Rasso uspokajał nerwy przed kominkiem z nową szklanką bimbru w dłoni i usłyszał słowa przyjaciela, wiedział już, że przyjdzie mu stanąć do walki szybciej, niż przypuszczał. Szybciej, niż chciał. Szybciej, niż był na to gotów.
– To hybryda – oznajmił Hartwell, a Rasso uznał, że nie obrazi inteligencji kogoś, kogo traktował jak brata, więc zrezygnował z bezsensownego przytakiwania takiej oczywistości.
Kobieta okazała się nie tylko pumą, okazała się czymś więcej. Żadna puma nie była tak silna. Żadna. Żadna nie potrafiła zatrzymać przemiany, tak jak potrafił to on.
– Wiesz, co to…
– Wiem – warknął i dopiero po chwili zrozumiał, że jego mięśnie zbyt mocno się napinają, że w jego wnętrzu szaleje zbyt wielki gniew.
Opanował się w ułamku sekundy.
– To się źle skończy, Rasso. Bardzo, kurwa, źle.
– Wiem – powtórzył cicho kilka chwil później, kiedy Hartwell zostawił go, by udać się do miasteczka i uciąć swoim autorytetem wszelkie plotki.
Jak zwykle minął pierwsze zabudowania, nie rozglądając się na boki. Nie mógł znieść widoku pustych domów, nie mógł myśleć o tym, że niedźwiedzie rozpierzchły się po lasach wkrótce po tym, gdy zostały opuszczone przez swojego pana.
Tymczasem Rasso zapatrzył się w ogień, a jaskrawe płomienie odbijały się w jego zielonych tęczówkach, przez co wydawało się jakoby oczy Niedźwiedzia płonęły własnym blaskiem.
I choć zewsząd otaczała go cisza, dobrze rozumiał, że niebawem rozpęta się piekło. Piekło, w którym każdy będzie musiał opowiedzieć się po jednej stronie.
Zima odchodziła w zapomnienie, lecz wiosna wcale nie chciała nadejść. W powietrzu dało się odczuć pewne napięcie wskazujące na nadchodzące zmiany. Zmiany, których jedni się bali, a inni czekali na nie z utęsknieniem. Zmiany, które miały zostać okupione krwią i bólem.
Rasso siedział przed kominkiem. Wpatrywał się w strzelający ogień, którego iskierki wbijały się w powietrze po to, by zgasnąć w ułamku sekundy. Nie wiedział, że ten żar igra w jego oczach, nie wiedział, że pokazuje jego prawdziwą naturę. Miał jednak świadomość tego, jaki jest potężny. Rozumiał, że to, co osiągnął w minionej podróży, może go uratować albo… pogrążyć. Stukał opuszką w drewniany fragment podłokietnika fotela i rozmyślał.
Mijały dni, a dziewczyna się nie budziła. Oprócz tamtej furii, w którą wpadła, nie dawała żadnych znaków życia. Była Zmiennokształtną – ta oczywistość nie sprawiała jednak, by Rasso… przestał się o nią martwić. Sam nie mógł pojąć swoich uczuć. Tego, co wydarzyło się, kiedy otworzył drzwi sypialni i na sekundę spojrzał w żółte ślepia. Od tamtej pory… Nie. To stało się już wcześniej. Na skraju Ostatniego Boru. To tam nabrał pewności, że ta dziewczyna okaże się ważna. Okaże się istotnym punktem na drodze jego Przeznaczenia.
Jako nieliczny z żyjących niedźwiedzi wciąż wierzył w Przeznaczenie. Jego rodzina… umierała. Zostało ich tak niewielu. W tym, co pozostało z pałacu, mieszkał tylko on i Hartwell, a wszyscy pozostali rozpierzchli się po lasach rosnących tuż za murami miasta, porzuciwszy swe domy. Polowali i próbowali przetrwać, a krążyły też pogłoski, że część z nich od lat nie powróciła do swojej ludzkiej formy.
Rasso martwił się także tym. Domyślał się, co niebawem miało się wydarzyć, i tylko czekał na wieści z Krańca, które potwierdziłyby jego przypuszczenia. Kiedy wszyscy zostaną wezwani, odetchnie z ulgą – tak myślał. Czuł, że samo oczekiwanie męczy go bardziej niż próba, przed którą przyjdzie mu stanąć.
Wychylił szklankę brunatnego płynu i z żałością zerknął na butelkę stojącą nieopodal na niskim stoliku. Bimber się kończył i w tej chwili właśnie to martwiło go najbardziej. Bardziej nawet niż wszelkie problemy, z którymi musiał się mierzyć.
Hartwellowi udało się uspokoić ludzi, a Rasso miał pewność, że żadna plotka nie opuści Laafrane. Mimo to służba się przerzedziła, ludzie nie chcieli tu przychodzić, mówili, że to miejsce jest nawiedzone. Rasso prychnął na myśl o tym słowie. Nawiedzone. Nie bali się, kiedy on rozrywał na strzępy mury tego zamczyska, ale drżeli, gdy sprowadził tutaj kobietę, pomyślał. Ludzkość doprawdy jest zabawna. Zresztą uznał, że mogli nawet wynieść się na drugą stronę kontynentu, byle tylko zostawili bimber.
I znów przypomniał sobie dziewczynę. Nie chciał dopuszczać do siebie prawdy o jej pochodzeniu. Skoro nie była w ich wieku, musiała… Musiała powstać w sposób, którego Natura nie tolerowała. Dziwił się, że Pramatka nie zareagowała na tę rewelację. Przecież musiała o tym wiedzieć. Nic nie umykało jej uwadze. W końcu wiedziała… o nim.
Czuł, że to dopiero początek. Czuł, że nie spotkał dziewczyny przypadkowo, że krył się w tym jakiś głębszy sens, zamysł Doli. I cholernie się tego bał.
I wówczas, jakby wywołał ją sam Czarnobóg, usłyszał szmer dochodzący z sypialni mieszczącej się kilka pięter wyżej. A w zasadzie… choć jego słuch był idealny, bardziej wyczuł dziewczynę, niż ją usłyszał.
Obudziła się.
Rasso spodziewał się, że temu wydarzeniu będzie towarzyszyć kolejny atak furii, ale nic takiego nie miało miejsca. Rozluźnił napięte mięśnie i kiedy podnosił się z fotela, do biblioteki wbiegł Hartwell.
– Czujesz to? – sapnął.
Rasso pokiwał głową.
– Kim ona jest, na przeklętą Dolę?!
Niedźwiedź jedynie spojrzał na przyjaciela i nie odezwał się ani słowem. Nie wiedział, kim jest nieznajoma, ale jej moc dało się wyczuć z daleka. A to oznaczało jedno – kimkolwiek była, kompletnie nad sobą nie panowała. Każdy z Dziedziców przez lata uczył się obcowania z własną magią, uczył się przemian i czerpania ze swych sił. A ona wydawała się nieokiełznaną potęgą. Rasso wiedział, że jeśli czegoś z tym nie zrobi, niebawem sprowadzi tutaj całe zastępy Dziedziców. A wraz z nimi kłopoty. Przecież nie zdołałby ukryć takiej potęgi pod swoim dachem!
– Sprowadź meigę – szepnął, na co Hartwell otworzył szczerzej oczy.
– Jesteś tego pewien? – wychrypiał.
Meiga. Wiedźma.
Samo pochodzenie tych istot przerażało. Były… były tym wszystkim, o czym każde rodowe miasto chciało zapomnieć.
Podczas Stormvollu powstali wszyscy Dziedzice. To jedyna noc, podczas której Natura pozwoliła Pierwszym na poczęcie potomków. Kiedy przez świat przetoczył się Wał, każdy Zmiennokształtny przybrał swoją formę, musiał to zrobić – zew krwi stał się zbyt silny, by go zignorować. Ta noc okazała się nocą krwi, orgii i furii. A później w jej wyniku w każdym rodzie pojawili się Dziedzice.
Tamtej nocy ucztowali wszyscy. Nawet ci najbardziej niegodni, odrzuceni przez resztę, zwani Ostatnimi. To właśnie oni stworzyli meigi. Wiedźmy – istoty z pogranicza, o nieokreślonej płci, ni to ludzie, ni zwierzęta. Postaci posiadające niezwykłe moce wyrwane Naturze, ale zbyt krwiożercze i szkaradne, by móc mieszkać wraz z resztą. Wygnano je do Ostatniego Boru, w którym poczyniły swoje pieczary. Ilekroć którykolwiek Dziedzic korzystał z ich usług, kończyło się to rozlewem krwi. Jednak Rasso liczył, że może poprowadzić tę nitkę swojego Przeznaczenia w inny sposób. Poza tym nic nie mogło powstrzymać go przed osiągnięciem zamierzonego celu. Był w stanie zapłacić każdą cenę.
– Jestem pewien – oznajmił, a jego głos rozszedł się echem po pałacu. Echem słyszalnym tylko dla uszu Zmiennych.
Hartwell przyjrzał się przyjacielowi, a potem kiwnął głową. Nie miał w zwyczaju sprzeciwiać się komuś, kto tak naprawdę był panem jego rasy. Zdusił w zarodku lęk, który zadrgał mu w sercu, licząc, że Rasso wie, co robi. W końcu przetrwał lata w Ostatnim Borze, a nikt wcześniej tego nie dokonał.
Czym prędzej opuścił pałac, odprawił służbę, mimo wszystko kręcącą się w pobliżu, która mogłaby nie przeżyć widoku meigi, a następnie udał się na skraj Ostatniego Boru, by zostawić wiadomość.
W tym samym czasie Rasso skierował swoje kroki ku schodom prowadzącym na wyższe kondygnacje pałacu. Nie spieszył się, choć odnosił wrażenie, że ciągnie go tam jakaś niewidzialna siła. Kiedy jeszcze żyli Pierwsi, kiedy nie pozabijali się wszyscy nawzajem w kompletnie bezsensownej wojnie, słyszało się opowieści o tej nici uczucia łączącej dwoje Zmiennych tuż przed nocą Stormvollu. Rasso był młody, gdy po raz pierwszy usłyszał tę historię, i nie chciał w nią wierzyć, wkładał legendę o Wale między bajki. Nadszedł jednak czas, kiedy zrozumiał, że to wszystko jest prawdą. Był to dzień wybuchu Wielkiej Wojny. Przecież nikt nie ginie w imię bezsensownych opowieści, prawda?
Rasso pokonywał kolejne stopnie, próbując poukładać sobie w głowie wszystko, czego się do tej pory dowiedział. Natura przemówiła. To tylko kwestia czasu, kiedy zostaną powołani do kolejnej nocy Stormvollu, w trakcie której będą musieli dać światu potomków.
Znaki, choć nie wszystkie dostrzegał, pojawiały się już od dawna, ale chyba każdy wolał je ignorować.
Bory wypełniły się bestiami niewidzianymi od setek lat. Ludzie ginęli od szpon istot nieprzypominających niczego, co do tej pory znali. Zmienni wyruszali w lasy, by mordowąć te potwory, i sami stawali się ofiarami. A kiedy umierali, z rozerwanymi gardłami, wykrzywionym w przerażeniu pyskami, potem odradzali się na nowo, wstawali z grobów i rozpoczynali swoje krwawe żniwa. Do tej pory te wszystkie demony trzymały się swego matecznika, ale ci, którzy słuchali opowieści o nich, wiedzieli, że nadejdzie chwila, gdy wyjdą z kniei. Gdy sięgną po całą Neneatrię. Wśród ludzi szerzyła się zaraza przetrzebiająca tę rasę ze słabych jednostek. Rodzili się ci, o których już zapomniano, którzy już nigdy nie mieli pojawić się wśród żywych. Wilczarze i Wilczarki. Pory roku się mieszały, latem zdarzało się, że spadł śnieg, a zimą kwitły całe połacie łąk.
Poza tym… Rasso czuł żądzę. Żądzę, która wypełniała go coraz mocniej, której nie był w stanie zaspokoić w żaden sposób. To właśnie ta żądza wypędziła go do Ostatniego Boru. Ta sama żądza kazała mu wrócić.
I bał się, że właśnie ona prowadzi go ku pokojowi, w którym przetrzymywał dziewczynę.
Nareszcie zatrzymał się przed drzwiami. Mrucząc pod nosem ciche modlitwy, przesunął opuszką po drewnie, odblokowując ukryte zamki.
Szczęk zapadni rozdarł panującą wokół ciszę.
Popchnął drzwi. Spodziewał się ataku, więc szerzej rozstawił nogi i obnażył kły, by dziewczyna nawet nie wpadła na pomysł, by próbować stąd uciec.
Jednak… ona wcale tego nie zrobiła.
Wzrok Rasso od razu wyłowił ją siedzącą na łóżku twarzą do okna. Jej długie, czarne poplątane włosy opadały falami na plecy i sięgały pościeli. Oddychała spokojnie, miarowo, a w powietrzu nie dało się wyczuć strachu.
To, że się go nie obawiała, wprawiło go w osłupienie.
– Jestem głodna – usłyszał nagle jakby złocisty, lekko zachrypnięty głos.
Wówczas zrozumiał, że to jego serce wybija szaleńczy rytm. Nie obawiał się dziewczyny. Obawiał się tego, co zalewało jego duszę. Teraz już był pewien, że jego pierwotna żądza właśnie znalazła swój cel. Pragnął tej kobiety, pragnął jej mocy.
Opanował się w ułamku sekundy. Lata spędzone w Ostatnim Borze nauczyły go skrywać wszelkie emocje, uspokajać oddech i serce. Nikt, kto okazywał strach, nie byłby w stanie tam przetrwać.
Rasso wszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Spojrzał na niewzruszoną nieznajomą, która wydawała się królową tego miejsca. Liny, którymi ją związał, leżały na podłodze przy łóżku. Nawet owinięta w koc sprawiała wrażenie, jakby mogła wydawać polecenia i oczekiwać ich wykonania. Jakby to on, pan Starego Pałacu, miał jej usługiwać.
Poczuł irracjonalny gniew.
Spodziewał się wszystkiego, ale… nie tego.
– Czym jesteś? – wychrypiał. Czym. Nie kim. Nie obchodziło go jej imię, przynajmniej nie teraz. Musiał wiedzieć, z jaką istotą miał do czynienia. Choć po części się tego domyślał.
Milczała, a gniew Rassa rósł. Nie okazywał go, potrafił się opanować, ale wewnętrznie rozsadzała go furia.
Warknął pod nosem i ruszył gwałtownie w stronę łóżka. Obszedł je i zatrzymał się tuż przed dziewczyną, a następnie pochylił tak niespodziewanie, że istota, którą już uznał za swoje utrapienie, opadła na pościel. Zdążył jeszcze zobaczyć, że jej szare oczy przemieniają się w żółte ślepia bestii. Że jej okrągłe tęczówki zwężają się i błyszczą gniewem, podczas gdy ona uniosła się na łokciach i… prychnęła pod nosem niczym…
Niczym pieprzona kotka.
– Odsuń się! – sapnęła, jakby miała prawo czegokolwiek żądać.
Rasso, czując wszechogarniającą go chęć zdominowania tej istoty, naparł na nią jeszcze bardziej, aż musiała się znów położyć. Wiedział, że dziewczyna zaciska pięści na bordowej narzucie łóżka – słyszał odgłos drącego się pod naporem jej pazurów materiału – ale nie miał zamiaru się cofnąć. Nawet jeśli ona mogłaby teraz wydrapać mu oczy.
– Czym. Jesteś? – warknął, błyskając bielą kłów.
Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, co widziała dziewczyna. Znajdował się na granicy przemiany, trzymał się swojej ludzkiej formy jedynie ostatkiem sił. Jego kły napierały na wargi, a oczy z pewnością płonęły zielonożółtym ogniem. Czuł napinające białą koszulę mięśnie. Przemiana sprawiała mu ogromny ból, bo musiał opanować tę część swojej natury, której nie chciał nikomu pokazywać. Teraz jednak ból rozchodzący się po całym jego ciele kotwiczył go w rzeczywistości. Nie pozwalał, by opanowała go żądza.
Nieznajoma milczała, a jej żółte ślepia posyłały w jego stronę gromy.
Zaiste, księżniczka, pomyślał, wykrzywiając wargi w uśmiechu, którego nie mógł powstrzymać.
– A może ty mi powiesz, kim jesteś, bestio? – wyszeptała tym zachrypniętym głosem, który obudził w nim nowe pokłady gniewu i pragnień. – Może powiesz mi, dlaczego mnie porwałeś?! – ryknęła, a w jej oczach stanęły łzy.
Wiedział jednak, że to nie oznaka strachu. Raczej złości.
Zmarszczył brwi.
– Porwałem? – prychnął i odbił się od pościeli, bo nie wiedział, jak długo zdoła jeszcze powstrzymywać się przed tym, czego pragnął najbardziej. – Chyba uratowałem! – warknął. – Znalazłem cię poobijaną w lesie, więc powinnaś okazać mi odrobinę wdzięczności.
Dziewczyna ostro wciągnęła powietrze i uciekła przed Rassem wzrokiem. W jej głowie zaczęły pojawiać się obrazy tego, co się wydarzyło, ale umysł płatał jej figle, nie potrafiła uporządkować wspomnień.
Zerwała się nagle z łóżka, prawie gubiąc koc, i zaczęła krążyć po sypialni. Oddychała coraz ciężej, a mimo to odnosiła wrażenie, że się dusi. Położyła dłoń na swojej klatce piersiowej i poczuła, jak mocno i szybko bije jej serce.
– Gdzie jestem? – zapytała nagle.
– W Starym Pałacu, na pół…
– Wiem, gdzie to jest! – syknęła, przerywając mu w połowie zdania.
Rasso zamilkł i zacisnął usta. Nie rozumiał reakcji dziewczyny. Nie wiedział, kim ani czym była i co robiła w Ostatnim Borze. A musiał to wiedzieć… Chciał poznać prawdę. Chciał się upewnić, że zarówno jego, jak i Hartwella przypuszczenia są słuszne.
– Jak masz na imię? – zapytał, licząc, że jest zbyt rozkojarzona, by unikać odpowiedzi.
Zatrzymała się w pół kroku, tuż przed oknem, z którego roztaczał się widok na Ostatni Bór rozciągający się tuż za murami okalającymi Laafrane. To był jeden z powodów, dla którego niedźwiedzie rzadko podejmowały gości. Nikt nie chciał zapuszczać się tak daleko na północ.
– Ja nazywam się Rasso. Rasso Hatcher – dodał Niedźwiedź, licząc, że jeśli się przedstawi, dziewczyna nabierze do niego chociaż zalążka zaufania. W końcu wiedziała już, że jej nie porwał.
Zamrugała powoli, aż w końcu odwróciła oczy w stronę mężczyzny. Teraz były szare, zauważył Rasso i przełknął słowa cisnące mu się na usta. Piękne. To chciał powiedzieć.
– Jestem Valea – szepnęła.
Nie miała świadomości, czego to krótkie imię dokonało w sercu Niedźwiedzia. Wyraźnie czuł, jak ten najważniejszy organ nagle się zatrzymał, na chwilę trwającą tyle co mrugnięcie, a potem wyrwał się w szaleńczym biegu, jakby… jakby chciał paść u jej stóp. Rasso zrozumiał właśnie, że był w stanie zrobić wszystko, byle tylko zatrzymać tę dziewczynę przy sobie, by…wykorzystać ją do swoich celów. Oddałby jej nawet serce, sprawiłby, że uwierzyłaby w jego przywiązanie. To serce było nic niewarte, splamione krwią i zbrukane decyzjami, które podjął w Ostatnim Borze. A w kobiecie stojącej przed nim widział swoją szansę na to, by cała jego droga nabrała sensu. By na jej końcu otrzymał to, czego pragnął najbardziej – nawet jeśli zrobiłby to wbrew Naturze.
– Valea – powtórzył, smakując to słowo.
Zwrócił uwagę na to, że nie podała mu nazwiska. Pragnął wiedzieć, jakie tajemnice skrywa. Kim jest. Czym jest.
Czekał.
– Nie pamiętam – powiedziała niepewnie parę chwil później, marszcząc brwi. – Nie pamiętam, jak znalazłam się w lesie.
– Co pamiętasz jako ostatnie? – dociekał Rasso, powoli, krok po kroku zbliżając się do Valei. Nie rozumiał, po co to robi. Po prostu… pragnął znaleźć się przy niej.
– Pamiętam… – Zachłysnęła się powietrzem i zachwiała, a on jednym susem doskoczył do niej i złapał ją, nim upadła.
Lżejsza niż piórko, pomyślał, kiedy podszedł z nią do łóżka i ostrożnie ją tam położył, poprawiając koc, który prawie się z niej zsunął. Oddychała gwałtownie, a jej skronie zrosił pot. Niedźwiedź przeklął pod nosem. W takim stanie nie powie mu kompletnie niczego.
– Musisz coś zjeść – zawyrokował. – Przyniosę ci strawę.
Ruszył do drzwi, ale zastygł tuż przed nimi, gdy usłyszał głos Valei.
– Skoro mnie nie porwałeś… – szepnęła. – Skoro nie jestem twoim więźniem, to dlaczego nie mogę pójść z tobą?
Przymknął oczy, a przez jego twarz przebiegł cień. Jak miał jej to wytłumaczyć? Jak wyjawić, że wolał trzymać ją pod kluczem, w pokoju, do którego mógł wejść tylko on i Hartwell, i to wcale nie dlatego, że się jej bał? Wręcz przeciwnie. Mimo że podejrzewał, ba, wiedział, czym była, nie odczuwał strachu przed nią. Przerażało go coś innego. To, że mogłaby stąd wyjść, że mogłaby uciec, że on… nie zdołałby jej ochronić. Ochronić przed tymi, którzy dostrzegliby w niej to, co on. A on, pan Starego Pałacu, chciał mieć Valeę na wyłączność.
– Bo ci nie ufam – odparł tylko, decydując się na połowiczną prawdę.
Dobiegło go ciche westchnienie, kiedy przyłożył dłoń do drewna i otworzył drzwi. Nie obejrzał się. Czuł, że gdyby jeszcze raz spojrzał w te szare oczy, mógłby się zawahać przed tym, co chciał uczynić.