Odcienie czerwieni - Magdalena Szponar - ebook + audiobook

Odcienie czerwieni ebook i audiobook

Magdalena Szponar

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Izabela Sarnecka jest psychologiem policyjnym oraz profilerką. Pomaga kolegom z pracy wytypować potencjalnych sprawców przestępstw. Już podczas studiów nabrała pewności, że za część zabójstw popełnionych w ostatnich latach na terenie kraju odpowiada jedna osoba – mężczyzna zwany Bystrym.

Gangster, którego podejrzewa Izabela, doskonale wie o jej poczynaniach. Jest szefem mafii działającej głównie na linii Polska-Skandynawia. Mężczyzna wydaje na kobietę wyrok, jednak ciągle odwleka jego wykonanie w czasie. Kiedy w końcu stają twarzą w twarz, decyduje, że na razie nic jej nie zrobi. Najpierw chce się przekonać, na co ją stać. 

Policjantka i gangster stojący po dwóch stronach barykady zaczynają niebezpieczną grę w kotka i myszkę. Wiedzą, że nic nie powinno ich łączyć, ale pokusa jest zbyt silna, żeby jej się oprzeć. Jak długo Artur pozwoli Izabeli na tę zabawę? Czy będzie chciał ją w końcu przerwać? 

Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 4 min

Lektor: Madgalena Szponar
Oceny
4,5 (799 ocen)
538
160
69
22
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jubilnicka

Z braku laku…

Czy tylko do mnie ta książka nie trafiła? Dawno tak się nie nudziłam, ciężko było mi to dokończyć. Dużo opisów morderstw a zero adrenaliny... Zdecydowanie wolę panią Magdalenę z "rodzeństwa Mach" ciekawe z humorem lekkie w czytaniu aż szkoda się odrywać zdecydowane przeciwieństwo tej książki.
favolka

Nie oderwiesz się od lektury

Pani Szponar 🙂proszę pozostać w tych odcieniach..bo to się naprawdę Pani udało 👏
80
sisia12

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham te książkę do ostatnich 30 stron. Ostatnie wydarzenia zostały bardzo lakonicznie opisane, tak samo sytuacja ze związkiem głównych bohaterów.. bez wyjaśnienia, 1 zdanie i koniec. Też macie wrażenie, że końcówka książki pisana na szybko i aby zakończyć? Zabrakło mi rozbudowania ich relacji
Kamczi94
(edytowany)

Nie polecam

Nie czytam Polskich autorów , jednak chciałam odczarować moje przekonania , po przeczytaniu wielu pozytywnych recenzji, No i niestety nie udało się. Dlaczego polscy autorzy zawsze musza używać tylu przekleństw ? Czy nie znajdują żadnych innych słów by opisać emocje , musza to robić w tak prymitywny sposób? Kolejna sprawa , jak czytam co chwile słowo „posiąść „ to szlak mnie trafia. Kurwami umieją lawirować w tekście ale „pieprzeniem” już nie ? Przeczytalam 150 stron w 4 dni … taka to wciągająca fabuła, Zero budowania napięcia , emocje między bohaterami jak na grzybobraniu. Przeczytam w życiu mnóstwo dobrych książek , tej niestety nie mogę do nich zaliczyć.
Mfajdasz

Nie oderwiesz się od lektury

REWELACJA
40

Popularność




Copyright © 2023

Magdalena Szponar

Wydawnictwo NieZwykłe

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja:

Alicja Chybińska

Korekta:

Katarzyna Chybińska

Edyta Giersz

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-495-6

PROLOG

Pruszków. Wołomin.

Gangusy w starych betach z odrażającymi uśmiechami i papierosami między zębami. Gnoje szastające „kurwami” na każdym kroku. Kretyni w kradzionych samochodach wydający hajs na prawo i lewo. Mamonę, której nigdy nie mają dość. Imprezy, chlanie, ruchanie. Zwracanie na siebie uwagi w każdym możliwym miejscu, o każdym możliwym czasie.

Cwaniaki, które myślą, że rządzą, bo ktoś zszedł im z drogi. Niebezpieczni chłopcy.

To już przeszłość.

To nie mafia.

Spójrz, Sarenko. Widzisz tego dżentelmena, który właśnie przepuścił starszą panią w drzwiach apartamentowca naprzeciw? Widzisz jego lśniącego rolexa, garniak za kilka tysięcy i fryzurę ułożoną przez najlepszego stylistę?

A pamiętasz tamtego złotego chłopca? Tak, właśnie. Na tamtej imprezie. Sama go tak nazwałaś. Złoty chłopiec. Uśmiechem rozświetliłby niemałe miasto. Och, po twojej minie widzę, że dobrze go pamiętasz. Hawajska koszula, długie włosy schludnie związane w kitkę nad karkiem, lekki zarost. Błękitne oczy. Powiedziałaś, że taki nie skrzywdziłby muchy.

Zobacz teraz! Za tamtym gościem do budynku wchodzi kobieta. Niezła, co? Bizneswoman, powiedziałabyś. Coś w tym jest. Elegancka, dystyngowana, w szpilkach droższych niż twoje mieszkanie.

A pamiętasz piosenkarza, wokół którego ostatnio wybuchł skandal? Tego, co podobno ma dziecko na boku, a właśnie się ożenił. Widziałaś pewnie w tabloidzie. Wszyscy widzieli.

To jest mafia, Sarenko.

Ci wszyscy piękni ludzie z pięknymi samochodami, pięknymi buźkami.

To ich powinnaś się bać.

A mnie chyba najbardziej.

Ze wszystkich zwierząt człowiek jest jedynym przejawiającym okrucieństwo. Jedynym, który zadaje ból dla samej przyjemności jego zadawania.Mark Twain

A w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką, w martwej ciszy – nadziei tylko słychać jęk.Charles Pierre Baudelaire, Kwiaty zła

1

Insane… Inside the danger gets me high.Can’t help myself. Got secrets, I can’t tell.I love the smell of gasoline.I light the match to taste the heat.Sam Tinnesz, Play With Fire

Nie ma zbrodni idealnej.

Każde przestępstwo jest działaniem.

Każde działanie pozostawia ślad.

Wciąż pamiętałam, że były to pierwsze słowa, jakie usłyszałam, gdy rozpoczęłam studia na psychokryminalistyce. I wciąż uparcie w to wierzyłam, musiałam w to wierzyć. Dzięki temu byłam coraz lepsza w tym, co robiłam. Goniłam ducha, który wciąż wymykał się z moich rąk, ale byłam już blisko, bliżej niż kiedykolwiek.

W dzieciństwie inne dzieci bawiły się na podwórku, a ja chłonęłam w zaciszu domu kolejne powieści kryminalne. Odkąd pamiętałam, wiedziałam, co zamierzam robić w życiu. Ścigać przestępców. Nigdy nie pragnęłam robić niczego innego.

Dzisiaj pracowałam jako profilerka, choć ta nazwa jeszcze nie była popularna w Polsce. Oficjalnie zajmowałam stanowisko psychologa policyjnego. I czułam z tego powodu cholerną dumę.

– Zły dzień, mała? – usłyszałam nagle po swojej prawej.

Niechętnie zmusiłam mięśnie karku do pracy. Spojrzałam na delikwenta, który najwyraźniej był albo głupi, albo zdesperowany. Wystarczyło mi kilka sekund, by go ocenić. Wysoki, ale przygarbiony, więc niezbyt pewny siebie. Okulary na nosie, lekki uśmiech, policzki pokryte czerwienią w wyrazie aż nazbyt widocznego skrępowania. Lekkie drżenie dłoni, gdy sięgnął po szklankę z (jak mniemam) whisky. Skrzywił się przy pierwszym łyku; więc nie jest to trunek, jakim raczy się na co dzień. Szkoda.

– Twój chyba gorszy – odpowiedziałam i tyle wystarczyło, by z ust mężczyzny popłynęła wiązanka, której kompletnie nie słuchałam. Nawet nie chciało mi się udawać.

Zgarnęłam swój kieliszek oraz butelkę wódki i ruszyłam w najdalszy kąt baru. Kiedy tylko usiadłam, barman pojawił się za mną i postawił mi na stoliku wodę.

– Dzięki, Kamil – rzuciłam i oparłam ciężko głowę o brunatną, wysoką kanapę. Przymknęłam oczy z cichym westchnieniem.

– Nie dziękuj. Po prostu nie chcę, żebyś mi się tu schlała, Iza – odpowiedział i wręcz poczułam, jak obrzuca mnie uważnym spojrzeniem. Ignorowałam je już wystarczająco długo, jeden wieczór nie robił różnicy.

– Ta, jes… – mruknęłam niewyraźnie i udałam, że mu salutuję.

Nie otworzyłam oczu, ale wyraźnie słyszałam jego oddalający się śmiech. Nawet pozwoliłam sobie na wykrzywienie własnych warg. Nieznacznie. W końcu dzisiaj akurat nie miałam powodu do radości.

Wielu na moim miejscu miałoby inne zdanie na ten temat. W końcu przyczyniłam się do złapania seryjnego gwałciciela--mordercy, który grasował w Warszawie od kilku dobrych lat. No właśnie, po pierwsze sam ten szmat czasu działał mi na nerwy. Po drugie ciągłe zamiatanie sprawy pod dywan również mnie wkurzało. Nawet nie chciało mi się myśleć, ile czasu poświęciłam, by udowodnić wszystkim cechy wspólne kilku zbrodni, by w końcu połączyli kropki i nadali przestępcy łatkę „seryjnego”. Nie pomagał fakt, że ciała odnajdywano w różnych miejscach w Warszawie, co powodowało, że śledztwo prowadziło kilka komend na raz. Wreszcie po trzecie udało nam się go złapać dopiero teraz, gdy na koncie miał już sześć ofiar. Sześć, kurwa, ofiar. Gdzieś w głębi serca kiełkowało jednak nieśmiałe poczucie satysfakcji. Pojawiało się w chwili, gdy przypominałam sobie wykrzywioną przerażeniem twarz tego skurwysyna. Cóż, było warto…

Nie potrafiłam się jednak pogodzić z liczbą ofiar. Prawdopodobnie dlatego wyszłam dziś z komendy z naganą szefa. Nie spodobało się mu moje zachowanie. Kiedy wręczał nagrodę oficerowi, który prowadził tę sprawę, rzuciłam, że to wyróżnienie za prędkość. Wśród reszty policjantów rozległ się cichy śmiech. Komendant spojrzał na mnie, dobrze wiedząc, z czyich ust wyszedł ten komentarz. Cóż. Moja niewyparzona buzia kiedyś mnie zgubi. Tym razem dostałam jedynie porządny opierdol. Satysfakcjonujące było to, że szef nie zaprzeczył jednak, kiedy wytknęłam mu, że gdyby posłuchano mnie wcześniej, tamten skurwysyn miałby na koncie o kilka ofiar mniej.

Od lat powtarzano mi, że zbyt mocno angażuję się we wszystkie sprawy. Tak było. Oficjalnie pełniłam funkcję psychologa policyjnego (na moje nieszczęście na etacie cywilnym, więc nie dość, że nie było mnie stać na porządną wódkę, to jeszcze nikt nie liczył się z moim zdaniem). Do moich zadań od jakiegoś czasu należało profilowanie kryminalne. Powoli zaczynałam jeździć po całym kraju; wszędzie tam, gdzie umysły śledczych były na tyle otwarte, by chcieć zaangażować właśnie psychologa. I dobrze wiedziałam, że kiedyś w końcu któraś sprawa złamie mi serce. Podobno każdy profiler prędzej czy później przez to przechodził. Sama odnosiłam wrażenie, że z każdą wydaną opinią drobny kawałek mojego serducha się skrusza. Nie wiedziałam jednak, ile czasu potrwa, zanim stracę całe. Tym bardziej jeśli traktowałam moją pracę dość… osobiście. W końcu miałam swoje powody.

Zamiast więc brać się za kolejną sprawę, załatwiłam sobie dwa tygodnie przymusowego urlopu. Bezpłatnego. I chyba to bolało mnie najbardziej. A, zapomniałam wspomnieć… Dupek obciął mi też premię półroczną.

Podobno byłam przemęczona. Podobno potrzebowałam odpoczynku.

Gówno prawda.

Potrzebowałam efektów, a nie ciągłego użerania się ze starymi psami, którzy nie chcieli mnie słuchać, bo według nich profilowanie przestępców to wymysł rodem z Kryminalnych Zagadek Las Vegas, a tak w ogóle to nie będą słuchać gówniary, która mogłaby być ich córką.

Gnoje.

Na potwierdzenie własnych przemyśleń wychyliłam kolejny kieliszek wódki. Miałam wrażenie, że jej ostry smak ugruntowuje moje przekonania. Znów przymknęłam oczy i zgodnie z najważniejszą zasadą każdej depresyjnej osoby zaczęłam dopatrywać się pozytywów w tej porąbanej sytuacji.

Cóż, przynajmniej miałam teraz trochę czasu, by zająć się moim Duchem.

Aż się skrzywiłam pod nosem, gdy tylko pomyślałam o facecie, którego próbowałam złapać od siedmiu lat. Dokładnie od chwili, kiedy zaczęłam studia i postanowiłam sobie, że rozwiążę jakąś sprawę z Archiwum X. Szybko znalazłam odpowiednią. Kilkanaście potwierdzonych zabójstw o różnym stopniu agresywności. Wszystkie wrzucane do katalogu z wielce sugestywnym napisem „przestępczość zorganizowana” (co mogło, do cholery, oznaczać dosłownie wszystko). Żadnych konkretnych dowodów, żadnych świadków, żadnych poszlak, nawet, kurwa mać, nie mogliśmy znaleźć żadnego narzędzia zbrodni. Nawet nie do końca było wiadomo, czy rzeczywiście były to zabójstwa seryjne. Nic. Null. Zero. Sama jednak wiedziałam. Czułam to w kościach. I choć mogłam to dopisać do długiej listy swoich wad, słuchałam intuicji.

A ten zabójca? Cholera. W myślach lubiłam go nazywać Duchem. Bo właśnie taki był. Irytująco nieuchwytny. Wciąż gdzieś poza planem. Wciąż w roli pieprzonego reżysera wystawiającego na własnej scenie aktorów według jakiegoś bliżej nieokreślonego scenariusza. Dowiedziałam się o nim w Tworkach1. Na początku wysłano mnie tam na praktyki, później jeździłam już sama. Musiałam to robić, by nie wypaść z rytmu. Jeżeli ciągle miałeś kontakt z umysłami przestępców, łatwiej było ci je zrozumieć – każdy psycholog policyjny to wiedział.

Tworki były ważnym punktem na mapie wszystkich profilerów. Tutaj mogliśmy porozmawiać z psychopatami, gwałcicielami, zabójcami. Uważałam ich za całkiem solidne źródło wiedzy. To tam poznałam Krzysztofa: zabójcę, który we wszelkich testach na spektrum psychopatii osiągał świetne wyniki2. Kiedy go poznałam, nie ufał nikomu. Po paru latach dopuszczał do siebie tylko mnie. To od niego dowiedziałam się o Bystrym. Mężczyźnie, który trząsł całym warszawskim półświatkiem, a miałam sporą pewność, że działał też na arenie międzynarodowej. Zdążyłam zebrać o nim dość pokaźną bazę danych. Oczywiście nic nie było potwierdzone: same strzępki informacji, które uzyskiwałam głównie podczas wizyt w więzieniach i zakładach zamkniętych.

A więc Duch był tłem największych przekrętów w dziejach przestępczości zorganizowanej naszego kraju w ostatnich latach. Jednocześnie nikt nawet nie wiedział, czy on istnieje naprawdę. Bystry. Jego pseudonim obrósł tak wielką legendą, że większość gangusów wypowiadała go szeptem z jakąś nabożną czcią. Tak mówili o nim na dołku. I, do diabła, pasowało jak ulał. Gość był niesamowicie inteligentny. Niestety miał pecha: ja również taka byłam.

A mimo to nie mogłam go dorwać. Gdyby ktokolwiek przejrzał zawartość mojego mieszkania, szybko doszedłby do wniosku, że mam na punkcie tego faceta prawdziwą obsesję.

Trudno, przyznaję się bez bicia. Chcę być tą, która pomoże w złapaniu największego przestępcy w Polsce od czasów Pruszkowa i Wołomina. Choć im dłużej o tym myślałam, tym częściej się zastanawiałam, czy nie zboczyć odrobinę z drogi prawa… Zawsze mogłam gnoja po prostu wykończyć i zepchnąć winę na kogoś innego.

Moje zafiksowanie na punkcie Bystrego nie miało nawet żadnego wyraźnego powodu. Nie kryła się za tym żadna łzawa historia. Facet nigdy nie wyrządził mi krzywdy, po prostu chciałam go dorwać. Może sama przez to trąciłam lekko psychopatycznymi skłonnościami, ale nie umiałam się powstrzymać.

Oprócz tysiąca niezbyt ważnych informacji, jakie udało mi się na niego zebrać, tak naprawdę miałam niewiele konkretów. Z drugiej strony nie potrzebowałam dużo, by wiedzieć, gdzie go szukać. Nie na tym polegało profilowanie. Wiedziałam wszystko o jego motywach, złożoności psychiki, cechach osobowości. Nie wiedziałam natomiast, jak się nazywał. Dlatego też to, co robiłam, nazywało się sporządzaniem charakterystyki psychologicznej nieznanego sprawcy przestępstwa. Poza tym od tygodni znałam adres, ale jeszcze nie odważyłam się tam pójść. Jeszcze nie był to odpowiedni moment. Nie zdecydowałam bowiem, jak chcę rozwiązać tę sprawę. Choć im dłużej o tym myślałam, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że droga jest tylko jedna. Przy każdej innej robocie potrafiłam pójść za głosem intuicji i naprawdę skutecznie udawało mi się zrozumieć umysł przestępcy, jakiego podsyłano mi w Firmie. Miałam też aż jedno zdjęcie Bystrego. Niewyraźne. Rozpikselowane. Z tego, co wiedziałam, była to jedyna jego fotografia. Pochodziła z kamery monitoringu miejskiego i z całą pewnością wyłapała moment, w którym Bystry wracał z miejsca zbrodni. W toku śledztwa była kompletnie nieprzydatna: nie pozwalała na identyfikację sprawcy, ale jednocześnie to właśnie ona dała mi najwięcej. Znałam ją na pamięć. Każdy element.

Po tamtym zabójstwie moi kumple z kryminalnego postanowili choć raz mnie posłuchać. Zorganizowaliśmy prowokację: fotografia wypłynęła do mediów z odpowiednim komentarzem. Każdy szanujący się psychopata zareagowałby na to w jakikolwiek sposób. Bystry nie. Ale sama akcja spowodowała ciąg wydarzeń, które dały mi do myślenia.

Kilka dni po opublikowaniu zdjęcia na komendę zgłosił się pewien dziennikarz. Powiedział, że od lat prowadzi prywatne śledztwo przeciw Bystremu, że wini faceta za śmierć kogoś sobie bliskiego. Jako że gość trochę pieprzył od rzeczy, wezwali mnie. W trakcie krótkiej rozmowy zdobyłam kilka ważnych informacji. Po pierwsze: jak dla mnie chłopak naoglądał się zbyt wielu rodzimych produkcji wątpliwej jakości spod ręki pana Vegi, ale nie chciałam oceniać. Po drugie: był święcie przekonany, że wie, gdzie Bystry ma swoją melinę. Podał mi adres, a ja po raz pierwszy w swoim życiu złamałam kodeks etyczny i zachowałam tę informację dla siebie. Nie miałam pojęcia, co mną kierowało w tej chwili, ale cóż… Stało się. Koniec końców historia odbiła się czkawką owemu dziennikarzowi. Choć to zbyt delikatne określenie jak na oskórowanie i kąpiel w rzece, którą mu zafundowano. Oczywiście – sprawa umorzona, podejrzanych brak, dowodów i poszlak zero. Kolejna sprawa trafiła do Archiwum X.

Tak, zdecydowanie to też mnie wkurwiało.

Zanim dziennikarz zniknął z powierzchni ziemi i później to, co z niego zostało, wypłynęło na brzeg Wisły, udało mi się z nim porozmawiać ponownie w bardziej prywatnych okolicznościach. Konkretniej: spotkaliśmy się w tym samym barze, w którym teraz siedziałam. Facet był przerażony. Twierdził, że ktoś go ściga (co w sumie według mnie okazało się prawdą, ale taką nie do udowodnienia) i że dokopał się prawdziwych perełek. Miał przy sobie wydruk tamtego zdjęcia i pamiętam, jak zawzięcie w nie stukał. Mówił, że Bystry odebrał mu wszystko. I że on chce zrobić mu to samo. No, mówiłam, że ewidentnie coś z nim nie grało. Raczej logicznym było, że w starciu z gangusem miało się dość nikłe szanse. Chyba że znałeś kung-fu, karate i inne obcobrzmiące słowa, a to też nie dawało żadnej gwarancji.

Pamiętam, że gdy siedziałam i słuchałam jego pełnej nienawiści oraz strachu przemowy, przyjrzałam się ponownie zdjęciu. Fotografia przedstawiała wysokiego mężczyznę ubranego w czarną bluzę z kapturem naciągniętym na głowę. Nie można było dostrzec twarzy. W zasadzie kompletnie nic nie stanowiło tutaj punktu zaczepienia. Sama natomiast wychwyciłam kilka rzeczy. Po pierwsze: Bystry był sam, a naprawdę nie zdarzało się często, by szef mafii (o ile był szefem, a nie egzekutorem, choć wszystko wskazywało na pierwszą opcję) krążył po mieście bez obstawy. Po drugie: wcale nie wyglądał jak ktoś, kto próbuje się ukryć. Wręcz przeciwnie. Przechodził właśnie przez ulicę i na początku nie rozumiałam, co z tym zdjęciem jest nie tak. Zauważyłam to dopiero po jakimś czasie. Wszyscy ludzie zmierzający w odwrotną stronę, wszyscy, którzy szli obok, omijali go. Jakby tworzył własne pole magnetyczne, które nikomu nie pozwalało się bardziej zbliżyć.

Później dotarłam do nagrań z kamer monitoringu miejskiego. Owego feralnego dnia w jednym z warszawskich kantorów dokonano egzekucji mężczyzny będącego jednocześnie właścicielem tej dość nieudolnie prowadzonej meliny. Kumple z narkotykowego obserwowali to miejsce już od dawna, ale nie mieli żadnych konkretów. Tamtego dnia kamery nagrały mężczyznę w czarnej bluzie z kapturem i zwykłych dżinsach, który wchodził do środka. Po jakimś czasie wyszedł. I po prostu rozpłynął się w powietrzu. Zdjęcie, które znałam na pamięć, odzwierciedlało właśnie moment opuszczania meliny.

Dopiero po godzinie kolejny klient kantoru wezwał policję, gdy wszedł do lokalu i zobaczył zwłoki właściciela. Facet leżał na ladzie z nożem wbitym w usta. Właściwie sztyletem; był tak długi, że przeszedł na wylot i przytwierdził gościa do drewnianego blatu. Według mnie przekaz był dość oczywisty, a za zbieg okoliczności nie można było uznać faktu, że właściciel kantoru w końcu zdecydował się z nami współpracować. Cóż, nie zdążył powiedzieć nic. To był też pierwszy raz, gdy Duch zostawił narzędzie zbrodni na miejscu. Obejrzałam nóż z każdej strony, sprawdziłam wszystko, co tylko mogłam. Wniosek był prosty: to był zwykły, tani, wręcz gówniany sztylet imitujący jakieś prawdziwe cacko. Dokładnie taki sam można było kupić na Allegro za kilka dyszek. Pomyślałam sobie, że zabójca zostawił go właśnie dlatego – nie miał dla niego żadnej wartości.

Pora wyjaśnić, dlaczego uważałam, że Bystry mordował ludzi w stolicy (i pewnie nie tylko) od lat. Mój prywatny katalog jego zbrodni pękał w szwach. Łączyło je jedno i dla mnie był to wystarczający powód, by uznać zabójcę za seryjnego, dla policjantów badających poszczególne sprawy – niestety nie.

Bystry zabijał w różnych częściach miasta. Za każdym razem w innej. Albo właściwie… Byłam pewna, że mordował w tym samym miejscu, ale zwłoki zostawiał zawsze gdzie indziej. Był sprytny: takie działania powodowały, że każdą sprawą zajmowała się inna komenda, a to z kolei sprawiało, że połączenie kropek było prawie niemożliwe. Tak już działała polska policja.

Kolejny powód? Wszystkie te ofiary zostały pozostawione tak, by ktoś je znalazł. Nie próbowano ukryć zbrodni. Za każdym razem czas, jaki upłynął od zgonu do znalezienia ciała, nie wynosił więcej niż kilka godzin. Każda z tych osób była też w mniejszym bądź większym stopniu zaangażowana w działalność przestępczą. Przekaz zawsze był jasny: jeśli z jakiegoś powodu podpadłeś Bystremu, umierałeś. Spektakularnie i tak, by wieść o twojej śmierci rozniosła się szybko.

Właściciel kantoru był jedyną ofiarą, która zginęła na miejscu odnalezienia zwłok. Tylko wtedy Bystry wyszedł ze swojej meliny i zaatakował, nawet nie czekając na zapadnięcie zmroku. Był tak cholernie pewny siebie, tak świadomy każdego kroku. Kurwa, podejrzewałam, że planował każdy swój ruch, że obserwował ofiary i wymiar sprawiedliwości tak, by być pewnym powodzenia swoich akcji. Nigdy nie popełniał błędu.

W końcu trzecia kwestia… Wszystkie ofiary, które skatalogowałam, zostały zamordowane za pomocą ostrych narzędzi. Nawet jeśli dochodziło do postrzału, śmiertelny cios zadawano nożem. Fascynowało mnie to. Potwornie.

Intrygował mnie. Bystry był zagadką, którą chciałam rozwiązać. I wiedziałam, że prędzej czy później to zrobię. A potem? Niech mi ziemia lekką będzie.

Teraz jednak skupiłam się na wódce, potrzebowałam chwili zapomnienia. I choć z zasady unikałam jednonocnych przygód, dzisiaj czułam, że właśnie tego mi trzeba. Rozejrzałam się po sali, ale naprawdę nikt nie przyciągał mojej uwagi. Tamten chłopaczyna, który próbował mnie poderwać przy barze, nadal tam siedział. Prawdopodobnie wciąż się zastanawiał, gdzie zniknęłam. Prawie miałam już wyrzuty sumienia. Z naciskiem na „prawie”. Nie jego wina, że był… waniliowy. A ja chciałam czegoś ostrego. Gwałtownego. Mocnego. Czegoś, co rozpieprzy mnie chociaż na chwilę.

Z westchnieniem wychyliłam kolejny kieliszek. W sumie chyba powinnam przystopować, bo istniało spore ryzyko, że po takiej ilości alkoholu spodoba mi się dosłownie każdy. Wówczas mój wzrok pofrunął ku wejściu do baru. Usłyszałam zgiełk ulicy, który wdarł się do środka wraz z otwieranymi drzwiami.

W progu pojawił się mężczyzna. Wysoki, cholernie wysoki. Przy nim wyglądałabym jak jakiś potargany skrzat. Poza tym koleś miał na sobie ciemny garnitur, czym od razu podbił sobie miejsce w moim prywatnym rankingu. Serio, to zakrawało na fetysz. I nagle zrozumiałam, że jeszcze nigdy nie poszłam do łóżka z nikim, kogo przynajmniej raz nie widziałam w garniturze.

Mężczyzna zerknął na zegarek i nawet z takiej odległości mogłam zauważyć, że wartość tego cacka przewyższała moją roczną pensję. To akurat mi nie imponowało, po prostu wychwytywałam takie szczegóły; można to nazwać zboczeniem zawodowym.

Obserwowałam typa, gdy ruszył w stronę baru, wprawiając w zachwyt gości płci żeńskiej. I jeśli miałam być szczera, nawet kilka męskich spojrzeń skierowało się w jego stronę. Byłam w stanie to zrozumieć. Nie dość, że wysoki, to jeszcze potężnie zbudowany, choć do nabitego mięśniami Seby z osiedla wiele mu brakowało. Jego fryzura wyglądałaby śmiesznie na wszystkich zebranych w barze mężczyznach. On jednak był zachwycający. Przydługie włosy, które – choć zaczesane do tyłu – sprawiały wrażenie potarganych przez wiatr, miały głęboki, brązowy kolor, co dość mocno kontrastowało z krótko przyciętymi bokami oraz schludnym cieniem zarostu pokrywającego kwadratową szczękę mężczyzny. Spodziewałam się ciemnych oczu, ale kiedy obrzucił spojrzeniem salę, zrozumiałam, że musiały mieć jasny odcień. Miałam ochotę się dowiedzieć jaki dokładniej.

Tymczasem mężczyzna usiadł przy barze i zamówił coś u uśmiechniętego od ucha do ucha Kamila. Być może na moim barmanie nieznajomy nie robił takiego wrażenia jak na mnie. A może po prostu wcale nie byli nieznajomymi.

W tej samej chwili dostrzegłam, że stojąca przede mną butelka była już pusta. Cóż za cudowny zbieg okoliczności, pomyślałam i ruszyłam w stronę baru.

– Kamil, bądź tak miły… – rzuciłam do kumpla, opierając się o blat.

Nie do końca byłam przekonana, czy moja skórzana ramoneska, równie skórzane spodnie i koszulka z nadrukiem AC/DC zrobią wrażenie na mężczyźnie siedzącym obok, ale grzechem byłoby nie spróbować. Podarowałam sobie tandetne gesty w stylu zarzucania długich rudych loków na plecy. Po prostu stałam i robiłam to, w czym byłam najlepsza: ignorowałam towarzystwo.

– Kochana, chyba ci już wystarczy – rzucił Kamil, odbierając mi pustą butelkę.

– Nigdy nie mów kobiecie, kiedy powinna skończyć – odpyskowałam, puszczając do niego oczko, na co tylko roześmiał się w głos.

– Czasami jednak można jej powiedzieć, kiedy powinna zacząć – usłyszałam tuż obok siebie niski i zachrypnięty głos.

Cholera. Obawiałam się, że od samego tonu tego mężczyzny mogłabym zajść w ciążę.

Spojrzałam w bok, próbując nie pokazać nieznajomemu, jakie wrażenie na mnie robi.

– Czyżby? – zapytałam, przekrzywiając głowę. Bardzo próbowałam nie analizować jego gestów, postawy i wszelkich innych szczegółów, które w normalnej sytuacji zaczęłabym już katalogować w głowie. Ze sobą mogłam być szczera, prawda? Chciałam gościa przelecieć, nic więcej.

– Zdecydowanie – odparł i jego usta wykrzywiły się w seksowny sposób, gdy spojrzał mi nagle prosto w oczy.

Cholera. Zielone. Były zielone. Irytująco oliwkowe, z drobnymi złotymi plamkami wokół tęczówek. Piękne.

Zaraz! Co?! Izabela, opanuj się!

– W przeciwnym razie – kontynuował niezrażony konsternacją, jaka musiała się pojawić na mojej twarzy – może ową kobietę – zawahał się i obrzucił mnie spojrzeniem, pod którego wpływem zrozumiałam, że chyba oboje mamy podobne plany na ten wieczór – ominąć wiele przyjemności.

– Mhm… – wymruczałam, pochylając się lekko w jego stronę.

Coś dziwnego błysnęło w zielonych oczach. I dobrze wiedziałam, co to było. Pragnienie.

– W takim razie, od czego powinnam zacząć według ciebie?

– Może zacznij od wyjawienia mi swojego imienia, Sarenko – odparł i na ułamek chwili serce zabiło mi mocniej. Sarenko? Trafił idealnie, wręcz nieprawdopodobnie celnie, by mógł to być przypadek. Jakaś lampka ostrzegawcza zapaliła mi się w głowie, ale jeszcze nie wpadałam w panikę. W końcu to mógł być głupi traf. Przecież nie mógł wiedzieć, że nazywam się Sarnecka, prawda?

– Sarenko? – parsknęłam, próbując opanować drżenie głosu. – Oryginalnie. A przynajmniej oryginalniej od tego, co już dziś słyszałam.

– A co słyszałaś? – Wydawał się szczerze zainteresowany… mną.

– „Mała” – rzuciłam, śmiejąc się cicho. – Wiem, banalne.

Znów przesunął spojrzeniem po moim ciele i dobrze wiedziałam, co sobie pomyślał. To określenie do mnie pasowało. Miałam jedynie metr sześćdziesiąt trzy i teraz, gdy wciąż przy nim stałam, ledwie równałam się z nim wzrokiem. Wiedziałam, że gdy wstanie, będę mu sięgać może do brody. W tej chwili wydawało mi się to szalenie seksowne i podniecające. Wyobrażałam sobie, co mógłby ze mną zrobić, mając taką przewagę i dysponując taką siłą, która była dla mnie oczywista, gdy tylko widziałam, jak materiał marynarki opinał się na jego silnych ramionach.

– Więc jak mam się do ciebie zwracać? – zapytał.

– Na pewno nie „sarenko” – zaśmiałam się.

– Dlaczego nie? – Znów to uważne spojrzenie. – Pasuje. Masz piękne, duże, brązowe oczy. Delikatne rysy twarzy. Urocze piegi na nosie. I ta bujna grzywa płomiennych włosów. – Sprawiał wrażenie, jakby na świecie nie istniało nic ważniejszego od dokładnego opisania każdego szczegółu mojego wyglądu. I, cholera, to było niesamowite. – Uroda sarenki, ale temperament lwicy, nie mylę się? – dodał z uśmiechem.

– Cóż… Jeśli będziesz grzeczny, może uda ci się znaleźć odpowiedź na to pytanie.

Teraz już zaśmiał się w głos. I był to cholernie seksowny dźwięk. Taki, który trafił w sam środek mojego serca. I nie tylko serca, jeśli miałam być szczera.

– Chyba wolę być nieco… niegrzeczny – szepnął i nagle zrozumiałam, że znajdujemy się jakoś bliżej siebie, jakby nasze ciała same się przyciągały. – Ale najpierw chcę poznać twoje imię.

– To nie jest koncert życzeń – szepnęłam i kompletnie nieświadomie przygryzłam wargę. Cholera! Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło! Nigdy nie zachowywałam się tak… kokieteryjnie, na Boga! To mogło oznaczać jedno: ta noc będzie niezapomniana.

– Jesteś uparta – mruknął i nagle wyciągnął dłoń, by założyć mi za ucho niesforne loki.

Dotyk jego palców był tak krótkotrwały i przelotny, że prawie go nie zarejestrowałam. Ale tak się nie stało. Miałam wrażenie, że poraził mnie piorun.

– Klaudia – szepnęłam, stawiając na kłamstwo, pod którym kryłam się jak za najlepszą tarczą. – A ty?

– Konrad.

– Nie wyglądasz mi na Konrada. – Znów znalazłam się o milimetr bliżej. Teraz już stałam prawie między jego szeroko rozstawionymi nogami. Nawet nie wiedziałam, kiedy zmienił pozycję. Nagle poczułam jego dłoń na swoim biodrze, a on gwałtownie przyciągnął mnie do siebie.

– A ty nie wyglądasz mi na Klaudię – odparował.

Wzruszyłam ramionami i zacisnęłam palce na klapach jego marynarki. Do moich nozdrzy doleciał ciężki i cholernie męski zapach. Przypominał mi aromat burzy, sztormu na otwartym morzu. I miałam wrażenie, że to porównanie jest bardziej niż adekwatne.

– Dzisiejszej nocy mogę być, kimkolwiek zechcesz – rzuciłam.

– Czyżby?

– Mhm… Wystarczy dobra fabuła – dodałam.

– Więc nie wyjdziesz ze mną bez odpowiedniej historii? – Na jego ustach zabłąkał się uśmiech.

– Oczywiście, że nie. Musisz się postarać.

– Hm… – Pomruk, jaki wydobył się z jego gardła, rezonował w całym moim ciele.

Mimowolnie zadrżałam, co nie uszło uwadze… Konrada. Jasne, na potrzeby tej nocy mogę go tak nazywać. W końcu nigdy więcej go nie spotkam, prawda?

– Więc… Klaudio – szepnął – pozwól, że dzisiejszej nocy będę jedynie zabłąkanym przybyszem, który pragnie znaleźć ukojenie w ramionach zjawiskowej kobiety – dodał.

– Czyżbyś miał złamane serce, Konradzie? – zapytałam.

– Och, tak – jego usta znalazły się tak blisko moich – i jestem pewien, że jedynie ty możesz je posklejać… Klaudio.

– Trochę banalne… – szepnęłam, świadomie muskając wargami jego brodę. – Postaraj się bardziej.

Zaśmiał się cicho.

– Może będę milionerem, który pragnie powiewu świeżości w swoim życiu. Trafiłem do obskurnego baru i poszczęściło mi się, bo spotkałem tutaj prawdziwą perłę. Perłę, do której z pewnością nie pasuje wódka. Bardziej wykwintne wino, Sarenko – szeptał.

– Lepiej – odparłam i przesunęłam dłonie wyżej, muskając palcami jego szeroką szyję.

Z chorą fascynacją obserwowałam, jak jego skórę przeszywał dreszcz. Miałam wrażenie, że cały świat wokół nas przestał istnieć. Nie słyszałam dźwięków rozmów, cichej muzyki lecącej z marshalla, brzdęku szklanek, do których nalewano alkohol. Był tylko on. I ja.

– Ale zbyt grzecznie – dodałam, unosząc głowę.

Spotkaliśmy się spojrzeniami i odniosłam wrażenie, że jego tęczówki wyraźnie ściemniały. Nadal przebijała się w nich zieleń, ale teraz stała się niebezpieczna. W mojej głowie od razu pojawiło się odpowiednie porównanie. Oczy Konrada przypominały mi oczy dzikiego kota. W półmroku panującym w barze, w tak intymnej chwili, miałam wrażenie, że w swoje sidła złapała mnie puma. Hipnotyzował mnie, przyciągał, nie mogłam się od niego oderwać.

– Lubisz złych chłopców? – zapytał, a ja poczułam, że mocniej zaciska dłonie na moich biodrach.

Jakby dawał mi ostrzeżenie. Nie umiałam powstrzymać uśmiechu, jaki pojawił się na mojej twarzy.

– Nie lubię chłopców – szepnęłam, a mój głos wyraźnie zachrypł. Wiedziałam, co jest powodem. Podniecenie. Czułam je całą sobą. – Zdecydowanie wolę mężczyzn. Im gorszych, tym lepiej.

Konrad uśmiechnął się w seksowny sposób. Lekko wykrzywił wargi i błysnął bielą zębów. Obrzucił uważnym spojrzeniem całą moją twarz, jakby chciał zapamiętać każdy jej szczegół. I chyba tak właśnie było. Wydawał mi się osobą, która potrafi przejrzeć człowieka na wylot. Łatwo to rozpoznałam, bo byłam taka sama. Tym razem jednak nie chciałam analizować, chciałam dać się ponieść.

Czy to było głupie? Prawdopodobnie. Czy cokolwiek mogło mnie powstrzymać? Nie sądzę.

Zawsze ciągnęło mnie do zła. I właśnie dlatego zaczęłam pracę w policji: by nie dać się mu pochłonąć. Przynajmniej nie bez reszty. Uważałam, że w każdym człowieku kryją się pokłady tej siły. Ba, było ich więcej niż dobra. W taką ludzką naturę wierzyłam i z taką właśnie spotykałam się na co dzień. I dobrze wiedziałam, że największa walka między dobrem a złem rozgrywa się w naszych umysłach. Na szczęście dla tego świata częściej wygrywało dobro. Bo wybór dobra w gruncie rzeczy był podszyty słabością. Lękiem. Niepewnością. To zło stanowiło ogromne ryzyko, a nie każdy był na tyle odważny, by chcieć je ponieść. Może byłam porąbana, ale naprawdę uważałam, że właśnie zło wymaga największego wysiłku i charakteru. I dlatego tak bardzo mnie pociągało.

– Albo jesteś odważna, albo głupia – skomentował Konrad, ale uśmiech nie schodził mu z twarzy.

– Nie ma innej opcji?

– Raczej nie, bo… – zaśmiał się – prowokujesz obcego faceta. Wyraźnie jesteś pod wpływem, więc twoja ocena niekoniecznie jest prawidłowa. I patrzysz na mnie z taką odwagą, że sam zaczynam się zastanawiać, co z tobą jest nie tak.

– Wszystko, Konradzie – odparłam z uśmiechem. – Wszystko jest ze mną nie tak.

Spoważniał nagle i spojrzał na mnie z błyskiem, który zdradził, że stanowię dla niego wyzwanie. I chyba to lubił. Chyba bardziej niż bardzo.

– Będziesz tego żałować – ostrzegł mnie.

– Ty bardziej.

Znów ten uśmiech. Byłam pewna, że złamał nim niejedno kobiece serce.

– Ale teraz najbardziej żałuję tego, że wciąż tu sterczymy, choć moglibyśmy być już zupełnie gdzie indziej.

Zaśmiał się w głos i nagle mnie puścił, by sięgnąć do kieszeni marynarki. Wyciągnął stamtąd dwustuzłotowy banknot i rzucił go na bar. Nawet nie spojrzał, czy którykolwiek z barmanów go zgarnął. W następnej sekundzie wstał, zmuszając, bym się cofnęła, złapał mnie za dłoń i ruszył ku wyjściu.

W mojej głowie pojawiły się tylko dwie myśli: po pierwsze, naprawdę byłam przy nim mała. Po drugie, posiadanie takich pośladków powinno być ścigane odrębnym przepisem prawa karnego.

2

You can’t escape,You can’t outrunYour DNA,What’s in your blood.SVRCINA, Who Are You?

Krzywdziłem ludzi.

Robiłem to dlatego, że mogłem. Dlatego, że właśnie tego ode mnie wymagano. A czasami dlatego, że świat bez niektórych osób wydawał mi się odrobinę mniej irytujący.

Jedynym, czego nie pojmowałem, był fakt, że niektórzy mieli z tym problem.

A przecież nie robiłem tego bez powodu.

Lata doświadczeń zdobywanych pod okiem najlepszych nauczyły mnie, na szczęście, jak krzywdzić ludzi, by nie pozostawiać po sobie śladu. Ostatecznie nie chciałem wylądować w pudle. Obawiałem się, że będę się tam strasznie nudził.

Niektórzy mówią, że nie ma zbrodni idealnej. Bzdura. Oczywiście, że taka istniała. A fakt, że nikt o niej nie wiedział, czynił ją właśnie idealną. Wszystko zależało od dwóch kwestii: planu oraz konsekwencji.

Życie nauczyło mnie, że wszelkie decyzje podejmowane pod wpływem chwili były błędem. Dopiero skrupulatne zaplanowanie działania dawało szansę na sukces. Ale to nie wszystko… W końcu kiedy chciało się kogoś zabić, nie wystarczyło tylko odpowiednio się przygotować.

Właśnie dlatego ważna była konsekwencja. Ale o tym za chwilę.

Kiedy miałem dziesięć lat, poznałem historię Tomka. Tomek był niesamowity, choć nie wiem nawet, czy istniał naprawdę. Opowiedział mi o nim ojciec, a dość szybko się nauczyłem, że każde słowo mojego ojca było ważne. Każdym przekazywał mi wiedzę i mądrość. Bo – wbrew pozorom – obie bardzo się różniły. W każdym razie… Tomek był gangsterem. Pracował dla swojej rodziny, a jego zadaniem było rabowanie osiedlowych sklepikarzy i ściąganie haraczy. Nie był jednak w tym dość dobry. Szybko wpadł i trafił do pudła, a wtedy uznał, że winny tego stanu rzeczy jest jego ojciec, dlatego postanowił go zabić. W końcu przez tatusia wszedł na drogę przestępczości.

Pech chciał, że zanim doszło do świetnie zaplanowanej zbrodni, Tomek spotkał się ze swoim kolegą, który wybił mu ten pomysł z głowy. Ów kolega schrzanił jednak sprawę, bo pod wpływem alkoholu wyśmiał Tomka. Nazwał go pizdą. Cóż… Nie mnie oceniać, ale nie było to nazbyt oryginalne, a jednak wystarczające, by Tomek zatłukł go młotkiem, który przygotował dla ojca.

Ta historia dała mi wówczas wiele do myślenia. Konsekwencja. Tego brakowało wszystkim, którzy dali się złapać. Po co dopuszczać się zabójstwa, które nie przyniesie ci żadnych korzyści, a jeszcze ryzykujesz nim wpadkę? Jako dziesięciolatek dowiedziałem się, że muszę być gotowy doprowadzić sprawę do końca, kiedy już zdecyduję się kogoś pozbawić życia.

Drugim powodem, dla którego większość idiotów dawała się złapać, było przeświadczenie, że śmierć wroga oznacza ów koniec. Nic bardziej mylnego. Koniec nie następował nigdy i ciągle trzeba było być gotowym na poniesienie konsekwencji. A poza tym nigdy nie należało być pewnym zwycięstwa.

Ostatecznie mordowanie ludzi było potwornie męczącym zajęciem. O ile chciało się to robić dobrze.

W tym roku kończyłem trzydzieści lat. Pierwszą osobę zabiłem, gdy osiągnąłem pełnoletność. Ojciec był dość konserwatywny, osiemnastka stanowiła dla niego barierę, której nie chciał przekroczyć. A pierwsza ofiara była moim prezentem urodzinowym. Mogłem z nią zrobić wszystko, co tylko chciałem. Pamiętam, że dobrze się wtedy bawiłem.

Dwanaście lat mordowania. Moim zdaniem było to już konkretne doświadczenie. Takie, jakie się ceni, zatrudniając nowego pracownika. Oczywiście, nie mogłem wpisać sobie tej umiejętności w CV: jak już mówiłem, nie chciałem skończyć w więzieniu. Te wszystkie lata dały mi naprawdę bardzo wiele. Stałem się konsekwentny i przewidujący. Jeśli chciałem, policja odnajdywała zwłoki. Jeśli chciałem, zabójstwo łączono z konkretną osobą. Jeśli chciałem, ludzie przepadali bez śladu.

Byłem z siebie dumny.

Do dziś.

Dziś wszystko, na co pracowałem przez całe swoje życie, poszło się jebać. I to za sprawą jednego błędu. Ba, nawet nie mogłem nazwać tego błędem: w końcu działałem świadomie i z rozwagą. Nie dałem się ponieść emocjom; zresztą rzadko kiedy jakiekolwiek odczuwałem, choć świetnie potrafiłem rozpoznać wszystkie uczucia u innych. W każdym razie… nie miałem pojęcia, dlaczego odstąpiłem od planu.

Obserwowałem ją od kilku miesięcy. Izabela Sarnecka. Planowałem jej morderstwo z dokładnością zakrawającą na obsesję. Miałem kilkanaście pomysłów, jak zakończyć jej żywot. Wybierałem miejsca, czas, wybierałem sposoby. Pierwszy z nich nie należał do moich ulubionych, ale niósł konkretne przesłanie. Miałem wywieźć kobietę pod Warszawę, zgwałcić i zamordować. Wiedziałem, jakie kroki muszę podjąć, by zrzucić winę na kogoś innego. Tym razem nie chciałem, by powiązano brutalne zabójstwo psycholożki policyjnej z półświatkiem przestępczym. Psy nie były dość inteligentne, ale charakteryzowała je cecha typowa dla stada: bronili swoich. Bałem się, że będą grzebać. Musiałem więc zorganizować wszystko tak, by nikt nie miał wątpliwości, że Sarnecka po prostu poznała w barze nieodpowiednią osobę.

Nie chciałem jednak wchodzić dziś do środka. Nie chciałem się tam pokazać. Według pierwotnego planu podstawiony człowiek miał zająć się Sarnecką. Poderwać ją, wyprowadzić na zewnątrz, wsadzić do mojego auta. I nawet nie miało to stać się dzisiaj.

Gdy przyjechałem pod bar swoim czarnym porsche, by znów ją obserwować, nie sądziłem, że sprawy przybiorą tak kiepski obrót. W tej samej chwili zrozumiałem jednak, że mam problem. W ogóle nie musiałem tu dziś być. W ogóle nie musiałem już jej śledzić. Wiedziałem przecież wszystko.

– Co robisz? – zapytał mnie cicho Robert, mój brat.

Zerknąłem w bok i ledwie dostrzegłem szare oczy w mroku, jaki otaczał jego twarz. Zawsze dobrze komponował się z ciemnością, która go otaczała. Tam było jego miejsce.

– Wracaj do domu.

Nie odpowiedział. Nie wydał nawet najmniejszego dźwięku. Robert nigdy nie kwestionował mojego zdania i ceniłem to na równi z umiejętnością mordowania ludzi na tysiąc różnych sposobów. Był moim egzekutorem. I niewielu wiedziało, że jest też moim bratem, ponieważ niewielu miało okazję spotkać go w swoim życiu i przeżyć. Rodzina była słabością. To była pierwsza nauka, jaką pobrałem od ojca.

Decyzję, by wysiąść z auta, podjąłem, gdy zobaczyłem zbliżającą się do baru Sarnecką. Szła pewnie, wyprostowana i dumna, jakby władała światem. Jej rude loki podskakiwały przy każdym kroku, a twarz wykrzywiał uśmiech świadczący o tym, jak bardzo ma wszystko i wszystkich w nosie. Sprawiała wrażenie pewnej siebie i świadomej własnego piękna. Bo stanowiła uosobienie piękna. Może i byłem skurwysynem, ale na pewno nie byłem ślepy.

Wówczas zrozumiałem, że chyba szkoda byłoby ją zabić.

Szkoda też, że musiałem to zrobić.

3

To capture a predator,You can’t remain the prey.You have to becomeAn equalIn every way.So look in the mirror and tell me, Who do you see? Is it still you? Or is it me?Karliene, Become the Beast

Wsiadłam do czarnego porsche i od razu wyczułam inny zapach. Bardziej… mroczny? Nie miałam pojęcia, skąd wzięło mi się to porównanie, ale mój umysł często zaskakiwał mnie dziwną metaforyką.

– To twoje cacko? – zapytałam i poczułam na sobie wzrok Konrada.

Chwilę temu ruszył spod baru i silnik auta pracował na tyle cicho, że zastanawiałam się, czy czasami to nie elektryk. Elektryczne porsche? Ble, wydawało mi się to wręcz świętokradztwem.

– Moje – odparł.

W tej samej chwili nacisnął jakiś przycisk na kierownicy i wnętrze wypełniło się dźwiękiem ciężkiej, ale zmysłowej melodii. Nagle zrozumiałam wcześniejszą ciszę: auto musiało być wytłumione, a jego właściciel najwyraźniej zainwestował w solidny sprzęt nagłośniający. Czułam się jak na koncercie. Każdy bas przechodził przez moje ciało, każde uderzenie w klawisze rezonowało w sercu, a melodyjny głos wokalistki zostawiał rysy na mojej duszy.

I’ve always been a hunter, nothing on my tail.

But there was something in you,

I knew could make that change3.

Zadrżałam, wsłuchując się w słowa piosenki. Nie znałam tego utworu, ale w jakiś porąbany sposób spowodował, że moje podniecenie wzrosło.

Słowa wyśpiewane dźwięcznym głosem pasowały do Konrada. Obserwowałam go, gdy mknął ulicami Warszawy, i miałam wrażenie, że całe miasto dopasowuje się do jego obecności. Kierownicę trzymał prawie leniwie, ledwie muskając czarną skórę opuszkami palców, a mimo to kierował wozem z niesamowitą sprawnością. Jego zielone spojrzenie wychwytywało wszystkie szczegóły otoczenia, a gdy zerkał na mnie, widziałam dziwny błysk w jego oczach. Błysk, który odczytałam jako obietnicę tego, co miało nadejść. Cholera, Konrad był złym gościem, bardzo złym. Moja intuicja nie mogła się mylić, nie czułam jednak lęku. Wręcz przeciwnie: coś ciągnęło mnie do niego i nie wiedziałam, czy będę w stanie powstrzymać to uczucie.

Skupiłam się na drodze, chłonąc kolejne słowa piosenki.

Become the beast.

We don’t have to hide.

Do I terrify you?

Or do you feel alive4?

Sama też byłam bestią. Widziałam ludzi, którzy się mnie bali. Widziałam już strach w spojrzeniach tych, których udało mi się dorwać. Jednak Konrad nie spoglądał na mnie z lękiem. Patrzył, jakby mnie znał. Jakby wiedział, do czego jestem zdolna. Może i tak było? Może nie bez powodu spotkaliśmy się w tym barze? Może to przeznaczenie?

A może po prostu jestem kretynką, która wypiła za dużo i snuje durne wizje pod wpływem aparycji przypadkowego mężczyzny. Mężczyzny będącego spełnieniem wszystkich moich erotycznych fantazji.

Co prawda zawsze byłam raczej wybredna, jeśli chodziło o wybór partnera. Nigdy nie spotykałam się z nikim dłużej, ale w łóżku witałam jedynie wyselekcjonowane jednostki spełniające wszystkie moje oczekiwania. Czasami wystarczyło mi jedno złe spojrzenie, drobny gest lub zmiana w wyrazie twarzy, by po prostu wyjść z baru bez słowa. Czasami mężczyzna nie musiał się nawet odezwać, a wiedziałam, że to będzie to. Wówczas po prostu łapałam go za dłoń i wyprowadzałam na zewnątrz.

Nie zdarzyło się, by ktokolwiek mi odmówił.

Zanim jeszcze wjechaliśmy na parking podziemny jednego z najbardziej luksusowych hoteli stolicy, podjęłam ważną decyzję. Wiedziałam już, że ta noc będzie wyjątkowa. Że przeżyję coś, co rozpieprzy mnie na milion różnych sposobów. Ale wiedziałam też, że to nie będzie mogło się powtórzyć.

Można było powiedzieć o mnie wiele. Ale na pewno nie to, że nie byłam konsekwentna.

Gdy Konrad zgasił silnik, zalała nas nagła cisza. W niej wyraźnie słyszałam swój przyspieszony oddech i zastanawiałam się, jak to możliwe, że ten facet podniecił mnie samą obecnością. Nie zrobił nic. Po prostu prowadził samochód, skupiając się bardziej na drodze niż na mnie, a mimo to czułam jego obecność tak wyraźnie, jakby już mnie posiadł.

– Gotowa? – zapytał cicho, nie patrząc w moją stronę.

Mięsień na jego twarzy drgnął nieznacznie, a dłoń, którą położył na swoim udzie, zacisnęła się w pięść. Powstrzymywał się? Chciał zrezygnować? Nie, zdecydowanie to nie było to. Intuicja podpowiadała mi, że wolałby, abym to ja zrezygnowała, że w jakiś kompletnie niezrozumiały sposób… psuję mu plany.

– Zawsze – odparłam, uśmiechając się lekko, i wysiadłam z auta, zanim resztki rozsądku podpowiedziały, że to zły pomysł.

Cofnęłam się o kilka kroków i przyjrzałam się porsche. Czarne jak noc, a jedyny kolorowy element stanowiły czerwone klocki hamulcowe widoczne między ramionami felg. Na betonowej ścianie, przed którą Konrad się zatrzymał, widniał napis skomponowany z czarnych liter i cyfr.

WF A6B78

Praga Południe. Tablice chyba nie zostały zrobione na zamówienie, co raczej było rzadko spotykane wśród ludzi, których stać na Porsche Taycan. Domyślałam się, że to cacko w tym wariancie kolorystycznym i z pełnym wygłuszeniem mogło kosztować nawet okrągłą bańkę. Nie byłam głupia, to, że trafił mi się milioner, a może nawet miliarder, zrozumiałam już w chwili, kiedy Konrad wszedł do baru. Tak swoją drogą powinnam się zastanowić, czemu ktoś taki jak on trafił do takiego miejsca. Umówmy się, Bestiariusz nie miał zbyt dobrej renomy w Wawce. Ale kochałam jego klimat trącający speluną.

Kiedy wpatrywałam się w ścianę, od której oczekiwałam większej ilości informacji, niż podanie samych numerów tablic (i tak wyryły mi się w pamięci, nic na to nie mogłam poradzić), usłyszałam, że Konrad wysiadł z auta.

Później poczułam jakieś pieprzone wibracje, gdy stanął tuż za mną i położył dłonie na moich barkach. Ścisnął je lekko, a w odpowiedzi zachłysnęłam się powietrzem.

– Chodź, Sarenko – szepnął mi do ucha, pochylając się delikatnie.

Przymknęłam oczy i zadrżałam mimowolnie. Konrad przesunął dłonie na mój kark, plącząc palce we włosach, aż w końcu lekko zacisnął je na mojej szyi. Zrozumiałam, że niewiele brakowało, by mógł objąć całą, by mógł mnie przydusić.

I, cholera, podnieciłam się jeszcze bardziej.

To wszystko trwało jednak tak krótko, że prawie mogłoby mi się tylko wydawać. Mogłoby, gdybym przez całą drogę do windy nie czuła palącego śladu na własnej skórze, jakby wypalonego przez smukłe palce Konrada. Chryste, co ten człowiek ze mną robił?

Nie było już jednak odwrotu. Cholera, nawet nie chciałam się wycofać, choć byłam prawie pewna, że z własnej woli podążam do jaskini… Pumy. Tak, zdecydowanie właśnie to określenie przylgnęło do Konrada, jeszcze zanim poznałam jego imię, które z pewnością i tak było wymyślone. Mogłabym się zastanowić, dlaczego zależało mu na ukryciu swojej tożsamości, ale ostatecznie… za kilka godzin przestanę o tym myśleć. To w końcu nie mój problem. Sama też nie chciałam, by wiedział, kim naprawdę jestem. Mogło się to skończyć niepotrzebnymi komplikacjami. Mężczyźni wariowali, gdy słyszeli, że pracowałam jako psycholog policyjny. Albo liczyli na jakieś zabawy z kajdankami, albo spieprzali, zanim do czegokolwiek dochodziło. Dlatego od jakiegoś czasu bawiłam się w Klaudię i dobrze na tym wychodziłam. Jak widać, każdy ma swoje powody do mniej lub bardziej dziwacznych zachowań.

Kiedy Konrad przepuścił mnie w drzwiach windy, nie położył dłoni na moich plecach. Zawsze rozumiałam ten gest jako oznakę troskliwości, coś zarezerwowanego dla bliskich sobie osób. I za każdym razem, gdy ktoś robił to mnie, dostawałam szału. Nigdy nie weszłam na taki poziom relacji, by tego pragnąć. Zastanawiałam się jednak, dlaczego Konrad był inny, dlaczego zachowywał się inaczej, niż byłam przyzwyczajona. Wbrew sobie zaczęłam go uważniej obserwować. Patrzyłam, gdy przykładał kartę magnetyczną do panelu w windzie, wysyłając nas tym gestem na ostatnie piętro, które najwyraźniej było zarezerwowane dla wyjątkowych gości. Może tylko dla niego?

– Mieszkasz w Warszawie? – przerwałam ciszę, choć nie była ona niezręczna. Po prostu potrzeba poznania faktów o tym mężczyźnie zaczęła mnie przytłaczać. Ponadto denerwowałam się, że w ogóle chciałam to robić: że chciałam czegoś się o nim dowiedzieć. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzało.

– Od urodzenia – odparł. – Ale nie przywiązuję się do miejsc.

Spojrzałam na niego zaskoczona. Raczej nie była to popularna postawa. Sama pochodziłam z Pomorza. Tam miałam rodzinę, do której wracałam, kiedy tylko mogłam. Choć od lat byłam warszawianką, nigdy nie czułam się tutaj jak w domu.

– Lubisz podróżować – stwierdziłam bardziej, niż zapytałam.

– Muszę podróżować – rzucił równie enigmatycznie i wówczas winda cichym piskiem zakomunikowała przybycie na ostatnie piętro.

Kiedy drzwi się otworzyły, Konrad gestem zaprosił mnie do środka. Wtedy zrozumiałam, że chwilę temu miał dobrą okazję, by się na mnie rzucić i rozpocząć grę już w windzie. Nie zrobił tego. W ogóle ten mężczyzna nie robił niczego, co byłoby spodziewane w takich okolicznościach. I pożądane, będę ze sobą szczera. Między nogami czułam wyraźne podniecenie i nie po to zdecydowałam się wyjść z Konradem, by tyle czekać.

Odsunęłam więc na bok wszystkie pytania, które mogłabym mu zadać. W końcu nie chciałam go poznawać, lecz przelecieć. Zrzuciłam buty i zsunęłam kurtkę z ramion, nie odrywając spojrzenia od Konrada. Elementy mojej garderoby poleciały na podłogę, a ja nie mogłam odwrócić wzroku od oczu Pumy. Obserwował każdy mój ruch jak bestia czająca się do ataku. Nie posunęłam się jednak dalej, chciałam, by to on przejął inicjatywę. Ba, chciałam, żeby mnie wykorzystał. Mocno i szybko. Nie potrzebowałam do tego nawet łóżka. Nawet kanapa, do której właśnie podeszłam, wydawała mi się wystarczająco dobra.

Jedynie kątem oka obejrzałam sobie mieszkanie. Penthouse właściwie. Salon i kuchnia składały się na jedną wielką, otwartą przestrzeń. A efekt potęgowały okna składające się na dwie narożne ściany. Kiedy tylko weszliśmy do środka, wewnątrz rozświetliło się kilka kinkietów, nadając miejscu klimatu. Zdążyłam jeszcze wyłowić schody prowadzące gdzieś na górę i ścianę oddzielającą tę część od reszty mieszkania. Wszędzie królowały jasne odcienie szarości oraz czerń, a kolory zauważyłam tylko na wiszących na ścianie kilku abstrakcyjnych obrazach. Jednym słowem przestrzeń ta była na wskroś surowa i męska.

1 W Tworkach (dzielnica Pruszkowa) mieści się Mazowieckie Specjalistyczne Centrum Zdrowia im. prof. Jana Mazurkiewicza. Jest to szpital psychiatryczny, który został utworzony w 1891 roku. Znajduje się tam m.in. oddział psychiatrii sądowej o wzmocnionym zabezpieczeniu (przyp. aut.).

2 Wysoki wynik osiągany w testach na spektrum psychopatii oznacza jej obecność (przyp. aut.).

3Zawsze byłem łowcą, nic mnie nie ograniczało. Jednak było w tobie coś takiego, wiedziałem, to może wszystko zmienić (tłum. aut.) – Karliene, Become the Beast.

4Stań się bestią, nie musimy się już chować. Czy cię przerażam? Czy czujesz, że żyjesz? (tłum. aut.).