Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom serii mafijnej autorki Wbrew regułom!
Robert Bystrzycki zgodził się na ślub z Anne-Lise z dwóch powodów. Po pierwsze, dzięki temu wraz z bratem zacieśniliby więzy z Aarrem Hansenem, królem skandynawskiej mafii. Po drugie, ta decyzja pozwoliłaby mu dorwać kolejną ofiarę.
Robert wydaje się nie przejmować tym, że jego żona ginie na ich przyjęciu ślubnym. Jako jedyny zna bowiem prawdę. Nikt nie wie, że ukrywa wielką tajemnicę dotyczącą kobiety, którą nazywa Jaskółką. Tylko ona odważyła się igrać z niebezpiecznymi mężczyznami. Tylko jej udało się przechytrzyć prawie wszystkich. Wszystkich oprócz Roberta.
Kobieta, ścigana przez Bystrzyckiego, podjęła w życiu kilka złych decyzji, które zamiast dać jej upragnioną wolność spowodowały, że ponownie wpadła w sidła. Jej wybawcą okaże się człowiek, o którym w półświatku przestępczym Norwegii mówiono jedynie szeptem. Bestia. Brzytwa. Rewolwerowiec. Jednak ona nie czuje strachu przed Robertem… choć być może powinna. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2023
Magdalena Szponar
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Agata Bogusławska
Edyta Giersz
Karolina Piekarska
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
Autor fotografii:
Magdalena Cichosz
Autor ilustracji:
Marta Michniewicz
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-744-5
Spójrz.
Jeśli chcesz zabić, musisz wybrać odpowiednie narzędzie. Musisz przewidzieć, czy twoja ofiara będzie sama, czy znajdziesz ją w tłumie. Musisz zdecydować, ile przypadkowych istnień jesteś w stanie jeszcze poświęcić.
Zawsze bądź gotowy.
Widzisz? Ołowiana końcówka. Delikatnie się rozszerza. Przecież wiesz, jak się nazywa. Dokładnie. Soft point. Kiedy trafiasz w cel, ołów zaczyna się marszczyć, a w ciele… Tak, właśnie tak.
Miazga.
Uwielbiam strzelać do ludzi w tłumie. Lubię to ryzyko, wiesz? Zawsze się zastanawiam, jak wielką władzę w rękach mam w takiej chwili. Mogę zabić wielu, a wybieram jednego. Każdy snajper wie, że jeśli zdecyduje się na nabój kalibru dwadzieścia dwa, przerwie linię życia tylko jednej osobie.
Masz rację. Mam tutaj trzysta ósemkę. Muszę być gotowy na każdą ewentualność. Mogę trafić dwie, nawet trzy osoby. Nabój wybuchnie wewnątrz ciała i…
Wiesz, kiedyś przestrzeliłem takim cienką stalową płytkę.
Jestem snajperem. Mordercą.
Zobacz, kiedy w dłoni trzymam klasyczną dwieście dwudziestkę trójkę rem, też wiem, że trafię jedną osobę. Ale czy chcę? Wolę to, spójrz. Kaliber trzysta osiem win. Amunicja wzbogacona o wolframowy rdzeń. Lubię patrzeć na cierpienie wielu osób, myślę, że znasz to uczucie.
Rozumiesz, mogę wszystko, a twoje życie leży w moich rękach. Nigdy nie wiesz, kiedy na moim celowniku zobaczę właśnie ciebie.
Więc uciekaj. Dopóki jeszcze masz szansę.
So you want to start a war?
Klergy, Valerie Broussard, Start a War
Chciałem wiedzieć.
Zawsze stawiałem niewygodne pytania. W zasadzie odkąd sięgam pamięcią. Niejednokrotnie było to powodem kary, ale dość szybko nauczyłem się tym nie przejmować. Karę wpisano w moje jestestwo. Pogodziłem się z nią i z czasem przyjmowałem ją nawet z ulgą. Oznaczała pewną stałą w moim dziecięcym życiu. Kiedy znajdywałem odpowiedź na swoje pytanie, było warto ponieść nawet tę najsroższą.
Później dzięki Arturowi sam mogłem szukać potrzebnych informacji.
Literatura.
Ona dała mi całkiem pokaźną dawkę wiedzy. Wiedzy niezbędnej do tego, by być tym, kim byłem. Zabójcą. Egzekutorem. Bezwzględnym mordercą. Wiele nazw… jedno znaczenie. Byłem kimś, kto mógł skończyć twoje życie. W każdej chwili, bez wątpliwości, nie wkładając w to nawet zbyt wiele siły.
Chciałem wiedzieć, dlaczego jestem taki, jaki jestem.
Wielu ludzi próbowało zbadać przyczynę powstania przestępczości. Niektórzy twierdzili, że powód stanowiła patologia: w człowieku, jego środowisku, społeczeństwie. Zło miało rodzić zło. Brzmiało to sensownie. Wierzyłem głęboko, że za moją czarną duszę odpowiedzialność ponosił ojciec. Wychował mnie, nie… wytresował mnie na swój obraz i podobieństwo, choć nie brał pod uwagę, że uczeń przerośnie mistrza i… zabije mistrza. No cóż. Jedną z najważniejszych zasad panujących w naszym świecie była ta:
Nigdy nie lekceważ przeciwnika.
Były też inne. Ale do nich wrócę później.
Wbrew pozorom przestępczość nie była chaotyczna. Nie była czymś nieuporządkowanym. Nie. Wręcz przeciwnie. Jeśli chciałeś zostać złym chłopcem, musiałeś grać według zasad ustalonych przez innych złych chłopców. A jeżeli robiłeś to dobrze, w końcu dochodziłeś do takiego momentu w swoim życiu, w którym to ty ustalałeś reguły gry.
Mój ojciec był właśnie w takim miejscu. Rządził. Choć zza kulis, w oddaleniu, zawsze przyczajony, ale i gotowy. Po aferze z Pruszkowem na polskiej ziemi pojawił się nowy schemat. Nowi gangsterzy, którzy już wiedzieli, co robić, by nie dać się złapać. Ojciec był jednym z nich. Właściwie: władał nimi wszystkimi. Rozumiał, że prawdziwy przestępca nie wystawia się na zagrożenie – ma od tego ludzi. Sam natomiast stoi z tyłu i pilnuje, by ci ludzie go słuchali. I zarabiali dla niego, oczywiście.
Do tego potrzebna była druga zasada:
Bądź takim mężczyzną, który wzbudza szacunek.
Chłopcy szanowali ojca. Widziałem to, choć sam stałem w cieniu – czyli tam, dokąd mnie wysłał. Poważanie było podstawą. Sam szacunek nie daje jednak takiej pozycji, jaką trzeba mieć, by władać tym światem. Szacunek można stracić, może się pojawić ktoś, kto ci go odbierze. Wówczas z pomocą przychodziła kolejna zasada:
Wzbudzaj również strach.
Jeżeli kogoś szanujemy i jednocześnie się go obawiamy, nigdy nie wystąpimy przeciwko niemu.
Mój ojciec to wiedział.
Ja to wiedziałem.
Artur również.
I właśnie my dwaj w pewnym momencie życia zrozumieliśmy, że aby pokonać ojca, musimy wyzbyć się względem niego obu: szacunku i strachu. Z pierwszym poszło łatwo. Z drugim… Cóż… W końcu też się udało.
Zabiliśmy go, pozorując wypadek samochodowy jedynie po to, by chłopcy się od nas nie odwrócili. Nie mieliśmy czasu, by mordować ich dla przykładu. Chcieliśmy rządzić. I rządziliśmy.
Później w końcu przyszedł czas na mojego stryja. A właściwie należałoby powiedzieć: potwora. Mojego potwora. Ostatecznie zawsze pojawiał się pod osłoną nocy. Wyłaniał z mroku niczym te wszystkie stwory wyłażące z szaf w wyobraźniach dzieci.
Jego również pokonałem.
I w końcu mogłem odetchnąć pełną piersią.
A wówczas… Cóż… Pojawiła się ona. I po raz kolejny nabrałem ochoty, by zapolować. Moje życie było w końcu nieustannym polowaniem. Wciąż szukałem nowych ofiar. Wciąż potrzebowałem czuć zapach ich strachu, widzieć gasnącą nadzieję w ich oczach. To mnie napędzało, powodowało, że moje czarne serce wypełniało się spokojem.
Nadszedł czas, by zapolować po raz kolejny. A tym razem moja ofiara nawet nie wie, że ktoś ją ściga. Nie wie, że każdego dnia, w każdej pieprzonej sekundzie jej życia mogę ją dorwać.
I ta wiedza wywoływała uśmiech na mojej pokiereszowanej twarzy bestii.
Właśnie.
Bestia. Tak mnie nazywano. Ale miałem też inne przydomki. Im więcej, tym lepiej. Brzytwa. Egzekutor. Revolvermann. To ostatnie akurat mnie bawiło. Co prawda, miałem słabość do rewolwerów, ale bez przesady… Określenie przywarło do mnie w Norwegii i jakoś nie czułem potrzeby, by temu zaprzeczać. W końcu na własnym weselu wystrzelałem swoim smithem sześć osób. Można to nazwać jakimś osiągnięciem. Wówczas została mi jedna kula. Wciąż tkwiła w bębnie, czekając na swoją ofiarę.
Bestia.
To określenie lubiłem najbardziej. Dobrze odzwierciedlało stan mojej duszy. Była czarna i pusta.
Chciałem wiedzieć, dlaczego tak jest. Jak już wspominałem, czułem stałą potrzebę odnajdywania odpowiedzi na stawiane przez siebie pytania. Przeczytałem setki książek. Miałem pewność, że swoją wiedzą z zakresu kryminologii przewyższałem wszystkie psy i niejednego profesora. Ostatecznie dowiedziałem się, że powodem mojego stanu ducha mogły być różne czynniki.
Po pierwsze: bieda. A najlepiej taka, która leży tuż obok bogactwa. Brak możliwości osiągnięcia pewnego statusu społecznego miał spychać ludzi w otchłań przestępczości, w której jawiła się nadzieja na poprawę swojego bytu. Coś w tym było. Mój ojciec miał pieniądze, a ja nie miałem do nich dostępu. Traktowany gorzej niż pies, spędzałem całe dnie w piwnicy, odcięty od świata i wszelkich wygód. Mogłem więc uznać, że na drogę zła zepchnęła mnie usilna potrzeba poprawy bytu.
Po drugie duże znaczenie miało odgrywać otoczenie delikwenta. Społeczeństwo, w jakim się wychował, i wartości, które mu przekazano. Mnie nie przekazano żadnych. Nic według nauk ojca nie przejawiało żadnej wartości: życie, pieniądze, władza, ja. Musiałem być w każdej chwili gotowy, by umieć zrezygnować. Z siebie, władzy, pieniędzy, czyjegoś życia. W końcu jeśli nie zależy ci dosłownie na niczym, nic nie jest w stanie cię zranić.
Ostatecznie spodobała mi się jedna książka, którą trzymałem w swoim mieszkaniu prawie z tak nabożną czcią, z jaką normalni ludzie trzymają Biblię. Był to Człowiek-zbrodniarz Casarego Lombroso1. Właśnie dzięki tej lekturze znalazłem odpowiedź.
Nie liczyło się środowisko, wartości, naturalne predyspozycje, bieda czy inne czynniki wpływające na wychowanie człowieka. Chodziło o coś zupełnie innego. I prostota odpowiedzi wydawała mi się przez chwilę wręcz śmieszna.
Zbrodniarz był albo chory, albo zły. Po prostu zły. A z tego wynikał kolejny wniosek: czy można karać kogoś za to, kim po prostu jest? Wychodziło na to, że nie. Ludzie rodzą się źli. A skoro tacy się rodzą, nie potrafią się kontrolować. Są przestępcami. Po prostu. Ich działania będą wynikiem przyzwyczajeń, zwykłej pierwotnej potrzeby walki, może nawet instynktu, któremu niedaleko do zwierzęcego. Według Lombroso zbrodniarze różnili się od zwykłych ludzi także wyglądem. Kiedy patrzyłem w lustro, nie mogłem przeciwko temu optować.
Skoro wreszcie zrozumiałem, kim byłem, nastał w moim życiu moment, by pokazać prawdę światu. W dniu swoich osiemnastych urodzin zacząłem atakować. Ojciec w prezencie dał mnie i Arturowi po jednej ofierze.
Mój brat trochę pobawił się tamtym facetem, sprawdzając swoje noże i to, co można nimi zrobić.
Mnie było wciąż mało. Powolne umieranie mojej ofiary trwało tydzień. Odbierałem temu mężczyźnie wszystko, a najbardziej podobało mi się, kiedy obdzierałem go z człowieczeństwa. Ostatecznie stał się bezwładną masą mięśni, żył i jeszcze gdzieniegdzie skóry. Zwijał się w kącie pomieszczenia w piwnicy, w którym trwała moja zabawa. W jego oczach nie widziałem nic ludzkiego. W rozbieganym spojrzeniu wyraźnie zauważałem jedynie przerażenie. Pewnie błagałby, by skrócić jego cierpienie. Zrobiłby to, gdyby mógł mówić. Niestety trudno to robić bez języka. Zębów. Warg.
– Wystarczy – powiedział wtedy mój ojciec, kiedy w końcu zszedł do piwnicy.
Wówczas w jego spojrzeniu po raz pierwszy zobaczyłem strach. I napawałem się nim przez długi czas.
Posłuchałem go, choć niechętnie. Zabawa wciąż trwała, a ja nie lubiłem, gdy odbierano mi jedyną przyjemność, jaką miałem w życiu.
A teraz przyszedł czas, by kolejna ofiara poznała moje oblicze. Dowiedziała się, na co mnie stać i co robię z tymi, którzy próbują mnie zdradzić. Właśnie: próbują. Ostatecznie nigdy nie doprowadziłem do sytuacji, w której komukolwiek by się to udało.
Anne-Lise Hansen. Pieprzona mistrzyni mistyfikacji. Była tak pewna siebie; wierzyła, że jej plan jest idealny, że naprawdę odzyska wolność. Cóż, nie mogła przewidzieć, że trafi akurat na mnie. A ja nigdy nie dałem się oszukać. I zawsze dopełniałem swojej zemsty.
Nie planowałem jej śmierci. Jeszcze nie. To byłoby zbyt proste, zbyt łaskawe. Za to miałem zamiar sprawić, że Anne-Lise pożałuje każdej sekundy swojego życia. I będzie mnie błagać, abym zakończył jej cierpienie.
Zapowiadała się świetna zabawa.
I’d rather watch my kingdom fall.
I want it all or not at all.
Clair Wyndham, Kingdom Fall
Silnym ramieniem przyciągał mnie do swojego torsu. Słyszałam jego chrapliwy oddech, urwane przekleństwa, wypowiadane pod wpływem chwili. Dłonią ściskał raz po raz moją pierś, prawie zadając mi ból. Sama szarpałam jego przedramię i byłam prawie pewna, że drapałam go do krwi.
Było mi tak dobrze.
– Tak… – szepnęłam, a on przyspieszył.
Wchodził we mnie silnymi, zdecydowanymi i pełnymi pasji pchnięciami, staczając nas oboje wprost w przepaść, gdzie czekała tylko niczym niezmącona rozkosz. Oparłam policzek o drewniane drzwi, które ledwie zdążyłam zamknąć, gdy mnie dopadł, i przymknęłam oczy, czując nadchodzący orgazm.
– Ana… – warknął.
Dobrze wiedział, co ze mną robi.
A tuż po tym sam doszedł, zaciskając zęby na moim barku.
Zostanie mi po tym ślad, pomyślałam.
Otworzyłam oczy, gdy poczułam, że się ze mnie wysunął. Oddychałam ciężko, a rozmazany tusz posklejał mi rzęsy, więc ledwie rozchyliłam powieki.
– Musimy porozmawiać – usłyszałam za plecami.
– Daj mi chwilę – odparłam i odepchnęłam się od drzwi.
Podciągnęłam legginsy i poprawiłam biustonosz, który podjechał mi pod samą brodę, kiedy on mnie złapał. Do łazienki prawie się wlekłam, wciąż drżały mi nogi. Szybko się jednak ogarnęłam, bo wiedziałam, że tamten ton nie wróżył niczego dobrego. Choć minęło tyle miesięcy, wciąż jeszcze oglądałam się za siebie. Prawie czułam oddech przeszłości na karku i zaczynałam tracić nadzieję, że kiedykolwiek to się zmieni. Zaczynałam też wątpić, czy podjęłam słuszną decyzję.
Tęskniłam za Mayą, za Aarrem… Myśl, że nigdy więcej ich nie zobaczę, sprawiała mi większy ból niż kula, którą przyjęłam w dniu własnego ślubu. A zrobiłam to tylko po to, by zaznać spokoju. By uciec ze świata będącego moim więzieniem. Czy mi się to udało? Nie miałam pewności. Kiedy patrzyłam na przystojną twarz Bjørna, zaczynałam w to wątpić.
– Jestem – rzuciłam, wróciwszy do salonu.
Zobaczyłam go przy oknie wychodzącym na podwórze. Ten domek miał być moją ostoją, a chyba stał się drugim więzieniem. Powoli zaczynałam się w nim dusić.
– Usiądź – rozkazał, gdy odwrócił się przodem. Jego wzrok spoczął w końcu na mojej twarzy i kiedy zobaczył, że unoszę ze złości brew, dodał: – Proszę.
Zajęłam miejsce na kanapie i splotłam palce, układając dłonie na udach. Denerwowałam się, ale po tylu latach doświadczenia udawało mi się to dość dobrze ukryć. I tym razem Bjørn niczego nie zauważył. Wciąż wydawało mu się, że zdjął z moich barków cały ciężar. Gdyby tylko wiedział…
– Muszę polecieć do Oslo – powiedział nagle i tym razem prawie zachłysnęłam się powietrzem.
Przecież dopiero co tam był!
Wyprostowałam się jak struna i na zmianę to otwierałam, to zamykałam usta. Nie byłam pewna, o co powinnam zapytać. I czy chcę usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź.
– Wrócisz? – To jedno uznałam za najważniejsze.
– Zawsze wracam – odparł.
Kiwnęłam głową. Racja. Ilekroć wyjeżdżał, zawsze wracał. Choć nie zawsze tego chciałam. Jak miałam się uwolnić, skoro z jednych rąk trafiłam do drugich? Nie do końca tak to sobie wyobrażałam.
– Tylko że… – Zawahał się.
– Tak?
– Nie możesz tu zostać – wyjaśnił, patrząc mi prosto w oczy. – Nie byłabyś tu bezpieczna.
– Przecież potrafię… – zaczęłam, ale przerwał mi brutalnie.
– Nie! – warknął. – Przed tym nie potrafisz się obronić – dodał już łagodniej i podszedł bliżej, aż w końcu uklęknął przede mną i złapał moje dłonie. Ścisnął je lekko, a na ustach zagrał mu lekki uśmiech, który zapewne miał załagodzić fakt, że odważył się na mnie krzyknąć.
Zamilkłam. Nie byłam w stanie dopytywać, o jakie zagrożenie chodziło tym razem. Jeśli sama nie mogłam zaznać spokoju, Bjørn wręcz wariował na punkcie naszego bezpieczeństwa. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy wyjeżdżał kilkanaście razy. Czasami miał… zlecenia – jak uroczo nazywał mordowanie ludzi. A czasami wracał do Aarrego, bo wciąż przecież dla niego pracował. Podobno mój brat uwierzył w całą historyjkę, którą przygotowaliśmy na potrzebę upozorowania mojej śmierci. Według niej Bjørn miał ruszyć za jednym z atakujących. Kiedy przywiózł im zmasakrowane zwłoki, nikt nie podważył tej opowieści. Tym bardziej że było to ciało jednego z ludzi Aarrego. Według nich okazał się zdrajcą, według mnie – tylko kolejną ofiarą.
Moją ofiarą.
Wiedziałam, że będą musieli zginąć ludzie. Pogodziłam się z tym, a ostatecznie uznałam, że to niewielka cena za moją wolność. I być może czyniło to ze mnie takiego samego potwora, jakiego widziałam w Bjørnie i reszcie.
– Załatwiłem ci mieszkanie w Bodø – poinformował. – W tłumie będziesz bezpieczniejsza niż na odludziu.
Świetnie. Chciał mnie zamknąć w mieście jak jakąś pieprzoną księżniczkę na zamku. Po prostu cudownie.
– Mam jakiś wybór? – zapytałam, zaciskając nerwowo pięści.
Zauważył to i próbował rozsupłać mi palce. Bjørn nie cierpiał widzieć mnie w takim stanie – zdenerwowaną i rozżaloną. A zdarzało się to coraz częściej. Po prostu… obiecał mi coś innego.
Nasza historia swój początek miała dawno temu. Bjørn był starszy ode mnie o kilkanaście lat. Sama w tym roku kończyłam dwadzieścia dwa, ale wszystkie moje doświadczenia spowodowały, że musiałam bardzo szybko dojrzeć. Dogadywaliśmy się dobrze. Ceniłam jego poczucie humoru i chyba najbardziej spodobało mi się w nim to, że kompletnie nie przypominał Norwegów, których znałam i cóż… miałam dość. Bjørn był wysoki, ciemnowłosy i opalony. Wyglądał jak Włoch, który zabłądził i przez przypadek utknął w zimnych krainach Skandynawii. Swoją drogą właśnie tak wyglądała jego historia. No, prawie. Jego rodzice pochodzili z Sycylii, ale on już dawno temu odciął się od korzeni grubym murem. Tak grubym, że zmienił nawet imię i nazwisko.
Temperamentem i pogodą ducha kompletnie tutaj jednak nie pasował. Właśnie w tym wszystkim widziałam powód mojego nastoletniego zauroczenia, które na szczęście szybko minęło. Konkretniej w chwili, gdy jako osiemnastolatka stałam się świadkiem tego, do czego był zdolny mój przystojny ochroniarz. No właśnie… Aarre zupełnie nieświadomie sam popchnął mnie w jego ramiona, gdy kazał Bjørnowi opiekować się mną za każdym razem, gdy wpadałam na szalone pomysły podróżowania po całej Europie. Mój brat nigdy nie potrafił mnie okiełznać. Nigdy nie uspokoił mojego ducha, który wciąż wyrywał się ku nowościom.
Z Bjørnem szybko wylądowaliśmy w łóżku. To z nim straciłam dziewictwo, nigdy go jednak nie kochałam. Ani on mnie. Przynajmniej tak mi się wydawało. Moje serce zostało wykute z kamienia oraz lodu i czasami miałam wrażenie, że nie byłam zdolna do miłości. Chociaż… przecież kochałam Aarrego i Mayę, prawda? Jednak to zupełnie coś innego. Bjørn natomiast idealnie zaspokajał moje potrzeby. W końcu udało mi się go namówić, by pomógł mi uciec. Zgodził się, choć wciąż wydawało mi się to totalnym szaleństwem. Obiecał, że znajdzie sposób, bym wyjechała gdzieś do środkowej Europy, a tam rozpoczęła życie od nowa. Tymczasem trafiliśmy tutaj, do uroczej wioseczki Hamnøy, gdzie Bjørn miał swój czerwony domek. Zawsze chciałam zobaczyć Lofoty2, więc nawet zbyt mocno nie protestowałam. Tym bardziej dlatego, że wyjeżdżając tutaj, oddaliliśmy się od Oslo, a tym samym od pieprzonej mafii, o dobre półtora tysiąca kilometrów. Same plusy.
– Nie masz wyboru, Ana – usłyszałam jego głęboki głos i nawet nie spróbowałam zaprotestować. – Ale obiecuję ci, że uciekasz po raz ostatni. Znajdę wyjście.
Setny, pomyślałam. Po raz setny uciekam, po raz setny słyszę, że znajdziesz wyjście.
Dotychczas mu się nie udało, a ja już naprawdę traciłam nadzieję. Ale życie to nie bajka, prawda? Czekałam tyle lat, mogę poczekać jeszcze trochę. Ważne, że na horyzoncie wciąż dostrzegałam upragnioną wolność.
– Jak długo cię nie będzie? – zapytałam.
– Powinienem wrócić przed Langselvą3.
Aż otworzyłam oczy. Festiwal odbywał się na koniec września, więc… dwa miesiące?! Ledwie zaczął się sierpień, a Bjørn dał mi słowo, że do końca lata znajdę się daleko stąd. Chyba wyczytał co nieco z samego mojego spojrzenia, bo nie odezwał się już ani słowem. Wstał i pocałował mnie w czubek głowy, a później zniknął w kuchni. Słyszałam, jak się tam krząta, i próbowałam pozbierać myśli.
Ile jeszcze będę musiała czekać?
Dlaczego tyle to trwa?
A może… Nie, to niemożliwe. Bjørn nie mógłby przeciągać wszystkiego tylko po to, by jak najdłużej utrzymać mnie przy sobie. Nie mógłby, prawda?
– Kiedy mam być gotowa? – zapytałam go, wchodząc do kuchni.
Na końcu języka miałam inne pytanie, ale wciąż brakowało mi odwagi, by je zadać. Może byłam naiwna, a może po prostu nie chciałam poznać prawdy.
– Do końca tygodnia, søta – odparł, używając słowa, którym określił mnie już lata temu.
Słodka. Tak, to mogło dać do myślenia, jeśli chciałabym się zastanawiać nad naturą tego, co nas łączyło. A nie chciałam.
Uśmiechnęłam się blado i przysiadłam przy kuchennej wyspie, by obserwować, jak Bjørn przygotowuje nam kawę. Stało się to już naszym zwyczajem, kiedy wracał do domku po… no właśnie, po tym wszystkim, co robił, gdy go nie było. Nigdy w to nie wnikałam. Po prostu każde popołudnie zaczynaliśmy w ten sam sposób. Kawa, wspólne spacery po przepięknej okolicy, a wieczorem kolacja. Czasami, tak jak dzisiaj, Bjørn po prostu brał ode mnie to, czego pragnął.
Nigdy mu nie odmówiłam, ba, sama też czerpałam przyjemność z naszego seksu, ale nie było w tym fajerwerków, jakich mogłabym oczekiwać. To po prostu zaspokojenie potrzeby. Nic więcej. I choć dobrze wiedziałam, że powoli zachowujemy się jak stare dobre małżeństwo, wciąż nie znajdowałam w sobie siły, by coś zmienić. W końcu wszystko zależało właśnie od tego bezwzględnego mordercy, który właśnie podawał mi kubek z kawą.
A przecież miałam prawdziwego męża.
I co z tego, że on sam z pewnością wierzył w moją śmierć. Był tam. I nienawidziłam siebie za to, jak często moje myśli uciekały właśnie do Roberta. Mężczyzny, którego nazwiska nawet nie potrafiłam wymówić. Dlatego w myślach nazywałam go et gjenferd. Zjawa.
Pamiętam bardzo wyraźnie noc, podczas której pojawił się w moim mieszkaniu w Oslo. Wróciłam właśnie z uczelni i na dole pomachałam ochroniarzowi pełniącemu dzisiaj służbę pod moim blokiem. Ten gest wystarczył, bym miała spokój. Oznaczał, że nie będę wychodzić, więc nie trzeba mnie pilnować. Nawet nie zliczę, ile razy wykorzystywałam nadmierną ufność Aarrego, by wymknąć się na imprezę.
Tamtego wieczoru wróciłam do mieszkania i już po przekroczeniu progu poczułam, że coś było nie tak. Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Zastygłam z ręką na klamce, odwrócona tyłem do salonu. Zastanawiałam się, czy to dobry pomysł, żeby po prostu uciec, czy w ogóle miałam ku temu powód. Jednak w moim świecie intuicja była czymś bardzo ważnym. Nieraz ratowała mi życie. Wzięłam drżący wdech i już chciałam ponownie otworzyć drzwi, gdy nagle poczułam czyjąś obecność o wiele bardziej… namacalnie.
Robert oparł dłonie o drzwi po obu stronach mojej głowy i wyszeptał mi do ucha w pięknej angielszczyźnie z wyraźnym obcym akcentem:
– Nie uciekaj, Ana. Przede mną nigdy nie uciekniesz.
Serce zabiło mi mocniej, pompując pierwotny lęk wraz z krwią.
Aarre miał wielu wrogów. Wciąż przestrzegano mnie przed zbytnią swawolą, która mogłaby się dla mnie źle skończyć. W pierwszym odruchu chciałam się bronić. Potrafiłam to robić. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie spotkałam mojego przyszłego męża. Szybko jednak poznałam prawdę. Prawdę, której wówczas wciąż do siebie nie dopuszczałam.
Kiedy zgodziłam się na ślub, miałam jeden warunek. Nie chciałam poznawać swojego męża przed ceremonią. Dziwne? Możliwe… Jakoś podświadomie bałam się, że ów mężczyzna zawróci mi w głowie, a wtedy nie zdobędę się na realizację planu, o którym myślałam od lat.
Gdy Aarre powiedział mnie i Mai, że któraś z nas będzie musiała wziąć ślub z jakimś polskim gangsterem, nie potrafiłam mu uwierzyć. Strasznie się wówczas pokłóciliśmy. Chyba po raz pierwszy w życiu, tak swoją drogą. Krzyczałam, że chce nas sprzedać. Uderzyłam go za to, że choćby przez sekundę wziął pod uwagę naszą Mayę. Przecież ona była jeszcze dzieckiem! Dopiero w tym roku skończyła siedemnaście lat. Nie miała nawet pojęcia, że jej braciszek trzyma łapy na całej przestępczości zorganizowanej w Skandynawii. Była… niewinna.
Nie mogłam się zgodzić, by ją wykorzystał, dlatego też ostatecznie podałam się na tacy. I właśnie wtedy stwierdziłam też, że nie znajdę lepszej okazji, by uciec. Pomyślałam o wszystkim. Ślub dawał Aarremu gwarancję powiązania losów dwóch rodzin. Co z tego, że panna młoda miała nie przeżyć? Kogo to w tym świecie obchodziło? No właśnie. Dzięki temu zapewniłam bezpieczeństwo Mai, a mnie samej udało się uwolnić.
Wszystko poszło zgodnie z moim planem.
Tylko dlaczego Robert musiał się pojawić tamtej nocy w moim mieszkaniu? Dlaczego nie potrafiłam przestać myśleć o tych chwilach?
– Już niebawem nasze losy zwiążą się na zawsze, moja żono – dodał, a ja wcale nie przestałam się bać.
Zmienił się jedynie rodzaj lęku. Wiedziałam, że nic mi nie zrobi, ale… nie chciałam go poznać, zobaczyć. Nie chciałam urealnić tego, co miało się wydarzyć w ciągu zaledwie kilku dni.
Po jego słowach drgnęłam i ledwie udało mi się utrzymać nerwy na wodzy. Wiedziałam jednak, że nie powinnam okazać mu najmniejszej słabości. Musiałam być twarda. Taka, jaką byłam przez całe życie.
– Złamałeś jedyny warunek umowy, jaki miałam – szepnęłam, lecz mój głos zabrzmiał pewnie.
– To był twój warunek – gdy mówił, czułam jego oddech na skórze, a z każdym słowem przechodziła mnie fala dreszczy – a ja nigdy nie twierdziłem, że się zgadzam.
– Fæn4 – zaklęłam cicho po norwesku, bo sam od początku używał angielskiego.
Nie zareagował, co dało mi nadzieję, że nie zna mojego ojczystego języka. A może po prostu nieźle udawał?
Wówczas poczułam… jego usta. Musnął ledwie zauważalnie wrażliwe miejsce w zgięciu szyi. W tej samej chwili dłońmi powędrował wzdłuż moich ramion, niżej, aż do nadgarstków, by w końcu spleść nasze palce. Kiedy to zrobił, oparł złączone ręce na drzwiach. Poczułam go całą sobą, gdy przywarł do moich pleców. Jego ciało wydawało się wykute z kamienia – silne i twarde. Byłam pewna, że choć potrafiłam się bronić, z nim bym sobie nie poradziła. A tymczasem Robert nadal całował moją skórę, kąsał ją i ssał, zostawiając po sobie ślady. Nie protestowałam, nie byłam pewna, czy w ogóle oddycham. Choć ten dotyk znaczył tak niewiele, rozpalił mnie w ułamku chwili. W końcu oparłam głowę o jego bark i dałam się pochłonąć uczuciom.
– Już niebawem zostaniesz moją żoną – szepnął. – I wtedy będę mógł zrobić z tym ciałem wszystko, o czym teraz marzę.
– Nigdy – sapnęłam. – Nigdy ci się nie oddam. To tylko umowa.
– Och, Ano. – Cmoknął i zanim dokończył myśl, pocałował mnie po raz kolejny. – Nie wiesz chyba, w czyje szpony wpadłaś.
Zacisnęłam szczęki. Nawet nie próbowałam się wyrwać i ta świadomość uderzyła we mnie z całą mocą. Szarpnęłam się nagle, czym tylko wzbudziłam jego śmiech. Nawet go nie usłyszałam, bardziej poczułam na skórze, że się uśmiecha w przerwach między pocałunkami, którymi wciąż obsypywał moją szyję. A ja, jak ta głupia, odchylałam głowę i dyszałam, dając mu wystarczający dowód tego, jak na mnie działał.
Tamtej nocy nie zobaczyłam jego twarzy. Odsunął się nagle, szepcząc zwykłe „do zobaczenia” i… znikł. Przez dwie sekundy pozwoliłam sobie łapać oddech, a kiedy się odwróciłam, jego już nie było. Pozostało jedynie wrażenie, męski zapach i zasłona powiewająca na wietrze przy otwartych drzwiach na balkon. Moje mieszkanie mieściło się na trzecim piętrze, ale wszystkie kondygnacje łączyły zewnętrzne schody. Musiał wyjść tamtędy, ale wolałam się nawet nie zastanawiać, jakim cudem udało mu się wedrzeć do środka. Byłam pewna, że zamknęłam drzwi.
Tamtej nocy po raz pierwszy poczułam coś realnego. Prawdziwe pożądanie podszyte niezdrową fascynacją. Choć obiecywałam sobie, że nie zgodzę się na spotkanie przed ślubem, wtedy tego pożałowałam. Byłam ciekawa mężczyzny, który zaskoczył mnie nocą, przechytrzył moją ochronę i wszedł do mieszkania bezszelestnie jak… zjawa. No właśnie.
W dniu ślubu nerwowo oczekiwałam chwili, kiedy wreszcie go zobaczę. Stałam w domku Aarrego i wpatrywałam się w swoje oblicze. Długa, srebrzysta suknia spływała po moim ciele i szeleściła cichutko, kiedy na ramiona narzuciłam sztuczne futro. Wówczas do pokoju wszedł mój brat, by przyozdobić moją głowę koroną z dzwoneczków – relikt przeszłości, który wówczas wzbudzał jedynie żal i tęsknotę. Należała do mojej mamy. Miała ją w dniu swojego ślubu i pragnęła, bym i ja ją włożyła, kiedy nastanie odpowiednia pora. Różnica była jednak znacząca: ona wychodziła za mąż za kogoś, kogo kochała, ja – za obcego człowieka.
– Wyglądasz przepięknie, siostrzyczko – powiedział wtedy Aarre i posłał mi słaby uśmiech w lustrze. Jakby chciał za jego pomocą mnie przeprosić.
Wówczas poczułam pierwsze ukłucie niepewności. Postanowiłam je jednak zignorować. Wróciło ze zdwojoną mocą, gdy wchodziłam do namiotu. Wkrótce niepewność zmieniła się w przerażenie, kiedy zobaczyłam mojego męża, czekającego na mnie na końcu śnieżnobiałego dywanu. Zmierzałam w jego stronę, a on nawet się nie rozejrzał, nie skupiał uwagi na niczym oprócz mnie.
A ja zobaczyłam jego twarz.
Twarz bestii.
Po raz pierwszy w życiu nie udało mi się ukryć lęku.
1 Pełen tytuł książki brzmi Człowiek-zbrodniarz w stosunku do antropologii, jurysprudencji i dyscypliny więziennej: zbrodniarz urodzony, obłąkaniec zmysłu moralnego. Dzieło zostało wydane w 1876 r., a jego autor szybko został okrzyknięty Freudem (a czasami nawet Einsteinem) kryminologii (przyp. aut.).
2 Lofoty to archipelag na Morzu Norweskim. Znajduje się na północno-zachodnim wybrzeżu Norwegii i liczy sto dwanaście kilometrów. Składa się na niego pięć wysp połączonych ze sobą mostami oraz podmorskim tunelem (przyp. aut.).
3 Langselva – festiwal organizowany pod koniec września w Bodø. Podczas koncertów ulokowanych wzdłuż płynącej na obrzeżach miasta rzeki mieszkańcy witają noc polarną. Aktualnie organizatorzy wycofali się z tego wydarzenia (przyp. aut.).
4Fæn – kurwa (dosł. diabeł) (przyp. aut.).