Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
„To byłaby piękna historia miłosna… gdyby ów arystokrata nie okazał się łajdakiem, a malarka zwykłą oszustką”.
Leah Hayden wierzy, że miłość jest przereklamowana, a życie zbyt krótkie, by nie czerpać z niego garściami. Cieszy się każdą chwilą, skupiając na rozwoju swoich artystycznych talentów. Już niebawem będzie świętować premierę pierwszej powieści wraz z Desired Books.
Będzie… o ile ją skończy. A w tym przeszkadza jej pewien uparty arystokrata.
Keith Woodville zdobywa wszystko, czego zapragnie. Choć wyrzekł się angielskiej rodziny, całkiem dobrze radzi sobie w Nowym Jorku, gdzie łamie serca kolejnych dam. Aż w końcu na jego drodze pojawia się pierwsza kobieta, której nie może mieć – Leah.
W dodatku pisarka podczas charytatywnego balu maskowego poznaje tajemniczego mężczyznę. Leah nic o nim nie wie, ale spędza z nim miłe chwile w ogrodzie. Tuż po pamiętnej nocy zaczyna otrzymywać od niego wiadomości, które sprawiają, że dziewczyna nie może zdecydować, kogo wybrać.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 793
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024
Magdalena Szponar
All rights reserved
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2024
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Katarzyna Chybińska
Karolina Piekarska
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-348-1
Kasi, Sandrze i Edi,
bo wysłuchały mnie, kiedy tego potrzebowałam,
a dzięki temu zrozumiałam, że czasami dobrze jest poczuć się źle
I że to wcale nic złego
To byłaby piękna historia miłosna, gdyby arystokrata nie okazał się łajdakiem, a malarka zwykłą oszustką…
Pospiesznie notuję słowa w notatniku telefonu, tak jak zawsze, kiedy najdzie mnie wena. A wydarza się to naprawdę w najdziwniejszych momentach. Zaraz jednak je zmieniam…
Cholera, muszę przestać wkładać siebie w tę historię, myślę.
Szybko kasuję końcówkę, a na jej miejscu zapisuję: a lady Charlotte Beringham zwykłą oszustką…
Uśmiecham się pod nosem i blokuję ekran telefonu. Rozglądam się, znów śmiejąc w duchu, że wena dopada mnie w najmniej odpowiednich momentach.
Teraz na przykład skryłam się w toalecie, zamiast ruszyć tyłek i pokazać się na balu, który został zorganizowany w naprawdę ważnym celu. Powinnam już zmierzać ku kameralnej sali, bo tam ma się odbyć aukcja. A podczas niej zostanie sprzedany między innymi mój obraz. Liczę na to, że osiągnie dobrą cenę. Tworzyłam go miesiącami i naprawdę nie było to łatwe.
W końcu przedstawia mnie.
Nago.
Oczywiście tyłem, kiedy stoję przed lustrem, a na szklanej tafli opieram dłoń – dokładnie na wysokości twarzy, więc nie widać, kim jest modelka. Jedyne, dzięki czemu można byłoby rozpoznać kobietę z obrazu, są długie, jasne włosy. Dlatego właśnie swoje upięłam w niski kok. Liczę, że to wystarczy.
Poza tym mam na twarzy maskę. Co prawda, jest krótka – zasłania mnie ledwie do nosa – ale powinna się nadać. Wybrałam czarną, ale ładnie pasuje do mojej różowej sukienki żywcem wyjętej z siedemnastego wieku i komedii Szekspira. Hasłem przewodnim tego balu był teatr, więc po prostu nie mogłam wybrać inaczej. Choć nie sądzę, by ktokolwiek zrozumiał, za kogo się przebrałam. W każdym razie uwielbiam to, jak materiał leje się po moim ciele przy każdym kroku. Lubię czuć się atrakcyjna, nic na to nie poradzę. A ta kiecka daje właśnie taki efekt.
W końcu chowam telefon do mikroskopijnej torebki, w której zasadniczo mieści się tylko on. Ruszam do wyjścia, a następnie korytarzem kieruję się ku odległej sali, skąd dochodzą mnie odgłosy muzyki i śmiechów. Trochę się denerwuję, dzisiaj po raz pierwszy wystawiam swój obraz na sprzedaż. Jak dotąd zgromadziłam na Instagramie całkiem spore grono odbiorców i to oni zaczęli mnie oznaczać w komentarzach pod postami organizatorów tego przedsięwzięcia.
Fundacja For Her szybko mnie wyczaiła. Nic nie poradzę na to, że moje instagramowe konto w całości poświęcone jest kobiecym sprawom. Akty, obrazy, fragmenty książek, które piszę na razie do szuflady – wszystko to kręci się wokół szeroko pojętego wyzwolenia, równouprawnienia i seksualności.
Od wiadomości do wiadomości aż… znalazłam się tutaj. W Muzeum Sztuki Współczesnej przy 53rd Street na Manhattanie.
Zatrzymuję się na zakręcie prowadzącym już wprost do sali balowej, z której tylko goście posiadający specjalne zaproszenia będą mogli udać się na aukcję. Jestem wśród nich. Uśmiecham się do swojego odbicia w lustrze rozciągającym się na całą ścianę – zapewne po to, by optycznie powiększyć ciasne wnętrze korytarza. Moja dłoń machinalnie wędruje do ucha, gdzie wisi kolczyk – zaproszenie na aukcję. Wydawało mi się to dziwaczne, ale później dowiedziałam się, że właśnie taki zamysł ma spowodować, że cała seria wydarzeń, seria charytatywnych balów maskowych, nabierze elitarnego sznytu. Podobno mężczyźni otrzymali zegarki, a za tym wszystkim stał jakiś miliarder, który poświęcił sporą część majątku, by wynieść to wydarzenie na wyższy poziom.
Uśmiecham się do własnego odbicia. Wyglądam pięknie w czarnej masce – tajemniczo i seksownie. Pochylam się lekko i kładę dłoń na chłodnym lustrze, odwzorowując scenę z mojego obrazu. Kiedy widzę siebie, w głowie pojawia mi się pomysł na kolejne dzieło, a także na scenę w romansie kostiumowym, który piszę.
Ona i on… poznają się na balu maskowym i wymykają do ogrodów. Brzmi nieźle.
Vera od miesięcy suszy mi głowę, że mam to w końcu napisać. Teraz jednak brakuje mi weny, ciągle coś mi się w tej historii nie zgadza, wciąż czuję, że nie jest doskonała. A i Veronica skupia się na czymś zupełnie innym. Na samą myśl o Lucasie, jej ojcu, robi mi się słabo. Nie mogę uwierzyć w to, że ten człowiek… gaśnie. Przecież był… jest dla mnie jak ojciec.
Otrząsam się z nieprzyjemnych myśli. Wiem, że muszę się skupić na tu i teraz, przynajmniej jeśli nie chcę się rozkleić tuż przed aukcją. Wzdycham cicho, a wtedy słyszę za sobą kroki.
Odrywam się pospiesznie od lustra i odwracam, a wtedy zauważam zmierzającego ku mnie mężczyznę. Jest wysoki, bardzo wysoki, a smoking wydaje się na nim leżeć zbyt idealnie. Dostrzegam jeszcze, że wszystko, nawet koszulę i poszetkę, ma czarne. Przełykam nagłą gulę w gardle, gdy dociera do mnie, że znajdujemy się w tym miejscu sami i prawdopodobieństwo, że ktoś pojawi się na tym korytarzu tuż przed aukcją, jest znikome. A nieznajomego spowija jakaś złowroga aura. Albo tylko mi się wydaje. Może mi odbija. W końcu jako autorka mam zdecydowanie zbyt wybujałą wyobraźnię.
Tylko ta maska, cholera. Zakrywa dosłownie całą twarz faceta, tak że widzę jedynie świdrujące mnie spojrzenie chyba ciemnych oczu. W dodatku została wykonana z materiału przypominającego – i mam nadzieję, że tylko przypominającego! – skórę. Ma charakterystyczny kształt starogreckiej maski teatralnej, tej tragicznej, z wykrzywionymi ustami i smutnymi oczami.
Ktoś tu zna się na klasycznym dramacie, myślę, kiedy dostrzegam nawet wytłoczone w materiale zdobienia przypominające loki okalające czoło mężczyzny. Maska w całości jest wyjątkowo oryginalna i przypomina mi rekwizyt z klasycznego horroru.
Wydaje mi się to dość… niebywałe, nawet jeśli sama postawiłam na strój nawiązujący do klasyki teatru.
Nawet nie wiem, że się trzęsę, dopóki nieznajomy nie zatrzymuje się tuż przede mną. Kiedy słyszę jego niski, zachrypnięty głos, w którym pobrzmiewa brytyjski akcent, znów czuję dreszcze. Teraz jednak wydają się mieć zupełnie inne źródło.
Z wielu rzeczy, na które nie mam w swoim życiu wpływu, kiepski gust (przynajmniej jeśli chodzi o facetów) znajduje się na szczycie listy.
– Czy coś się stało, Katherino? – mruczy niczym jakiś książę i pochyla się nieco, jakby chciał zajrzeć pod moją maskę.
Katherino. Zrozumiał.
Jestem w tak głębokim szoku, że przez dobrą chwilę jedynie mrugam nerwowo. Odzyskuję rezon dopiero wtedy, gdy on zbliża się o kolejny krok, przez co dzieli nas tyle co kilka oddechów.
Tę różową suknię kazałam uszyć na specjalne zamówienie według projektu z Poskromienia złośnicy. Ma okrągły kołnierzyk, jeden bufiasty rękaw, drugi postrzępiony i ciasny gorset. Nie sądziłam jednak, że spotkam tu kogokolwiek, kto wychwyci to wszystko.
– Nie, nic się nie stało… Petruchio? – odpowiadam lekko, a przynajmniej mam nadzieję, że tak to brzmi. W oczach nieznajomego błyska coś, co podpowiada mi, że docenił żart.
Katherina była złośnicą i intrygantką. Aby jej młodsza siostra mogła wyjść za mąż, ona musiała trafić przed ołtarz pierwsza. Chętny do ożenku okazał się tylko Petruchio, który dla pieniędzy z posagu zrobiłby wszystko.
– Och – nieznajomy łapie się w teatralnym geście za serce – daleko mi jeszcze do tej postaci, ale kto wie, jak skończy się ten wieczór?
Jestem pewna, że się uśmiecha, choć nie widzę niczego poza hipnotyzującym spojrzeniem, które przez maskę i nikłe oświetlenie korytarza wydaje się wręcz czarne.
– Czy mogę odprowadzić cię na aukcję? – dopytuje, zanim zdążę się choćby odezwać.
Moje usta akurat widać i teraz pojawia się na nich lekki uśmiech.
Nieznajomy jakby wie, o co mi chodzi, i ostentacyjnie odchyla mankiet marynarki, by zerknąć na godzinę. Dzięki temu zyskuję pewność, że również został zaproszony.
– Jeśli nie chcemy się spóźnić, powinniśmy ruszać, Katherino.
Śmieję się. Te słowa, ten niewinny flirt połączony z brytyjskim akcentem powodują, że moje serce bije mocniej. Jesteśmy dwojgiem obcych sobie ludzi, a ta rozmowa wydaje się skrajnie dziwaczna, a jednak czuję, że wszystko jest tak, jak należy.
– Na to nie mogę pozwolić, mój drogi – odpowiadam i kłaniam się lekko, jak przystało na damę.
Dobiega mnie chrapliwy śmiech, a moje serce gubi uderzenie lub dwa. Gdy się prostuję, dostrzegam, że mężczyzna wyciąga ramię, które z ochotą przyjmuję. Ruszamy i odzywamy się jednocześnie:
– Artystka?
– Kupiec?
Przymykam usta, na które ciśnie się uśmiech. Zerkam w górę, ale maska jest tak szczelna, że nie dostrzegam nawet skrawka skóry nieznajomego.
– Tak – szepczę, na co on spogląda w dół.
– I tak – odpowiada.
Uśmiecham się, a po chwili… potykam.
Piszcząc cicho, o mało co nie lecę na twarz, kiedy zahaczam szpilką o lekko zrolowany dywan.
Mężczyzna łapie mnie szybko i mocno, a nie dalej jak sekundę później ląduję w jego ramionach. Opieram dłonie o twarde bicepsy, co czuję nawet przez materiał marynarki, a on zaciska ręce na mojej talii.
– Cóż za niespodziewany zwrot akcji – mruczy, a ja przełykam ślinę.
Wiem, że przy mojej masce jest w stanie dostrzec rumieńce pojawiające się nagle na moich policzkach.
– Zupełnie niespodziewany – wykrztuszam, jak oczarowana spoglądając w jego ciemne oczy.
– Gdyby to było przedstawienie – kontynuuje – Petruchio z pewnością pocałowałby Katherinę.
– A Katherina z pewnością by mu na to nie pozwoliła – odpowiadam miękko.
Znów dobiega mnie ten chrapliwy śmiech, a zaraz potem zostaję ustawiona do pionu. Nim się obejrzę, kroczymy dalej, tylko teraz mężczyzna dodatkowo trzyma dłoń na mojej dłoni. Dostrzegam na jego kciuku sygnet, ale pod tym kątem nie jestem w stanie zobaczyć, czy ma jakieś charakterystyczne zdobienia.
Jakimś sposobem nagle zapragnęłam się dowiedzieć, kim jest mój towarzysz.
Chwilę później przechodzimy obok sali balowej i kierujemy się na mniejszą, kameralną, w której wzdłuż ściany, za zabezpieczeniem w postaci grubej czerwonej linii rozstawiono kilkanaście większych i mniejszych obrazów.
Mijamy je spokojnie, przyglądając się w ciszy każdemu z nich. Wiem, że za chwilę dojdziemy do kolejnego, który jest mój. By zmylić mężczyznę, pytam szybko:
– Więc… czy coś wpadło ci w oko?
– Tak – odpowiada, zerkając na mnie. – Ty.
– Och.
Nic więcej nie wydostaje się z moich ust. Ten facet… jest jednocześnie tak bezczelny i pewny siebie, a także wydaje się kulturalny i wręcz dystyngowany. W dodatku ten akcent. Tak, to z pewnością sposób, w jaki mówi, sprawia, że wariują wszystkie moje mechanizmy obronne.
Tak naprawdę nie wiem nawet, dlaczego wciąż trzymam jego ramię. Dlaczego zachowujemy się tak, jakbyśmy przyszli tutaj razem.
Nim zdołam jednak jakkolwiek zareagować, na salę wlewa się tłum ludzi, którzy szybko zajmują miejsca tuż pod sceną. Mój nieznajomy prowadzi mnie do pierwszego rzędu i czeka, aż usiądę, a potem rozgaszcza się tuż obok. Nagle żałuję, że nie mogłam zabrać ze sobą Very. Rozumiem, że chce być przy ojcu w tych najcięższych chwilach, ale jej obecność naprawdę by mi pomogła.
Tymczasem mężczyzna nachyla się nade mną i szepcze mi do ucha:
– Czy i ty skusisz się na jakiś obraz?
Czuję, że się czerwienię, a jak dotąd trudno było wprawić mnie w zakłopotanie. Nie wiem, co powiedzieć. Jeżeli zaprzeczę, od razu się domyśli, że pewnie jestem autorką któregoś z dzieł. I nawet jeśli jest ich tu sporo, a każde wydaje się inne, to nie chcę, by prawda wyszła na jaw. Zamierzam bawić się podczas tej serii charytatywnych balów, a to stanie się niemożliwe, jeśli ktoś odkryje moją tożsamość. Przecież namalowałam własne akty!
Zawsze mogę potwierdzić, myślę nagle. W końcu stać mnie na wylicytowanie jakiegoś obrazu, prawda?
– Zobaczymy, czy znajdzie się coś, na czym warto będzie zawiesić oko – rzucam w końcu, uśmiechając się lekko.
Nieznajomy nie odpowiada, ale odnoszę wrażenie, że śmieje się cicho pod tą maską.
– Zobaczymy – potwierdza i wyraźnie słyszę w jego głosie rozbawienie.
Wzdycham cicho, próbując opanować dziwne nerwy, które nagle odczuwam. Stresuję się, choć nie do końca rozumiem dlaczego.
Nawet jeśli nikt nie kupi mojego obrazu, to nic złego się nie stanie, prawda?
Nadal będę miała tysiące obserwujących na Instagramie, inne obrazy rozsiane po galeriach Nowego Jorku plus książkę, którą właśnie piszę, a którą Vera obiecała wydać, kiedy tylko ruszy z imprintem Desired Books.
Co prawda, nie wiem, kiedy to nastąpi. To był wspólny projekt mojej przyjaciółki i jej ojca, a teraz, kiedy on choruje na raka, wszystkim zmieniły się priorytety.
Chwilę później rozpoczyna się aukcja. Dwóch przystojnych pomocników w czerwonych rękawiczkach i liberiach w tej samej barwie przynosi na stojak kolejne obrazy. Denerwuję się coraz bardziej, bo wiem, że już następny będzie mój. W dodatku podczas licytacji padają tak horrendalne sumy, że obawiam się, iż mojego dzieła nikt nie kupi.
W dodatku facet obok zdaje się bardziej zainteresowany mną niż samą aukcją i niczego nie licytuje. Zerkam na niego co chwilę, podczas gdy on siedzi prawie bokiem i świdruje mnie ciemnym spojrzeniem.
Jeśli mam być szczera, to trochę przerażające.
– Czy mam zacząć się bać, drogi Petruchio? – żartuję, by ukryć zakłopotanie.
– Tylko jeśli będziesz się trwożyć o moje serce, Katherino – odpowiada nisko, a ja momentalnie poważnieję.
Odchrząkam i spoglądam na scenę, na którą właśnie wnoszony jest mój obraz. Nie wiem, czy nieznajomy widzi we mnie jakąś reakcję, ale dopiero wtedy zerka w tamtym kierunku i pyta:
– Wpadł ci w oko?
– Może… – odpowiadam, wiercąc się na krześle.
Jak przy pozostałych obrazach aukcja zaczyna się od symbolicznej kwoty tysiąca dolarów. Nie chcę się rozglądać, więc wpatruję się jedynie w starszego mężczyznę w smokingu, który dzierży w dłoni młotek.
– Tysiąc po raz pierwszy! – krzyczy dosłownie sekundę później. – Dwa tysiące! – dodaje po chwili, a potem… Potem wszystko dzieje się tak szybko, że ledwo nadążam. – Pięć! A nie, już mamy dziesięć! Dziesięć tysięcy, kto… – Nie może nawet skończyć zdania, a już informuje: – Dwadzieścia tysięcy dolarów.
Mrugam z zaskoczenia. Najdroższy jak dotąd obraz został sprzedany za pięćdziesiąt tysięcy. Wiem, że mam talent, wiem, że moje obrazy są piękne, ale nie sądzę, by cena tego aktu mogła się zbliżyć do takiej kwoty.
I dość szybko zostaję wyprowadzona z błędu.
Dosłownie czuję, jak mężczyzna tuż obok unosi dłoń, a wówczas podchodzi do nas osoba z obsługi, która pochyla się nad nieznajomym, by ten podał jej kwotę licytacji.
– Pięćdziesiąt tysięcy! – oznajmia pracownik.
Po całej sali roznoszą się ciche westchnienia.
A ja… nie wiem, może jestem zamroczona, może trochę pijana, a może po prostu szalona, jednak podnoszę rękę. Młodziutka dziewczyna podchodzi do mnie i wtedy podaję jej kwotę:
– Siedemdziesiąt pięć tysięcy.
– Moi państwo – odzywa się licytator – mamy siedemdziesiąt pięć tysięcy po raz pierwszy, po raz drugi i…
Co ja zrobiłam?, myślę, zastygając nagle, a wtedy po mojej lewej rozbrzmiewa donośny, męski głos:
– Sto tysięcy.
Zerkam w bok, choć pewnie powinnam się powstrzymać. Wtem gdzieś z tyłu robi się zamieszanie, a mężczyzna prowadzący aukcje pyta głośno:
– Dwieście? – Widzę po jego minie, że sam jest zaskoczony. – Dobrze, a więc dwieście tysięcy po raz pierwszy.
Nie, to się nie dzieje, myślę, kiedy nieznajomy obok mnie wstaje i mówi:
– Pół miliona i skończmy tę zabawę.
Słyszę jedynie głośne westchnienia, piski i szmery cichych rozmów. Mam ochotę zapaść się pod ziemię.
– Pół miliona po raz pierwszy, po raz drugi i po raz… trzeci! – krzyczy licytator, a wokół wybuchają oklaski. – Sprzedano obraz autorstwa L. Hardy o wdzięcznym tytule „Me, myself and I”!
Patrzę na mężczyznę, który wyciąga z kieszeni marynarki wizytówkę i przekazuje ją pracownikowi, który podchodzi ze złotą tacą. Czekam, aż znajdzie się ona na scenie, a wówczas poznam nazwisko kupca.
– Och, nasz donator pragnie pozostać anonimowy – rozlega się głos, a ja bezwiednie zaciskam szczęki. – W takim razie zaraz po aukcji zapraszam pana do gabinetu na pierwszym piętrze.
Aukcja toczy się dalej, a nieznajomy znów siada i nie odzywa się ani słowem.
Czuję, że zaczynam się dusić. Jeśli zaraz stąd nie wyjdę, zrobię coś głupiego. Na przykład zacznę krzyczeć.
Pół miliona… Doprawdy?
Mam dziwne wrażenie, że on wie. Po prostu wie, kto jest na tym obrazie.
Przełykam gulę w gardle i wstaję gwałtownie. Zaraz też ruszam przed siebie, korzystając z okazji, że na scenę wchodzi kolejny kupiec.
Przechodzę szybko przez drzwi wprost do korytarza, który z kolei prowadzi mnie na przestronne patio. Momentalnie owiewa mnie chłód lutowego powietrza. Marzę, by w końcu nastała wiosna, lecz teraz cieszę się, że przynajmniej to mnie otrzeźwia. Pocieram ramiona i idę dalej, zagłębiając się między obumarłymi jeszcze roślinami. Patio oświetlają latarenki, ale nawet mimo to panuje tu półmrok, w którym przyjemnie jest się schować.
Chcę dać sobie parę chwil, a potem wrócić po płaszcz i wymknąć się niepostrzeżenie. Nie muszę zostawać do końca, w zasadzie nie musiałabym być tu w ogóle. Po prostu ogromnie mnie ciekawiło, jak wygląda taka aukcja. Moje obrazy, a w zasadzie akty, wiszą w kilku galeriach w Nowym Jorku, ale nigdy nie były licytowane.
Pół miliona, przemyka mi przez głowę.
Ten facet jest szalony.
W tej samej chwili słyszę za sobą, jak ktoś przesuwa drzwi, a jednocześnie na moment dobiega mnie gwar dochodzący z wnętrza. Odwracam się i na tle przeszklonego, zalanego światłem korytarza widzę jedynie ciemną sylwetkę. Rozpoznaję ją od razu.
To on. Facet w czarnej, teatralnej masce. Nagle pragnę się dowiedzieć, kim jest.
– Często wymykasz się do ogrodów, Katherino? – pyta niskim, pełnym rozbawienia głosem.
– A ty często śledzisz kobiety? – prycham.
– Tylko te, które chcę obdarować – odpowiada.
Tego się nie spodziewałam. Milknę, a on to wykorzystuje i podchodzi bliżej. Nagle w głowie pojawia mi się scena, która mogłaby rozegrać się w alternatywnej rzeczywistości. Ona i on, w ogrodach, po ucieczce z okropnie nudnego balu, łamią wszelkie zasady przyzwoitości i…
Potrząsam lekko głową, chcąc wyzbyć się słów napierających na mój umysł. Mówią, że karma to zdradliwa suka. Nie mogę się z tym zgodzić… Prawdziwą suką jest wena – pojawia się w najmniej odpowiednich momentach i odbiera ci rozum.
– Kupiłeś ten obraz dla mnie? – pytam, unosząc głowę, bo nieznajomy zatrzymał się ledwie trzy stopy przede mną, a jest naprawdę wysoki. Jego ciemne włosy odbijają światło latarni, a w mojej głowie pojawia się głupie pytanie, czy mężczyzna rzeczywiście może mieć tak lśniące włosy. Wydaje mi się to dość niesprawiedliwe.
– Owszem – przyznaje.
– Więc jesteś jeszcze bardziej szalony, niż myślałam – prycham.
Odnoszę wrażenie, że on w tym czasie się uśmiecha. Wiele bym dała, by móc teraz zobaczyć jego twarz.
– Dlaczego? – pyta. – Ponieważ możesz sobie namalować kolejny, panno Hardy? – mówi wesoło, ale wiem, że mnie prowokuje.
Milczę. Cholera, ten facet zbyt łatwo potrafi wprawić mnie w zakłopotanie.
– Dlatego, że właśnie wychodzę, a ten obraz nie zmieści się mi do torebki – odpieram w końcu, na co w odpowiedzi słyszę jego niski śmiech.
Pozwala się minąć, nie reagując w żaden sposób.
– To tyle? – zatrzymuje mnie, kiedy już prawie docieram do drzwi. – Będę musiał pogodzić się z tym, że nie udało mi się poskromić złośnicy?
– Najwyraźniej. – Uśmiecham się słabo.
– Nie zgadzam się na takie zakończenie – mówi szybko, kiedy kładę dłoń na klamce.
– Najwyraźniej nie potrafisz przegrywać – szepczę i spoglądam na niego po raz ostatni, a potem przechodzę przez próg i znikam z balu jak pieprzony Kopciuszek.
A co słychać u Cherry?
Budzę się zlana potem.
Czuję się jak po maratonie, i jeśli mogę do niego zaliczyć sny, to jak najbardziej wszystko się zgadza. W końcu przez pół nocy gonił mnie jakiś… dziki wieprz.
Chryste, moje sny nadawałyby się do jakiejś głębszej psychoanalizy, a skoro śnią mi się tak dziwne rzeczy, pewnie powinnam pomyśleć o terapii.
Bo, doprawdy, żeby uciekać po ogrodzie przed dziką świnią?
Z pewnością nie powinnam była jeść wczoraj dziczyzny.
I wymykać się do ogrodów.
Jednak to wspomnienie faceta w masce robi na mnie największe wrażenie. Zastygam nagle ze stopami nad podłogą, niepewna, czy mam wstać, czy może schować się pod kołdrą i udawać, że nie istnieję.
To spotkanie totalnie wytrąciło mnie z równowagi. Zastanawiam się nawet, czy było przypadkowe. A może ten koleś obserwował mnie już podczas przyjęcia poprzedzającego galę? Może specjalnie wyszedł za mną do korytarza?
A może jestem idiotką?
Prycham sama na siebie i postanawiam po prostu przejść nad tym do porządku dziennego. Nic się nie stało. Jakiś facet wydał na przedstawiający mnie obraz pół bańki. Ale to nic. Zdarza się najlepszym.
Na pewno nie jest to idealny materiał na fabułę jakiegoś romansu. Nie. Albo… kryminału.
Przełykam gulę w gardle i otrząsam się z tych myśli. Moja wyobraźnia i tak pracuje już na pełnych obrotach – mam tak od zawsze. Wciąż snuję wizje, tworzę alternatywne rzeczywistości, a słowa napierają na mój umysł prawie przez cały czas, jakby żądały uwolnienia.
Wzdycham i staram się opanować te cholerne głosy. Czasami naprawdę zastanawiam się, czy wszystko ze mną okej.
Teraz jednak nie daję sobie czasu na wariowanie. Wiem, że muszę ruszyć powieść, którą obiecałam Veronice, a której, jak dotąd, mam naprawdę niewiele. Jasne, mogłabym zaproponować jej jeden z tekstów pisanych do szuflady, ale coś mnie powstrzymuje. Chciałabym, by mój debiut był jednocześnie książką, którą kocham najbardziej, z którą się w jakiś sposób utożsamiam.
Biorę też pod uwagę opcję, że jestem rozpieszczoną artystką z wybujałym ego.
Nagle słyszę wibrację mojego telefonu. Zawsze jest wyciszony, bo kiedy coś tworzę, nie cierpię się rozpraszać. Ostatnio jednak zmieniłam to na ten tryb, bo obawiam się, że przeoczę wiadomość od Very, że jej tata…
Nie. Zdecydowanie o tym też nie zamierzam myśleć.
Wychylam się w kierunku szafki nocnej z wyciągniętą ręką, która jednak zastyga w połowie drogi, kiedy dostrzegam nazwę kontaktu.
Mama.
Nie. Na to też nie jestem gotowa. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Wiem jednak, że sam fakt, że dzwoni do mnie uparcie od ponad dwóch tygodni, oznacza, że coś się kroi. Coś, co mi się nie spodoba i w co nie chcę zostać wciągnięta.
Nie dzisiaj.
W innym życiu, wtedy tak.
Zamiast więc jak co rano sprawdzić socjale i pobuszować w sieci w imię mojej życiowej idei, która głosi, że czas zmarnowany wcale nie jest rzeczywiście zmarnowany, ignoruję telefon i ostatecznie wstaję z łóżka.
Moje stopy lądują w miękkim dywanie, a to od razu poprawia mi humor. Uwielbiam otaczać się… właśnie miękkimi rzeczami. Meble, ciuchy, cokolwiek. Kocham uczucie bycia otulaną.
Kieruję się do łazienki, by odprężyć się pod strumieniem ciepłej wody. Kabina wkrótce zapełnia się parą, a ja czuję się, jakbym wpadła w puszystą i gorącą mgiełkę. Jest mi tu tak dobrze, że najchętniej bym stąd nie wychodziła. Tym bardziej do tego podłego świata czekającego na mnie tam, na zewnątrz.
Ależ mam dziś wesoły nastrój, myślę, prychając pod nosem.
Ostatecznie opuszczam łazienkę owinięta w gruby ręcznik, z drugim mniejszym na głowie. Zerkam na telefon, jakbym spodziewała się, że przemieni się co najmniej w predatora chcącego zjeść mój mózg.
Oddycham z ulgą dopiero po chwili, kiedy okazuje się, że smartfon leży sobie spokojnie na szafce, nie patrzy na mnie i nie chce mnie pożreć.
Siadam na łóżku, wzdycham znów dla samej dramy i biorę się za wklepywanie sobie w twarz kremu, który zgarnęłam z łazienki.
Wtedy znów słyszę ten przeklęty telefon.
Warcząc pod nosem, sięgam po niego, chcąc się od razu rozłączyć, jeśli to mama. Szybko jednak dostrzegam imię Veroniki, więc odbieram, czując, jak w moim żołądku znów pojawia się ten sam supeł, który zawiązał się tam, kiedy usłyszałam, że Lucas Hale umiera na raka.
– Dzień dobry, że tak pozwolę sobie skłamać – mamroczę, odebrawszy.
– Aż tak źle? – słyszę głos mojej przyjaciółki, która nawet kiedy jest rozbawiona, jak teraz, wciąż wydaje się smutna.
– Mhm… – mamroczę, przyciskając komórkę do ucha, by nabrać odrobinę kremu.
– Kac? Debet w banku? Czy upierdliwy facet, który nie chce opuścić twojego mieszkania?
Jej zdanie na mój temat mogłoby być zabawne, gdyby nie było tak… prawdziwe. Cóż, przynajmniej do niedawna takie było. Od jakiegoś czasu unikam wszystkich wymienionych rzeczy: alkoholu, wydawania kasy, a przede wszystkim – mężczyzn. O tym jednak nie mówię Verze, bo moja przyjaciółka ma wystarczająco wiele problemów na głowie, bym dokładała jej kolejne. Poza tym nie wiem, czy chcę z kimkolwiek o tym rozmawiać.
– Gorzej – odpowiadam, wzdychając chyba po raz setny, a przecież ten dzień dopiero się zaczął.
– To co powiesz na to, żeby wpaść do zamczyska? – słyszę pytanie.
Zamczyskiem od zawsze nazywamy posiadłość rodzinną Very. To tam w ostatnich miesiącach życia chce przebywać jej ojciec, choć obie wiemy, że prędzej czy później będzie trzeba znaleźć coś bliżej szpitala, a może nawet i jakąś klinikę, jeśli jego stan się pogorszy.
Sama myśl o tym wszystkim powoduje, że robi mi się słabo.
– Jak czuje się Luca? – pytam miękko.
Tata Veroniki od dawna naciskał, bym mówiła mu po imieniu, a ja nie chciałam się zgodzić, bo zbyt mocno go szanuję. Ostatnio jednak odpuściłam. Kiedy człowiek dowiaduje się, że będzie mógł przebywać w czyimś towarzystwie bardzo krótko, zmienia całe swoje nastawienie.
– Dzisiaj lepiej – odpowiada, a w jej głosie przebrzmiewa nadzieja, która jest tyle oczywista, co nieuzasadniona. I to boli najbardziej. – Dlatego pomyślałam, że mogłabyś wpaść na wieczór filmowy. Tata pytał o ciebie.
Zgadzam się od razu i obiecuję przyjaciółce, że opowiem jej wszystko, gdy już się zobaczymy. I jej ojcu też. Luca jest świetnym słuchaczem i zawsze potrafi mi dobrze doradzić. Czasami ogromnie żałuję, że nie mam takiego taty. Oddałabym wszystko, by mój…
Cóż, o tym też nie będę myśleć.
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę, a Vera narzeka, że w jej domu panoszy się Kane, zamyka w gabinecie z jej ojcem, a potem tata chodzi cały struty. W dodatku nie chce jej zdradzić tajemnic, jakie dzieli z Callanem, będącym jednocześnie drugim prezesem Callan & Hale Publishers. Kanye przejął stery nad wydawnictwem, kiedy jego ojciec oddał mu udziały, a wszystko wskazuje na to, że za jakiś czas to on wraz z Verą będą rządzić międzynarodową firmą wydającą książki na całym świecie.
I tak się składa, że moje nazwisko pojawi się na ich okładkach. No dobra, pseudonim, ale też się liczy, prawda?
Potwornie się tym jaram.
A to przypomina mi, że powinnam wziąć się za pisanie mojej książki. Mascarade ma dopiero jeden rozdział, ale jestem z niego całkiem zadowolona, więc z czystym sumieniem mogę siadać do kolejnego.
W końcu żegnam się z Verą, obiecując, że wpadnę po południu, kiedy tylko wygrzebię się z zaległości. Przyjaciółka mnie pogania, bo chciałaby już przeczytać moją powieść. Pozwolę jej na to jednak dopiero wtedy, kiedy napiszę przynajmniej większość.
Jestem, niestety, okropnie krytyczna wobec siebie.
Nim jednak zdążę odłożyć telefon, coś kusi mnie, by choć zajrzeć na sociale. Wiem, że tych parę minut zmieni się pewnie w godzinę, ale, litości, kto nigdy nie popełnił tego błędu, niech pierwszy rzuci kamień, tak?
Jakiś diabeł kusi mnie, żebym zaczęła od Instagrama. Stwierdzam tak, kiedy dostrzegam jakieś sto wiadomości od różnych osób. Moje konto obserwują tysiące, a w zasadzie zbliżam się już do miliona, ale wciąż zaskakuje mnie, że tylu ludzi chce nawiązać ze mną kontakt.
Przeglądam pospiesznie wszystkie wątki i daję serduszka wszędzie, gdzie mnie oznaczono, aż wchodzę do folderu z prośbami.
Tam otwieram szerzej oczy.
Poza kilkoma niepokojącymi wiadomościami od mężczyzn proponujących mi zarobek za nudesy, znajduję dwie, które przyciągają moją uwagę.
Wchodzę w pierwszą z nich, bo sam nick wydaje mi się dość… oryginalny.
@ant.honey: Witaj, nieznajoma :) Jeśli znajdziesz chwilę, chciałbym wziąć odpowiedzialność za wczorajsze wydarzenia w ogrodzie.
Zastygam.
Cholera.
Czy to ten mężczyzna w masce? No tak, kupił mój obraz, więc bez trudu mógł mnie znaleźć na Instagramie. Choć logika podpowiadała, że nie bez powodu wydał taki majątek, wciąż naiwnie liczę, że to jakaś pomyłka, że wcale do mnie nie napisał.
Zanim decyduję się odpowiedzieć, wchodzę jeszcze w tę drugą wiadomość.
@lord_belzebub: Żałuję, że nie mogłem zabrać obrazu od razu. Teraz muszę czekać do jutra, aby znów Cię zobaczyć, Katherino.
Świetnie.
Genialnie.
Naprawdę tylko ja mogłam jednej nocy sprowadzić na siebie aż dwóch stalkerów.
Kompletnie nie wiem, co zrobić, ale dość szybko na wierzch wypływa moja ciekawska natura. Kiedyś przez nią zginę, to pewne.
Myśl, Leah, myśl, strofuję samą siebie.
Wszystko na nic. Mam cholernie wysoki iloraz inteligencji, dyplom Juilliard School, zarabiam krocie na własnych obrazach, w dodatku piszę książkę, a teraz nagle… brakuje mi słów.
Wzdycham.
I uświadamiam sobie, że robię to tylko tysięczny raz.
Ostatecznie postanawiam działać metodycznie. Najpierw muszę się dowiedzieć, kim jest tajemnicza mrówka, a potem skupię się na lordzie z piekła rodem. Swoją drogą to określenie jakoś idealnie mi do niego pasuje.
Czy tego chcę, czy nie, w głowie pojawia mi się dialog do mojego romansu kostiumowego. Decyduję się więc szybko zanotować go w telefonie, zanim mi umknie, a wtedy wracam do wiadomości. W końcu to Instagram, prawda? Nikt normalny nie siedzi ciągle z telefonem przy tyłku i nie czeka na odpowiedź. Tym bardziej jeśli ci tutaj napisali do mnie… no cóż, w środku nocy.
Przechodzą mnie dreszcze.
Odpisuję mrówce, nim zabraknie mi odwagi.
@l.hardy: Mam wrażenie, że wcale nie jestem Ci nieznajoma. Wręcz przeciwnie, nieznajomy. Kim jesteś?
Wysyłam, choć nie mam pojęcia, czy sama nie wychodzę na wariatkę.
Następnie skupiam się na drugiej konwersacji.
@l.hardy: Zawsze możesz popatrzeć na stan swego konta, by pielęgnować wspomnienie o swoim szaleństwie.
Odkładam telefon na stolik, a wcześniej po raz pierwszy chyba od lat włączam dźwięki powiadomień na maksa. Nie wiem, dlaczego to robię. Może po prostu mam skłonności masochistyczne.
Wstaję i już chcę ruszyć do garderoby, kiedy mój telefon piszczy jak opętany. Przerażona łapię się za serce, bo nie spodziewałam się, że to powiadomienie będzie aż tak głośne.
Dopadam do komórki w dwie sekundy.
I nie wierzę własnym oczom.
@ant.honey: Istnieje możliwość, że sprowadziłem na Ciebie kłopoty, kiedy szepnąłem pewnemu mężczyźnie w dość kunsztownej masce, lecz całkiem kiepskim fraku, gdzie może znaleźć zjawiskową blondynkę wręcz wyjętą z szekspirowskiej komedii.
@lord_belzebub: Szaleństwem byłoby nie prosić Cię o kolejne spotkanie. Obawiam się, że kompletnie mnie oczarowałaś.
Świetnie, myślę, czytając obie wiadomości.
Więc rzeczywiście dorobiłam się dwóch stalkerów.
– No i wtedy uciekłam jak jakiś Kopciuszek – kończę opowiadać i z westchnieniem opieram się o zagłówek ogromnej, rozkładanej kanapy.
Jestem właśnie w domu Very. Wraz z jej ojcem przenieśliśmy się do pokoju kinowego, rozłożyliśmy się przed wielkim ekranem i robimy sobie maraton Bridgertonów. Już sam fakt, że Lucas chce to oglądać, daje mi do zrozumienia, w jak kiepskim jest stanie.
– Jestem pewien, że on zakocha się pierwszy – mruczy właśnie, a ja zerkam na niego ze zmarszczonymi brwiami.
– Kto? – prycham. – Mrówka czy Belzebub?
– Simon, na litość boską – sapie Luca, wskazując na ekran dłonią, w której trzyma chipsa.
Nigdy nie sądziłam, że zobaczę pana Hale’a jedzącego fast foody, naprawdę. Jednak wcale mnie to nie cieszy. Po prostu Lucas stwierdził, że te ostatnie miesiące przeżyje tak, jak naprawdę chce, bez żadnych ograniczeń.
Wzdycham i kieruję uwagę na serial. Po chwili odzywa się Vera, najwyraźniej musiała coś sobie przemyśleć.
– Zbyt dużo przypadków jak na jeden wieczór – stwierdza. – Samo spotkanie mężczyzny w masce jest jeszcze okej, ale reszta? Ta cała mrówka? Kto to w ogóle jest? – prycha, unosząc się lekko, i zerka na mnie ponad swoim ojcem, który zajmuje miejsce pośrodku kanapy.
Wzruszam ramionami.
– Najbardziej dziwi mnie to, że wiedział, kim jestem, że ja to L. Hardy. Myślałam, że dobrze strzegę swojej prywatności.
– Ostatnio pokazałaś się na story, moja droga – wypomina mi Lucas.
– Tylko połowę odbicia twarzy w lustrze! – Dobra, przyznaję się. Udało mi się strzelić sobie tak artystyczną fotkę, że musiałam to wykorzystać. To też zainspirowało mnie do namalowania aktu, który został wczoraj sprzedany.
Za pięćset tysięcy dolarów, cholera jasna.
– Wiecie, jaki jest z wami największy problem? – pyta ojciec Very.
– Z nami?! – prychamy jednocześnie, unosząc się na łokciach.
– Tak – wskazuje na nas po kolei – z kobietami.
– Och, tato – piszczy moja przyjaciółka – to takie… szowinistyczne!
– Wcale nie.
Oczywiście. Lucas Hale jest na tyle pewny siebie, że nie odczuwa potrzeby uzasadniania swojej opinii. Po prostu ją przedstawia, a to, czy się z nią zgadzamy, czy nie, zostaje już naszą sprawą.
– To oświeć nas – śmieję się cicho, bo wiem, co za chwilę się wydarzy. Ten rudzielec po drugiej stronie się oburzy i będzie starał wybić Lucasowi z głowy… cokolwiek nam powie. Vera uwielbia się sprzeczać, jest wybuchowa i nigdy nie panuje nad słowami, bo zastanawia się nad nimi dopiero wtedy, gdy opuszczą jej usta, albo i wcale.
– Nie doceniacie mężczyzn – oznajmia. – Nie potraficie wziąć pod uwagę tego, że nie wszyscy z nas są idiotami. Ba, czasami trafia się taki egzemplarz, który naprawdę myśli! – Śmieje się nisko, przez co nagle zaczyna przypominać dawnego siebie.
Teraz, kiedy choroba postępuje tak szybko, Lucas zmienia się z każdym dniem. Z każdym dniem gaśnie. Zerkam to na niego, to na Verę i dostrzegam wyraźne podobieństwo, szczególnie w ich oczach. Są niemal identyczne. Boże, nie potrafię wyobrazić sobie cierpienia, jakie czeka moją przyjaciółkę. I mnie też.
– A tacy się zdarzają, uwierzcie mi. I zapamiętajcie jedno: jeśli prawdziwemu mężczyźnie na czymś zależy, znajdzie sposób, by to zdobyć. – Coś dziwnego błyska w jego spojrzeniu, jakby dobrze wiedział, co mówi. – I nie zawaha się przed niczym, by to zrobić. Nic nie stanie mu na przeszkodzie.
– Dobrze, Luca – wzdycham. – Ale jak to się ma do moich stalkerów?
– Zgodzę się z moją córką – odpowiada. – Zbyt wiele przypadków jak na jeden wieczór. A mężczyźni, oprócz tego, że zdarza im się myśleć, są też dobrymi manipulatorami.
Opadam na miękkie poduszki i sięgam do miski z chipsami, by wziąć od razu całą garść. Lucas, choć do niedawna był potwornym pedantem, teraz nie zwraca kompletnie uwagi na to, że ubrudzę z pewnością pościel okruszkami.
I w gruncie rzeczy mnie to smuci.
– Ha! – krzyczy nagle Luca, aż obie z Verą podskakujemy z nerwów.
– Co jest, boli cię coś? – piszczy nagle moja przyjaciółka, a ja posyłam zmartwione spojrzenie jej tacie. On jednak jest rozbawiony.
– Wiedziałem! – śmieje się z zadowoleniem.
Obie spoglądamy na niego ze zmarszczonymi brwiami.
– Simon – oznajmia, jakby to miało wszystko wytłumaczyć. Potem patrzy na nas i przewraca oczami.
Lucas Hale przewrócił na nas oczami.
Nie mogę w to uwierzyć.
– Nie widziałyście? – pyta, jakby miał nas za idiotki, a wtedy już nie potrafię opanować śmiechu.
Parskam tak, jak nie przystoi kobiecie w moim wieku.
– Drgnął mu kącik ust! – kontynuuje Luca. – Mówiłem, że zakocha się pierwszy.
Spoglądamy na siebie z Verą i zaczynamy rechotać.
– Moja córka jest… Jak wy to mówicie? – Zastanawia się chwilę. – Książkarą, tak? Oczywiście, że wiem, co to oznacza, gdy mężczyźnie drga kącik ust.
– Tato, czy ty dorwałeś się do moich książek? – pyta ze śmiechem Vera.
– Powiedzmy, że robiłem research – odpowiada mgliście, na co znów marszczymy synchronicznie brwi. – Och, nieważne. Oglądajcie! Czuję, że jeszcze w tym odcinku się pokłócą. Uwielbiam hate-love!
Śmiejąc się, opadamy na oparcie, ale nie potrafię skupić się na fabule.
W końcu nie wytrzymuję i biorę komórkę, by ponownie przeczytać wiadomości, na które ostatecznie nie odpisałam.
Biorę się za to teraz, dopóki mam odwagę.
Na pierwszy ogień wybieram mrówkę.
@l.hardy: Bardzo nie lubię się powtarzać, ale dla Ciebie zrobię wyjątek. Kim jesteś?
A zaraz potem wracam do konwersacji z Belzebubem. Z tym mam większy problem. Przecież w gruncie rzeczy tamto spotkanie było… miłe. Jasne, facet napędził mi trochę stracha, ale myślę, że spokojnie mogę to zwalić na karb mojej wybujałej fantazji. W gruncie rzeczy nic się nie stało, a mało tego – całe to zajście dało mi masę inspiracji do napisania drugiego rozdziału mojej powieści. I bawiłam się przy tym świetnie.
Czy więc powinnam skreślać faceta tylko dlatego, że wydał na obraz przedstawiający mnie nago okrągłe pół bańki?
Pewnie w jakiejś alternatywnej rzeczywistości słabych romansideł ktoś uznałby to za romantyczny gest. Dla mnie jednak trąci to odrobinę jakimiś skłonnościami psychopatycznymi, no ale…
Decyzję podejmuję tak naprawdę pod wpływem chwili i świadomości, że ciekawość nie pozwoli mi tego tak zostawić. Po prostu chcę wiedzieć, jak dalej potoczy się fabuła. To znaczy, jak dalej potoczy się nasza znajomość.
Dobra. Dam mu szansę.
Co może pójść źle, nie?
Zapytała każda bohaterka wszystkich romansów, a potem w epilogu bujała już dziecię.
Potrząsam głową, bo mój rozum zaczyna żyć własnym życiem.
Uznaję, że nie warto kłamać. On i tak wie, że to ja namalowałam ten obraz.
@l.hardy: Ja czy mój obraz?
Wysyłam i piszę od razu kolejną wiadomość:
@l.hardy: A prosić zawsze możesz. Najwyżej odmówię ;)
Serce wali mi jak szalone i nawet nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Wpatruję się w telefon, jakby wprost z niego miał wyskoczyć na mnie ów Belzebub, co oczywiście się nie dzieje, po prostu jestem kretynką.
Chwilę później, kiedy już znów wpatruję się w telewizor przypominający wielkością raczej ekran kinowy – muszę przyznać, że goła klata Simona w tym rozmiarze naprawdę robi wrażenie – czuję, że telefon znów wibruje.
Odpisali obaj.
@ant.honey: Wiem, kim jestem, lecz nie wiem, kim mogę się dla Ciebie stać. Spotkajmy się.
Świetnie. Nie dość, że bawi się cytatami z Szekspira, to jeszcze znów sprawia, że zaczynam bać się o własne życie. Co za koleś… O ile to koleś, w sumie nie mam pewności.
Ignoruję to, zastanawiając się, czy przypadkiem nie byłoby warto zapisać się na jakiś kurs samoobrony, i wchodzę w drugą konwersację.
@lord_belzebub: Jeszcze dziś muszę lecieć do Anglii, ale nie myśl sobie, że to cokolwiek zmienia. Wrócę, moja słodka, a wtedy sprawdzimy, czy i mnie uda się oczarować Ciebie.
Nic na to nie poradzę, że czuję pewne ukłucie rozczarowania.
Przymykam na sekundę oczy i postanawiam, że dość już szaleństw jak na jeden weekend. Blokuję ekran i rzucam telefon gdzieś na pościel, a następnie znów skupiam się na fabule serialu i na tym, by spędzić jak najwięcej czasu z człowiekiem, który przez większość mojego życia zastępował mi ojca.
A co słychać u Cherry?
Copyright © 2024
Magdalena Szponar
All rights reserved
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2024
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Katarzyna Chybińska
Karolina Piekarska
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-348-1
Lady Alice i lady Veronice,
jakobyż ten romans nie ujrzał światła dziennego bez Was, drogie panie
To byłaby piękna historia miłosna…
…gdyby arystokrata nie okazał się łajdakiem, a lady Charlotte Beringham zwykłą oszustką.
Cherry, jak zwali ją najbliżsi, córka szanowanego para Anglii – hrabiego Richarda Beringhama – z pewnością nie sądziła, że ten sezon potoczy się dla niej tak cudownie.
Już po pierwszym balu debiutantek u królowej – który nota bene przyniósł socjecie cały ogrom plotek do rozważania przez kolejne miesiące – ta urocza debiutantka została okrzyknięta diamentem, a to nie zdarzało się często.
I zaiste, była prawdziwym diamencikiem wśród wszystkich panien na wydaniu, które albo okazywały się potwornie nudne, albo… cóż, w opinii większości kawalerów wszystkie wydawały się właśnie takie. Nudne.
Lady Charlotte stanowiła prawdziwą wisienkę na torcie oczekiwań całej londyńskiej arystokracji.
Niepozornie grzeczna i piękna niczym pierwsze promienie wschodzącego słońca przypominała anioła, który zstąpił z nieba, by olśnić swym blaskiem zwykłych śmiertelników. Taka była na pierwszy rzut oka, lecz potem… Potem okazywała się równie zaskakująca, co burza przychodząca nagle i porywająca wielkie drzewa, jakby były zaledwie patykami.
Intelekt młodej kobiety zachwycał, a po trosze niepokoił. Błyskotliwe uwagi udowadniały, że rozmawiając z tą kruchą panienką, należy trzymać się na baczności. I już podczas pierwszego balu wielu spaliło się w ogniu jej majestatu, gdy dziewczyna rzuciwszy drobniutkim żartem, pozbawiała swego rozmówcę całej godności. Miała jednak w tym niebywały talent. Otóż obrażany przez nią delikwent nawet tego nie zauważał! Ba, kończył rozmowę z rozmarzonym uśmiechem i nadzieją, że lady Charlotte jeszcze kiedyś spojrzy na niego pięknymi lazurowymi oczami, w których igrały iskierki rozbawienia.
Biedaczek nie wiedział, że owo rozbawienie wywoływał on sam.
Taka była córka hrabiego Beringhama. Jego oczko w głowie, jedyna córka, perła rodziny, księżniczka i… wielka nadzieja.
Hrabia bowiem wciąż liczył, że może znaczyć coś więcej, nieustannie trawiły go niespełnione ambicje. Pragnął awansu społecznego. Pragnął wieczorków u samego księcia koronnego, a nawet króla! Wszystko to wydawało mu się możliwym do osiągnięcia, lecz jego serce przepełniał lęk, że nie dorównuje innym, że szepczą za jego plecami, że wciąż wytykają mu błędy.
Zresztą zupełnie niepotrzebnie, wszak był szanowanym i uwielbianym mężczyzną, do którego po radę przychodzili wszyscy. Gdziekolwiek się pojawiał, wzbudzał zachwyt zarówno swoim intelektem, jak i wyjątkowo korzystnym wyglądem.
Podziwiano go i mu zazdroszczono.
Pozycji. Pieniędzy. Pięknej żony, hrabiny Anne Beringham, z domu Wildburry, która po dziś dzień sprawiała, że niejeden z wysoce urodzonych arystokratów łakomie wodził za nią wzrokiem.
Ponadto Charlotte miała także brata. I on również był wielbiony ze wszech miar! Lord Charles już w wieku dwudziestu dwóch lat wydawał się godnym następcą swojego ojca. Podobny do niego, wysoki i postawny, zbudowany niczym grecki bóg. A to wszystko za sprawą uprawianych sportów, a także prowadzenia zdrowego trybu życia. Nie dotykały go żadne skandale ani awantury. Jego opinia pozostawała nieposzlakowana, aż niektórzy zaczęli – przez złośliwość czy też zazdrość – nazywać go Saintem. Trzymał się z dala od kasyn, szemranego towarzystwa, a nawet towarzystwa pań. Czekał na tę jedyną, o czym mówił głośno i otwarcie, bo wierzył – podobnie jak lady Charlotte – że nawet w ich świecie zdarza się prawdziwa miłość. Ostatecznie przykład czerpał z własnej rodziny, wszakże historia jego zacnych rodziców była pełna miłosnych wzlotów i upadków, a i jej zakończenie z pewnością okazało się szczęśliwe – jak widać po rozkosznych spojrzeniach, które Anne i Richard wciąż sobie posyłali.
Lady Charlotte miała wszystko.
Cudowną rodzinę. Doskonałe przygotowanie do przyszłego małżeństwa. Ukryte talenty. Zachwycającą powierzchowność i…
…ogromnego pecha.
Wystarczyła jedna chwila, jedna nierozważna decyzja, a straciła wszystko.
Wystarczyło, że zaufała nieodpowiedniemu mężczyźnie, a on sprowadził na nią całe pasmo nieszczęść.
Wystarczyło poznać Hendersona Blackthorne’a, markiza Hartington, dziedzica księcia Devonshire, by całe jej życie wywróciło się do góry nogami.
Tego dnia, kiedy lady Charlotte popełniła niewybaczalny błąd, markiz Blackthorne miał wyjątkowo podły humor.
Ilekroć słuchał, jak jego rodzice opłakują decyzję ich – tego lepszego – syna, pragnął wyć do księżyca niczym jakiś kojot. Wiedział, że prędzej czy później wybuchnie, aczkolwiek liczył na to, że ów wybuch uda mu się przeciągać w czasie aż do końca sezonu.
Jeśliby zrównał z ziemią cały Londyn, rodzice nie odezwaliby się do niego już nigdy.
Choć nie upatrywał w tym samych minusów.
Tamtego dnia został zmuszony, by dla odmiany pokazać się podczas balu, wszak miał już dwadzieścia dziewięć lat. Jednak to nie o wiek chodziło. Raczej o obowiązki. Odkąd jego brat Rushford podjął pewną głupią decyzję, to Henderson musiał mierzyć się z jej konsekwencjami.
I bardzo mu się to nie podobało.
Rushford twierdził, że zaciągnięcie się do wojska jest obowiązkiem takiego dziedzica jak on. Na nic zdawały się tłumaczenia, prośby, a nawet groźby rodziców. Henderson dobrze wiedział, że to on powinien był wykonać tak szlachetny gest, lecz… nie zdążył.
Jego brat porzucił rodzinę, wskoczył na statek i… tyle go widzieli.
Co jakiś czas dochodziły ich tylko słuchy, jakoby odniósł mniejsze lub większe zwycięstwo, przyczyniając się do chluby całego królestwa.
W końcu nadszedł moment, kiedy wszystkich wypełniła nadzieja. Panicz wysłał list, w którym obiecał, że to koniec jego wojskowej przygody. Wracał.
Rushford w zasadzie już wsiadł na statek, już zaczęto myśleć o przyjęciu na jego cześć… Jego rodzice już snuli plany rychłego ożenku.
Nie wrócił.
Zamiast niego do tęskniących bliskich dotarła informacja, że statek „Lancaster” zatonął.
Cień żałoby spłynął na Devonshire. Księstwo dochodziło do siebie przez długie zimowe dni, a w tym czasie Henderson gryzł się z sumieniem, a także wizją przyszłości, która napawała go przerażeniem.
W końcu cała uwaga Blackthorne’ów skupiła się na młodszym synu. Tuż przed sezonem rodzice postanowili, że czas zakończyć beztroski czas wiecznej hulanki ich jedynego już potomka.
Henderson miał wydorośleć.
A jego najbliżsi nie ustawali w staraniach, by doszło do tego jak najszybciej.
Ostatnimi czasy jego ojciec, Victor, przechodził jednak samego siebie.
Stwierdził bowiem, że czas, aby Henderson spłodził dziedzica. Młodszy z braci był na tyle nic niewartym stworzeniem, że książę Devonshire jedyne nadzieje pokładał w domniemanym wnuku, choć ten ani się nie urodził, ani nie był nawet w planach. Przynajmniej nie w planach Hendersona.
W związku z tymi rewelacjami markiz zaszył się na ponad dwa tygodnie w swojej posiadłości, gdzie raczył się wszelkimi dostępnymi trunkami, aż przestał myśleć o tym, co go czeka.
Jednak i tej idylli nadszedł kres.
Henderson otrzymał bowiem list.
I to nie byle jaki, bo pisany własnoręcznie przez jego matkę. A jeśli istniała na tym świecie jakakolwiek istota, z której zdaniem by się liczył – była to właśnie Isabella Blackthorne, księżna Devonshire.
Tak więc Henderson spakował wszystko, co najpotrzebniejsze, i ruszył na podbój Londynu.
Oczywiście najpierw podbijając wszelkie kasyna i kluby dżentelmeńskie, w których zechciał się pokazać.
Ostatecznie został prawie siłą zaciągnięty przed majestat ojca i tam ponownie wyłożono mu plany ożenku.
A on ponownie przyjął je z nieskrywaną pogardą.
Słowo jednak się rzekło. Skoro teraz on, a nie jego brat, miał dźwigać ciężar bycia dziedzicem (jakkolwiek nikt nie wierzył, że Rushford wróci żywy), a przynajmniej miał być do tej roli przygotowany, musiał zacząć się słuchać.
Tamtego wieczoru wybrał się więc do markizy Sinsbury, jak to złośliwie nazywano w towarzystwie wdowę po markizie Salisbury, którego imienia nie warto nawet przywoływać, gdyż żywot jego był zbyt krótki i małoznaczący, by marnować na to czas.
Za to markiza…
Cóż to za niebywałe stworzenie!
Jej małżonek, ślepo w niej zakochany, popełnił coś, co wielu mężczyznom wydawało się wręcz zbrodnią – zapisał żonie cały majątek. Oczywiście nie mógł zapisać jej tytułu, choć i pewnie to by zrobił, gdyby takie rozwiązanie leżało w jego możliwościach. Mimo wszystko markiza stała się panią na Hatfield. A tytuł markiza przejął syn brata jej męża, markiz Clarence Salisbury. Do powiedzenia w rzeczywistości miał on jednak tyle co nic, a całym dobytkiem tego nobilitowanego rodu rozporządzała właśnie Victoria.
Toteż u niej miał się odbyć najważniejszy bal sezonu.
Bal letni, jak zwało go towarzystwo.
Kiedy tylko słońce wystarczająco ogrzewało świat, markiza spraszała do swojego Hatfield House całą śmietankę towarzyską Londynu. Było to dość korzystne dla wszystkich – posiadłość leżała ledwie trzydzieści kilometrów od miasta, ustronna, piękna i, co najważniejsze, jej pani zapewniała pełną dyskrecję.
Plotkowano o tych balach, a jakże!
Jednak równocześnie żaden ze szlachetnych obywateli nie odrzucił zaproszenia, o ile takowe otrzymał.
Tamtego wieczoru markiza umyśliła sobie… bal maskowy.
Była to cudowna okoliczność – sprosić wszystkich w maskach i przebraniach, pozwolić im na złudzenie, jakoby mogli zachować pozory intymności, a przy okazji obserwować wszystko i wszystkich zza swojej maski stworzonej z pawich piór.
Szatański plan markizy, plan na to, by zapewnić socjecie tematy do plotek na cały sezon, się powiódł.
Nie sądziła wprawdzie, że przyczyni się do tego jej diament. Bo tak, to właśnie markiza Sinsbury pierwsza użyła tego słowa, gdy zobaczyła lady Charlotte.
Gdyby jednak okazywała przy ludziach jakiekolwiek emocje, biedna debiutantka poczułaby na sobie jej gniew.
Tamtej nocy bowiem doszło do niewybaczalnych przewinień.
Henderson, kiedy tylko pojawił się na balu, w czarnej masce gdzieniegdzie ozdobionej złotem, od razu narobił zamieszania. Jego obecność komentowali wszyscy, bo i wszyscy wiedzieli, kto kryje się za czernią.
Nie wiedziała jedynie Charlotte.
Tamtej nocy Henderson pozwolił, by jego przyjaciele najpierw powitali go wylewnie – co najmniej tak, jakby wrócił z zaświatów – a potem pokusili go do wywołania skandalu.
Nie miał nic do stracenia. Ba, kilka szklaneczek whisky utwierdziło go w przekonaniu, że znieważenie diamentu sezonu okaże się całkiem dobrą zabawą. Wprawdzie chciał wygrać ten parszywy zakład z hrabią Warwickiem. William był jego najbliższym przyjacielem i największym wrogiem. Odziedziczył tytuł ojca, który zginął poprzedniego lata w opłakanym w skutki polowaniu na bażanty. Od tamtej pory to Will – jak zwali go najbliżsi – dbał o majątek rodziny i… chełpił się świeżo zdobytym tytułem. I to właśnie on stwierdził, że Hendersonowi nigdy nie uda się zdobyć całusa od najpyszniejszej niewiasty w całym Londynie.
Zaczęło się od niewinnego tańca.
– Nie zapisałem się na bileciku. – Henderson bezceremonialnie wszedł między lady Charlotte a jakiegoś młokosa z tytułem ledwie barona, który liczył, że i jemu tego wieczoru się poszczęści. Po prawdzie Blackthorne nie znał nawet jego nazwiska, jednak tamten poznał markiza i kiedy tylko spostrzegł się, z kim ma do czynienia, pospiesznie się wycofał. – Ale wierzę, że tak niebywale dobra niewiasta pozwoli niegodnemu mężczyźnie na jeden taniec – oznajmił, uśmiechając się do niej lekko.
Widziała jedynie ten uśmiech – nieskazitelny, delikatny i okropnie, wręcz nieprzyzwoicie kuszący.
Charlotte pomyślała podówczas, że w ten sposób uśmiechają się jedynie demony.
Lico dziewczyny skropił rumieniec, który nie uszedł uwadze markiza. Wydawało mu się, że już zdobył wszystko, czego tylko chciał.
Jeśli miałby być szczery ze sobą – czego absolutnie nigdy nie robił – nie wiedział nawet, kim jest ta jasnowłosa niewiasta uśmiechająca się do niego pełnymi ustami, które i bez barwnika musiały mieć odcień głębokiej czerwieni.
Nic go to nie obchodziło. Chciał jedynie wygrać zakład.
Charlotte skłoniła się lekko i pozwoliła mu porwać się w tańcu.
Nie minęła jednak nawet chwila, kiedy postanowiła się odezwać, a jej niski, lekko zachrypnięty głos dotarł do najgłębszych zakamarków serca Hendersona, choć on sam nie miał o tym najmniejszego pojęcia.
– A skąd przypuszczenie, mój panie, że jestem dobra?
W tamtej chwili markiz zaśmiał się głośno, sprowadzając na nich uwagę kilkunastu znajdujących się najbliżej par.
Tym samym wywołał pierwsze szepty.
– Zastanawia mnie bardziej, dlaczego tak piękna niewiasta uznała za pewnik to, że jestem jej niegodzien – odparł z zachwytem, który bił z jego oczu.
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Ba, nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. Założył raczej, że zatańczy z nią, rzuci kilkoma komplementami, później zapyta, czy aby nie nabrała ochoty na łyk świeżego powietrza i wyciągnie ją na oczach tych wszystkich do ogrodu. Tyle wystarczyło, by zdeprymować ją w obliczu gości balu.
Czy w tamtej chwili zastanowił się choć przez chwilę nad reputacją tej anielicy?
Nie.
A czy myślał o jej czerwonych ustach, które kusiły go i nęciły?
Tak. Ciągle.
Henderson, w przeciwieństwie do swych rodziców, nigdy się nie oszukiwał. Wiedział, że jest podły, zepsuty, arogancki i niewarty niczego, a już z pewnością nie uśmiechów powabnych dziewcząt, które niczego nieświadome wpadały w jego sidła.
Charlotte nie odpowiedziała. Uśmiechała się jedynie, lekko zakłopotana, jakby ten wyjątkowy męski okaz przed nią był czymś w rodzaju snu na jawie.
Poza tym czuła się potwornie znudzona.
Nie minęła nawet połowa balu, a już musiała rozmawiać na błahe tematy, obdarowywać uśmiechem wszystkich wokół i udawać, że interesuje ją, co mają do powiedzenia ci wszyscy przeraźliwie nieciekawi mężczyźni.
Przepełniała ją pewność, że nim dotrwa do końca, rzuci się z żalu z pierwszego tarasu tej wspaniałej posiadłości. Rozumiała, jaki jest cel jej obecności zarówno tutaj, jak i na wszystkich balach, ale nie mogła wręcz uwierzyć, że właśnie taki czeka ją los – życie w ramionach równie nudnego jak ten spęd towarzysza.
Obserwowała wszystkich mężczyzn i żaden nie wydawał się godny jej uwagi.
Dopiero ów dostojny osobnik z uśmiechem diabła trącił jakąś czułą strunę w jej wnętrzu. Nie znała go. W myślach przeczesywała informacje, które z okropną starannością wbijała jej do głowy mama, ale nie miała pojęcia, kim może być ten młodzieniec.
Nie miała pojęcia, że jej matka uznała za niewarte wspominanie tego mężczyzny, znienawidzonego przez wszystkie zacne rodzicielki. Żadna z nich bowiem nawet w najgorszych koszmarach nie śniła o tym, by jej córka choć spojrzała na markiza Hendersona. Wszystkie wiedziały, że ów człowiek jest równie nieprzewidywalny co sztorm na morzu, a jego zainteresowanie pannami mogło mieć tylko jeden cel, a z pewnością nie był nim ożenek.
Choć mówiono, że książę Devonshire próbował ostatnimi czasy wpłynąć na syna…
Jednakowoż postanowiono obserwować młodzieńca. A nuż okaże się, że rzeczywiście szuka żony, a nie jedynie kolejnego skandalu?
Henderson sprawiał wrażenie króla na włościach, który pojawił się na balu mimochodem, narobił zamieszania i miał za moment zniknąć. Lady Charlotte obserwowała go do początku, ale on najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi.
Aż dotąd.
– Och – szepnęła, udając zawstydzenie, co Henderson od razu wychwycił. – Czyżbym się co do pana myliła?
– Obawiam się, że nie… – Szukał w głowie jej imienia lub chociażby tytułu, ale miał w niej jedynie pustkę. Pustkę wywołaną tą nieskazitelną twarzą i oczyma przypominającymi morską toń. – …moja słodka. – Zdecydował się w końcu na takie określenie, bo po prawdzie ta niezwykła dziewczyna i jej czerwone usta wydawały mu się uosobieniem słodyczy.
A Henderson nie cierpiał słodyczy. Wiedział jednak, że jeśli kiedykolwiek w życiu miałby zasmakować czegoś słodkiego, byłaby to niewiasta przed nim.
– Wystarczy lady Charlotte, mój panie – podpowiedziała mu. – Proszę nie szafować z podobnymi określeniami. Nie zawsze to, co słodkie…
– Tak? – dopytał, gdy na moment zapatrzyła się w jego ciemne oczy, w których zdawało się, że pobłyskiwała zieleń. Dzika zieleń kojarząca się jej z lasami, w których towarzyszyła potajemnie ojcu w polowaniach, choć gdyby ktokolwiek zapytał o to hrabiego Richarda, ten niechybnie by zaprzeczył.
– Czasami najniebezpieczniejsza trucizna może okazać się najsłodszym nektarem – odparła cicho, aż musiał się lekko pochylić, by usłyszeć jej słowa. Nie uszło to uwadze kolejnej garstki osób.
– Czy to Horacy? – zapytał zdziwiony.
– Nie – zaśmiała się dźwięcznie. – To tylko ja.
Uśmiech rozjaśnił twarz markiza. Nawet nie miał świadomości, że ostatnimi laty nie uśmiechał się nigdy tak często, jak tego wieczoru.
I ci, którzy go obserwowali, doszli do tego samego wniosku.
Lady Charlotte, diament sezonu, oczarowała dotąd niedostępnego markiza Hartington.
Nim muzyka dobiegła końca, szeptało o nich całe towarzystwo.
– Moja słodka – powiedział Henderson – czy zechcesz mi towarzyszyć jeszcze przez moment?
Odpowiedź na to pytanie przyniosła lady Charlotte niechybną zgubę. Niczego nieświadoma, kompletnie zagubiona i oczarowana, choć minęła ledwie chwila, odkąd poznała ciemnookiego mężczyznę – a nadal nie znała jego imienia – lekko pokiwała głową.
– Tak. – Jej szept sprawił, że pełne wargi Blackthorne’a wygięły się w pięknym uśmiechu.
A dziewczyna pomyślała podówczas, że te właśnie usta doprowadzą ją do zguby.
A co słychać u Leah?
Czy lubi pani dziczyznę, lady Charlotte?
– Czy lubię dziczyznę? – powtórzyła pytanie, zamrugawszy, jakby zobaczyła ducha. Dopiero widok kpiąco wykrzywionych ust jej towarzysza sprawił, że przypomniała sobie o wpajanej latami grzeczności i szybko dodała: – Mój panie?
Henderson nie mógł opanować uśmiechu. Nie sądził, by ten towarzyski spęd przyniósł mu tyle radości, ale jednak tak się stało. Wystarczyła obecność jasnowłosej debiutantki, by wszystkie jego troski odeszły w cień. Nawet na moment zapomniał, że miał zrobić sobie z tej biednej dziewczyny żart.
– Tak, moja piękna – odparł. – Pytałem, czy lubi pani dziczyznę?
Charlotte nawet nie zauważyła, że wraz z ostatnimi taktami melodii towarzystwo wokół niej zaczyna wycofywać się z parkietu. Była całkowicie skupiona na ciemnych oczach mężczyzny przed sobą. Nie widziała całej jego twarzy skrytej pod czarną maską, lecz miała pewność, że zaiste ten człowiek musiał być zachwycający. Sugerowały jej to ostre kości jarzmowe, wyraźnie wykrojone usta, wygięte teraz w zawadiackim, prawie aroganckim uśmiechu.
I oczy. Te przepełnione głęboką ciemnością oczy, które w blasku świec błyskały skrywaną zielenią.
Charlotte wiedziała, że właśnie te oczy wpędzą ją w kłopoty. A kiedy tylko ta myśl pojawiła się w jej głowie, na moment odzyskała rezon.
– Owszem, lubię – powiedziała, a kiedy zerknął gdzieś za jej plecy i usłyszała donośny głos markizy Salisbury, sama się odwróciła i rzekła przez ramię: – Lecz wolę na nią polować, niż ją jeść.
Nawet nie zwróciła uwagi na to, jak wielce niestosowne było jej wyznanie. Podczas gdy sama skupiała się na widoku przed sobą – dość osobliwym, gdy kilkunastu lokajów wnosiło na salę ogromne tace z upieczonym dzikiem, a na każdej leżała jakaś jego część, z których służący próbowali naprędce sklecić całość, ustawiając to na wielkim stole – markiz Hartington koncentrował się jedynie na niej.
Miał ochotę parsknąć, usłyszawszy taką deklarację z ust ledwie osiemnastoletniej – jak się domyślał – dziewczyny. Przyjrzał jej się dokładniej. Długie blond loki upięte zostały w niski kok, lecz parę pasm – umyślnie bądź nie – okalało jej szyję i spływało na kuszące ramiona skryte jedynie cieniutkim materiałem rękawów błękitnej sukni. Choć Henderson nie powinien, zerknął w jej dekolt. Już dawno temu stracił nadzieję na to, że stanie się porządnym dżentelmenem, więc uznał, że tak drobne przewinienie nie obciąży jego i tak brudnego już sumienia.
Widok mlecznobiałej skóry i wzgórków unoszących się w rytm przyspieszonego oddechu sprawił, że na moment zagubił się we własnych myślach.
– Czy dobrze się czujesz, mój panie? – usłyszał nagle i uniósł spojrzenie, by spotkać lazurowe oczy wpatrzone w niego z lekką…
Tak, to z pewnością była pogarda.
Został przyłapany.
– Cóż, może zaczerpnąłbym odrobiny świeżego powietrza – odparł zduszonym głosem.
Rozejrzał się i dostrzegłszy, że całe towarzystwo wyprzedziło ich o kilka kroków, skorzystał z okazji. Nikt na nich teraz nie patrzył ani nie zwracał uwagi. Wszyscy skupiali się na zamieszaniu przed sobą i słowach markizy, którymi nawoływała gości do skosztowania przepysznego mięsa, które – oczywiście gdy było jeszcze żywym zwierzem – upolowała własnoręcznie.
Ostre słowa cisnęły się na słodkie usta Charlotte, ale przełknęła je wraz ze śmiechem. Miała ochotę wykpić tego atrakcyjnego mężczyznę, ale tym razem powstrzymała swoje zapędy. Nie mogła jednak darować sobie okazji do drobnego żartu.
– W takim razie wyjdźmy do ogrodu, mój panie, abyś mdlejąc, nie zawadził nosem o mój dekolt.
Henderson miał pewność, że na moment zabrakło mu tchu. Bodaj nigdy żadna niewiasta nie odpowiedziała mu w tak pozbawiony szacunku sposób. I im dłużej o tym myślał, tym większą miał ochotę podziękować przyjaciołom za to, że pokusili go do zakładu.
Dziwnym trafem nabrał ochoty okiełznać tę dziką dziewczynę, która właśnie kołysząc lekko biodrami, kierowała się ku wielkim drzwiom tarasowym, zza których do wnętrza zaglądały lampiony rozstawione wzdłuż ścieżek, po których przechadzali się nieliczni ludzie, najwyraźniej przytłoczeni całą masą świec zapalonych wokół parkietu.
Dogonił Charlotte w dwóch krokach.
– Czyżbym zrobił coś niestosownego? – zapytał, złapawszy ją za rękę, po czym oplótł jej palce wokół swego ramienia.
Lady, wiedziona jakimś przypływem ludzkiej dobroci, pozwoliła mu na to.
– A nawet jeśli, czy byłoby panu przykro? – zagruchała, zerkając na niego z ukosa. Znów zadrżała pod wpływem przytłaczającej świadomości jego wzrostu. Musiała naprawdę wysoko zadzierać głowę, by patrzeć chociażby na jego brodę, a nie na łańcuszek zegarka, ukrytego w małej kieszonce na piersi.
– Obawiam się, że sumienie nie pozwoliłoby mi zasnąć – zaśmiał się.
– Och, wyrzuty sumienia to trucizna życia – prychnęła.
Tym razem to on spojrzał na nią, a uśmiech zabłąkał się na jego ustach. Był ciekaw, czy to jej słowa, czy też może jakiegoś filozofa, choć musiał przyznać, że ich nie kojarzył. Nie miał jednak zamiaru się do tego przyznać, na to nie pozwoliłaby mu jego męska duma.
A raczej to, co z niej zostało, gdyż ta niebywała dziewczyna obdzierała go z godności z każdym wypowiadanym zdaniem. Mimo to nie potrafił się na nią gniewać.
Zapragnął ją mimo wszystko sprawdzić. Dowiedzieć się, czy rzeczywiście jest taka niezwykła, jaka się wydaje.
– Czyliż wierzysz, że jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest uleganie jej? – zapytał.
Uśmiechnęła się lekko. Dotarli do rozwidlenia ścieżki, a wówczas dostrzegła, że pozostali sami. Co prawda, docierały tu jeszcze światła sali, z daleka dało się słyszeć śmiechy i rozmowy gości, ale tutaj, w tym uroczym zakątku w otoczeniu zieleniejących się krzewów i pojawiających się pąków kwiatów czuła się zdana na łaskę tego niezwykłego mężczyzny.
– Wierzył w to z pewnością Oscar Wilde – odparła, na co Henderson aż zmarszczył brwi. – Och, proszę tak na mnie nie patrzeć. Mamy w domu wielką bibliotekę, nietrudno się w niej zgubić, w szczególności jeśli się tego chce.
– Obawiam się, że w moich uszach zabrzmiało to jak pokusa, by cię odwiedzić, Charlotte.
– W moich ustach natomiast z pewnością nie zabrzmiało to jak zaproszenie – odparowała bez namysłu, na co Henderson wybuchnął gromkim śmiechem.
– Moja słodka, czy zrobiłaś kiedyś coś całkowicie szalonego?
Charlotte się roześmiała.
– Szaleństwo popełnia kobieta, pozwalając, aby w jej sercu rozpaliła się miłość tajemna, która, nieodwzajemniona i nieznana, pochłonie jej życie, a odkryta i odwzajemniona, musi ją jak błędny ognik zaprowadzić na bagniste pustkowie, skąd nie ma powrotu. – Spojrzała na niego z ukosa, kompletnie niezrażona tym, że każdy postronny obserwator bez trudu zauważyłby, że stoją zbyt blisko siebie.
I znów nie wiedział, czyich słów użyła: swoich czy jakiegoś filozofa? Miał nadzieję, że je zapamięta i w najbliższej przyszłości pozna prawdę.
Na moment zgubili się w swoich spojrzeniach, a zaraz potem na usta Hendersona wypłynął piękny uśmiech.
– Wydaje mi się, że to nie ty popełniasz tutaj szaleństwo – odparł.
– Nie? Cóż, proszę powiedzieć to tym wszystkim matronom, które widząc mnie tutaj z panem, zapewne odsądziłyby mnie od czci i wiary.
– A jednak nie uciekasz.
– Obawiam się, że byś mnie gonił. – Zaśmiała się, już kompletnie ignorując kurtuazję, z którą powinna się do niego zwracać. – A skoro mam na sobie tę suknię, zapewne byś wygrał.
Henderson gwałtownie przełknął ślinę. Nie wiedział, czy ta mała istotnie z premedytacją go kokietuje, czy może robi to nieświadomie. Jakkolwiek było, nie chciał kończyć tej rozmowy, która nagle okazała się dla niego bardziej niż interesująca.
– Chodź, piękna – rzucił i ujął jej dłoń, a następnie pospiesznie ruszył ścieżką w bok.
– I kto tu jest szalony?! – krzyknęła Charlotte, ale nie wyrwała ręki.
Gdyby miała pozostać ze sobą szczera, przyznałaby, że po raz pierwszy w swoim życiu poczuła cokolwiek. Nuda zabijała ją każdego dnia, te niewymagające rozmowy, bzdurne obowiązki, konwenanse, według których żyła – to wszystko sprawiało, że w wieku osiemnastu lat czuła się jak staruszka.
– Jestem pewien, że straciłem rozum w chwili, gdy spojrzałaś na mnie, moja słodka, tymi swoimi błękitnymi oczami – wyznał pospiesznie, ściszając głos i rozglądając się, czy ktokolwiek nie widział ich, bądź co bądź, głupiej ucieczki.
Charlotte również powiodła wzrokiem po ogrodzie, aż nagle tuż przed nimi na ścieżce pojawił się powalony konar, zapewne służący za ławeczkę.
Nim zdołali się wycofać, usłyszeli za sobą czyjeś śmiechy. Dziewczyna nie traciła czasu na strach. Niewiele myśląc, uniosła brzeg sukni i płynnym ruchem przeskoczyła przez przeszkodę.