Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Faith Nelson nigdy nie sądziła, że stanie się największą kłamczuchą, jaką widział świat. Okłamała wszystkich – rodziców, brata, znajomych i byłego chłopaka. Powiedziała im, że już niebawem rozpoczyna studia na prestiżowej uczelni w Edmonton, choć nawet nie złożyła na nią podania.
Dziewczyna zdaje sobie sprawę, że prawda prędzej czy później wyjdzie na jaw, ale nie potrafi przyznać się do błędu. Chcąc zagłuszyć wyrzuty sumienia, wyjeżdża do Kanady, by spędzić wakacje z bratem. Tam poznaje Gunnera Lake’a – frontmana rockowej kapeli.
Ich znajomość rozpoczyna się w najgorszy z możliwych sposobów, ale mimo to Faith decyduje się ruszyć w wakacyjną trasę koncertową z zespołem i przy okazji po raz kolejny okłamuje swoich bliskich. Przecież od lat anonimowo prowadzi konto na TikToku, a na swoich filmikach śpiewa piosenki Gunnera oraz nagrywa z nim duety. O tym jednak nie wie nikt.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024
Magdalena Szponar
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Oświęcim 2024
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Katarzyna Chybińska
Iwona Wieczorek-Bartkowiak
Aga Dubicka
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki i grafik:
Paulina Klimek
Projekt grafik na wewnętrzną stronę okładki:
Karolina Karpińska (@unholy.confess)
Monika Pałka (@bluecloud_books)
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-522-5
FAITH
– I zobacz, jak skończyłaś… – słyszę w telefonie głos mojej przyjaciółki, Liny. Jest rozbawiona. Chociaż ona. Sama krzywię się pod nosem i przyciskając komórkę barkiem do ucha, zaczynam grzebać w torbie.
Cholerne klucze… Zawsze się gdzieś chowają.
– Uwierz mi, że Edmonton nie znajdowało się na mojej liście marzeń – mruczę, na co ona śmieje się jeszcze bardziej.
– Będzie fajnie, zobaczysz – mówi, tryskając tym swoim optymizmem, który mnie zarówno przeraża, jak i zaskakuje.
Prawie proszę, by zdefiniowała słowo „fajnie”, ale ostatecznie rezygnuję. Dla Liny „fajnie” oznacza tłumy, festiwale, głośną muzykę i bogactwo otaczające ją z każdej strony. Dla mnie z kolei – święty spokój, ciszę, ulubioną książkę i słodką, mleczną kawę z syropem orzechowym. No i piosenki, moje piosenki, o których nie wie nikt, nawet ona.
Kompletnie nie rozumiem, jakim cudem się przyjaźnimy.
– Muszę kończyć, Lin – odpowiadam, gdy między palcami czuję miękkie futerko breloku w kształcie chmurki, przytwierdzonego do kluczy. – Zaczynam – dodaję z ciężkim westchnieniem i otwieram drzwi sklepu Le scieur de bois.
– Powodzenia – świergocze Lina i rozłącza się bez pożegnania.
Wzdycham – po raz setny tego dnia – i chowam telefon do torby. Sekundę później wita mnie przyjemny chłód wnętrza sklepu mojego brata. Rozglądam się i czuję w sercu ukłucie niepewności. Mam osiemnaście lat. Zero perspektyw. Nie potrafię rzucić się w wir realizacji najskrytszych marzeń i właśnie uciekłam do innego kraju, bo za bardzo bałam się konsekwencji swoich decyzji. A teraz mam zająć się sklepem z ekskluzywnymi ciuchami dla mężczyzn.
Sklepem, którego nazwy nie potrafię wymówić, ale kto by tam zwracał uwagę na takie detale.
Zapalam światła i kiedy zerkam w górę, widzę na suficie beton oraz surową instalację. Metalowy stelaż utrzymuje kable, a co kawałek zwisają z niego zwykłe żarówki.
– Całkiem spoko – mruczę pod nosem, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że za wystrój z pewnością nie odpowiada Bear, mój brat. Ten człowiek kompletnie nie ma gustu.
Wchodzę głębiej i pozwalam sobie przesunąć palcami po materiałach ubrań leżących na stołach. Przy ścianach zauważam wieszaki z kolejnymi ciuchami, a na środku stoi wielki manekin. Serio, jest wielki. W zasadzie ogromny. Przypomina mi bohaterów moich ukochanych książek, brakuje jedynie ciemnej czupryny, zawadiackiego uśmieszku i czarnych oczu. A, i fajnie, gdyby w środku ktoś zainstalował głośnik, z którego płynęłoby zachrypnięte: „Be a good girl, love”.
Wówczas znalazłabym się w niebie.
Podchodzę bliżej i szturcham gościa palcem, jakbym chciała się upewnić, że nie jest prawdziwy. Robię to jednak zbyt mocno, bo zaczyna się chybotać, a ja spanikowana łapię go za ramię, które… oczywiście wyrywam, gdy ten kolos leci na podłogę!
Piszczę, a potem parskam śmiechem, stojąc z plastikową ręką na środku sklepu, do którego pasuję jak pięść do nosa. Kwadrans później udaje mi się ustawić Chucka – tak, nadałam manekinowi imię, w końcu połączyła nas jakaś zażyłość, co nie? – i prowizorycznie naprawić jego ramię. Przynajmniej do chwili, gdy ktoś znów go nie dotknie, ale to już nie mój problem…
Rzucam swoją torbę za ladę i od razu wyciągam Red, White & Royal Blue. Mam nadzieję, że będę miała czas poczytać. Zresztą Bear twierdził, że ruch w sklepie jest w zasadzie niewielki, bo większość klientów umawia się na wizyty. Nie lubią tłoku, podobno.
Burżuje.
Na szczęście dzisiaj nikt nie powinien się tutaj pojawić. I świetnie. Choć zaoferowałam bratu swoją pomoc, nie chciałam od razu wypływać na szerokie wody.
Malutkie kroczki.
Tak radził mi terapeuta w Stanach, jeszcze zanim postanowiłam po prostu uciec.
W Edmonton jestem już od tygodnia, ale aż do dzisiaj nie wyściubiałam nosa za drzwi mieszkania Beara. Teraz jednak potrzebował mojej pomocy, bo sam wyjechał na jakieś branżowe spotkanie swojej sieci sklepów z męską odzieżą – właśnie tak, Bear Nelson był milionerem, bo odziedziczył po swojej mamie markę fatałaszków dla bogatych chłopców – więc pojawiłam się tutaj szybciej, by przypilnować interesu. Tak naprawdę Bear to mój przyrodni brat – mamy tego samego ojca. Ale o tym za chwilę… W każdym razie nie przeszkadzało nam to być nierozłącznymi. No, o ile można nazwać tak kontakty ograniczające się głównie do FaceTime’a.
Ostatecznie sklep był otwarty codziennie od rana do popołudnia, co wydawało mi się idiotyzmem, skoro wszyscy klienci umawiali się na konkretne terminy. No cóż, kiedy zerkam na rozpiskę cen, sprytnie schowaną pod ladą, stwierdzam, że nic nie powinno mnie dziwić.
Serio?! Kto wydaje tysiąc dolarów (kanadyjskich!) na głupie okulary?!
Otrząsam się z szoku, przypominając sobie, że na własne życzenie nie doświadczyłam takiego bogactwa. A to chyba wymaga wyjaśnienia…
Bear jest starszy ode mnie o cztery lata. Nasz ojciec – Graham – pochodzi stąd i wygląda jak prawdziwy kanadyjski drwal. Związał się tutaj z Sarah – mamą Beara – ale nie ułożyło im się i ostatecznie się rozstali. O dziwo, udało im się utrzymać coś na kształt przyjaźni, dzięki czemu sama już od pierwszych lat życia miałam oparcie w braciszku. Widywaliśmy się na tyle często, na ile pozwalały nam na to dzielące nas kilometry. Moja mama, Melody, nie miała nic przeciwko takiemu obrotowi spraw. Ba, zaprzyjaźniła się z Sarah, co według mnie zakrawało na cud. I tak tworzyliśmy sobie jedną wesołą rodzinkę, aż do… zeszłego lata, kiedy okazało się, że Sarah choruje na raka i zostało jej naprawdę niewiele. To był dla nas wszystkich ogromny cios. Mama Beara umarła jeszcze przed jesienią, a on został tutaj sam. Nie chciał jednak przyjechać do nas, bo Sarah zostawiła mu markę odzieżową, którą obiecał się zająć. I zrobił to, łącząc obowiązki prezesa sieciówki ze studiami. W dodatku osobiście prowadził główny butik, gdzie, no cóż, właśnie się kręciłam.
Już od urodzenia przylgnęła do mnie łatka księżniczki. Stałam się oczkiem w głowie całej familii – a to dlatego, że byłam w niej jedyną dziewczyną. Serio. Otaczałam się samymi kuzynami, no i Bearem. Ani. Jednej. Dziewczyny. Łatwo sobie wyobrazić, co przeżywałam przez pierwsze lata życia.
Do dziś tata nazywa mnie księżniczką, a mama plecie mi warkocze, ilekroć ma ku temu okazję. Teraz czuję, że to wszystko się skończy. Narozrabiałam… Gdyby rodzice poznali prawdę… Chryste, boję się nawet pomyśleć, jak wyglądałaby ich reakcja.
Na pomoc przyszedł Bear. Choć mieszkaliśmy z dala od siebie, zawsze mieliśmy dobry kontakt. W końcu od czego jest internet, prawda?
Okłamałam wszystkich. Chciałam iść na studia tutaj, w Kanadzie. Tak im powiedziałam. Bear zgodził się, bym z nim zamieszkała, a i rodzice nie widzieli przeciwwskazań. Nikt jednak nie zorientował się, że wcale nie dostałam się na uczelnię, ba, ja nawet na nią nie aplikowałam.
Brat musiał poznać prawdę, miałam tę świadomość. Do końca życia będę mu wdzięczna za to, że pozwolił mi przyjechać do siebie, nawet jeśli uwierzył w moje kłamstwa. A co dalej? Zastanowię się nad tym pod koniec sierpnia, gdy przyjdzie mi powiedzieć wszystkim prawdę, że nie będzie żadnych studiów.
Wracając do bogactwa…
Kiedy tylko zaczęłam samodzielnie myśleć, uznałam, że irytuje mnie to ciągłe rozpieszczanie. Naprawdę, miałam wszystko. Już jako nastolatka stwierdziłam, że chcę od życia czegoś innego. Że chcę sama zapracować na wszelkie przywileje i luksusy. Dlatego poszłam do zwykłego liceum. Dorabiałam po knajpach, by móc kupić ciuchy z drugiej ręki. I przy okazji poznałam Zachary’ego. Ale o nim nie zamierzam nawet myśleć.
W każdym razie… oto jestem.
Faith Nelson w porwanych boyfriendach, czerwonych conversach i topie za dychę z Walmarta. Proszę nie oceniać.
Dzień zapowiada się naprawdę dobrze.
W zasadzie nie robię… nic. Krzątam się trochę po sklepie, którego nawet nie trzeba sprzątać – od tego Bear ma specjalną firmę. Rzeczywiście nikt się nie pojawia, a ja zdążam przeczytać prawie całą powieść. Ostatnie rozdziały zostawiam sobie na wieczór. Uwielbiam wówczas kończyć książki, bo nikt nie widzi, jak wylewam łzy nad happy ever after bohaterów. Zresztą uważam, że wszystkie historie, które nie kończą się dobrze, powinny zostać rytualnie spalone. Życie jest wystarczająco smutne, nie musimy się dobijać złymi zakończeniami, prawda?
W końcu z nudów siadam na szerokim parapecie witryny. Zapadam się w wyłożonych na nim poduchach i patrzę na mało ruchliwą ulicę. Niewiele się tutaj dzieje. Ta część miasta należy do spokojnych, a to za sprawą specyficznych mieszkańców – czyli tych najbogatszych. Tutejsze sklepiki – przynajmniej wnioskując z tego, co zauważyłam przez okno – świecą pustkami, a jednocześnie wydają się ogromnie luksusowe.
Tam pewnie także klienci umawiają się na konkretny termin, myślę i zaraz wyobrażam sobie podobną sytuację:
Dzień dobry, nazywam się Goldy Srającydolarami i za dwa dni o piętnastej przyjdę do państwa po cztery marchewki.
Parskam pod nosem i kręcę głową. Tak, tylko moja wyobraźnia potrafi snuć tak dziwaczne historie. Przecież bogacze nie kupują sobie marchewek, prawda? Mają od tego ludzi. Aż skręca mnie na myśl o tym, co można byłoby zrobić za pieniądze, jakie zostały władowane choćby w ten sklep, w którym teraz siedzę. Za równowartość tych ciuchów wyżywiłabym pewnie mały kraj w Afryce.
Zawsze chciałam pomagać innym. Zawsze chciałam robić coś dla świata. Ale jak dotąd nie wiem, za co konkretnie powinnam się zabrać. Wiem natomiast, że nie będę studiować marketingu. I nie wrócę do Stanów zbyt szybko, bo tam mogłabym się natknąć na Zachary’ego.
Podziękuję za takie atrakcje…
Nagle jakieś zamieszanie na końcu ulicy przykuwa mój wzrok. Najpierw widzę przejeżdżający szybko samochód, potem garstka ludzi przebiega na drugą stronę, aż nagle zza rogu wypada jakiś facet. Biegnie przed siebie, co parę kroków oglądając się przez ramię.
Wygląda… cóż, jak jakiś obszarpaniec.
Porwane dżinsy, powyciągana i poplamiona koszulka, katana z oberwanym rękawem. Zbliża się do mojej witryny i wówczas zauważam brązowe plamy od błota na jego – bądź co bądź przystojnej – twarzy. Dość długie, skołtunione włosy opadają ciężko na jego kark, a on sam, w całości, wygląda jak szaleniec.
Wzdrygam się, odmawiając pod nosem cichą modlitwę, by nie wparował mi do sklepu, i… gdy tylko o tym myślę, gość… wparowuje mi do sklepu!
Wciskam się mocniej w ścianę, błagając wszelkie bóstwa, by mnie nie zauważył.
Patrzę, jak opiera się ciężko o drzwi i dyszy niczym maratończyk na ostatniej prostej. Chryste, przebiegł całe miasto, czy jak?! Następnie zerka przez ramię na ulicę, a potem uważnie rozgląda się po wnętrzu. Wówczas krzyczy coś po francusku – dlaczego tak uparcie nie chciałam się uczyć tego języka?! – a kiedy w odpowiedzi słyszy jedynie ciszę, klnie cicho pod nosem:
– Merde.
To akurat rozumiem. Bear użył tego słowa, kiedy opowiedziałam mu o Zachu. Bo akurat to mu wyjawiłam. Potrzebowałam argumentów, by móc spędzić wakacje z braciszkiem.
Prawie nie oddycham. Myśli pędzą mi z prędkością samolotu odrzutowego. Co robić? Cholera… Nie znam karate ani żadnych innych japońskich słów. Albo chińskich? Jeden pies. W każdym razie z samoobrony wiem tylko, w które miejsce kopnąć faceta, by zwijał się z bólu. Ale czy drugi raz uda mi się osiągnąć podobny efekt? Czy dam radę trafić? Może go zaskoczę? A może powinnam siedzieć tutaj cicho i pozwolić mu okraść sklep mojego brata?
Nie no, nie mogę na to pozwolić!
Kiedy ja toczę batalię z samą sobą, koleś zaczyna rozglądać się po sklepie i… no robi tu bałagan! Patrzę, jak zrzuca katanę, a następnie…
Dobra, jak na obszarpańca i pewnie bezdomnego ma całkiem przyjemne ciało. Aż przekrzywiam głowę na widok pojawiających się na jego opalonych plecach krzywizn. Ma też tatuaże, w tym na szyi… Zauważam wzór, kiedy wkłada jedną z koszulek leżących na stole i wyciąga spod kołnierza długie włosy, które od razu zawiązuje w jakiś dziwaczny kok na karku. Unoszą się na tyle, bym zobaczyła wytatuowany mały pistolet.
Boże… Gangster? Przestępca? Morderca? Kim jest ten człowiek?!
W międzyczasie koleś znów spogląda przez ramię na ulicę, ale nadal mnie nie zauważa – siedzę po drugiej stronie sklepu. Za oknem słyszę jakieś zamieszanie, jednak boję się sprawdzić, co tam się dzieje. Nie chcę spuszczać tego typa z oczu.
Nagle podchodzi do lady i… Jezu, właśnie to do mnie dociera. Jeśli okulary kosztowały bańkę, to ta koszulka…
A jeśli teraz okradnie i kasę?! O ile w ogóle jest tu jakaś kasa, bo przecież bogacze płacą jedynie złotymi kartami!
Chyba zaczynam panikować.
Serce wali mi w piersi tak mocno, że je słyszę i dziwię się, że ten odgłos nie dobiegł do włamywacza. Przecież puls napieprza mi jak koń podczas westernu!
Kiedy ja hiperwentyluję, próbując podjąć jakąkolwiek decyzję – a wspominałam już, że decyzyjność nie jest moją mocną stroną – koleś podchodzi do stojaka z okularami.
Tak! Tymi za tysiaka!
Tego już za wiele!
Zaciskam zęby i zeskakuję z parapetu.
Nie do końca chyba myślę nad tym, co robię. Idę przed siebie, gdy tamten typ jest zbyt mocno zaaferowany wyborem, cholera, okularów za bańkę. Nawet mnie nie zauważa! Przechodząc obok Chucka, wyrywam mu ramię – sorry, chłopie! – i w tej właśnie chwili włamywacz się odwraca.
Na mój widok robi wielkie oczy – przyłapany! – a potem z jego ust wypada jakiś srylion francuskich słów. Nie rozumiem ani jednego.
Co robi Faith?
Oczywiście, że zaczynam gościa tłuc!
Ramię Chucka lata w tę i we w tę, a koleś krzyczy. Ja też krzyczę, choć po angielsku, a w zasadzie to wyzywam faceta, ile wlezie.
Za sobą słyszę zamieszanie, a w tej samej chwili, kiedy otwierają się drzwi sklepu, złodziej wyrywa mi ramię Chucka i znowu pieprzy coś po francusku. Jego oczy ciskają gromy, jakby miał prawo być zły. Coś takiego!
Zerkam za siebie i widzę gościa w uniformie. Policja? Świetnie! Nie mam pojęcia, jak wygląda policjant w Kanadzie, ale to musi być on. Włamywacz dalej pierdzieli francuskie głupoty i unosi rękę (z ramieniem Chucka). Ha, tłumaczy się! Dobrze mu tak!
– Ten pan się tu włamał. – Odwracam się do policjanta, który zerka to na mnie, to na tamtego gościa, i… Boże, on się śmieje? – Proszę go aresztować!
Funkcjonariusz mówi coś po francusku – nienawidzę tego języka, naprawdę! – a włamywacz po prostu odkłada rękę Chucka na ladę i bierze się pod boki. Rozmawiają przez parę chwil, a ja zaczynam się zastanawiać, co tu się, za przeproszeniem, odwala.
– Gdzie Bear? – pyta nagle ten koleś po angielsku i kiedy na niego zerkam, dostrzegam, że: a) jest naprawdę cholernie wysoki, b) rozcięłam mu łuk brwiowy, z którego teraz leje się krew, c) skąd on wie, kim jest Bear?!
Otwieram usta i zaraz je zamykam, cofając się myślami do punktu b.
Krew.
Czerwona.
Cuchnąca.
Chryste… krew.
Przełykam żółć podchodzącą mi do gardła i… zapada ciemność.
Mdleję.
GUNNER
– Żyje? – słyszę głos Connora i zerkam na dziewczynę, która dosłownie wpadła w moje ramiona.
Cóż, tak naprawdę to zemdlała. Semantyka.
– Weź ją – warczę wciąż po francusku, choć ten język doprowadza mnie do szału.
Uczę się go od prawie roku i używanie go przychodzi mi już dość swobodnie, ale jestem pieprzonym perfekcjonistą, więc wszystko muszę dopiąć na ostatni guzik. Na przykład fakt tłumaczenia połowy swoich piosenek na francuski, by zabłysnąć podczas trasy koncertowej, na którą niebawem wybieram się z chłopakami. Wymysł wytwórni, nie mój.
Widzę, że dziewczyna oddycha, gdy Connor bierze ją na ręce i stękając, zanosi na kanapę przeznaczoną dla znudzonych gości Beara.
Wyciągam telefon i wybieram numer przyjaciela.
– Co tam, stary? – odzywa się w słuchawce po krótkiej chwili i słyszę, że zamyka za sobą drzwi, odcinając się od szumu głosów.
No tak, wspominał coś o jakimś spotkaniu. Zapomniałem o tym i dlatego wpieprzyłem się tutaj jak do siebie.
Przechodzę od razu do rzeczy. W końcu nie mam czasu na takie bzdury.
– Jestem w twoim sklepie – informuję go, sięgając po pierwszą lepszą koszulkę, by zatamować krew lecącą z mojego łuku brwiowego. Wkurzony spoglądam jeszcze na ramię manekina, które leży tuż przede mną i także nosi czerwone ślady wcześniejszego użycia.
– Okeeej – odpowiada Bear, przeciągając głoski.
– I chyba zabiłem jakąś laskę – dodaję, na co w słuchawce zapada cisza.
– Co, kurwa, zrobiłeś mojej siostrze? – warczy po chwili Bear.
Zawieszam się na ostatnim słowie. Siostrze? To siostra Beara? Ta sama, którą pokazywał mi jakiś czas temu na Instagramie?! Dobra, najwyraźniej pokazał mi jakieś stare zdjęcie, a ona wówczas wyglądała jak dziecko, ale…
– Siostrze… – mruczę jakby sam do siebie.
– Co z Faith? Co się stało? – Słyszę, że Bear gdzieś pędzi i jestem pewien, że byłby w stanie pojawić się tutaj w ułamku sekundy niczym pieprzony Superman.
– Zdzieliła mnie ramieniem manekina – odpowiadam pospiesznie, by powstrzymać kumpla przed głupimi decyzjami. – Polała się krew, moja oczywiście, a ona…
– Zemdlała, tak?
– Yep.
– Faith zawsze nosi w torbie sole trzeźwiące. Podsuń jej pod nos.
– Ja pierdolę. To ona tak często?
– Na widok krwi? Owszem – wyjaśnia, a ja już szukam torby dziewczyny.
Znajduję ją za ladą i przyciskając telefon barkiem, zaczynam grzebać w środku. Znajduję tam jakiś tysiąc książek.
– I czasami, gdy widzi pająki – dodaje mój kumpel, a wtedy w końcu wyciągam z odmętów tego ustrojstwa mały flakonik. – A co ciekawe, zdarza jej się to też wtedy, gdy wyjątkowo się z czegoś cieszy… albo czymś stresuje.
– Chryste – jęczę.
Podchodzę do dziewczyny, która wygląda, jakby umarła. Patrzę na jej długie rzęsy, które kładą się cieniem na bladych policzkach. Faith ma pełne, wręcz skandaliczne usta i kilka piegów na nosie. Do tego jest blondynką. Piękną blondynką. Coś w głębi klatki piersiowej tłucze mi się mocno. Być może serce, choć nie mogę mieć pewności.
– Daj jej to – warczę do Connora i podsuwam mu pod twarz krople. Otwarte. Wzdryga się i od razu przejmuje flakonik, by otrzeźwić naszą śpiącą królewnę.
Nie mogę dłużej na nią patrzeć. Obawiam się, że od jej widoku mogę nabawić się wrzodów. Ewentualnie w niej zakochać.
Jedno jest pewne: zamierzam trzymać się z dala od Faith Nelson.
– Gun, co ty tam właściwie robisz? – słyszę Beara i choć nadal trzymam słuchawkę przy uchu, zapomniałem o jego obecności.
– Pieprzeni paparazzi – syczę i przechodzę na angielski. Jestem tak zdenerwowany, że dalsze zmuszanie się do nauki może jedynie spowodować ofiary w ludziach. – Dorwali mnie na mieście i ruszyli za naszym autem. Zablokowali nam drogę, rozumiesz? Connorowi ledwie udało się ich wyminąć, a potem wypuścił mnie za rogiem. Zwiałem, ale paru mnie dorwało i poszarpali mi ciuchy, więc wbiłem się do ciebie. A potem zostałem pobity.
Opowiadając tę historię, oczyma wyobraźni widziałem minę Beara. Wiem, że będzie się ze mnie nabijał przez najbliższe sto lat. Przyjaźniliśmy się dość krótko. Poznałem go, kiedy mój pierwszy sample wybił się na TikToku i dostałem propozycję współpracy z dużą wytwórnią muzyczną. W ciągu zaledwie paru miesięcy osiągnąłem popularność, o jakiej nigdy nie śniłem, a teasery moich kawałków wyświetliło kilka milionów ludzi. W tym samym czasie zaczęto szukać mi sponsorów. Pierwszym był właśnie Bear ze swoją marką ciuchów, które od tamtej pory musiałem dumnie nosić na każdym filmiku. Złapaliśmy wspólny język, a teraz, po roku od naszego pierwszego spotkania, mogłem śmiało nazywać go przyjacielem. Czasami człowiek po prostu wie. I tyle. Miałem świadomość, że na Beara mogę liczyć w równym stopniu, co na chłopaków z kapeli.
Usłyszałem zamieszanie za plecami i rzuciłem do słuchawki:
– Będę kończyć. Śpiąca królewna się budzi. Zamknę ją w wieży i spadam.
Bear się zaśmiał. Szkoda. Wcale nie żartowałem.
– Gun, mam prośbę. Wracam jutro. Zajmiesz się Faith?
– A co ja, kurwa, jestem? Niańka? – prychnąłem, choć prosty rachunek wystarczył, bym wiedział, że siostra mojego kumpla wyrosła już z tego okresu, kiedy ktoś musiał się nią zajmować.
– Stary, proszę – mruknął. – Młoda jest tu sama. A ja mogę wpaść po drodze po dobre whiskey.
– Przekonałeś mnie – odparłem po chwili.
Wiem jedno, dobrego alkoholu się nie odmawia. Choć jednocześnie staram się nie przekraczać tej niebezpiecznej granicy, za którą na bilbordzie napieprza napis „alkoholizm to nie choroba, a pieprzony wybór”. Chcę być trzeźwy. Przynajmniej przez większość czasu.
– Wezmę śpiącą królewnę do siebie. Odbierz ją jak najszybciej.
– Ej, to moja siostra, a nie zamówienie w Maku!
Zaśmiałem się i rozłączyłem bez komentarza.
– Kim ty…? Pomocy! – wydarła się w tej samej chwili Faith.
Ruszyłem w ich stronę, słysząc dźwięk przychodzącego SMS-a.
Bear: A, jeszcze jedno. Faith nie zna francuskiego.
Dobrze, kurwa, wiedzieć.
– Uspokój się, mała – mruczę, kucając przed dziewczyną. Ta mruga w odpowiedzi i spogląda na mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami. Staram się, jak mogę, zasłonić krwawiące miejsce, które jednocześnie napieprza mnie jednostajnym bólem. – Hej, patrz mi w oczy – dodaję szybko, pstrykając jej palcami przed twarzą.
– Kim jesteś? – mówi słabo.
– Nazywam się Gunner Lake i jestem przyjacielem twojego brata.
Faith patrzy na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa. Wzdycham i wybieram na telefonie numer Beara. Gdy ten się odzywa, przykładam słuchawkę do ucha dziewczyny.
– Bear?! – piszczy Faith, a ja krzywię się bezwiednie, gdy wyrzuca z siebie potok słów, wyzywając mnie od bandytów, degeneratów, złoczyńców i uliczników. Kto w ogóle używa dzisiaj takich słów, tak na marginesie?!
Dobra, mogła mi nie uwierzyć, ale teraz zachowuje się tak, jakbym ją tutaj przynajmniej zgwałcił.
W końcu Bearowi udaje się przerwać jej słowotok. Tłumaczy coś, a ona zerka na mnie niepewnie. Mam ochotę powiedzieć, że ta cała sytuacja też nie przypadła mi do gustu. Jestem ciekawy, czy mój kumpel poinformował ją, że ona wraca ze mną.
W ogóle co to za poroniony pomysł, przecież Bear ma swoje mieszkanie i z pewnością sporo miejsca dla śpiącej królewny.
Swoją drogą, muszę przestać ją tak nazywać, choćby w myślach.
Po krótkiej chwili Faith oddaje mi telefon, ale nadal patrzy na mnie nieufnie. Wzdycham, bo naprawdę nie mam ochoty na takie dramaty. Chcę się stąd po prostu wydostać i w końcu zaszyć u siebie, być może wziąć do rąk gitarę i przy dobrej whiskey odprężyć się przez parę chwil. Ten dzień sam w sobie jest wyjątkowo do dupy, skoro musiałem spotkać się z ojcem i znów wysłuchiwać, że marnuję sobie życie. Ta, naprawdę kiedyś po prostu pokażę mu swój stan konta i wtedy zobaczymy, kto co marnuje.
– Dobra, śpiąca królewno – mruczę już po angielsku. – Zbierajmy się stąd.
– Muszę najpierw uratować Chucka.
Patrzę na nią oniemiały.
– Zaprzyjaźniliśmy się – dodaje, a jej usta zaciskają się tak mocno, aż mam ochotę położyć na nich kciuk i pomóc im wrócić do naturalnego kształtu. Są zbyt pełne, by miała je tak torturować.
Nie odpowiadam, nie lubię marnować słów. Po prostu patrzę, jak Faith wstaje i na wciąż trochę niepewnych nogach przechodzi na środek sklepu… i podnosi ramię manekina. Potem przez parę chwil mocuje się z resztą korpusu tej Bogu ducha winnej imitacji faceta, aż w końcu ramię wraca na swoje miejsce. No, mniej więcej, bo dziwnie zwisa trochę niżej niż drugie.
– Gotowe – rzuca, a jej twarz rozjaśnia się wielkim uśmiechem.
Serio, wygląda teraz tak, jakby ktoś zapalił jej na twarzy pieprzoną żarówkę. Po prostu… promienieje. Tak, to dobre słowo.
Odchrząkuję i odwracam spojrzenie.
– Czas wracać. Masz klucze? – pytam, odrobinę zbyt późno zdając sobie sprawę, że jestem kretynem. Oczywiście, że ma klucze. Inaczej by tutaj nie weszła, nie?
Faith podziela moje zdanie, bo parska cicho i unosi brew, jakby tylko wrodzona przyzwoitość powstrzymywała ją przed zrównaniem mnie z błotem.
Jedno muszę dodać. Czasami bywam cholernie złośliwy.
– Connor, podjedź, proszę pod tylne wejście – warczę prawie, a mój szofer kiwa głową i kieruje się na tyły sklepu. Wiem, że jest rozbawiony, ale nie mam zamiaru teraz go ochrzaniać. Nie rozumiem do końca dlaczego, jednak decyduję, że przy Faith powinienem być raczej oszczędny w słowach. Boję się, że będzie potrafiła wykorzystać każde zdanie przeciwko mnie.
– Chodź tutaj i usiądź – mówię do dziewczyny, a w jej spojrzeniu błyska coś, co daje mi pewność, że zechce się kłócić. Od razu dodaję więc z cichym westchnieniem: – Albo sam cię posadzę.
Prycha pod nosem, ale najwyraźniej coś w mojej minie każe jej wierzyć, że mówię prawdę. Unosi buńczucznie podbródek i mija mnie, by po paru sekundach przysiąść na brzegu kanapy.
Wówczas uśmiecham się ledwie kącikiem ust i oznajmiam:
– A teraz się trzymaj, księżniczko. To będzie ostra jazda.
Faith marszczy brwi, ale nie daję jej dużo czasu na reakcję. Po prostu odsuwam koszulkę od łuku brwiowego – zresztą czułem, że powoli krew się przesącza – i… patrzę, jak siostra mojego przyjaciela mdleje. Popycham ją w ostatniej chwili na kanapę, by nie zryła się na posadzkę, a następnie gwiżdżąc pod nosem, sięgam po kolejny T-shirt, by dalej tamować krwawienie.
No dobra, to może jednak będzie dobry dzień, myślę, kiedy z koszulki zawijam sobie prowizoryczny turban na głowie i biorę Faith na ręce.
FAITH
Budzę się, słysząc delikatne dźwięki. Coś, jakby… gitara?
Marszczę brwi, wsłuchując się w te odgłosy, i dopiero po chwili dociera do mnie, że wystarczyłoby otworzyć oczy, by się dowiedzieć, co się dzieje.
Choć niechętnie – jest mi wyjątkowo wygodnie, ba, wydaje mi się, że zapadam się w czymś miękkim, puchatym i cudownym – w końcu rozwieram powieki.
Pomieszczenie, w którym się znajduję, jest pogrążone w delikatnym półmroku. Rozświetla je jedynie blask jakichś lampek wiszących… w wielkich oknach. Mrużę oczy i dostrzegam panoramę miasta tuż za nimi. Edmonton jest pogrążone w ciemnościach nocy rozrzedzanych światłami latarni ulicznych oraz przejeżdżających samochodów. Rozglądam się i widzę, że znajduję się w czyimś salonie, przy czym… z pewnością nie jest to salon Beara, choć wydaje się podobny. Widok za oknem utwierdza mnie w przekonaniu, że znajduję się po prostu po drugiej stronie budynku, a mieszkanie ma identyczny rozkład, ale zostało zupełnie inaczej urządzone. Tutaj wiele budynków wygląda podobnie, ale ten widok… czy przebywam w tym samym apartamentowcu?
W mieszkaniu królują ciemne drewno oraz czerń dodatków. Kanapa, na której leżę, jest welurowa i wyjątkowo miękka, a zatem – idealna. Właśnie takie kocham. Unoszę się do pozycji siedzącej i łapię za przykrywający mnie koc. Ten również jest mięciutki oraz ciepły.
Znów słyszę ten dźwięk.
Rozglądam się i jestem pewna, że dochodzi z głębi mieszkania. Mimo że nie do końca rozumiem, co się dzieje, ani nie wiem, gdzie jestem, czuję się bezpiecznie. Wstaję i owijam się w koc – wcale nie dlatego, że robi mi się zimno. Po prostu jest on tak mięciutki, że z pewnością nigdy go nie oddam. Nawet jeśli właściciel okaże się jakimś porywaczem mafiosem rodem z czasami kiczowatych romansów, w których się zaczytuję.
Kieruję się do otwartej kuchni, skąd dolatują mnie cudowne zapachy. Na kuchence dostrzegam… zupę w średnim rondelku. Zaglądam do środka i zaciągam się zapachem rosołu. Mruczę prawie bezwstydnie i podejmuję szybką decyzję.
Skoro zostałam porwana, to mogę przynajmniej dobrze zjeść przed śmiercią.
Z pojemnika na sztućce po cichu wyciągam łyżkę i zanurzam ją w zupie. O matko, jakie to pyszne! Bezwstydnie wyjadam prawie całą zawartość, pewna, że to domowej roboty makaron zapewnił tak wyjątkowy smak. Dopiero najedzona decyduję się na dalszą eksplorację mieszkania. Przez cały ten czas słyszę dolatujące z głębi dźwięki trącanych strun. Teraz jestem pewna, że to gitara.
Kieruję się w tę stronę, po drodze odnajdując łazienkę, z której korzystam. Ta także łudząco przypomina to samo pomieszczenie w mieszkaniu Beara, ale jest utrzymana w ciemnych barwach, a przez to wydaje się zarówno męska, jak i przytulna.
Ostatecznie docieram na koniec korytarza, skąd przez lekko uchylone drzwi wyraźnie słyszę melodię wygrywaną na gitarze klasycznej. Popycham delikatnie skrzydło i opieram się barkiem o futrynę.
W sypialni, przed łóżkiem, bokiem do mnie siedzi… Gunner. Długie włosy opadają mu na czoło i oczy, przez co z pewnością mnie nie dostrzega. Jego palce przebiegają po strunach czarnej gitary, a przestrzeń wypełniają dźwięki pięknej, ale smutnej melodii. Wsłuchuję się w nią jak oczarowana i nie mogę zrobić choćby kroku.
Gunner wygląda w tej chwili jak postać wyjęta z moich romansów. Ma na sobie czarną koszulkę i dżinsy w tym samym kolorze. Bose stopy opiera o ciemny parkiet, a na nadgarstku chłopaka dostrzegam plątaninę rzemyków. Zbuntowany muzyk, pokazujący światu za pomocą nut, jak bardzo jest skrzywdzony, jak mocno cierpi. Tak go sobie wyobrażam.
– Długo będziesz się tak gapić, księżniczko? – słyszę nagle jego głęboki głos i drżę zaskoczona.
Byłam pewna, że mnie nie widzi.
– Grasz? – zadaję najgłupsze pytanie świata, a on prycha pod nosem.
– Nie… szydełkuję – odpowiada, na co przewracam oczami, choć nie może tego zobaczyć.
Ruszam przed siebie i po chwili siadam naprzeciwko niego, opierając plecy o kolejne wielkie okno rozciągające się od sufitu do podłogi. Zawijam się ciaśniej kocem i opieram ramiona na kolanach. Gunner podnosi wzrok i posyła mi krzywy uśmieszek. Na szczęście dostrzegam, że jego łuk brwiowy został już… naprawiony (nawet nie potrafię myśleć o tym słowie zaczynającym się na „sz”, a kończącym się na „y” i rymującym z „wszy”).
– Gdzie jestem? – pytam po paru chwilach, podczas których jak zahipnotyzowana wpatruję się, jak przebiega palcami po strunach gitary. Dźwięki wydawane przez instrument trafiają w głąb mojej duszy, przedzierają ją na wskroś i… nie potrafię powstrzymać się przed tym, by w głowie nie projektować słów pasujących pod melodię.
– U mnie.
Super. Ale jest rozmowny.
Ugh.
– A dlaczego tutaj jestem? – kontynuuję ten wywiad, czując się coraz bardziej niepewnie. Kompletnie nie wiem, co tutaj się dzieje.
– Bear.
Jezu, czy on nie potrafi składać pełnych zdań? Co z nim jest, do cholery, nie tak?
– Cóż. Okej. To ja… pójdę już?
Gunner parska śmiechem i na chwilę przestaje grać. Wówczas zauważam, że obok niego stoi butelka whiskey, wypełniona w połowie. Chłopak jednak nie wydaje się pijany, wręcz przeciwnie. Obserwuję, jak pociąga łyk, a jego grdyka podskakuje tak, że to aż bezwstydne.
– Jest środek nocy– odpowiada.
– No i?
– Piłem i nie mam zamiaru wyrywać ze snu swojego szofera.
Jezu… to on ma własnego szofera?
Nagle mam ochotę palnąć się w czoło.
– Tamten facet to twój szofer, tak? Nie policjant?
Gunner unosi ze zdziwienia brwi, więc szybko dodaję, by nie robić z siebie jeszcze większej kretynki:
– Nieważne.
Kiwa głową, jakby sądził tak samo.
– Poczęstowałam się rosołem – mówię po chwili, gdy on znów, jak gdyby nigdy nic, brzdęka sobie na gitarze.
– Mhm.
Nie no, oszaleję!
– Długo byłam nieprzytomna? – próbuję znów po jakimś czasie.
– Chwilę.
Chryste!
Zapowietrzam się jak ryba wyciągnięta z wody, a Gunner posyła mi rozbawione spojrzenie. Przestaje grać na gitarze i po prostu ją trzyma, delikatnie i lekko, układa ją sobie między nogami tak, że gryf ląduje na jego barku. Następnie oplata ją ramieniem, a w drugą rękę chwyta butelkę. Popija kolejny łyk i odstawiwszy whiskey obok siebie, opiera głowę o łóżko, tym samym uwydatniając swoją szeroką szyję.
– Oprzytomniałaś w aucie, ale po chwili stwierdziłaś, że jesteś zmęczona, i ułożyłaś się na moich kolanach. Spałaś jak zabita aż dotąd. Nawet gdy cię tutaj zanosiłem.
Wow.
To chyba najdłuższa wypowiedź, jaką usłyszałam z jego ust.
I…
Chwila!
Zasnęłam na jego kolanach?!
– Och. – Tylko tyle wydostaje mi się z gardła.
Spoglądam na Gunnera. On patrzy na mnie. Jest strasznie dziwnie i niezręcznie, tym bardziej że odkąd tutaj weszłam, odnoszę wrażenie, że skądś kojarzę to miejsce, kojarzę też jego, ale nie potrafię przypisać tej twarzy do niczego konkretnego.
– A więc grasz na gitarze? – zaczynam znów i kiedy widzę, że Gunner ma ochotę po raz kolejny mnie wyśmiać, dodaję szybko: – I pewnie to na tym dorobiłeś się penthouse’a za miliony? Czy może tatuś dał ci to wszystko w prezencie?
Okej, może jestem trochę kąśliwa, ale serio… z tym chłopakiem chyba nie da się normalnie porozmawiać.
Krzywi się, jakby połknął cytrynę, i nie odpowiada.
Jezu, jaki on jest trudny…
– A więc Bear ci o mnie nie wspominał – stwierdza w końcu, ale nie sądzę, by to odkrycie robiło na nim jakiekolwiek wrażenie.
Kręcę głową.
A wówczas Gunner znów układa gitarę na swoich kolanach i zaczyna przebiegać palcami po strunach. Kojarzę te dźwięki i…
Jezu, znam tę piosenkę.
– I still hear your voice – zaczyna śpiewać przyciszonym głosem – when you sleep next to me. I still feel your touch in my dream.
– O ja! Jesteś @gunslakerock! – krzyczę, na co on krzywi się delikatnie i przestaje śpiewać.
@gunslakerock to nick gościa z TikToka, który wybił się z rockowymi coverami najsłynniejszych popowych kawałków. Na żadnym filmiku nie pokazał swojej twarzy. Jest totalną tajemnicą, a ostatnio zaczął wypuszczać własne utwory. I, co najważniejsze, wszystkie filmiki nagrywa właśnie tutaj! Teraz rozpoznaję to łóżko, panoramę miasta w tle, wszystko.
Szlag.
– To naprawdę ty – szepczę, czując nagle jakiś respekt.
– Tylko się nie ekscytuj – warczy prawie, na co marszczę brwi.
Przełykam ślinę, niepewna, co chcę powiedzieć. Rozluźniam się, opierając plecy o szybę, za którą rozciąga się ten cudowny widok. Czuję jednak, że przed sobą mam o wiele lepszy.
W socialach zapowiedziano już trasę koncertową, w którą Guns'n'Lake ma ruszyć w te wakacje. Szczerze? To był jeden z powodów, by przyjechać do Beara szybciej. Wszyscy wiedzieli, że wokalista zespołu pochodzi stąd, i to właśnie w tym mieście miał się odbyć pierwszy koncert, podczas którego wszyscy zobaczą, kim jest frontman najsłynniejszej wśród nastolatków grupy rockowej świata.
– Widzę, że mówienie sprawia ci wręcz fizyczny ból, ale błagam, wyjaśnij mi, co się dzisiaj stało – proszę i mam nadzieję, że mój głos brzmi wystarczająco potulnie.
Właśnie siedzę w sypialni @gunslakerocka i kompletnie nie wiem, jak do tego doszło!
– Twój brat jest moim sponsorem – przyznaje Gunner, a ja dopisuję sobie do mentalnej listy punkt, by zamordować Beara za to, że nic mi nie powiedział. – A dzisiaj ktoś dał dupy i z wytwórni wypłynęła informacja, że mam w niej spotkanie. Paparazzi oblegli nasze auto, więc wpadłem na szalony pomysł, by ich zmylić, ukrywając się w sklepie Beara.
Przez chwilę przyswajam te rewelacje.
Wow.
Po prostu wow.
– Mam nadzieję, że nikt nie zdołał zrobić ci zdjęcia – szepczę, na co on krzywi się pod nosem.
Tajemnica wyglądu nowej gwiazdy TikToka była pilnie strzeżona. To właśnie na niej opierał się cały pomysł na trasę koncertową. Oficjalnie podano jedynie datę i miejsce pierwszego koncertu. Każdy kolejny Gunner ma zapowiadać na koniec występu, przez co to wszystko wydaje się jeszcze bardziej wyjątkowe i magiczne.
– Nie martw się – odpowiada. – Odpowiedni ludzie już się tym zajmują.
Nie chcę wiedzieć, kim są odpowiedni ludzie, i co oznacza, że już się tym zajmują. Wolę trwać w słodkiej bańce i po cichu, w głębi serca, cieszyć się tym, że poznałam kogoś, kogo obserwuję na TikToku od początku.
Ba, ja nie tylko go obserwuję.
Ja nagrywam z nim duety od dwóch lat.
Nagle serce zaczyna uderzać mi mocniej i mocniej, kiedy uświadamiam sobie, że Gunner nie ma pojęcia, kim jestem.
KeepFaith – tak się nazywam na TikToku. Kiedy zobaczyłam pierwszy filmik tego gościa, dograłam do niego duet w taki sposób, że na ekranie widać tylko moją dłoń, którą trzymam gryf gitary. Śpiewałam z nim wszystkie piosenki, które wstawiał, i choć kompletnie nie miałam odwagi, by zrobić ze swoim talentem coś więcej, świetnie się bawiłam, widząc rosnące już w miliony wyświetlenia i reakcje ludzi uważających, że mam kawał głosu i w ogóle to powinnam nagrać z Guns'n'Lake płytę.
W tej chwili obiecuję sobie jedno – nigdy, przenigdy nie pozwolę, by Gunner dowiedział się, kim jestem.
GUNNER
Nie potrafię z nią rozmawiać.
Serio.
Kurwa.
Widok Faith zwijającej się w kłębek na moich kolanach, kiedy mknęliśmy ulicami SUV-em, licząc, że nikt nas nie zauważy, zrobił z moim sercem coś dziwnego. Wiem, jak to zabrzmi, ale… sporo czasu minęło, odkąd ktokolwiek poczuł się przy mnie na tyle dobrze, by spokojnie zasnąć.
Potem było już tylko gorzej.
Wniosłem ją na rękach do mieszkania, choć Connor proponował, że to zrobi. Kiedy posłałem mu znaczące spojrzenie, zamilkł w sekundę. Odprawiłem go pod drzwiami, mimo że niejeden wieczór spędzaliśmy razem podczas gry w Fifę. Ten facet, nawet jeśli nasłany przez mojego szalonego ojca, okazał się dobrym kumplem. Czasami nawet go lubiłem.
Ułożyłem Faith na kanapie i… uciekłem.
Nie mogłem patrzeć, jak się układa, i słuchać, jak mruczy niczym rozciągająca się kotka.
Odgrzałem rosół, który przygotowałem dzień wcześniej, i zamknąłem się w sypialni z butelką whiskey. Nie piłem często, ba, wręcz żałośnie rzadko, bo wiem, jak łatwo stracić nad sobą kontrolę. Dzisiaj jednak… cholera, dawno tak mocno nie drżały mi dłonie.
Uspokoiłem się dopiero dzięki Aly. Moja gitara zawsze wprawia mnie w dobry nastrój. Dotyk ciemnego, cedrowego drewna wprawia mnie w zachwyt, ilekroć biorę ją w dłoń. Aly, bo tak dałem jej na imię, to tak naprawdę alhambra. Dostałem ją od dziadka i uważam, że tamten dzień był najlepszy w moim życiu. I chyba jedyny dobry.
No, może nie licząc tych chwil, kiedy tworzę muzykę. Tak, one też są dobre.
A teraz czuję, że mogę dopisać ten wieczór do całkiem udanych momentów. Faith znowu zasnęła. Serio. Słuchała, jak brzdękam na Aly przypadkowe dźwięki, i zaczęła coraz bardziej osuwać się pod oknem. W końcu, kiedy jej głowa opadła na ramię, zaczęła cicho pochrapywać.
I co ja mam z nią zrobić?
Brzdękam dalej, ale odstawiłem już butelkę. Szumi mi w głowie, co jest wystarczającym sygnałem, że dość wypiłem.
Od jakiegoś czasu nie lubię wprawiać się w stan, w którym tracę kontrolę.
Patrzę na Faith i zaciskam szczęki. Czuję, po prostu czuję w kościach, że jej obecność w jakiś sposób pochrzani moje życie. Zwiastowała kłopoty. Ona cała: ten jej zadziorny uśmiech, kilka ledwie widocznych piegów na nosie, jasne loki, które wydają się tak cholernie miękkie, że aż mam ochotę ich dotknąć. Wiem jednak, że nie mogę. Nie teraz. I pewnie nie kiedykolwiek.
To, że znalazłem się w tym miejscu, zakrawa na cud. Albo pieprzony żart losu. Nie mogę tego zaprzepaścić. Nie zniósłbym miny ojca, gdyby się dowiedział, że sobie nie poradziłem. Że tego nie udźwignąłem.
Zaciskam szczęki jeszcze mocniej, aż zaczynają mnie boleć zęby.
Wówczas Faith krzywi się pod nosem i uzmysławiam sobie, że od długich minut po prostu się na nią gapię.
Jak ostatni kretyn.
Wzdycham i wstaję. Odkładam gitarę na podłogę i podchodzę do dziewczyny, po czym biorę ją na ręce, znów zauważając, że waży tyle co nic. Jest tak drobna, że to aż irracjonalne, i choć bardzo tego nie chcę, nie potrafię powstrzymać umysłu przed projektowaniem wizji jej delikatnego ciała w zestawieniu z moim, twardym i naznaczonym bliznami oraz tuszem.
Kładę ją na moim łóżku i przykrywam narzutą. Wtula się w moją poduszkę, a po chwili oplata wokół niej ramiona i…
Chryste, ona się uśmiecha.
Przełykam ślinę i mam wrażenie, że ściany zaczynają się wokół mnie zaciskać.
Muszę stąd wyjść, myślę.
W popłochu biorę z podłogi gitarę i miotając się jak wściekły, próbuję uciec. Przy okazji kopię whiskey i przez ułamek sekundy patrzę, jak ciemnobrązowa ciecz plami parkiet, docierając do szarego dywanu leżącego przy łóżku.
Mam to w dupie.
Może trochę żal mi alkoholu za kilkaset dolców.
Wychodzę po cichu, choć serce wali mi tak głośno, aż obawiam się, że słychać je w całym mieście. Delikatnie zamykam za sobą drzwi i kieruję się do salonu, a stamtąd przechodzę na balkon. Opadam ciężko na głęboki fotel stojący w kącie – jest wielki, stary i… jest jedynym meblem na tej wielkiej przestrzeni kilkunastometrowego balkonu z widokiem na miasto pogrążone w nocnym mroku.
Chwytam czarny notatnik leżący na parapecie i kartkuję go, by znaleźć trochę wolnego miejsca. Prawie cały jest zapisany luźnymi myślami, jakimiś urywkami moich refleksji. Większości z nich nawet nie pamiętam. Nie wiem, kiedy je zapisywałem i o co mi wówczas chodziło.
Krzywię się, i nachodzi mnie, że ta mina chyba staje się jakąś stałą w moim arsenale grymasów. Kiedyś taki nie byłem. Kiedyś śmiałem się najgłośniej i najczęściej z całej naszej paczki.
O tym nie zamierzam jednak myśleć.
Serce wypełnia mi muzyka. Słowa dźwięczą w uszach i znów czuję, że mogę tworzyć. Wiem, że to się rozpadnie, gdy tylko spróbuję ubrać te szumy w konkretne wyrazy, zdania. Tak jest od miesięcy. Od miesięcy nie stworzyłem nowego utworu, na który czekał mój producent, Hawk.
Finałowy kawałek na naszą płytę, którą mamy ogłosić podczas trasy.
Wciąż nie wierzę, że to wszystko się dzieje.
Mruczę pod nosem i uderzam w struny. Owiewa mnie chłodny wiatr, ale moje ciało jest tak rozgrzane, że prawie tego nie zauważam.
Chcę tworzyć. Muszę…
Jezu, oddałbym wszystko, żeby uwolnić z siebie te słowa.
W końcu melodia układa się w coś konkretnego… przebrzmiewa wśród ciszy, w której słychać jedynie szum pojazdów w oddali.
Tracę poczucie czasu. Tworzę muzykę i tylko to się dla mnie liczy. Udaje mi się. Czuję to. Czuję melodię, a ta wypływa z mojego serca i już znam ją na pamięć. Trącam struny i zamykam oczy.
Jest.
Jest cała. Idealna.
Trochę nostalgiczna, wolna, ale moja. Prawdziwie moja.
Pod powiekami widzę czyjeś błękitne oczy. Patrzą na mnie, a iskierki w nich powodują, że serce znów zaczyna mi bić mocniej.
Zaczynam śpiewać.
Like once upon a time
On me you locked your eyes
and that spark which I saw
then I knew – I was gone
I gave you all my soul
keep it, please, forevermore
Take me out of your friendzone
I don’t wanna be the flaw
Odrywam się nagle od strun, na co protestują skrzekliwym dźwiękiem. Rozwieram powieki i mrugam, jakbym dopiero co budził się z głębokiego snu. I tak właśnie się czuję, bo wiem, że to, co zaśpiewałem… jest dobre.
Sięgam po notatnik i w szale zapisuję słowa, nie bacząc na to, że stalówką przebijam kartkę, a tuszem plamię sobie dłonie.
Piszę.
Piszę po raz pierwszy od miesięcy i nie mogę przestać.
Słowa układają się w mojej głowie, napierają na mnie, krzyczą, by je uwolnić.
Jakiś czas później jestem wykończony, ale mam to. Mam nową piosenkę na płytę. Mam finałowy kawałek.
I kiedy myślę o tych niebieskich oczach, które były przy mnie, kiedy ją tworzyłem, wiem, że mam przejebane.
Z tą myślą przenoszę się na kanapę i zasypiam, wdychając zapach Faith, który osadził się już chyba w każdym zakamarku tego przeklętego apartamentu.