Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy przeszłość nie daje o sobie zapomnieć, teraźniejszość staje się więzieniem…
Filip Graff do niedawna cieszył się opinią niezawodnego fotografa. Wszystko jednak zmieniło się, kiedy stracił miłość swojego życia. Teraz każdy nowy dzień jest dla niego wyzwaniem. Wyzwaniem, które zaczyna go przerastać.
Jedna obietnica złożona przyjacielowi może odmienić jego los. Filip niechętnie rusza do schroniska, by po raz pierwszy od tragicznych wydarzeń chwycić za aparat i zrobić zdjęcia podopiecznym. Tam poznaje Ninę – młodą dziewczynę o różowych włosach, która wydaje się mu zbyt radosna. Okazuje się jednak, że oboje muszą zmierzyć się ze swoją przeszłością.
Być może razem uda się im przezwyciężyć mrok, bo przecież… najlepsze wciąż musi przyjść, prawda?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktor prowadzący:
Angela Węcka
Redakcja i korekta:
Kinga Rutkowska
Skład DTP:
Kinga Rutkowska
Wersja elektroniczna:
Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Projekt okładki:
Justyna Sieprawska
Fotografia autorki:
Magdalena Cichosz
Copyright © Wydawnictwo Szpony
Wydanie I
Kłobuczyno 2023
ISBN 978-83-969597-1-3
Chociaż fotografie nie mogą kłamać,
kłamcy mogą fotografować.
Lewis Hine
Ta książka nie powstałaby gdyby nie muzyka. Dźwięki towarzyszyły mi podczas każdej chwili, jaką spędzałam na tworzeniu historii pewnego fotografa.
Proszę, poświęćcie czas, by wsłuchać się w utwory, które tutaj wymieniłam. Jeśli jesteście tak samo leniwi jak ja, przygotowałam dla Was playlistę na Spotify. Myślę, że znajdziecie mnie tam bardzo łatwo. Szukajcie pod hasłem „Photograph”.
A teraz zapraszam Was do świata pełnego mroku.
Poznajcie Filipa.
M.
Julio, skarbie…
Przepraszam. Wiem, jak banalnie i małostkowo to brzmi, jednak żadne inne słowo nie przychodzi mi do głowy.
Wiem, że mi nie wybaczysz. Nawet tego nie oczekuję. Takich krzywd po prostu się nie zapomina. Nawet gdybyś mogła. Mogę jedynie obiecać, że sam sobie nie przebaczę nigdy.
Piszę ten list z jeszcze jednego powodu. Chcę się pożegnać. Ktoś mądry powiedział mi, że to dobry sposób, że da mi ukojenie, pozwoli ruszyć dalej. Obawiam się, że nie miał pojęcia, o czym mówi. Nie można ruszyć dalej, kiedy droga dobiegła końca. Nie można żyć, jeśli się umarło. Nie można odnaleźć się w świecie, który przestał istnieć.
Może jednak właśnie na to sobie zasłużyłem? Będę żył, istniał, oddychał. Kara bez odkupienia win.
Pamiętasz ten dzień, kiedy się poznaliśmy? Nie chciałaś podać mi swojego imienia. Zacząłem zgadywać. Rzuciłem pierwsze, jakie wpadły mi do głowy. Ostatnim była „Julia”. Zaśmiałem się. Powiedziałem, że tak piękna kobieta nie może mieć tak banalnego imienia. Wówczas po raz pierwszy uśmiechnęłaś się do mnie, a ja przepadłem.
Kocham Cię.
Nie umiem przestać.
F.
Ta książka porusza tematy dotyczące utraty bliskiej osoby, śmierci, prób samobójczych, molestowania seksualnego i przemocy.
Pamiętaj, że nie jesteś sam. Nie jesteś sama.
Nie bój się poprosić o pomoc.
Centrum Wsparcia dla Osób Dorosłych w Kryzysie Psychicznym
800 70 2222
I know the feeling
Of finding yourself stuck out on the ledge.
And there ain’t no healing
From cuttin’ yourself with the jagged edge.
Nickelback, Lullaby
Piszczenie budzika zmusiło mnie do rozwarcia powiek. Dwieście sześćdziesiąty piąty raz rozpoczynałem dzień od tej samej myśli – to moja kara. Wyciągnąłem rękę po telefon leżący na szafce obok łóżka. Zegarek wskazywał ósmą zero jeden. Wyłączyłem irytujący dźwięk i przymknąłem oczy. Szybko jednak zerwałem się, bo wiedziałem, jak bardzo kuszące byłoby zostać w pościeli cały dzień. Ale nie mogłem.
Żyć. Istnieć. Oddychać.
Westchnąłem i skierowałem się do łazienki. Ogarnięcie się zajęło mi mniej niż pięć minut. Zbiegłem po schodach i znalazłem się w salonie połączonym z przestronną kuchnią. To miejsce również stało się elementem mojej kary. Szybkie śniadanie, kubek gorącej kawy i byłem gotowy do wyjścia. Zgarnąłem z fotela moją torbę, zamknąłem drzwi domu i przemierzyłem krótki chodnik, by po chwili wsiąść do wysłużonego forda.
Krytycznie spojrzałem na sfatygowaną karoserię i jeszcze paskudniejsze wnętrze. Było mnie stać na lepsze auto. Jednak nie mogłem go kupić. Kolejny punkt z listy kar. Zresztą, nawet nie chciałem. Po co? Nie zabiorę samochodu do grobu, a tam prędzej czy później miałem wylądować.
Każdy kiedyś umrze…
Głos w mojej głowie przypominał mi Jej słowa w najmniej odpowiednich momentach. Tym razem usłyszałem go, kiedy stałem na światłach. Dopiero trąbienie z tyłu przywróciło mnie do rzeczywistości. Wróciłem tutaj niechętnie. Wrzuciłem jedynkę, zwolniłem sprzęgło i przypomniałem sobie, że powinienem oddychać.
Kilka chwil później zatrzymałem się pod siłownią Janka – mojego najlepszego (i jedynego) przyjaciela. Od zawsze uwielbiałem wysiłek fizyczny. Ostatnimi czasy okazało się, że dzięki morderczym ćwiczeniom mogę w miarę normalnie funkcjonować. O ile w ogóle w moim przypadku można mówić o jakiejkolwiek normalności.
– Cześć, stary – przywitałem się, kiedy wszedłem już do środka.
Janek. Kurwa, ależ to imię do niego pasowało. Mój kumpel przypominał niedźwiedzia. Wysoki, szeroki, owłosiony. Ludzie schodzili mu z drogi na ulicy, a laski brały za półgłówka. Oczywiście, były to tylko pozory. Janek miał na swoim koncie doktorat z nauk humanistycznych, był pacyfistą i uwielbiał zwierzęta. A ja uwielbiałem jego. Gdyby nie on… O tym nie powinienem jednak myśleć.
– Robimy dziś sparing? – zapytał mnie w odpowiedzi. Nigdy nie lubił marnować słów. Jedyny temat, nad którym mógł rozprawiać godzinami, to literatura.
– Nie dziś – odparłem.
Czasami zamiast treningu napieprzaliśmy się w klatce. Janek parał się w swoim życiu wieloma zawodami. Jednym z nich były walki MMA. Tak, wiem, co możecie sobie o nim pomyśleć. Pacyfista w klatce. Cóż… Nie wszystko w naszym życiu jest tylko białe i czarne. Ale to przecież wiedzą wszyscy.
Skierowałem się do szatni, przebrałem, wcisnąłem w uszy słuchawki i włączyłem playlistę na Spotify. Dla większości osób na tym globie wszystkie te czynności były normalnym ciągiem zdarzeń. Niczym nadzwyczajnym. Ja przy każdej musiałem walczyć z głosem w mojej głowie, który krzyczał, że na to nie zasługuję. Przyzwyczaiłem się jednak do niego. Był mi najwierniejszym kompanem.
Kiedy w uszach usłyszałem pierwsze dźwięki Disturbed, zacząłem biec po bieżni. Zatraciłem się w muzyce. Ona w połączeniu z wysiłkiem dawała mi chwilowe wytchnienie. Wyłączyłem myślenie.
Dwie godziny później próbowałem opuścić siłownie tak, by nikt mnie nie zaczepił. Niestety, nie było mi to dane. Przy recepcji czekał Janek i spoglądał na mnie spod byka. Chociaż, jeśli mam być szczery, Jaś zawsze i na wszystkich tak patrzył.
– Co tam? – zapytałem, by przyspieszyć nieuniknione.
– Pojedziesz do schroniska – powiedział. Nie zapytał, tylko oznajmił. Kochałem tego gościa, ale czasami miałem ochotę dać mu w ryj.
– Nie wydaje mi się – rzuciłem i próbowałem go minąć, jednak położył na moim barku swoją wielką łapę, żeby mnie zatrzymać. – Kurwa… – warknąłem.
Janek truł mi o tym schronisku od tygodni. Nie chciałem się zgodzić. Nawet nie wchodziłem z nim w dyskusje na ten temat. Po prostu nie. Przecież nie chodziło o to, że mam coś przeciwko psom czy innym czworonogom. Kiedyś nawet chciałem mieć psa, ale o tym nie będę myślał, bo zwariuję do reszty. Po prostu rozumiałem, o co mu chodzi. Chciał udowodnić mi, że jestem zdolny do czynienia dobra. Tak, właśnie tak argumentował ten poroniony pomysł. A ja nie jestem, kurwa, zdolny do niczego.
– Czekają na ciebie. – Janek odezwał się twardym głosem. – Pojedziesz albo cię tam zawiozę – dodał jeszcze.
– Kurwa… – warknąłem ponownie.
Wiedziałem, że nie odpuści. Był jeszcze bardziej uparty niż ja, choć zdecydowanie rzadziej próbował postawić na swoim. Kiedy jednak to robił, nikt nie miał z nim szans.
Nie odpowiedział. Poklepał mnie po głowie jak posłusznego psiaka i zniknął na zapleczu. Jedynie fakt, że zawdzięczałem temu skurczybykowi życie, powstrzymał mnie od pierdolnięcia drzwiami. Wyleciałem na zewnątrz, wsiadłem do forda i uderzyłem ze złością w kierownicę.
Dobra. Pojadę tam. Ale będzie to pierwszy i ostatni raz, kiedy pozwalam Jankowi powalczyć o moje człowieczeństwo.
Wchodzę do sali lekko spóźniony. Wczorajsza impreza dała mi nieźle popalić, więc obudziłem się dzisiaj z potwornym kacem. A potem nie mogłem znaleźć mojego aparatu. Kurwa, wiedziałem, że to wyjście było błędem. Jak jednak mogłem odmówić Jankowi? Nie mogłem. Nie, kiedy wygrał swoją pierwszą walkę.
– Pan Graff… Cóż za zaszczyt mnie spotkał – mówi profesorek, który niemiłosiernie mnie wkurwia.
Wszystko rozumiem. Można być miłośnikiem analogów. Można nawet być mistrzem klasycznej fotografii. Ale jebać studentów za samo posiadanie cyfrówki? Chore. No dobra, przyznam, że trochę zasłużyłem. W końcu jako jedyny z roku wykłócałem się z Dąbrowskim na temat wyższości fotografii cyfrowej nad analogową. Byłem pewien, że mnie znienawidził. Byłem też pewien, że będę miał problem z zaliczeniem jego zajęć.
– Proszę wybaczyć spóźnienie – mruczę.
Czuję na sobie spojrzenia kilkunastu osób. Słyszę nawet jakieś ciche parsknięcie. Od jakiegoś czasu studenci chodzą na zajęcia Dąbrowskiego jedynie po to, by posłuchać naszych kłótni. No cóż.
– Zajmij miejsce – odpowiada profesor, ignorując moje przeprosiny. – Z tyłu – dodaje.
Zaciskam zęby, ale posłusznie idę na tył. Oznacza to jedno – jako ostatni będę mógł zrobić zdjęcia modelce. Czyli się naczekam i przy okazji nawkurwiam.
– Dzisiaj ćwiczymy akty – słyszę Dąbrowskiego, któremu odpowiada kilka podekscytowanych głosów. – Spokojnie, chłopcy – śmieje się – oczekuję od was profesjonalizmu.
Kilka osób chrząka nerwowo. Nikt nie chce podpaść temu konkretnemu profesorowi. No, może oprócz mnie. Czekam, aż pojawi się modelka, i słucham pierdolenia wykładowcy. Mówi o ustawieniu światła, długości ekspozycji i innych kwestiach, które są przecież podstawą na tym kierunku. Dąbrowski myśli jednak, że jeśli będzie nas jebał na każdym kroku, udowodni nam, jak słabi jesteśmy. Dupek.
Nagle drzwi otwierają się, a w progu widzę Ją. Omiatam spojrzeniem Jej sylwetkę. Jest… piękna. Nie, to za mało, jest zjawiskowa. Burza rudych loków podskakuje z każdym Jej krokiem, a roześmiane oczy wyłapują mnie z tłumu, jakby przyciągnięte siłą mojego spojrzenia. Puszcza mi oczko, a ja odwracam wzrok. Kręcę się na krześle i chrząkam nerwowo. Nie mam odwagi, by podnieść głowę.
– Cholera, ale laska… – Słyszę mojego kumpla Radka, który siedzi obok.
Zaciskam zęby. To irracjonalne, ale nie chcę, by tak o Niej myślał. Czuję… zazdrość, choć ta dziewczyna jest mi zupełnie obca. Podnoszę wzrok i znów spotykam się z Jej zielonym spojrzeniem. Znów patrzy tylko na mnie. Rzuca mi wyzwanie. Spoglądam na nią, kiedy bez skrępowania ściąga przez głowę białą koszulkę. Pod nią nie ma nic. Mam wrażenie, że zaraz pęknie mi szczęka, tak mocno ją zaciskam. Widzę, jak Ona śmieje się pod nosem. Wszyscy w sali mierzą Ją spojrzeniami. Panuje cisza. Każdy jest przytłoczony Jej beztroską, radością i brakiem skrępowania.
Dąbrowski w końcu przytomnieje. Mówi, że nie musi się bardziej rozbierać. Sadza Ją na krzesełku, po czym podaje biały materiał, którym ma osłonić biodra skryte jedynie cienkim materiałem krótkich spodenek. Za Nią wisi białe płótno, które pięknie kontrastuje z Jej ognistymi włosami.
Jest tak cholernie piękna.
Sekundy i minuty mijają mi jak w transie. Nie potrafię odwrócić od Niej spojrzenia. Jestem zaczarowany. Czuję się jak na haju. Kiedy w końcu nadchodzi moja kolej, słońce jest już nisko i zagląda do sali przez odsłonięte okna. Dąbrowski je zasłania, ale proszę go, by tego nie robił. Podchodzę bliżej. Ustawiam aparat. Robię serię zdjęć. Uśmiecham się pod nosem.
Choć przez kilka godzin patrzyła przed siebie, pokazując wszystkim swoją siłę, teraz jej oczy są spuszczone. Lekko zaróżowione policzki podkreślają kolor ust. Uśmiecha się lekko. W blasku słońca wyraźnie widzę Jej piegi.
Jest cudowna.
Szybko kończę. Wystarczyło mi pięć minut, by uchwycić Jej piękno. To najlepsze zdjęcia, jakie dotąd zrobiłem.
– Nigdy więcej nie będziesz pozować nago przed innymi mężczyznami – mówię do niej, kiedy razem opuszczamy salę.
Śmieje się. A ja wiem, że przepadłem.
– Jak masz na imię? – pytam.
– Zgadnij.
It’s too bad, it’s too bad,
Too late, so wrong, so long.
It’s too bad, we had no time to rewind.
Nickleback, Too bad
Kiedy zatrzymałem się pod schroniskiem, nawet przez zamknięte drzwi docierał do mnie odgłos ujadania. Kurwa, ile tutaj mają psów? Srylion? Wysiadłem z auta. Czułem krążący w żyłach wkurw. To będzie zajebiście dobry dzień. Jasiek słono mi za to zapłaci.
Wyjąłem z bagażnika torbę i narzuciłem ją sobie na ramię. Im szybciej będę miał to za sobą, tym lepiej dla mnie i całego świata, którego nie rozwalę ze złości. Szybkim krokiem skierowałem się do budynku z napisem „Administracja” nad drzwiami. Zapukałem. Nic. Zero odpowiedzi.
– Kurwa… – wymamrotałem pod nosem i nacisnąłem klamkę.
Zamknięte. No jasne, że zamknięte. Przetarłem twarz i zerknąłem na zegarek. Dochodziła dwunasta. Powoli zaczynałem czuć głód. Czy Janek nie mówił, że ktoś ma tutaj na mnie czekać? Miałem nadzieję, że to będzie szybka akcja. A teraz zostałem zmuszony do spaceru między klatkami rozszalałych zwierzaków w poszukiwaniu jakiegokolwiek człowieka. Swoją drogą, nikt tutaj nie obawia się kradzieży albo włamania? Ktoś powinien pilnować tego grajdołka, do cholery!
Dobra. Nakręcałem się. Tak, możecie mnie skazać. Moja reakcja była niewspółmierna do wydarzeń, jednak nic nie mogłem na to poradzić. Po prostu nie chciałem tutaj być. Nie chciałem, by Janek angażował mnie w jakiekolwiek akcje. Nie chciałem być człowiekiem.
Żyć. Istnieć. Oddychać.
I każdego dnia odbierać swoją karę. Nic więcej.
Podszedłem do okna w tym samym budynku i zajrzałem do środka. Wewnątrz panował niezły bałagan. W centrum pomieszczenia stało biurko przykryte chyba tuzinem różnych teczek i jeszcze większą ilością luźnych kartek. Obok nich stał kubek pełen kawy albo herbaty, więc mogłem mieć nadzieję na to, że ktoś się tutaj zjawi.
Nagle szczekanie wokół mnie zrobiło się głośniejsze. Zwierzaki w klatkach za moimi plecami wariowały, a ja nie miałem pojęcia, co mogło być tego przyczyną. Poczułem jednak na plecach zimny dreszcz.
– Hazar! Stój! – Usłyszałem za sobą.
Odwróciłem się. Kurwa. Wprost na mnie leciało bydle wielkości konia, a wokół jego łap fruwała smycz. Nie zdążyłem zareagować, jedynie odruchowo osłoniłem ramieniem torbę z aparatem. W następnej sekundzie pies popchnął mnie na ścianę, opierając łapy na moich barkach. Jego pysk znajdował się kilka centymetrów od mojej twarzy, a ja jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w brązowe ślepia, które czujnie mnie obserwowały. Przez głowę przemknęła mi jedynie myśl, że to niemożliwe. Kurwa, miałem ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Nie ma na świecie tak wielkich psów!
– Hazar! – Usłyszałem ponownie. Zerknąłem nad głową bydlaka, który nadal przyciskał mnie do ściany, ale mignęło mi jedynie coś różowego. Pies zasłaniał mi swoim wielkim łbem cały świat.
– Hazar! No proszę cię, złaź. – Ktoś próbował odciągnąć zwierzaka, jednak z marnym skutkiem. Futrzak ani drgnął.
Kurwa.
– Siad – mruknąłem bez większej nadziei na to, że to bydlę mnie posłucha.
O dziwo to zrobił. Liznął mnie po brodzie, którą powinienem zgolić już jakiś czas temu, i przycupnął na swoim wielkim zadku. Dalej wpatrywał się we mnie z wesołą miną, jakby wcale nie chciał mnie zeżreć jeszcze chwilę temu.
Odwróciłem wzrok od psa i aż uniosłem brwi ze zdziwienia. Tuż obok niego stał skrzat. Ja pieprzę, serio, prawdziwy skrzat. Mała dziewczyna o różowych włosach do ramion wpatrywała się we mnie z przerażeniem i zaciekawieniem jednocześnie. Parsknąłem śmiechem, kiedy zrozumiałem, że ów „Hazar” sięga jej do piersi. Dźwięk mojego własnego śmiechu wprawił mnie w osłupienie. Chrząknąłem nerwowo i odwróciłem wzrok.
– Co cię tak bawi? – zapytała niskim i zachrypniętym głosem, który nijak nie pasował mi do wyglądu leśnej wróżki.
– Ty, skrzacie – odparłem, a przy tym spojrzałem na nią ponownie.
Wciągnęła powietrze zaskoczona moją odpowiedzią. Na jej policzkach pojawiły się ogniste rumieńce. W życiu nie widziałem czegoś, przepraszam – kogoś, takiego. Wpatrywałem się w nią jak zauroczony, zastanawiając się, czy istnieje naprawdę.
– Hazar mógł zrobić ci krzywdę! – fuknęła oburzona.
– Poradziłbym sobie – odparłem.
Mruknęła coś pod nosem i chwyciła smycz leżącą na ziemi. Nie powiem, miałem niezły ubaw, obserwując, jak próbuje zmusić psa, by poszedł za nią. A bydlak ani drgnął i nadal bacznie mnie obserwował.
Podszedłem do niej i wyciągnąłem jej smycz z dłoni.
– Hej! – krzyknęła, ale olałem to, cmoknąłem na psa i ruszyłem przed siebie.
Hazar, czy jak tam to bydle się nazywało, ruszył od razu. Chyba mnie polubił, bo wesoło merdał ogonem.
– Niesamowite… – Usłyszałem obok siebie. Zerknąłem w bok i zauważyłem biegnącego skrzata. Znów parsknąłem śmiechem, kiedy zrozumiałem, że krótkie nóżki dziewczyny ledwie pozwalają jej za mną nadążyć.
– Że taki skrzat chciał utrzymać to bydle? Ta, doprawdy niesamowite – mruknąłem pod nosem.
– Nie, geniuszu – odparła, zaśmiawszy się. Ups, nie chciałem być zabawny. Mówiłem serio.
– Więc co? – Rozmowa z nią sprawiała mi dziwną przyjemność. Uczucie niemal już przeze mnie zapomniane.
– Hazar. Próbowałam go wyprowadzić na wybieg. Ten pies sporo przeszedł. Od miesięcy przyzwyczajamy go do smyczy. W dodatku zawsze agresywnie reagował na mężczyzn. A ciebie od razu polubił.
– Swój swojego pozna… – mruknąłem pod nosem.
– Co? – zapytała.
Zapatrzyłem się w jej oczy. Jedno było piwne, a drugie w połowie niebieskie. Co, do chu…, pomyślałem i jednocześnie potknąłem się o jakiś wystający kamień. Na szczęście nie poleciałem na pysk. Udało mi się utrzymać równowagę, ale i tak stałem się obiektem kpin dziewczyny obok. Nawet Hazarowi spodobała się ta nowa zabawa, bo szczeknął radośnie.
– Ta, wiem. To się nazywa heterochromia. – Wskazała na swoje oczy.
– Gdzie go zaprowadzić? – zapytałem i odwróciłem wzrok. Nie chciałem jej poznawać.
Wyrzuty sumienia wypełniły całe moje ciało, napierały na skórę, rozrywały żyły. Ten mały skrzat spowodował, że dwa razy wybuchnąłem śmiechem. Nie zasługiwałem na to. Musiałem się wycofywać. Tu i teraz. Koniec z pogaduszkami. Zrobię zdjęcia, a potem spadam.
– Tamten boks. – Pokazała na kojec kilka metrów dalej.
Skierowałem się we wskazane miejsce i wprowadziłem psa do środka. Odpiąłem mu smycz i kucnąłem obok, równając się z nim wzrokiem. Patrzył na mnie oczami kogoś, kto w życiu niejedno już widział. Miałem wrażenie, że rozumie mnie lepiej niż reszta świata. Podrapałem go za uchem, a on szturchnął mój policzek mokrym nosem.
– Polubił cię. – Usłyszałem za plecami.
– Mhm. – To była moja jedyna odpowiedź.
Wstałem i kazałem psu zostać. Po chwili zamykałem już furtkę. Hazar nadal siedział w miejscu i wpatrywał się we mnie z oczekiwaniem.
– Dobry pies – powiedziałem, na co szczeknął i pomachał ogonem, uderzając nim o ziemię z głuchym łoskotem.
Spojrzałem na wróżkę, która wpatrywała się we mnie ze zmarszczonymi brwiami.
– Jestem Nina – powiedziała, wyciągając do mnie swoją malutką dłoń.
Uścisnąłem ją i poczułem dziwne mrowienie. Jej skóra była prawie przerażająco blada, a dłoń w mojej łapie wyglądała jak ręka lalki. Puściłem ją szybko i mruknąłem:
– Filip. Filip Graff. Mój kumpel kontaktował się z wami w sprawie zdjęć. Janek Maciejewski – tłumaczyłem się. Krępowało mnie to jej wszystkowiedzące spojrzenie. Jakby zaglądała mi do duszy.
– Tak, wszystko wiem. Chodź, zaprowadzę cię do biura. Szef pewnie za chwilę się tam pojawi i ustalicie szczegóły. W jakie dni możesz do nas wpaść? – zapytała i ruszyła w drogę powrotną. Za plecami usłyszałem jeszcze pożegnalne szczeknięcie Hazara, ale się nie odwróciłem. Nawet ja nie jestem takim skurwielem, żeby robić niewinnemu zwierzęciu nadzieję.
– Jak to dni? – zapytałem. Chyba czegoś nie zrozumiałem. Przecież chodziło o kilka zdjęć, prawda? Zrobię je od ręki i spadam.
– No tak. Czeka cię trochę pracy – zaśmiała się.
– Czekaj. Co tak właściwie ustaliliście z Jankiem?
– Nie wiesz? – rzuciła, spoglądając na mnie z ukosa, a jedna z jej ciemnych brwi podjechała do góry. Uśmiechnęła się też drwiąco, jakby rozmawiała z pięciolatkiem.
– Dlaczego odpowiadasz pytaniem na pytania? – warknąłem.
– Dlaczego jesteś taki wściekły? – kontynuowała tę dziecinadę.
Westchnąłem i odwróciłem wzrok. No pięknie. W dodatku przyjdzie mi użerać się z intelektualną gimnazjalistką. Ile ona w ogóle mogła mieć lat? Dwadzieścia? Spojrzałem na nią ponownie. Różowe włosy, blada cera, ani grama makijażu. Chociaż buzię miała piękną, to trzeba było jej przyznać. Drobna, chuda, mała, nijak nie przypominała mi dojrzałej kobiety. Ale mogły mnie zmylić jej ciuchy, to fakt. W końcu w podartych i luźnych dżinsach, wielkiej koszulce oraz związanej na biodrach flanelowej koszuli, która pewnie pasowałaby i mnie, wyglądała jak dziecko.
– To ile zdjęć konkretnie mam zrobić? – zapytałem ponownie, bo w głębi serca miałem ochotę uciec stąd z krzykiem.
– Zgodziłeś się na to i naprawdę nie wiesz, co masz robić?
– Jesteś irytująca – westchnąłem.
– A dziękuję. Polecam się na przyszłość. – Zaśmiała się i pomachała do kogoś przed nami.
Spojrzałem w tę samą stronę i zauważyłem mężczyznę stojącego obok wejścia do budynku administracji. W rękach trzymał kubek. Pewnie ten sam, który widziałem przez okno. Na pierwszy rzut oka przypominał mi Świętego Mikołaja. Wysoki, z wielkim brzuchem, krótką, siwą brodą oraz włosami w tym samym kolorze naprawdę wyglądał cholernie uroczo. Brakowało mu tylko renifera i wielkiego worka. Pięknie, skrzat i Mikołaj. Kurwa, gdyby nie był to środek lata, pomyślałbym, że przeniosłem się na Biegun Północny.
– Dzień dobry – powiedział do mnie, kiedy zatrzymaliśmy się przed nim. – Widzę, że Ninka już się panem zajęła – dodał i z uśmiechem wskazał na skrzata. Zignorowałem to tak jak i całą jej obecność.
– Bry – mruknąłem pod nosem. – Filip Graff – dodałem, wyciągając do niego rękę. Jak na Mikołaja miał całkiem silny uścisk. – Miałem zrobić tutaj jakieś zdjęcia – wyjaśniłem.
– Kajetan Zieliński – odpowiedział. Ulżyło mi. Gdyby miał na imię Mikołaj, jak nic parsknąłbym śmiechem po raz trzeci. A to byłby już rekord. – Tak, wszystko wiem. Jasiek mówił, że pan wpadnie.
– Proszę mówić mi „Filip” – rzuciłem. W moim fachu lepiej od razu pozbyć się konwenansów, które tylko utrudniały kontakt z klientem.
– Jasne. A mnie wołają tutaj „Kajtek” – odparł z uśmiechem.
Kajtek. No pewnie. Czemu nie. Gość był wyższy ode mnie. Jednak Kajtek. Absurdalność tej sytuacji zaczynała mnie przerażać.
– To kiedy moglibyśmy zaczynać? W jakie dni jesteś wolny? – zapytał mnie, a ja ponownie odnotowałem użycie liczby mnogiej przez kolejną już osobę.
– Dzisiaj? – odpowiedziałem pytaniem, rozbawiając tym samym Ninę. Spojrzałem na nią z ukosa i skrzywiłem się lekko, kiedy zobaczyłem jej roześmianą buzię. Kurwa, ten dzieciak był tak przerażająco beztroski, że aż mnie to drażniło.
– No… dzisiaj to pewnie nie zdążysz. Za chwilę wolontariusze kończą wyprowadzanie psów na spacerniak. A trochę tych psiaków tu mamy.
Cholera, zaczynałem się denerwować. Nie, żebym od początku był jakiś wyjątkowo spokojny, ale to już była lekka przesada. Chciałem dowiedzieć się w końcu, czego ode mnie potrzebowali. Bo nie wierzyłem jakoś w to, że uda mi się z tego wymiksować. Janek by mi tego nie wybaczył, a aktualnie był jedyną osobą, na której jeszcze mi zależało.
– Czego konkretnie oczekujecie? – zapytałem w końcu, a skrzat znów się zaśmiał. Zgromiłem ją wzrokiem, przez co parsknęła jeszcze głośniej i odwróciła wzrok.
– Co cię tak bawi? – zapytałem w końcu. Kajtek przyglądał się nam ze zmarszczonymi brwiami. Chyba sam nie widział w tej sytuacji niczego śmiesznego.
– Ty, duży, zły wilku – odparła i pokazała mi język.
Pokazała. Mi. Język.
– Nie wiem, o co tu chodzi i chyba nie chcę wiedzieć – rzucił cicho szef tego przybytku, zwracając na siebie moją uwagę. – Więc może do brzegu… Mamy tutaj sto pięćdziesiąt dziewięć psów, dziewiętnaście kotów i jedną kozę – wymienił. – Nie mam pojęcia, ile czasu zajmie ci sfotografowanie ich wszystkich. Wiem też, że robisz to za darmo, więc nie mam prawa niczego oczekiwać. Im szybciej jednak, tym lepiej, sam rozumiesz – mówił dalej, ale ja wciąż skupiałem się jedynie na tej liczbie. Że co, do cholery?!
– Czyli mam zrobić zdjęcia im wszystkim? – przerwałem mu.
– Yyy… No tak… Tak mówił Jasiek. Załatwił nam kogoś do stworzenia strony internetowej. Potrzebujemy tylko zdjęć, by ruszyć z akcją adopcyjną. Myślałem, że o tym wiesz… – Kajtek spojrzał na mnie zmieszany, skrzat przygryzał wargi, próbując opanować śmiech, a psy szczekały.
– Kurwa… – mruknąłem pod nosem i przetarłem twarz.
Spojrzałem w niebo. Boże, pomyślałem, jeśli istniejesz, to musisz mieć teraz cholerny ubaw.
Obiecałam sobie, że nie pozwolę, by temu psiakowi stała się krzywda. Jeśli nie ja, nikt mu nie pomoże. Byłam jego ostatnią nadzieją, więc odsuwałam lęk na bok i po prostu każdego dnia starałam się zdobyć jego zaufanie.
Wiedziałam, że jeśli mi się nie uda… Nie, o tym nie chciałam nawet myśleć.
Podeszłam do kojca i jak co dzień od paru tygodni usiadłam na ziemi. Po chwili z budy wychylił się czarny łeb. Najpierw usłyszałam warknięcie, ale kiedy odezwałam się delikatnie, od razu ucichło.
– Hazar, chodź tu, piesku – szeptałam, aż w końcu pies wyszedł z budy i przeciągnął się tuż przed nią.
Przez parę sekund po prostu na mnie patrzył, aż w końcu ruszył przed siebie ze zwieszonym łbem. To, że udało mi się go nakłonić do opuszczenia schronienia, uznawałam za ogromny sukces.
Na samo wspomnienie ostatniej próby Patryka aż się wzdrygam. Chryste, ten chłopak naoglądał się zbyt wielu wątpliwej jakości programów o poskramiaczach psów i uznał, że uda mu się okiełznać Hazara. Wszedł do kojca i, oczywiście, skończyło się to pogryzieniem.
Czasami, ale tylko czasami, czerpałam z tego satysfakcję. Czasami myślałam o tym, że Patrykowi się po prostu należało.
Zaraz jednak beształam się w myślach, bo przecież nie byłam taką osobą.
– No, piesku – szepnęłam, kiedy Hazar usiadł z cichym pomrukiem tuż przede mną.
Wsunęłam dłoń między kratami i pozwoliłam mu, żeby mnie powąchał. Dostrzegłam delikatny ruch jego ogona, jakby się ucieszył, choć jednocześnie sprawiał wrażenie, że wcale nie chce mi tego pokazać.
W końcu westchnęłam i powoli wsunęłam przez kraty drugą dłoń z obrożą. Udało mi się jakoś ją założyć.
No dobra, najtrudniejsze miałam za sobą. Tak wówczas myślałam i nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo byłam naiwna.
Wstałam i powolutku otworzyłam furtkę, przeciskając się tak, by nie dać mu możliwości ucieczki. Gdy znalazłam się już w środku, moje serce zaczęło walić jak oszalałe. Cholera, zrozumiałam, że ten pies sięgał mi łbem do piersi. Dopiero teraz w pełni zdałam sobie sprawę z tego, że mógłby mi zrobić krzywdę.
– Dobry piesek. – Starałam się, by mój głos pozostał spokojny.
Hazar obserwował mnie uważnie, ale leniwie. Nic nie wskazywało na to, by chciał mnie, nie wiem, na przykład zjeść.
Podeszłam bliżej i schyliłam się odrobinę, by przypiąć do obroży smycz.
– Dobra… – mruknęłam chyba bardziej sama do siebie niż do psa. Co było w sumie logiczne, w końcu Hazar nie miał zamiaru mi odpowiedzieć.
Chociaż… jego pełna zdegustowania mina mówiła mi całkiem sporo.
Otworzyłam furtkę i powoli wyszłam na zewnątrz. A Hazar jak siedział, tak siedział.
– No, chodź, piesku.
Westchnął. Cholera, on naprawdę westchnął w jakiś psi sposób, ale w końcu ruszył zadek i wstał.
Powoli, bardzo powoli, wyszliśmy na zewnątrz.
Hazar wydawał się kompletnie niezainteresowany spacerem, ale i tak odtańczyłam w głowie taniec zwycięstwa, bo po raz pierwszy w ogóle udało mi się wyprowadzić go z kojca bez przymusu i żadnej dramy.
I wtedy zaczęły się kłopoty.
Nagle ciszę przedarł dźwięk odpalanego gdzieś w pobliżu auta. Drgnęłam wystraszona, a Hazarowi to wystarczyło, by spanikować. Pisnął przeraźliwie i szarpnął się mocno.
Nie miałam szans, by go utrzymać. Ważył więcej niż ja.
Poleciałam na kolana i byłam jedynie w stanie patrzeć, jak pies leci w panice przed siebie.
– Hazar!
Chryste. Musiałam go złapać. Co, jeśli komuś…
Nie! Nie czas na gdybanie.
Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam za nim.
Kojec Hazara znajdował się na samym początku schroniska, bo tutaj najwięcej klatek stało pustych. Ten wielki pies nie za dobrze znosił towarzystwo… w zasadzie kogokolwiek.
Wiedziałam więc, że biegnąc przed siebie, dotrze do wejścia i budynku administracji. Miałam tylko nadzieję, że Kajtka tam nie ma, bo jeżeli zobaczy, do czego doprowadziłam, chyba mnie udusi.
– Hazar! Stój! – krzyknęłam ponownie, pokonując ostatni wiraż między kojcami, za którym zniknął mi pies.
I wtedy go zobaczyłam.
Tuż przy biurze stał wysoki facet, a Hazar leciał prosto na niego.
Serce zatrzymało mi się na ułamek sekundy, kiedy pies skoczył i przygwoździł tego faceta do ściany swoimi wielkimi łapami.
Dobiegłam do nich w ułamku sekundy. Złapałam smycz i próbowałam odciągnąć Hazara, ale to było na nic. Nie miałam z nim szans.
– Hazar! No proszę cię, złaź – spróbowałam jeszcze raz.
– Siad. – Usłyszałam nagle potwornie niski, gardłowy i zachrypnięty głos. Brzmiał tak, jakby jego właściciel nie odzywał się do nikogo od miesięcy.
Jak zaczarowana obserwowałam psa, który się podporządkował. Szybko jednak cała moja uwaga skupiła się na mężczyźnie przyglądającym się mi z zaciekawieniem i… rozdrażnieniem? Nie byłam pewna.
Wysoki, postawny, szeroki w barkach – to zauważyłam najpierw. Potem skupiłam spojrzenie na jego twarzy pokrytej zaniedbanym, trochę zbyt długim zarostem, który jednak nie mógł zasłonić pełnych ust. Kiedy zerknęłam w oczy tego faceta, coś boleśnie ścisnęło mnie w piersi.
Były piękne. Ciemne, obody-firstzone gęstymi, czarnymi rzęsami, ale… smutne. Przysięgłabym, że nigdy nie widziałam w czyichś oczach takich pokładów smutku.
A w następnej chwili ten mężczyzna się zaśmiał, a ja wiedziałam, że nie było w tym żadnej wesołości.
– Co cię tak bawi? – zapytałam.
– Ty, skrzacie – odparł, a ja westchnęłam cicho, zaskoczona.
I pewnie bym się na niego obraziła. Pewnie prychnęłabym pod nosem i odpyskowała coś, co podważyłoby fakt, że jednak byłam już dorosła. Pewnie bym tak zrobiła, gdyby nie ten jego przeraźliwy smutek, którym emanował.
Coś jednak powiedzieć musiałam.
– Hazar mógł zrobić ci krzywdę! – sapnęłam.
– Poradziłbym sobie.
Przyjrzałam się mu dokładniej. W tamtej chwili byłam pewna co do jednego: nie ze wszystkim ten mężczyzna sobie radził. Coś sprawiło, że te piękne oczy posmutniały, a ja bardzo chciałam wiedzieć, co to było.
– Chcę ci zrobić zdjęcie – szepczę.
Opieramy się o maskę opla. Na parkingu nie ma już nikogo więcej. Ja. Ona. Światła latarni. Księżyc w pełni nad nami. Nie jestem romantykiem, nie powinno to na mnie działać. A jednak. Stoję tutaj i jak zaczarowany wpatruję się w jej cudowną twarz.
– To nie byłby pierwszy raz. – Śmieje się.
Ma rację. Kiedy pozowała na tamtych zajęciach, z każdą chwilą byłem bardziej zazdrosny. To głupie. Śmieszne. Idiotyczne. Od tamtej pory proszę ją o zdjęcia chyba codziennie.
– Chcę, żebyś zapozowała tylko dla mnie – mówię, podchodząc bliżej.
Przygryza usta. Prawie widzę myśli, jakie krążą Jej po głowie. Waha się. Kusi Ją wizja tego, co może się wydarzyć. Spotykamy się od pół roku. Nie wiem, czy minęło już wystarczająco czasu, by się zadeklarować. Nie chcę jej spłoszyć, ale jednego jestem pewien – tylko Ona. Nie liczy się nikt więcej.
Rozgląda się po pustym parkingu, jakby spodziewała się, że za chwilę ktoś wyskoczy z krzaków i przerwie naszą randkę.
– Nie tutaj – uspokajam Ją.
Uśmiecha się nieco bardziej pewnie. W końcu kiwa głową i wyciąga do mnie dłoń. Łapię ją bez zawahania. W mojej głowie pojawia się myśl: zawsze cię złapię. Potem niknie w natłoku innych. Wsiadamy do auta.
Wiem, że tej nocy wszystko się zmieni.
All I need is you.
Come please, I’m callin’
And, oh, I scream for you.
Hurry, I’m fallin’.
Nickleback, Savin’ Me
Od dwustu sześćdziesięciu pięciu dni czułem, że spadam. Chciałem już dotknąć ziemi. Zmierzyć się z nią, pozwolić, by mnie zmiażdżyła. Kiedyś byłem już blisko. Zawisłem kilka centymetrów nad nią, a przed upadkiem uchronił mnie Janek. Czasami miewamy takie sny, w których nagle spadamy. Wyobraźcie sobie czuć to samo na jawie. Czuć nieuniknioną katastrofę i nie wiedzieć, kiedy nastąpi. Tęskniłem więc za upadkiem. Miałem wrażenie, że był moim dobrym kompanem, przyjacielem, na powrót którego czekałem. Chciałem go poczuć, a jednocześnie nie miałem już odwagi, by to przyspieszyć.
Umówiłem się z Kajtkiem, że przyjadę jutro, by zacząć sesję. Nie mógłbym z tego zrezygnować, choć niczego bardziej nie pragnąłem. Jeśli zawiódłbym Janka, nie potrafiłbym spojrzeć w lustro, a już i tak unikałem widoku samego siebie. Mój przyjaciel był jedyną osobą na świecie, z której zdaniem się liczyłem.
– Synku! – Usłyszałem nagle nawoływanie mojej sąsiadki, które przypieczętowała kilkoma uderzeniami drobnej piąstki w szybę.
No tak, zapomniałem o Zosi. Z jej zdaniem również się liczyłem. Jej również na mnie zależało. Czułem to, choć nie rozumiałem. Mieszkała w domu obok, a nasze działki dzielił jedynie sfatygowany, drewniany płot. Kiedyś… Zresztą, nieważne.
Otworzyłem drzwi forda, czym zmusiłem ją, by się odsunęła. Spojrzała na mnie zatroskanymi oczami osoby, która doświadczyła w życiu już wszystkiego.
– Dzień dobry – powiedziałem grzecznie. – Coś się stało?
– Synku… – Zatroskanie w jej oczach pogłębiło się. – Siedzisz w aucie od pół godziny.
Zamknąłem drzwi i zastanowiłem się nad jej słowami. Czyżby? Nie byłem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiedziałem, czy minęła chwila, czy rok. Jednak najgorsze było to, że niewiele mnie to obchodziło.
– Zamyśliłem się – powiedziałem cicho.
Zosia złapała się pod boki, a na jej twarzy pojawiło się rozdrażnienie. Dobrze wiedziałem, co to oznacza. Będzie próbowała przekonywać mnie, że czas odpuścić, że czas iść dalej. A to było niemożliwe. Jak można ruszyć, skoro przede mną nie było żadnej drogi, jedynie wielka ściana.
– Chodź – powiedziała ostro. – Zrobiłam obiad – dodała, czym mnie zaskoczyła.
Posłusznie podążyłem za nią, bo nie chciałem się kłócić. Zresztą, tak naprawdę nie miałem ochoty wracać do domu. Kiedy przekraczałem jego próg, moje płuca zaciskały się boleśnie. Brakowało mi tchu. Serce zaczynało dudnić w piersi. Trzy słowa, jakie powtarzałem sobie w głowie, zmuszały mnie wtedy, by zrobić kolejny krok. I następny.
Żyć. Istnieć. Oddychać. Nic więcej.
Pani Zosia zaprowadziła mnie do jadalni, gdzie kazała mi usiąść przy stole. Po chwili postawiła przede mną parujący talerz z ziemniakami, surówką i największym kotletem, jaki widziałem w życiu. Mój brzuch wyraził aprobatę, mrucząc głośno.
– Synku – usłyszałem – powinieneś lepiej o siebie dbać – zbeształa mnie.
– Robię, co mogę.
Obiad zjedliśmy w ciszy, popijając go kompotem z wiśni. Przez chwilę miałem wrażenie, że znów jestem nastolatkiem. Wyobrażałem sobie, że podnoszę głowę i widzę przed sobą uśmiechniętą twarz mamy oraz ojca, który pochyla się do niej, by pocałować ją w policzek. Potrząsnąłem głową, by pozbyć się obrazów przeszłości z głowy. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy studiowałem grafikę komputerową i fotografię. O ich śmierci dowiedziałem się z radia. Wracając do domu na weekend, usłyszałem, że pod naszym miastem doszło do wypadku, w którym na miejscu zginął czterdziestosiedmioletni mężczyzna i o dwa lata młodsza kobieta. Pamiętam, że zimny dreszcz przebiegł przez moje plecy. Zjechałem na pobocze i wybrałem numer mamy. Nie odebrała. A ja już wiedziałem.
– Znów odpłynąłeś. – Usłyszałem nagle. Głos pani Zosi był w tej chwili tak niespodziewany, że aż drgnąłem na krześle i przewróciłem szklankę, która na szczęście była już pusta.
– Przepraszam – wydukałem.
Pani Zosia przez chwilę milczała. Wpatrywała się we mnie zbyt intensywnie jak na kogoś, kto dobijał już do osiemdziesiątki. Poczułem się nieswojo.
– Kiedy się tutaj wprowadziliście, dopiero co pochowałam Stasia – zaczęła mówić, a ja przymknąłem oczy. Nie chciałem tego słuchać. – Wiedzieliście o tym. Pamiętasz, zapytałeś o tamto zdjęcie. – Wskazała na fotografie stojące na kominku. Były świetnej jakości, chociaż powstały pół wieku wcześniej. Byłem nimi zachwycony. – To nie jest tak, że jeśli jesteś stary, to łatwiej jest pogodzić się ze śmiercią. Zaskoczyła mnie, choć w tym wieku raczej powinnam się jej spodziewać. – Spojrzałem na nią. Jej wzrok był nieobecny, a na ustach drgał lekki uśmiech osoby pogodzonej ze światem. – Do dziś tęsknię – kontynuowała. – Każdego dnia tak samo. Ten ból nigdy nie mija.
– Po co pani mi to mówi? – zapytałem może zbyt ostro i wstałem od stołu. Chciałem uciec.
– Synku, mówię ci to po to, byś otworzył oczy. Nie przestaniesz tęsknić. Pogódź się z tym.
Otwierałem i zamykałem usta, by móc coś powiedzieć. Nie umiałem. Dopadło mnie nagle ogromne zmęczenie. Przetarłem twarz, ale to nie pomogło. Pod palcami, które minęły moje powieki, poczułem wilgoć.
– Dziękuję za obiad. – Tyle udało mi się wydusić, zanim wyszedłem.
– Przesuń się w lewo – rozkazuję, zerkając przez wizjer aparatu. Widzę, że stoi za blisko drzewa, które daje spory cień. Ostatnie promienie słońca migają między gałęziami, co powinno dać świetny bokeh, jeśli zmienimy pozycję.
– Rządzisz się – mówi, ale zadziorny uśmiech pojawia się na Jej twarzy. Robi to, o co prosiłem.
– A ty to lubisz – odpowiadam, nadal obserwując Ją przez obiektyw aparatu.
– Cóż… – Wiedziałem! Podnoszę głowę i uśmiecham się pod nosem. Widzi to, bo znów przygryza wargę. Cholera, wiem, jak działa na nią mój uśmiech, a mimo to ciągle zachwycam się Jej reakcjami.
– Skarbie… – Kiedy tak mnie nazywa, mam pewność, że będzie chciała się podroczyć.
– Hm?
– Po prawej miałeś lepsze światło. – A nie mówiłem?!
– Nieprawda. – Może ma trochę racji, ale przecież Jej tego nie powiem.
– Nie znasz się – odpowiada i wraca pod drzewo. Cholera, naprawdę miała rację. Podchodzi bliżej, a obrazek za Jej plecami pięknie się rozmywa. Wygląda teraz jak zjawa.
– Jesteś niemożliwa… – A ja i tak Cię kocham.
Robię pierwszą serię zdjęć.
And there’s no goin’ back,
If I get trapped, I’ll never heal.
Yeah, my monsters are real.
Shinedown, Monsters
Dwieście sześćdziesiąt sześć. Ta liczba pojawiła się w moim umyśle, kiedy tylko otworzyłem oczy. Melodia budzika przerywała ciszę, a ja nie miałem siły podnieść dłoni i wyłączyć tego ustrojstwa. Leżałem w łóżku i liczyłem oddechy. Po przebudzeniu nie było ich wcale. Musiałem przypomnieć sobie, jak nabrać powietrza w płuca, jak zmusić je do pracy, by stawić czoła światu kolejny raz. Miałem wrażenie, że z każdym dniem było to trudniejsze.
Nagle telefon zamilkł, by w następnej sekundzie rozbrzmieć dźwiękiem przychodzącego połączenia. Walcząc z samym sobą, wyciągnąłem dłoń i chwyciłem aparat. Wyświetlacz pokazywał mi nieznany numer.
– Ta? – rzuciłem, odebrawszy.
– Hejka! – Usłyszałem dźwięczny, zbyt radosny głos. – Czekam już na ciebie, a trochę się spieszę, więc… Jedziesz już?
Co, do kurwy, pomyślałem. Podniosłem się i usiadłem, plącząc w pościeli. Milczałem, bo nie byłem w stanie zebrać myśli na tyle, by zgadnąć, kto do mnie dzwoni i po co.
– Halo? – Kobieta rzuciła do słuchawki, a jej ton wskazywał na zmartwienie połączone z rozdrażnieniem.
– To chyba pomyłka… – wymamrotałem w końcu i już chciałem się rozłączyć, gdy usłyszałem warknięcie:
– Ani mi się waż! – Zdębiałem. – Wiem, że chcesz się z tego wycofać. Nie interesuje mnie dlaczego, ale na to nie pozwolę. Te psiaki zasługują na dom, a Janek obiecał, że pomożesz!
Wszystko stało się jasne. Właścicielką głosu była ta dziewczyna. Cholera, jak jej było na imię? Paulina? Antonina? Nie, jakoś inaczej… Próbowałem zmusić mój stępiony umysł do minimalnego wysiłku, jednak chyba nie miałem łączności z bazą.
– Wybacz. Nie rozpoznałem numeru – rzuciłem w końcu, postanawiając, że problemem imienia zajmę się później. – Już się zbieram – dodałem i nacisnąłem czerwoną słuchawkę.
Obiecałem Jasiowi, że zrobię te zdjęcia. Przetarłem twarz i po dobrych kilku minutach ruszyłem się z łóżka. Wszedłem pod prysznic i pozwoliłem, by zimna woda spłukała ze mnie stagnację, w jakiej trwałem od… od dawna. Wiedziałem, że to na nic, ale chociaż mogłem liczyć na to, że się obudzę.
Resztę czynności wykonywałem na automacie. Co prawda, nie wymagały głębszej refleksji, ale dobrze rozumiałem, że zazwyczaj ludzie myślą o czymkolwiek, kiedy rozpoczynają nowy dzień. Ja nie byłem w stanie zmusić się do niczego. Żeby jechać do schroniska, musiałem się ubrać, więc to zrobiłem. Wyszedłem z sypialni i zbiegłem po schodach, starając się nie rozglądać na boki. Zawsze spędzałem w domu minimalną ilość czasu. Tyle, by zrobić, co trzeba, i jednocześnie nie zwariować. Odpuściłem sobie śniadanie, i tak nie czułem głodu.
Z fotela przy wejściu zgarnąłem torbę ze sprzętem. Otworzyłem ją, po czym sprawdziłem, czy wszystko jest. Woziłem ją ze sobą wszędzie, więc wątpiłem, by czegokolwiek brakowało. Jednak z drugiej strony nie pamiętałem, kiedy ostatnio robiłem zdjęcia, więc mógłbym się zdziwić. Nagle zastygłem z obiektywem w dłoni. Dotarło do mnie, że od tygodni nie miałem żadnego zlecenia. Nie byłem nawet pewien, czy opłaciłem wszystkie rachunki, czy wysłałem ostatnią sesję. Kurwa. Przetarłem twarz, mając wrażenie, że ten gest stał się moim znakiem rozpoznawczym. Robiłem to, jakbym liczył, że dłońmi zetrę ze swojej duszy mgłę, która spowiła mnie, kiedy…
Zamknąłem oczy. Skupiłem się na oddechu. Jeden, drugi, trzeci… Wracałem. Po chwili byłem nawet w stanie wyjść z domu, wsiąść do forda i pojechać przed siebie. Byłem tak rozkojarzony, że przez chwilę zastanawiałem się, dokąd w ogóle miałem się udać.
Schronisko. No właśnie.
Mieszkałem na przedmieściach, a mój cel znajdował się po drugiej stronie tego uroczego, górskiego kurortu, który stał się moim piekłem i niebem jednocześnie. Musiałem przebić się przez zakorkowane ulice. Właśnie rozpoczynały się wakacje, które ściągały tutaj rzesze turystów głodnych przygód. A ja ich wszystkich szczerze nienawidziłem, choć do niedawna stanowili moje główne źródło utrzymania.
Kiedy już zatrzymałem się na małym parkingu przed schroniskiem, mijała godzina od telefonu wkurzonego skrzata. To chyba dość długo, pomyślałem, kiedy zobaczyłem rozwścieczoną dziewczynę, która stała w otwartej furtce z założonymi na piersiach rękoma. By podkreślić emocje, zawzięcie tupała nogą odzianą w znoszonego trampka. Różowego. Tak jak jej włosy, które dzisiaj związała na czubku głowy.
Wpatrywałem się w nią dobrą chwilę. Nina. Właśnie. Tak miała na imię. Dzisiaj znów miała na sobie flanelową koszulę. Znów była przewiązana w biodrach tak, że prawie w całości zasłaniała krótkie spodenki, opinające wyjątkowo blade nogi. Zgrabne nogi. Trzeba było to przyznać. Otrząsnąłem się z tego wrażenia, czując irracjonalne wyrzuty sumienia. Westchnąłem głęboko i wygramoliłem się z auta.
– Cześć – mruknąłem do skrzata, który od razu podszedł bliżej.
– Spóźniłeś się.
– Mhm.
Wyjąłem torbę i minąłem Ninę, by po chwili podejść już do drzwi biura. Te jednak okazały się być zamknięte. Odwróciłem się i zerknąłem na dziewczynę, która przytruchtała tu za mną.
– Kajtka nie ma – powiedziała. – Pojechał na interwencję.
Pokiwałem głową. Milczała, mierząc mnie spojrzeniem. Przez chwilę udawało mi się utrzymywać kontakt wzrokowy, jednak szybko znudziła mi się ta gra. Przetarłem twarz i powiedziałem ostro:
– To możemy zaczynać czy nie? Nie mam całego dnia.
– Uroczy – skwitowała moje warknięcie, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Kurwa, uśmiech. Nie wiedziałem, czy jest szalona, czy po prostu głupia, ale postanowiłem tego nie komentować.
– Zaczynamy od Hazara? – rzuciłem, bo chciałem mieć to już za sobą. O dziwo, imię psa zapamiętałem bez problemu. Wiedziałem też, że jego kojec jest pierwszy. Trochę liczyłem na to, że dzisiaj ponownie zobaczę zrozumienie w jego oczach. Tymczasem ujrzałem troskę w spojrzeniu Niny. – Co jest? – dodałem, a na plecy wstąpił mi zimny pot.
– Hazar ugryzł pracownika schroniska, kiedy ten przyniósł mu jedzenie – wytłumaczyła. – Nic strasznego się nie stało, ale to duży pies, więc mogło być naprawdę źle…
Odwróciła wzrok. Wyraźnie nie chciała mi czegoś powiedzieć. I sądząc po jej minie, jej również to się nie podobało.
– Mogę go zobaczyć? – zapytałem, choć jeśli ktoś zapytałby mnie dlaczego, nie umiałbym odpowiedzieć.
– Jasne. – Wyraźnie się zmieszała. – Jest w swoim kojcu. Słuchaj, niektórzy sugerują uśpienie… Kajtek póki co nie chce o tym słyszeć, ale jeśli sytuacja się powtórzy… – Nie dokończyła.
Skierowała się w stronę, z której docierało do nas ujadanie psów. Ruszyłem za nią, poprawiając pasek torby na ramieniu. Starałem się nie myśleć o losie, na jaki chciano skazać Hazara. Byłem pewien, że gdybym poświęcił temu chociaż sekundę, mogłoby to skończyć się źle. W końcu ile zła może znieść dusza człowieka? Przynajmniej moja zbliżała się już do kresu swojej wytrzymałości. A karanie psa za to, w jakim świecie żyje, wydawało mi się skrajnie niesprawiedliwe.
Nina zatrzymała się przy kojcu, do którego parę dni temu zaprowadziłem Hazara. Zauważyłem masę sierści wystającą z otworu w budzie. Obok niej stała miska z nietkniętą karmą. Spojrzałem na dziewczynę, unosząc brew.
– Nie chce jeść. Ugryzł Patryka, kiedy próbował nakłonić go do jedzenia. Prawie nie wychodzi z tej budy.
Westchnąłem głęboko, położyłem torbę na ziemi i odciągnąłem skobel w furtce, by po chwili zamknąć ją już za sobą.
– Filip! – krzyknęła Nina. – To niebezpieczne!
– Cicho bądź – rzuciłem i skupiłem się na zamieszaniu w budzie.
Hazar warknął złowieszczo i wyszedł na zewnątrz. Spojrzał na mnie spode łba, po czym pokazał zęby. Kurwa. Zadziałałem instynktownie. Przykucnąłem i spuściłem wzrok na czubki własnych butów.
– Już dobrze, stary – wymruczałem cicho.
Po chwili usłyszałem uderzanie wielkich łap o sklepienie ziemi. Pies podszedł do mnie i trącił moją twarz mokrym nosem. Podniosłem spojrzenie, którym zrównałem się z brązowymi ślepiami patrzącymi na mnie teraz z niemym wyrzutem. Uniosłem dłoń i podrapałem go za uchem, słysząc za swoimi plecami niedowierzającą Ninę:
– Niemożliwe… – wyszeptała.
Wstałem i podszedłem bliżej budy. Ukucnąłem przy misce i wskazałem na nią. Hazar przydreptał do mnie i usiadł. Uśmiechnąłem pod nosem, kiedy zobaczyłem, jak zerka na mnie co chwilę. Ewidentnie próbował udawać, że pełna miska to nie jego sprawka.
– Masz jeść – powiedziałem, a kiedy na mnie spojrzał, dodałem: – Serio, stary. I zachowuj się. Nie gryziemy ludzi, ok? Ludzie chcą ci pomóc.
Nie wiem, czy mnie zrozumiał. Pewnie nie. Ale patrzył na mnie intensywnie, jakby chciał mi coś powiedzieć. Pochyliłem się nad nim i podrapałem go za uchem. Przechylił głowę, mrużąc oczy. Wówczas nie wytrzymałem, zaśmiałem się w głos. I choć szybko zmusiłem się do opanowania, to chwilowe uczucie radości było dla mnie jednocześnie przerażające i wspaniałe. Wyraźniejsze jednak były wyrzuty sumienia, które od razu poczułem.
Odchrząknąłem nerwowo i wstałem. Hazar również. Spojrzał na mnie niespokojnie i pisnął niczym szczeniak, którym już od dawna nie był.
– Zostań – rzuciłem głośno.
Usiadł ponownie i odprowadził mnie wzrokiem do furtki. Kiedy zamknąłem ją za sobą i zasunąłem skobel, zauważyłem, że rzucił się na jedzenie w misce.
– Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. – Usłyszałem Ninę. Przyznam się, że na chwilę zapomniałem, że tutaj była. – Masz doświadczenie z leonbergerami?
– Z czym? – zapytałem.
– Czyli nie masz… Hazar to leonberger. Rzadka rasa. Szczeniaki kosztują nawet kilka tysięcy. Trafił tutaj, kiedy jego właściciel zginął nagle w wypadku – wytłumaczyła.
Coś dziwnego ścisnęło moje serce. Złapałem się za klatkę piersiową, próbując rozmasować ból, który tam się pojawił. Wiedziałem jednak, że on nigdy nie zniknie. Nawet się nie stępi, po prostu będzie częścią mnie. Z tym jednym, tylko z tym, zdążyłem się pogodzić.
– Źle znosi samotność – kontynuowała Nina wpatrzona w Hazara. Na mnie nie zwracała uwagi. I dobrze. Bałem się, co mogłaby zobaczyć w moich oczach. – Leonbergery są zwane łagodnymi lwami. I słusznie. Wyglądają jak bestie, a potrzebują jedynie towarzystwa, ciepła i opieki.
Nagle spojrzała na mnie i zmarszczyła brwi, jakby sobie o czymś przypomniała. Odchrząknąłem nerwowo i spojrzałem w bok.
– Możem zaczynać? – zapytałem. Czułem, że każda chwila tutaj spycha mnie coraz bliżej przepaści. Nie wiedziałem dlaczego, ale byłem pewien, że właśnie tak jest.
Nina pokiwała głową. Poprowadziła mnie dalej przez schronisko aż do wybiegu, na którym zauważyłem kilka osób wyprowadzających małe psy. Od nich miałem zacząć. Uwijałem się w pracy, by jak najszybciej ją skończyć, jednak po krótkiej chwili zrozumiałem, że to zajęcie sprawia mi radość. Uspakajałem się z aparatem w ręku. Moja udręczona dusza odnajdywała w fotografowaniu choć minimalne ukojenie. Być może dlatego, że wówczas skupiałem się jedynie na ekspozycji, właściwym kadrze, odpowiednich parametrach, dzięki którym mógłbym uchwycić piękno zwierzaków. Nie miałem nawet chwili na myślenie.
– Może zrobimy sobie przerwę? – Usłyszałem po pewnym czasie głos Niny. – Kajtek już wrócił. Przywiózł nowego podopiecznego oraz pizzę. – Zaśmiała się.
Pokiwałem głową, kiedy mój żołądek zaburczał w odpowiedzi za mnie. W tej chwili byliśmy sami, bo ostatnia grupa na dziś zdążyła opuścić plac.
– Ile psów już zrobiliśmy? – zapytałem, gdy Nina prowadziła mnie znów do biura Kajtka.
– Jakieś trzydzieści – odparła, zerkając na mnie przez ramię.
Potknąłem się o wystający korzeń przez to jej spojrzenie. Jak mogłem, starałem się unikać jej oczu, które przewiercały moją duszę na wskroś i niepokoiły za każdym razem, gdy się z nimi spotykałem. Do tego drobny uśmiech, który wciąż miała na twarzy, i pogodne nastawienie powodowały, że czułem się jeszcze gorzej z samym sobą. Dobrze wiedziałem, że marne ze mnie towarzystwo. Jednak nie mogłem i nie chciałem nic z tym zrobić.
Zatrzymaliśmy się pod biurem, którego drzwi tym razem były otwarte na oścież. Ze środka dobiegał nas podniesiony głos Kajtka, który najwyraźniej kłócił się z kimś przez telefon. Nina weszła tam jakby nigdy nic, a mnie nie pozostało nic innego, jak ruszyć za nią. Kajetan kiwnął na nas i wskazał pizzę, która czekała na jego biurku. Byłem głodny, wściekle głodny, więc nie czekałem na więcej zaproszeń. Nina podała mi pierwszy kawałek na papierowym talerzu, a ja wciągnąłem go w sekundę, przysłuchując się rozmowie dyrektora schroniska.
– Stary, dopiero wróciłem z interwencji – mówił. – Nie widziałeś tego psa, jest w tragicznym stanie.
Spojrzałem na Ninę, która tylko zacisnęła zęby i odłożyła nietknięty kawałek pizzy na biurko. Wstała i zaczęła przechadzać się po biurze. Jej twarz wyrażała tak wiele emocji, że nie byłem w stanie pojąć, jak mogą zmieścić się w tak małym ciele.
– Nie oddam psa tej gnidzie, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu! – Kajtek warknął do słuchawki, rozłączył się i rzucił telefon na biurko.
– Ten parszywy sukinsyn myśli, że jeśli jest szychą, to może bezkarnie maltretować zwierzęta – powiedział do Niny. – Przywieźliśmy dzisiaj psa. Pobity, wychudzony, zalękniony. Ale to pies jednego z radnych, któremu wydaje się, że może wszystko. – Spojrzał na mnie.
Usłyszałem, jak Nina cicho zaklęła za moimi plecami. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie chciałem się mieszać w nie moje sprawy. Pokiwałem jednak głową na potwierdzenie, że rozumiem ich złość. Z całej naszej trójki chyba tylko ja miałem świadomość, że świat jest pojebanym miejscem, w którym coś takiego jak sprawiedliwość po prostu nie istnieje. Z pewnością jednak istnieje w nim władza, i to ona ma najwięcej do powiedzenia.
– Coś wymyślimy. – Ciszę przerwała Nina.
Odwróciłem się i spojrzałem na nią kątem oka. Słońce, które zaglądało przez okno, spowiło ją dziwnym blaskiem, przez który jeszcze bardziej przypominała mi skrzata. Albo wróżkę. Tak, zdecydowanie to drugie określenie bardziej do niej pasowało. Przez głowę przeleciała mi myśl, czy wielce niestosownym byłoby, gdybym zrobił jej teraz zdjęcie. Zbeształem się jednak od razu za takie pomysły. Samotność, jaką wybrałem, powodowała, że traciłem zdrowy rozsądek.
Kajtek usiadł ciężko na swoim fotelu, który zatrzeszczał złowrogo. Sam zastanawiałem się jedynie, jakim cudem w ogóle się na nim zmieścił. Pokiwał głową, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech, w którym jednak nie było zbyt wiele nadziei.
– Jak wam idzie? – Skierował pytanie w przestrzeń, więc milczałem. Liczyłem na to, że Nina rzuci się pierwsza do odpowiedzi, jednak ta również się nie odezwała. Westchnąłem głośno i powiedziałem:
– Powoli do przodu.
Skrzat za moim plecami parsknął cicho, a Kajtek spojrzał na mnie ze zdziwieniem. No tak, nie wszystkim ludziom mówienie sprawiało wręcz fizyczny ból. Wzruszyłem ramionami i wziąłem sobie kolejny kawałek pizzy.
– Zrobiliśmy maluchy – powiedziała Nina. – Dzisiaj jeszcze ruszymy ze średniakami, ale tych jest więcej, więc pewnie będziemy potrzebowali jeszcze kilku dni, żeby skończyć.
Kajtek pokiwał głową i wdał się w rozmowę ze skrzatem. Rozprawiali nad losem poszczególnych psów, mówili o ostatnich adopcjach. Nie wtrącałem się i też niezbyt dokładnie słuchałem ich rozmowy. Mogli mnie nawet uznać za gbura, jednak nie interesowało mnie to jakoś szczególnie. Miałem swoje zadanie, chciałem więc je wykonać i znów wrócić do mojej ponurej, szarej egzystencji. Dlatego po kolejnym kawałku pizzy wstałem, wziąłem torbę i ruszyłem do wyjścia, rzucając:
– Idziemy.
Dopiero w drzwiach zrozumiałem, że przerwałem im w połowie zdania. No cóż. Nina spojrzała na mnie z uniesioną brwią. Dopiero teraz zauważyłem, że miała w tym miejscu kolczyk. Ostatnio jakoś nie należałem do spostrzegawczych osób.
– Skoro tak ładnie prosisz… – powiedziała cicho i ruszyła za mną.
Pożegnał nas jeszcze rechot Kajtka. Myślałem, że uniknę rozmowy, jednak najwyraźniej wszechświat chciał się na mnie zemścić za wszystkie moje podłe czyny. Gdy bowiem dotarliśmy na wybieg, okazało się, że psów nie ma. Od strony kojców zmierzał ku nam młody chłopak.
– Musicie chwilę poczekać. Jeszcze trwa karmienie – zwrócił się do Niny. Podszedł zbyt blisko niej, przynajmniej jak na mój gust. Zresztą, dziewczyna chyba odniosła to samo wrażenie, bo cofnęła się o krok.
– Patryk, Filip, Filip, Patryk – przedstawiła nas sobie dość spiętym głosem.
Zerknąłem na nią ze zdziwieniem. Jej beztroska mina i uśmiech od ucha do ucha gdzieś zniknęły. Hm, czyli to był TEN Patryk od Hazara. Przyjrzałem się chłopakowi dokładniej. Z bliska już nie wyglądał na chłopca, bardziej na mężczyznę. Był dość postawny albo takiego zgrywał. Miał długie włosy związane w kitkę, a opaloną skórę pokrywały tatuaże. Jednym słowem sprawiał wrażenie osiedlowego cwaniaczka, który myśli, że ma u swych stóp cały świat. Wkurzał mnie samą swoją obecnością. I nie dziwiłem się psu, że go ugryzł.
– Siema – powiedział, mierząc mnie wzrokiem od góry do dołu. Był tylko niewiele niższy.
– Mhm… – mruknąłem i poprawiłem pasek torby. – To może wrócę jutro? – zapytałem Ninę, ale błysk strachu w jej oczach od razu powiedział mi, że to nie był zbyt dobry pomysł.
– W sumie to może trochę potrwać – odparł mi Patryk. – Nina, pomożesz mi przy kotach?
– Nie – powiedziałem zamiast niej. – W drodze do auta chcę zrobić zdjęcia obiektu, żebyście mieli więcej materiału. – Wcale nie miałem takiego zamiaru, ale coś podpowiadało mi, że powinienem uratować damę w opałach.
Nina spojrzała na mnie z wdzięcznością, co wyłapałem jedynie kątem oka, bo mój wzrok był skupiony na niebieskich oczach Patryka. Mierzyliśmy się w niemym pojedynku, który przerwała dziewczyna.
– To chodźmy – rzuciła i złapała mnie za ramię.
Wzdrygnąłem się, kiedy poczułem ciepło jej dłoni. Chyba zauważyła moją reakcję, bo szybko cofnęła ręce i wcisnęła je do kieszeni spodenek. Spojrzała na mnie zmieszana, ale milczała, póki nie znaleźliśmy się poza zasięgiem uszu Patryka.
– Dziękuję – powiedziała wreszcie, gdy zatrzymaliśmy się przed kojcami.
– Mhm… – mruknąłem ponownie i wyjąłem aparat.
Zacząłem robić zdjęcia kojców i psów, które radośnie merdały do nas ogonami zza krat. W sumie nie planowałem dodatkowej sesji, jednak w tamtej chwili nic mądrzejszego nie wpadło mi do głowy, a nie chciałem zostawiać Niny z Patrykiem.
– Boisz się go? – zapytałem, skupiając się na wizjerze. Nie chciałem patrzeć w jej oczy. Gdybym ponownie zobaczył w nich strach, nie wiem, jakbym postąpił.
– Nie… – odparła cicho, ale jej głos nie zabrzmiał pewnie.
– Nie? – powtórzyłem.
– To znaczy… Po prostu go unikam – rzuciła.
Wówczas na nią spojrzałem. Stała kilka kroków dalej z założonymi na piersiach ramionami i patrzyła prosto w moje oczy. Znów poraziła mnie przenikliwość jej dwukolorowego spojrzenia. Wwiercała się w moją duszę, odsłaniała ją kawałek po kawałku, a przynajmniej takie miałem wrażenie. Odchrząknąłem nerwowo i znów skupiłem się na aparacie, ruszając dalej.