Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
161 osób interesuje się tą książką
Małomiasteczkowy kowbojski romans slow burn!
Ezra Hardy, milioner, hodowca koni i do tego kowboj, najlepiej zna się na wydawaniu pieniędzy i zdobywaniu serc kolejnych kobiet. Wkrótce w jego życiu zajdą jednak spore zmiany. Aby wygrać zakład z River Kay, trafia na jej ranczo. Tam czeka go wiele niespodzianek.
W Bluey’s Ranch rządzi kowbojka z krwi i kości, którą Ezra postanawia natychmiast zdobyć – i daje sobie na to maksymalnie tydzień. Szybko się okazuje, że Riv nie tylko nie jest zainteresowana jego marnymi próbami podrywu, lecz także bardziej skupia się na koniach niż na przystojniaku w białym stetsonie.
Dla Ezry to oznacza jedno – wyzwanie, i to być może pierwsze w jego życiu.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 619
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Magdalena Szponar
Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2024
All rights reserved· Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Katarzyna Chybińska, Natalia Szoppa, Wiktoria Garczewska
Skład i łamanie: Paulina Romanek
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-8362-818-9· Wydawnictwo NieZwykłe ·Oświęcim 2024
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Trzy tygodnie później
Nigdy nie sądziłem, że wybiorę się do podrzędnego baru w środku pieprzonego Teksasu (bar, swoją drogą, nosi właśnie taką, kreatywną w cholerę, nazwę) tylko po to, by się tam awanturować.
Awanturować.
Serio.
Ja, Ezra Hardy, a właściwie… Harris, bo tak przedstawiłem się River (i wcale nie denerwuje mnie fakt, że ona wciąż uparcie nazywa mnie Harrym). Poszedłem. Do baru. Awanturować się.
A dokładniej: poszedłem pobić się o kobietę.
Nic jednak nie poradzę na to, że ta jedna kobieta sprawia, że wariuję, łamię wszystkie swoje zasady i zaczynam się zachowywać jak jakiś przeklęty jaskiniowiec.
River Kay.
Chryste, to miało być proste.
Kiedy zobaczyłem jej błękitne oczy, zgłupiałem do reszty. W zasadzie nie słyszałem, co mówił tuż obok Caleb, nie słyszałem śmiechu tej dziewczyny stojącej przy River. Nie docierało do mnie nic. Tylko te cholerne niebieskie tęczówki.
Serio.
Takie oczy wywołują wojny na świecie.
I pewnie wszystko potoczyłoby się zgodnie z planem, gdyby River Kay nie okazała się największą zołzą, jaką kiedykolwiek poznałem.
A przez to… zapragnąłem jej jeszcze bardziej.
Kiedy Willy przyszła do mnie z miętową herbatką będącą jej popisowym numerem (naprawdę kochałem babcię Kay) i powiedziała mi, że River poszła do baru na randkę, dostałem… cóż, wścieklizny, jeśli mam być szczery. Kazała mi wywalać pierdolony gnój, w którym, swoją drogą, nieźle się utaplałem, a sama poszła sobie na randkę.
Na randkę. Kurwa mać.
Ta baba mnie wykończy.
Przysięgam, że nigdy w życiu nie machałem tak szybko widłami. Miałem pewność, że jeśli nie skończę pracy, Kay mnie udusi albo przynajmniej utopi w bajorku gnojówki. Wolałem nie ryzykować.
Dochodzę właśnie do drzwi Teksasu i staram się ignorować tych wszystkich podpitych małomiasteczkowych cwaniaczków. Nie jestem w nastroju na rozmowy i dobrze wiem, że żaden z nich nie zasługuje na moją Kay i żaden nie jest jej godzien.
Ja też nie, ale to już zupełnie inny temat.
Kiedy tylko przechodzę przez próg baru, uderza mnie głośna muzyka country, smród papierosów i ciężka, przesycona testosteronem atmosfera.
Nie wiem, jak to działa, ale lokalizuję River w ułamku sekundy. Zresztą, nie jest to trudne, bo chyba wszyscy tutaj skupiają się właśnie na niej.
– Kurwa – mamroczę pod nosem, widząc, jak moje największe utrapienie tańczy na środku parkietu jakiś dziwaczny układ do najnowszej piosenki Beyoncé.
A ci idioci w barze pokrzykują jak debile.
– Wooow!
– Hej!
Jebnę im zaraz, przysięgam.
Świat staje się czerwony. Zewsząd otaczają mnie moje przyszłe ofiary. A Kay ma na sobie krótkie spodenki.
Jezu.
– Dajesz, River!
– Przypierdolił ci kiedyś ktoś? – warczę odruchowo i zerkam na faceta stojącego obok.
Dziadek, na oko stuletni, patrzy na mnie jak na wariata.
Odwracam się z powrotem do mojej dziewczyny i wtedy widzę kolesia, który staje za nią i ośmiela się położyć łapy na jej biodrach.
– Randka, Kay? – mamroczę pod nosem, a dziadek obok mnie nadal się gapi. – Randka-srandka.
– Zazdrość nie jest dobrym fundamentem związku, chłopcze – informuje mnie uroczy jegomość, a jego pokryta zmarszczkami twarz wykrzywia się w uśmieszku.
Tylko tyle zauważam, nim ruszam przed siebie, by komuś zajebać. Tłum się rozstępuje, ale nawet tego nie dostrzegam, bo w zasadzie nie widzę niczego oprócz Kay. Oprócz jej łagodnie bujających się bioder, krótkiej bluzki odsłaniającej brzuch, jasnych włosów opadających falami na piersi i brązowego kapelusza zasłaniającego jej twarz. I tylko dlatego River nie widzi, że się zbliżam.
Pewnie gdyby widziała, już by na mnie bluzgała.
Taki jej urok.
– Spieprzaj – sapię do gościa, który dopiero po chwili przenosi na mnie wzrok.
– Jasne – prycha.
Wówczas River również unosi głowę.
– Co ty odwalasz, Harry? – pyta i unosi brew.
Mogła tego nie robić. Jestem pewny, że dobrze wie, jak mam na imię, w końcu pracuję u niej prawie od pieprzonego miesiąca.
Tylko że River woli być po prostu irytującą, złośliwą i potwornie seksowną małpą.
– Nie tak się na… – warczę, ale ta zołza mi przerywa.
– Jeremy – zwraca się do chłoptasia za sobą – może kolejny drink?
Wzdycham i unoszę oczy do nieba. Sama się o to prosiła.
Zanim dziewczyna zdąży zareagować, a ten chłystek ruszyć choćby palcem, pochylam się i przerzucam ją sobie przez ramię.
– Oszalałeś?! – piszczy, a kiedy się rozglądam (w sumie po raz pierwszy, odkąd tutaj wszedłem), dostrzegam, że wszyscy posyłają w naszą stronę cwane uśmieszki, i czuję, że River dodatkowo wbija mi łokieć pod żebra.
Sapię, ale jej nie puszczam.
– Willy kazała mi przyprowadzić cię do domu – mówię na tyle głośno, by usłyszało mnie choć parę osób, bo przecież nie przyznam się, że jestem zazdrosnym skurwysynem.
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo, pieprzony dupku!
Chyba nie przemyślałem dokładnie tego, co właśnie robię, ale w reakcji na jej słowa… daję jej klapsa.
– Ezra! – wrzeszczy i nic nie mogę poradzić na uśmiech pojawiający się na mojej twarzy.
I wszyscy ją słyszeli. Już nikt nie uwierzy w te jej historyjki o parobku Harrym, który gnój wywalał łopatą.
Kieruję się do wyjścia, a wtedy ta mała małpa, nadal drąc się wniebogłosy, zaczyna mnie okładać pięściami. Nie daję za wygraną. Nie przeszkadzają mi nawet nawoływania ludzi, a ci bawią się tym spektaklem odrobinę za dobrze.
Docieram do drzwi, a te… otwiera mi tamten staruszek.
– Dziękuję panu.
Przekraczam próg, docieram do schodów i w tej samej chwili River zaczyna wściekle wierzgać nogami, a czubek jej kowbojki trafia prosto w mojego kutasa.
– Kurwa, kobieto! – syczę, zginając się mimowolnie, przez co o mało nie tracę równowagi.
Nie jestem pewien, czy Kay w tych butach poczuła, że trafiła w coś twardego – bo przy tej lasce właśnie taki jestem permanentnie prawie od miesiąca – ale na szczęście ta mała złośnica zastyga.
I dobrze. Prawie zwaliliśmy się przez nią ze schodów.
Schodzę po nich i stawiam ją tuż przy półciężarówce, którą ona nazywa zabytkiem, a ja rzęchem.
River odgarnia włosy z twarzy i dopiero teraz zauważam, że zgubiła gdzieś kapelusz. Patrzy na mnie wściekłym wzrokiem, jej policzki są czerwone, usta rozchylone i gotowe…
…by zrównać mnie z ziemią.
– Co to, do diabła, miało znaczyć?! – wydziera się, wbijając mi palec w tors.
Nawet nie drgnę.
– Może ty mi powiedz, co? – warczę.
– Chyba trochę ci się zakres obowiązków pomieszał, Ezra!
– Więc jednak pamiętasz, jak mam na imię? – syczę, przybliżając się do niej, aż Kay opiera się tyłkiem o karoserię, a ja zawisam nad nią i kładę dłonie na dachu wozu.
– Nie dopisuj sobie do tego historii – prycha.
Mrużę oczy i mielę w ustach przekleństwo. Ta kobieta się kiedyś doigra, a wtedy albo ją pocałuję, albo zabiję. Albo jedno i drugie.
– Jeśli chcę pójść na randkę, to pójdę na pieprzoną randkę, dupku – mówi nisko, chrapliwie, tak że jej głos trafia w sam środek mojej duszy.
Uwielbiam to, jak River brzmi, i chyba nigdy nie przyznam się, że chciałbym usłyszeć ją w łóżku, o poranku, po dobrym seksie, wzruszoną i zadowoloną. W każdej cholernej wersji.
– Jestem kobietą, Ezra – sapie. – Mam swoje potrzeby!
– Nie będziesz ich zaspokajać w ramionach jakichś chłystków! – warczę, a oddech mi przyspiesza, bo połączenie wyrazów „River” i „zaspokajać” robi coś dziwnego z moim rozsądkiem.
– Niby. Dlaczego. Nie? – cedzi słowa, unosząc wyżej podbródek, przez co nasze usta dzielą dosłownie cale.
Słowa grzęzną mi w gardle. Co mam jej powiedzieć? Że to ja chcę ją mieć? Że chcę, by stała się moja? Żeby jej ciało wiło się pod moim? Żeby krzyczała moje pieprzone imię tym swoim zachrypniętym głosem?
Nie mogę tego zrobić.
Najpierw musiałbym wyjawić jej całą prawdę, a na to nie mam odwagi. Jestem skurczybykiem, ale nie aż takim, by zaciągnąć ją do łóżka w chwili, kiedy oszukuję ją w każdej cholernej sekundzie.
– Wsiadaj do auta, River – rozkazuję twardo, na co ona nieznacznie drga, jakby spodziewała się czegoś zupełnie innego.
Mruga, a ja odbijam się od karoserii i prostuję.
– I nie każ mi się powtarzać, Colorado, bo przestanę być miły – rzucam jeszcze przez ramię i wracam do tego cholernego baru po pewien cholerny kapelusz.
I cholernie nadużywam słowa „cholernie”.
Ignoruję też nerwowe prychnięcie za sobą, które pojawia się, ilekroć właśnie tak nazywam River.
Wchodzę do baru i zamykam za sobą drzwi. Wszyscy się na mnie gapią, ale mam to w dupie. Kapelusz River – brązowy, z ciemnym paskiem wokół i złotą klamerką, wydaje się strasznie stary, ale dzięki temu ma wyjątkowy styl – i tak, mam bzika na punkcie kapeluszy – leży na blacie.
A obok niego siedzi ten chłystek.
Ruszam do niego i bez słowa biorę stetson w rękę.
– Hola! – powstrzymuje mnie ten idiota, łapiąc go jednocześnie.
– Ty się człowieku prosisz o śmierć – syczę, a jego usta wykrzywiają się w dziwnym uśmiechu.
Najpierw marszczę brwi, ale po chwili zaczynam rozumieć. A dokładniej wtedy, kiedy za mną pojawia się dwóch kolejnych facetów.
– Słuchaj, lalusiu – prycha ten pierwszy, skupiając na mnie uwagę.
Patrzę na niego z niedowierzaniem.
– River to nasza dziewczyna. Nasza.
Może jeszcze przeliterujesz?, myślę sobie.
– A ty pojawiłeś się nie wiadomo skąd, siejesz zamęt, wkurzasz ludzi… Wyjedź, dopóki nikt ci nie zrobił krzywdy, człowieku.
Prycham.
– Człowieku… – przedrzeźniam go. – Widzisz mnie? – Wskazuję na swoją sylwetkę zbudowaną z samych mięśni.
W tej samej chwili tuż obok pojawia się drugi z tych idiotów i staje tak, że widzę nóż w jego ręce.
– A widzisz to? – mówi, zerkając w dół.
Ach, tak chcą się bawić.
Już otwieram usta, żeby powiedzieć im, że tym nożykiem to mogą straszyć dzieci w Halloween, a nie mnie, gdy koło nas pojawia się szeryf Bryan.
– Jakiś problem, panowie?
– Nie, absolutnie – wtrącam, nie pozwalając im się odezwać. – A przynajmniej żaden, z którym bym sobie nie poradził. – Uważnie patrzę na każdego z nich, by dokładnie zrozumieli, co mam na myśli. – Poza tym już znikam, cofnąłem się tylko po kapelusz mojej – podkreślam to słowo z dzikim uśmiechem na ustach – dziewczyny.
Koleś, który podrywał River, zaciska zęby i patrzy na mnie tak, że chyba powinienem się bać.
Nie działa.
– Dobrze, to zmykaj, chłopcze – odzywa się szeryf, a wtedy ci dwaj rozstępują się, by mnie przepuścić. – A wy zajmijcie się czymś pożytecznym, Southon – zwraca się do tamtych trzech.
Southon… coś mi mówi to nazwisko.
– Płot na waszym pastwisku jest bardziej dziurawy niż gacie starego Pete’a – dobiega mnie jeszcze, gdy odchodzę już na parę kroków.
Minutę później zbliżam się już do ciężarówki, w której posłusznie siedzi Riv.
I dobrze, naprawdę bym ją pocałował, gdyby mnie nie posłuchała.
– Co tak długo? – pyta mnie, wyraźnie obrażona, kiedy wsiadam na miejsce pasażera, bo oczywiście musiała usiąść za kółkiem.
Z utęsknieniem zerkam na swój motocykl stojący pod barem i modlę się w duchu, by do rana tam został. Nie zamierzam puścić River samej do domu, gdy jest taka wkurzona. Nawet moja ukochana maszyna nie jest ważniejsza od tej dziewczyny.
Zaraz… czy ja naprawdę to pomyślałem?
– Rozmawiałem – mruczę.
– Och, a z kim, jeśli można wiedzieć?
Zerkam na Kay. Wpatruje się w drogę przed nami, a odkąd ruszyliśmy, wydaje się jeszcze bardziej zła. Cóż, nic nie mogę poradzić, że od razu chcę wkurzyć ją jeszcze bardziej.
– Z jakąś blondyną. Nie pamiętam imienia, ale…
– Serio?! – Nie pozwala mi nawet dokończyć. – Poszedłeś tam po kapelusz i zdążyłeś poderwać jakąś bździągwę?
Bździągwę?, powtarzam w myślach, ledwie powstrzymując parsknięcie.
– Przyniosłem przecież ten kapelusz. – Na dowód pstrykam w niego na jej głowie, przez co Riv zmienia się w rozszalałą kotkę i trzepie mnie w dłoń. – A blondyna sama…
– Och, jeszcze mi powiedz, że to ona podrywała ciebie! – Znów mi przerywa.
Nic nie mogę poradzić na szeroki uśmiech pojawiający się na mojej twarzy.
– Jesteś zazdrosna, Colorado? – pytam wesoło, na co ona odwraca w moją stronę głowę i posyła mi oburzone spojrzenie.
– O zwykłego pastuszka, który nie odróżnia wideł od łopaty? – prycha, a ja uśmiecham się jeszcze szerzej. – Zamknij się – warczy.
– Przecież nic nie mówię!
– Nie musisz, irytujesz mnie samą obecnością – mówi cicho, a ja śmieję się pod nosem.
I przysiągłbym, że kąciki ust River również wykrzywiają się delikatnie.
Nie odzywamy się do siebie aż do momentu, kiedy Kay parkuje tuż przed swoim domem. Wysiada pierwsza, a ja idę w jej ślady. Mimo późnej pory zauważam na werandzie babcię Wilmę, która siedzi w bujanym fotelu, przykryta kocem, i udaje, że wcale nas nie obserwuje.
– Riv… – zaczynam, ale ta złośnica znów wchodzi mi w słowo.
– Zachowaj energię na poranek – uprzedza złowieszczo. – Trzeba wydoić kozy. I sprowadzić konie z pastwiska. Przydałoby się też przerzucić gnój.
– Przecież dzisiaj go przerzucałem! – prycham i unoszę ręce.
River wbiega po schodach i rzuca mi nonszalancko przez ramię:
– Tak, ale zrobiłeś to nie w tę stronę. Może powinieneś się na tym skupić, co? Tak jak na podrywaniu cholernych blondynek! – A potem znika za drzwiami domu i trzaska nimi, aż podskakuję w miejscu.
Opuszczam ręce i kręcąc głową, podchodzę do werandy, by chwilę później usiąść ciężko na ławce obok Willy.
– Czyś kowbojem czy playboyem… – słyszę jej rozbawiony, lekko zachrypnięty głos i już wiem, że uraczy mnie kolejną rymowanką. – W lufie trzymaj swe naboje, bo jak strzelać będziesz z zazdrości, to ci nie…
– Och, zamilcz – śmieję się, na co ona zerka na mnie z rozbawieniem i nic sobie nie robiąc z mojego protestu, kontynuuje:
– …stanie na widok nagości.
Kręcę głową ze śmiechu.
– Skąd ty to bierzesz, Willy? – pytam.
– No cóż, kiedyś chciałam zostać poetką, chłopcze. – Klepie mnie po udzie, nachyliwszy się lekko.
Patrzę na jej pomarszczoną twarz i posyłam jej ciepły uśmiech.
– Zrobiłaś to specjalnie, prawda?
– Och, jak możesz wysuwać tak okropne przypuszczenia, synku?
Zwraca się do mnie tak, jak od dnia mojego przyjazdu, i to niezmiennie sprawia, że jakieś ciepło rozlewa się w moim sercu. Czuję się prawie jak… w domu.
Zerkam w stronę drzwi frontowych i wzdycham ciężko. W końcu wstaję i ruszam do schodków, by udać się do mojej przytulnej (wcale nie) miejscówki w stodole.
– A panna naga i niezaspokojona – woła za mną Willy – gorsza jest niż wściekła żona!
Odprowadza mnie śmiech Wilmy, więc sam również uśmiecham się pod nosem, bo dobrze wiem, że ta kochana wiedźma od początku robi wszystko, by zeswatać mnie z River.
I chyba nie mam nic przeciwko.
Ezra
Przyjazd do Horseshoe Bay to ostatnie, na co miałem ochotę. To trochę tak, jakbym wracał do miejsca, które uwielbiałem, z myślą, że zostanę tutaj ledwie chwilę. I o chwilę za mało.
To miasteczko ma swój urok.
Niskie zabudowania, spokojne ulice (mam na myśli te oddalone od wielkiego kurortu Horseshoe Bay Resort), przyjemna atmosfera i życzliwi ludzie. A fakt, że to miejsce otrzymało miano Międzynarodowej Społeczności Ciemnego Nieba, stając się tym samym dziewiątym tego typu obszarem w Stanach, tylko dodawał mu uroku.
Poza tym… Colorado.
Uwielbiałem to, jak urokliwe meandry tworzyła właśnie w Horseshoe Bay. Nie chodzi o to, że Cheyenne, w którym mieszkałem od urodzenia, jest gorsze. Ale to właśnie w tym małym miasteczku w Teksasie znalazłem spokój. A trafiłem tutaj zupełnym przypadkiem.
A do rzek miałem słabość od dzieciaka. Kiedy byłem jeszcze naiwnym chłopcem, wierzyłem, że właśnie w podobnym miejscu kiedyś oświadczę się kobiecie zdolnej skraść moje serce.
Pamiętałem czasy, gdy razem z rodzicami jeździłem nad Cheyenne River na wakacje pod namioty. To chyba moje jedyne miłe wspomnienia z dzieciństwa.
Zatrzymuję motocykl na improwizowanym parkingu przed placem, gdzie odbywa się coroczny festyn. Gratuluję sobie w duchu, że postanowiłem wyjechać z domu o dzień wcześniej, dzięki czemu mogłem spędzić minioną noc w przytulnym motelu w mieście. Jasne, miałem możliwość po prostu wsiąść w samolot, ale jaka w tym frajda? Za bardzo kocham mojego harleya, by odmawiać sobie przyjemności nawet parodniowej wycieczki, jeśli tylko mam ku niej okazję.
Liczę, że szybko ubiję interes z Calebem Wardem i będę mógł chociaż przez chwilę poudawać, że jestem kimś zupełnie innym. Dziś jak nigdy potrzebuję po prostu napić się rozwodnionego piwa, zatańczyć z jakąś chętną spódniczką, a potem wylądować z nią nad rzeką i oglądać gwiazdy. No, przynajmniej przez chwilę.
Ruszam w tłum ludzi i mijam scenę, na której jakiś zespół przygotowuje się do kolejnej piosenki. Wtedy dobiega mnie dźwięczny śmiech i odruchowo zerkam w tym kierunku. Przy budce z fastfoodami dostrzegam Morgan Torres. Czasem korzystam z jej usług weterynaryjnych, kiedy trafia mi się jakiś cholernie trudny przypadek, przez co chowam wyrzuty sumienia i ściągam ją do siebie (nigdy nie odmówiła, choć to pieprzone tysiąc mil). Jest dobrym fachowcem i naprawdę miłą osobą. I chyba pierwszą kobietą, która dała mi okropnie bolesnego kosza. Za to ją polubiłem.
Od razu zauważam też, że obok niej stoi dziewczyna, kompletnie jej nie kojarzę. Jeżdżę tutaj od trzech lat, ale wcześniej z pewnością jej nie widziałem. Zresztą, wydaje się bardzo młoda, a to jednak nie mój target.
– Dlaczego w Wyoming nie ma tak pięknych kobiet? – rzucam na powitanie, a Morgan od razu zwraca na mnie uwagę.
– Ezra! – woła wesoło i uwiesza się na mojej szyi, a potem całuje w policzek. – Dawno się nie widzieliśmy. Jak się ma Taylor? – pyta mnie o klacz nazwaną przez nią tym imieniem, kiedy ta się urodziła. W ubiegłym roku sprowadziła na świat źrebaka.
– Bardzo dobrze – odpowiadam, cofając się o krok. – Swift także – dodaję, puszczając do niej oko, bo właśnie tak nazwała małego ogiera, którego cholernie skomplikowany poród odebrała.
Morgan śmieje się i wskazuje na dziewczynę obok. Ta przygląda nam się z zaciekawieniem, a ja na moment tonę w jej zielonych niczym pastwiska oczach. Muszę przyznać, że jest wyjątkowo śliczna.
– Ezra, poznaj, proszę, Lunę McCarthy – słyszę i od razu kojarzę to nazwisko.
McCarthy. Samuel. Mam ochotę westchnąć, ale powstrzymuję się, bo Luna z pewnością wie, jakiego ma ojca, i nie muszę jej dowalać swoją reakcją. Swoją drogą, ten staruszek wisi mi niemałą kwotę.
– Cała przyjemność po mojej stronie, śliczna – oznajmiam i pochylam się, łapiąc od razu jej dłoń, na której składam delikatny pocałunek.
Luna wybucha śmiechem w reakcji na moją gierkę, przez co zaczynam rozumieć, że chyba się polubimy.
– Nie, z pewnością w Wyoming nie ma tak pięknych kobiet – dodaję. – Choć muszę przyznać, że sama okolica jest wyjątkowo urocza.
W tej samej chwili czuję mocne klepnięcie w plecy. Na moment tracę oddech, a zaraz potem słyszę dudniący głos.
– Hardy.
Odwracam się i widzę Caleba Warda. To od tego kowboja mam kupić dzisiaj dwa wałachy.
– O, Ward – prycham, mrużąc oczy. Znamy się z Calebem od lat i nigdy nie widziałem, by był tak nerwowy jak dzisiaj.
– Wszędzie cię szukałem – rzuca, zerkając to na mnie, to na Morgan i Lunę, z którymi na dobrą sprawę nawet się nie przywitał.
Marszczę brwi, bo to niemożliwe, żeby mnie szukał. W końcu mieliśmy się spotkać dopiero za jakąś godzinę, a przyjechałem szybciej, by najpierw wypić piwo lub dwa i pobyć z ludźmi.
– A ty, jak widzę, bałamucisz najpiękniejsze kobiety w Horseshoe Bay.
Ach, tak.
Wszystko staje się jasne. Jeśli te słowa nie podpowiedziałyby mi, o co chodzi, to z pewnością zrobiłaby to mina, z jaką Caleb spogląda na Lunę.
W ten sam sposób ja patrzę na konie, które wyjątkowo mocno chcę zdobyć do swojej stajni.
I tak, wiem, że to porównanie jest dość słabe, lecz jesteśmy w Teksasie. Nic nie poradzę, że konie są tutaj najważniejsze.
– Dobrze wiesz, że zawsze trafiam tam, gdzie mi najlepiej – żartuję i puszczam oczko do Luny, by upewnić się w swoim przekonaniu.
I… czy mi się wydaje, czy z gardła mojego kumpla wydostaje się cichy warkot?
Ledwie powstrzymuję się przed prychnięciem.
– Znacie się… – Dziewczyna uśmiecha się do nas tak pięknie, że przez moment kompletnie nie dziwię się Calebowi, że najwyraźniej stracił dla niej głowę.
– Och, i to bardzo dobrze – odpowiadam, a Ward posyła mi gromy spojrzeniem i wtedy już nie wytrzymuję, prycham pod nosem, nie umiejąc dłużej zachować powagi.
– Caleb i Ezra prowadzą interesy – spieszy z wyjaśnieniami Morgan.
– Ach, tak? – dopytuje Luna i zerka ze zmarszczonymi brwiami na Caleba, jakby nie rozumiała, dlaczego jest taki oburzony.
Spoiler alert: ja rozumiem.
– Tia – burczy. – I właśnie teraz pójdziemy robić interesy. – Po tych słowach kładzie rękę na moim ramieniu. – Podobno pytałeś o dobre wałachy, stary.
Naprawdę świetnie się bawię, widząc jego wściekłość, i to chyba nie najlepiej świadczy o mnie jako o przyjacielu. Bo chyba się przyjaźnimy. Przynajmniej jeszcze.
– Drogie panie! – śmieję się, unosząc kapelusz, podczas gdy mężczyzna popycha mnie jak najdalej od dziewczyn.
Ruszamy przed siebie, aż mijamy budki z żarciem i w końcu kryjemy się w cieniu tuż obok stajni. Zerkam na kumpla, sprawia wrażenie, jakby chciał mnie udusić gołymi rękoma i zakopać pod tą stertą siana.
– Długo tutaj zabawisz? – warczy na mnie i chyba liczy, że za sekundę stąd zniknę. – Masz czas dopiąć umowę?
Od kiedy mu się tak spieszy? Przecież dzisiaj mieliśmy tylko pogadać, potem przyjechałbym podpisać kwity, później zajęlibyśmy się transportem koni. Jak zwykle spokojnie.
Coś czuję, że znam jednak powód tego pośpiechu.
– Wiesz co… – zaczynam, obserwując go uważnie. – Miałem ochotę wracać wcześniej, ale poczułem nagłą i palącą potrzebę, by zostać – rzucam nonszalancko i widzę, że Caleb zaciska pięści. Żeby go dobić, rzucam spojrzenie w miejsce, gdzie nieopodal nadal stoi Luna i śmieje się z jakichś słów Morgan.
– Luna McCarthy jest poza twoim zasięgiem, Ezra. – Ward skupia na sobie moją uwagę niskim tonem, w którym przebrzmiewa wrogość i jawne ostrzeżenie.
– Słucham? – prycham, bo chyba lubię widzieć, jak kumpel wije się w konwulsjach zazdrości.
– Masz zostawić ją w spokoju, bo…
– Bo co?
– To córka mojego przyjaciela.
Ta, jasne.
– Moja sąsiadka. Nie pozwolę, żeby stała się twoim kolejnym jednonocnym podbojem. Ona taka nie jest, rozumiesz?
Patrzę na niego, ledwie powstrzymując komentarz cisnący się na usta. A brzmiałby mniej więcej tak: „czy ty siebie słyszysz, stary?”. Milczę jednak, bo nawet nasza przyjaźń nie jest w stanie uchronić mnie od gniewu zazdrosnego faceta.
– Pewnie, łapię – zapewniam z uśmiechem. – Dobijmy więc targu, co? – Patrzę na niego uważnie, bo nie chcę przegapić momentu, kiedy zareaguje na moje kolejne słowa: – W końcu po to tutaj przyjechałem, a nie żeby przelecieć jakąś chętną panienkę.
Caleb rusza na mnie, warcząc dziko, ale w tej samej chwili śmieję się w głos, przez co zatrzymuje się nagle i mruga tak zabawnie, że znów prycham.
– Córka przyjaciela, tak? Jasne.
On w odpowiedzi posyła mi jedynie wściekłe spojrzenie i nie mówi nic więcej. W końcu rusza w stronę budki z piwem, więc idę za nim, a gdy już zamawia nam dwa rozwodnione kufle, siadamy przy stoliku. Patrzę na czerwono-białą ceratę i śmieję się w duchu – tylko w Teksasie można podpisywać opiewające na tysiące dolarów umowy w takich okolicznościach.
Parę chwil później, kiedy wszystko zostaje dopięte, delektujemy się najgorszym piwem, jakie w życiu piłem.
Obserwuję śmiejących się ludzi, tańczące pary na improwizowanym parkiecie ze zdeptanej trawy i chłonę całą atmosferę tego miejsca.
– Mógłbym tutaj zamieszkać – wzdycham i rozkładam ramiona na oparciu ławki. Wcześniej podwinąłem rękawy koszuli, bo mimo popołudniowej pory słońce nadal pali, a akurat tutaj znajdowaliśmy się pod ochroną wielkich parasoli rozstawionych między stolikami.
Caleb śmieje się i mierzy mnie takim spojrzeniem, że po prostu wiem, że mi nie wierzy.
– Serio, stary – oświadczam, unosząc brew.
– Ta, i jeszcze z uśmiechem na ustach wywalałbyś gnój z końskich boksów, nie? – parska.
Wzruszam ramionami, bo w sumie… czemu nie?
– To chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie mógłbym pozostać anonimowym – przyznaję trochę ciszej.
Jasne, wielu mnie tutaj kojarzy, z niektórymi z tych farmerów dobijałem targu przy mniejszych lub większych inwestycjach, ale o tym, skąd pochodzę i co posiadam, wie tylko Ward. Plotki rozchodzą się zazwyczaj z prędkością światła, ale akurat ten facet, siedzący przede mną i łypiący poważnym spojrzeniem na tłum, jakby był tu panem, jest godny zaufania.
– Słyszałem, że River Kay szuka parobka – oznajmia nagle i wskazuje podbródkiem w stronę parkietu, czyli ubitej trawy, tym samym kierując moją uwagę na dziewczynę, która przyciągnęła mój wzrok już chwilę temu.
– Hm… – mruczę, przyglądając się jej uważniej.
Jest dość wysoka, ale sięgałaby mi może do podbródka, bo jestem dużym skurczybykiem. Jej przyjemnie zaokrąglone biodra sprawiają, że z moim umysłem dzieje się coś dziwnego, a kiedy widzę, jak ta laska odrzuca do tyłu długie blond włosy, sięgające aż do kształtnego tyłka, wiem, że z chęcią poznałbym ją bliżej.
– Chodź, przedstawię cię.
No proszę, Ward czyta mi w myślach.
Po prostu wstaję, nie czekając, aż wycofa się z tej propozycji. Idę pierwszy, a on wkrótce do mnie dołącza. Mijamy rozochocone pary kręcące się do jakiegoś hitu country, aż w końcu docieramy do dwóch rozmawiających ze sobą dziewczyn. Te w ogóle nie zwracają na nas uwagi.
– River, Alex – zaczyna Caleb, witając się z nimi, na co obie uchylają w naszym kierunku kapelusze.
Potrafię skupić się tylko na jednej z nich. River. Jak rzeka. A ja uwielbiam rzeki. W szczególności jedną.
No, teraz może dwie.
– To mój kumpel – kontynuuje Ward i w porę zaczynam go słuchać: – Ezra Har…
– Harris – wchodzę mu w słowo, ale nawet tego nie zauważa, bo sam ciągle rozgląda się wokół. Zapewne próbuje wyłowić wzrokiem Lunę, jak mniemam.
– Harris – powtarza blondynka i przygląda mi się uważnie.
Dobry Boże… jej oczy. Mają kolor najczystszego strumyka. Albo bezchmurnego nieba o czystym poranku. Są jak… jak oddech, myślę nagle i dociera do mnie, od jak dawna czuję ucisk w klatce piersiowej. A gdy patrzę w oczy…
– River Kay – przedstawia się.
…kiedy patrzę w oczy River Kay, mam wrażenie, że oddycham. Po raz pierwszy od dawna.
Ta druga dziewczyna też podaje mi swoje imię, ale kompletnie jej nie słucham. W roztargnieniu kiwam głową, a potem cały skupiam się na Colorado.
Colorado.
Dokładnie. Właśnie tak zamierzam ją nazywać. W myślach. Przynajmniej na początku.
Obserwuję uważnie to, jak jej usta układają się, kiedy mówi. Jej łuk kupidyna doprowadza mnie do szaleństwa. Te wargi są pełne, wciąż wykrzywione w ironicznym uśmieszku sprawiającym, że w jej policzku pojawia się dołek. Do tego czerwone, ale nie dzięki jakimś maziom, tylko… jestem pewien, że to po prostu ona.
Cholera, ale wpadłem.
Słyszę, że oni coś mówią, ale nie potrafię się na tym skupić.
I jeszcze te błękitne oczy.
Hardy, masz przejebane.
Nagle czuję, że ktoś uderza mnie łokciem, i otrząsam się w sekundę. Wówczas słyszę głos Caleba:
– Wiesz, River – zwraca się do dziewczyny, a ona…
Ciągle. Patrzy. Na mnie. Jakby zdawała sobie sprawę z tego, co ze mną robi. Wiedźma. Na bank jest wiedźmą.
– Ezra szuka pracy.
– Pracy? – mruczy i brzmi tak, że… chyba pierwszy raz w życiu zapominam języka w gębie.
A wtedy ten kretyn, Ward, kopie mnie w kostkę.
Krzywię się i sapię. Udaje mi się wykrztusić jedynie:
– Tia. – A gdy River unosi brew, czuję, że muszę się wytłumaczyć. – Na farmie. – Idiota. – Wiesz, chcę nabrać mięśni przy wywalaniu gnoju. – Wyrwijcie mi ten pieprzony jęzor, błagam.
Colorado obrzuca mnie spojrzeniem od czubków butów (które teraz wydają mi się zbyt wyglancowane) przez dżinsy (z fabrycznie zrobionymi dziurami, a nie powstałymi podczas ciężkiej pracy) aż do flanelowej koszuli (zapłaciłem za nią zdecydowanie zbyt dużo). W końcu jej wzrok spoczywa na moim stetsonie. Nówka sztuka. Wykonany z pierdolonego puchu bobra, biały, ze srebrnymi klamrami, nazywany „president” albo „white stetson”.
Wyglądam w nim jak idiota.
Jestem tego pewny.
– Nie boisz się, że pobrudzisz butki, pastuszku? – odzywa się w końcu River.
Gdzieś z boku dobiega mnie parsknięcie. Widzę też, że ta jej koleżanka bawi się równie dobrze.
Dla animuszu walę Warda w kark. Niech ma, dupek jeden.
– Niczego się nie boję, pastereczko. – Słowa opuszczają moje usta, zanim zdążę je przemyśleć, a wówczas River zaciska gniewnie usta.
Kurwa.
Myślałem, że się zaśmieje.
– Nie wytrzymasz tygodnia na mojej farmie – warczy, a ja mam ochotę wziąć ją w ramiona.
Zaraz. Chwila.
Co?
– Założysz się? – Nie. Nie powiedziałem tego. Nie, prawda?
Zapada cisza.
Znaczy, oczywiście, że dobiegają nas zewsząd jakieś dźwięki, ale to… ta przestrzeń między mną a Kay jest… cicha. Złowroga. Przepełniona niechęcią z jej strony i żałosną potrzebą z mojej. I ona to chyba wyczuwa, bo uśmiecha się… podle. Właśnie tak. A potem mówi coś do swojej przyjaciółki, mierzy mnie nienawistnym spojrzeniem i po prostu… odchodzi.
Jezu.
Jestem pewien, że moje serce już nigdy nie zacznie bić normalnie.
– Po tygodniu stanie się moja – mamroczę, rozmasowując środek klatki piersiowej, i patrzę za kobietą, która oddala się i pewnie nawet nie wie, jak kusząco kręci teraz tyłkiem.
– Jesteś idiotą, Hardy, ale przynajmniej bogatym idiotą – słyszę tylko, a następnie proszę, by Caleb powiedział mi wszystko, co wie o River Kay.
River
– Nie przyjedzie – mówię do babci, a ona jedynie kręci głową. – Jestem pewna, że nie przyjedzie.
Opieram się o drewniany słup na werandzie i unoszę do ust kubek z czarną kawą. Jest piąta pięćdziesiąt pięć. Ten wielkomiejski dupek ma tu być za pięć minut i na bank nie przyjedzie.
Kretyn myśli, że nie wiem, kim jest. I już sam ten fakt powoduje, że mam ochotę zakopać go w ogródku warzywnym (wcale nie dlatego, że nie stać mnie na porządny nawóz…) albo przynajmniej napluć mu na te wyglancowane kowbojki.
Po prostu nie cierpię, kiedy ktoś jawnie udowadnia mi, że uważa mnie za idiotkę.
Ezra Harris.
Jasne.
Taki z niego Harris jak ze mnie naiwna blondyna.
– Gdy dorodny kowboj wymięka – słyszę za sobą i prycham pod nosem – nie przeszkadza nawet to, że guma…
– Babciu! – piszczę, zerkając przez ramię, i spoglądam na jej roześmianą, pomarszczoną twarz.
Słyszę jej donośny śmiech, lekko chrapliwy, jakby dopiero co się obudziła, chociaż jestem pewna, że jest na nogach już przynajmniej od godziny. W końcu w kuchni czekały na mnie ukochane omlety i kubek czarnej kawy. Spoglądam na nią i znów atakuje mnie okropna myśl odbierająca mi oddech.
Kiedyś jej też zabraknie.
Nadejdzie taki dzień, gdy zostanę całkiem, całkiem sama.
Wraz z kawą przełykam gulę formującą się w gardle.
Muszę wziąć się w garść. Załamanie jest ostatnim, czego potrzebuję. Nie lubię martwić się sprawami, na które absolutnie nie mam wpływu.
Pocieram kark wolną ręką, a potem odstawiam kawę na barierkę i zdejmuję z nadgarstka gumkę, by związać włosy w luźny kok. Czeka mnie ciężki dzień i naprawdę przydałaby mi się para silnych rąk do pomocy.
Może to być nawet Ezra Hardy, trudno. Mam nadzieję, że jest w stanie wyrzucić gnój ze stajni. Naprawdę, potrzebuję chociaż tyle przynajmniej do momentu, gdy nie uzbieram na naprawę john deere’a taty. A to wydarzy się… cóż, możliwe, że nigdy.
Zanim zdążę sięgnąć po napój, dobiega mnie głośny warkot silnika.
– Piąta pięćdziesiąt dziewięć i… szósta – oświadcza wesoło babcia, a ja powstrzymuję się przed przewróceniem oczami. – Punktualny. Takich pracowników potrzebujemy.
– Potrzebujemy darmowych, Willy – zwracam się do niej z cichym westchnieniem. – Jeśli przy okazji trzeźwych, to tym lepiej. Nie zamierzam znowu wyciągać jakiegoś pijaka z gnojówki. – Aż się wzdrygam na to wspomnienie, bo to naprawdę nie było miłe.
Ble.
W następnej sekundzie na teren przed domem wtacza się czarny harley. Kiedy przejeżdża pod łukiem, kierowca unosi głowę. Wiem, co tam widzi.
„Bluey’s Ranch” – właśnie taki napis został wygrawerowany w drewnie przez mojego dziadka wiele, wiele lat temu, kiedy Randolph Kay sprowadził się tutaj wraz ze świeżo upieczoną żoną, Wilmą.
To właśnie po niej odziedziczyłam niebieskie oczy, podobnie jak mama, i to właśnie ten kolor stał się inspiracją dla dziadka do nazwania naszego domu.
Błękitne ranczo.
Pamiętam jeszcze czasy, kiedy malowałam z tatą okiennice na niebiesko. To wspomnienie wywołuje nową falę bólu przeszywającego moje serce, mimo że od odejścia rodziców minęły dwa lata. Nadal nie potrafię się z tym pogodzić i chyba nigdy tego nie zrobię.
Otrząsam się jednak, kiedy harley podjeżdża bliżej, robiąc przy tym mnóstwo hałasu, i ostatecznie parkuje w niedalekiej odległości od schodów prowadzących na werandę. Nie na motocyklu się jednak skupiam. Raczej na motocykliście.
– Coraz bardziej podoba mi się ten pomysł z parobkiem – słyszę za sobą babcię i wykrzywiam lekko usta.
Jest niemożliwa.
Tymczasem Ezra zsiada z maszyny, sięga pod brodę i odpina kask, a kiedy już go zdejmuje, od razu mierzwi ciemnobrązowe włosy. Uśmiecha się krzywo, patrząc prosto na mnie, a pojawiające się w tej samej chwili promienie wschodzącego słońca rozżarzają jego oczy niesamowitym blaskiem.
Przełykam ciche westchnienie.
Te oczy.
Zauważyłam to już podczas festynu i o mało co nie wyprowadziło mnie to z równowagi. Na szczęście w porę się opamiętałam i bez problemu poradziłam sobie z tym niewątpliwie przystojnym mężczyzną.
Chodzi o to, że jego oczy mają niesamowitą barwę. Jedna z tęczówek jest przejrzyście miodowa, z drobnymi brązowymi kropeczkami, druga w kiepskim świetle wydaje się prawie czarna, ale teraz, gdy na jego twarz padają promienie słońca, wyraźnie widzę, że jest po prostu ciemnobrązowa – jak porządne whiskey, myślę od razu.
Problem w tym, że ja lubię whiskey. Pewnie trochę bardziej, niż powinnam.
Otrząsam się z tych dziwnych myśli i obrzucam spojrzeniem oblicze Ezry. Ten facet wydaje się… niezłomny i uparty, a jego rysy tylko to potwierdzają. Ostro zarysowana szczęka, mocne policzki, pełne, szerokie usta, trochę zadarty nos, gęste brwi i ten idealnie przystrzyżony zarost. Jestem niemal pewna, że pan Hardy wydaje krocie na barbera, i w jakiś irracjonalny sposób mnie to denerwuje.
W ogóle cały jest jakiś taki… idealny. Wymuskany wręcz. Ma na sobie nisko osadzone dżinsy oraz wpuszczoną w nie ciemnobłękitną koszulę, której rękawy podwinął, przez co wyraźnie widzę zarysy tatuaży na jego przedramionach. Kilka rozpiętych guzików sprawia, że mogę rzucić okiem na jego klatę pokrytą ciemnymi włoskami.
Muszę przyznać, że Ezra Hardy to facet z krwi i kości.
Jedynie kiedy widzę ten jego zawadiacki, biały kapelusz, który wyciąga z kufra na tyle motocykla, mam ochotę się śmiać.
Za nic nie poradzi sobie na prawdziwej farmie, myślę to, co wpadło mi do głowy już podczas festynu. Jasne, że wiem, kim jest ten facet, a to, że on nie ma tego świadomości, sprawia, że jeszcze bardziej go nie lubię. Z pewnością ma mnie za wiejską idiotkę, prostą dziewuchę, która nie wystawiła nosa za Horseshoe Bay.
Nie mógłby się bardziej mylić.
Nie mam zamiaru jednak w niczym go uświadamiać. Wręcz przeciwnie – wykorzystam go do ciężkiej pracy, zapłacę najmniej, jak tylko mogę, a kiedy zajmie się choć częścią obowiązków na farmie, w końcu znajdę czas, by uchronić to miejsce przed upadkiem.
I przed łapą Jeremy’ego Southona.
– Już? – rozlega się nagle jego niski głos i mam przez niego wrażenie, że ten facet w wolnych chwilach wypala całe pudła cygar. – Czy może mam się jeszcze odwrócić?
Przewracam oczami.
Bezczelny typ.
– Nadal chcesz to zrobić? – pytam i podnoszę kubek do ust, by wypić końcówkę kawy.
Hardy ma czelność obrzucić mnie spojrzeniem od czubków moich znoszonych brązowych kowbojek poprzez ciemne (bo poplamione farbą, która nie chce zejść) dżinsy z dziurami na kolanach, aż wreszcie zerka na moją koszulkę i prycha, kiedy dostrzega napis „Go sit on a cactus”.
– Owszem, bardzo chcę to zrobić – odpowiada, a spomiędzy moich warg wydobywa się westchnienie pełne irytacji.
– W takim razie zapraszam do środka, podpiszemy umowę – mówię oschle, bo nie planuję wchodzić z tym człowiekiem w żadne układy, dopóki nie zobaczę jego nazwiska na dokumentach. Swoją drogą, ciekawe, jak się podpisze, dupek jeden.
Odwracam się i ruszam w stronę wejścia do domu, słysząc za sobą odgłos jego ciężkich kroków. Tuż przy drzwiach zatrzymuję się i zerkam na babcię, a ta z kolei nie spuszcza oczu z przybysza.
– Willy – mówię do niej, choć ta nawet na mnie nie patrzy – to Harry, Harry, to babcia Willy – przedstawiam ich sobie.
– Nazywam się E…
– Nie mam całego dnia – przerywam mu i otwieram drzwi. Uśmiecha się cwaniacko i widzę, że chce odpyskować, co pewnie wiązałoby się z tym, że zwolniłabym go, zanim w ogóle zdążyłabym go zatrudnić. Niestety, ratuje go Wilma.
– Chodź tu, chłopcze – zaprasza, a ten kretyn ochoczo wypełnia tę prośbę.
Wznoszę oczy ku niebu, bo wiem, co zaraz się wydarzy.
– Wybacz mojej wnuczce, zazwyczaj zionie ogniem jedynie wieczorami.
Słyszę jej zachrypnięty głos i mimo że mnie obraża, mam ochotę ją przytulić.
– Ach, czyli porankami zmienia się w uroczą księżniczkę? – prycha Ezra.
Obserwuję go, jak podchodzi od mojej babci, kuca przed nią i łapie za rękę, by wycisnąć na pomarszczonej i spracowanej dłoni pocałunek.
– To wszystko zależy od tego, jak spędzi noc, synu. – Willy śmieje się chrapliwie, a ja z zaskoczeniem stwierdzam, że policzki Ezry chyba lekko się zaróżowiły.
Niebywałe. Zawstydziła go moja babcia.
– Tik-tak – warczę. – Nie płacę ci za gadanie, Harry.
– W zasadzie to nie płacisz mi w ogóle – odparowuje i podnosi się, by jeszcze raz spojrzeć z góry na Wilmę, i oznajmia: – Do zobaczenia, słoneczko. Jesteś niebywale urocza, ale muszę uspokoić pewną smoczycę, zanim odgryzie mi głowę i spopieli moje zwłoki.
Willy zanosi się śmiechem, a w mojej piersi rozlewa się jakieś ciepło. Tak rzadko słyszę ją taką w ostatnim czasie.
W końcu Hardy podchodzi do mnie i dłonią wskazuje wnętrze. Sama natomiast stoję przed progiem i trzymam drzwi, by się nie zamknęły. Jedynie unoszę brew, a wówczas Ezra unosi podbródek.
Co za osioł.
– Pakuj się do środka – warczę.
– Urocza. Słodka. I gościnna. Już czuję się tutaj jak w domu – wzdycha z udawanym rozrzewnieniem i uśmiecha się od ucha do ucha.
Otrzymuje w zamian tyle, że mrożę go wzrokiem, zastanawiając się, czy naprawdę jestem aż tak zdesperowana.
Spoiler: tak, jestem.
W następnej chwili Ezra pakuje się łaskawie do środka, a ja spoglądam na babcię, słuchając odgłosu jego oddalających się kroków.
– No, miejmy to za sobą – sapię, na co Willy unosi brew.
– Nie wiem, o co ci chodzi, Riv – mamrocze, wzruszając ramionami.
Jej usta drżą jednak, więc mam pewność, że już przygotowała sobie jakąś błyskotliwą rymowankę na tę okazję.
– Co o nim myślisz? – pytam ją mimo wszystko, bo zdaję sobie sprawę, że moja babcia ma jakąś niebywałą zdolność rozpoznawania dobra w człowieku. Zła też, na szczęście.
– Ładny chłopiec, gładkie rączki – odpowiada beztrosko – będzie odpowiedzią na wszystkie twoje bolączki.
– Toś wymyśliła… – prycham.
– Dobrze mu z oczu patrzy – dobiega mnie jeszcze, zanim drzwi zamykają się za mną, kiedy już decyduję się wejść do środka.
Wzdycham. Nawet nie chcę myśleć o tym, co to znaczy, że moja babcia polubiła Ezrę już w pierwszej sekundzie ich znajomości.
Sama go nie cierpię.
I to się nie zmieni.
Wchodzę w głąb domu, mijam mały przedsionek i wkraczam do salonu połączonego z przestronną kuchnią, a w tej samej chwili słyszę donośne:
– Miau!
Kurwa. Zapomniałam!
Przyspieszam i prawie wbiegam przez łukowate przejście do kuchni, piszcząc od progu:
– Nie zjadaj gościa, kocie! Ludzi się nie je!
Zastygam jednak w pół kroku, ujrzawszy scenkę, której z pewnością się nie spodziewałam. Mrugam, bo wydaje mi się, że od przemęczenia mam jakieś zwidy.
– Słodziak – słyszę głos Hardy’ego i to utwierdza mnie w przekonaniu, że to nie sen ani żadna mrzonka.
– Nie… zjadł cię? Czy coś? – pytam niepewnie, widząc, że Ezra stoi oparty o blat, a na nim pręży się dumnie mój kocur, ocierając się o policzki tego dupka i mrucząc wniebogłosy.
– A co, tresowałaś go na wypadek moich odwiedzin? – prycha ten facet i chyba nie wie, że jakimś cudem uniknął śmierci.
– Harry, to Meowster, Meowster, to Harry – przedstawiam go drugiej najważniejszej istocie w moim życiu i kręcę głową z niedowierzaniem.
– Meowster? – śmieje się. – Jak mogłaś go tak nazwać?! – oburza się w dodatku. – Przecież to najsłodsze zwierzę na świecie.
A kocur, jakby go rozumiał, miauczy w odpowiedzi.
Nie mam zamiaru informować Hardy’ego, że to najsłodsze zwierzę na świecie to serwal. Meowster ma ponad trzy stopy długości, waży niecałe czterdzieści funtów i nienawidzi ludzi. Właśnie dlatego ma takie imię.
– Żeby nie było… – zaczynam, bo czuję jakąś dziwną potrzebę, by się wytłumaczyć. – To serwal.
– Wiem.
No jasne, że wie.
– Mam na niego pozwolenie, jest zarejestrowany w U.S. Fish and Wildlife Service… i jest szczepiony.
– A ty?
– Co ja? – Marszczę brwi, bo nie wiem, o co mu chodzi, a tymczasem Meowster najwyraźniej traci zainteresowanie i wraca jednym susem na lodówkę, czyli na swoje stałe i ulubione miejsce. Podchodzę do niego i odruchowo wyciągam rękę. Kot pomrukuje chwilę, trąca mnie nosem i wiem, że to jedyne, co mogę od niego dostać. Po prostu jest wredny.
– Czy ty jesteś szczepiona? – śmieje się Hardy, zaplatając ramiona na szerokiej piersi.
Prycham pod nosem i mijam go, kierując się do ekspresu. Nie planowałam robić temu typowi kawy, ale wolę to, niż gapić się na jego muskuły napierające na materiał koszuli.
– No, pytam serio… Wydajesz się dziksza od tego kota – marudzi dalej.
– Zamilcz. – Zerkam na niego przez ramię, na co on teatralnie zaciska usta.
Spogląda na mnie wesoło, a teraz, kiedy przy wejściu zdjął z głowy kapelusz, wcale nie wygląda tak głupkowato. Wręcz przeciwnie.
Dlatego właśnie po chwili podaję mu kubek i przechodzę do konkretów.
– Umowa – zaczynam, sięgając po plik kartek leżących na stole. Przyciskam mu je do torsu tak, że ledwie je łapie, i idę przygotować sobie drugą kawę. Czuję, że to będzie długi dzień. – Przeczytaj, podpisz, do roboty.
– Ale się rządzisz…
– To moja farma – obruszam się. – A ty masz być jedynie parobkiem.
– Stajennym.
– Do tego trzeba mieć wiedzę, doświadczenie i… – odwracam się, by obrzucić go spojrzeniem – prezencję.
– Co masz do mojego wyglądu? – sarka, a ja podchodzę do niego dopiero wtedy, kiedy mam w dłoniach nową kawę.
– Ja? – udaję zdziwienie. – Nic. Ale moje konie nie lubią lalusiów, piękny chłopcze.
– Piękny chłopcze? – prycha.
No co? Idealnie do niego pasuje.
– Czytaj. – Wskazuję na kwity i odsuwam się o parę kroków, bo kiedy stoję tak blisko niego, jestem bardziej świadoma, jak nade mną góruje.
Ezra wzdycha i skupia uwagę na dokumentach. Czyta i robi przy tym dziwne miny, a im dalej zagłębia się w tekst, tym częściej prycha i śmieje się pod nosem.
– Zakaz spania na sianie… Zobowiązanie, że wiem, jak wydoić… kozę. – Zerka na mnie podejrzliwie. – Jedna przepustka tygodniowo na trzy piwa w barze… – Spogląda na mnie. – Co to ma być?
– Umowa.
– Tego nie pisał żaden prawnik – sapie. – To… to jest niedorzeczne.
– Na prawnika trzeba mieć kasę, panie ładny. A to – wskazuję podbródkiem na umowę – zostało podyktowane doświadczeniami nabytymi przez ostatnie dwa lata.
– Cholernie słaby macie tutaj rynek pracowniczy w takim razie. – Ezra wraca spojrzeniem do umowy i robi coraz bardziej zdziwioną minę.
– Żebyś wiedział.
Przez chwilę mu nie przeszkadzam. Obserwuję go tylko, jak czyta kolejne akapity, i im dalej jest, tym bardziej się denerwuję. Wiem przecież, co zapisałam na samym końcu.
– Do twoich obowiązków należy przede wszystkim utrzymanie w czystości zagród – nie wytrzymuję w końcu tej ciszy – bieżące naprawy, karmienie zwierząt, dojenie Molly. – Gdy Ezra zerka na mnie z uniesioną brwią, tłumaczę: – To krowa babci. Kocha ją. – Wzruszam ramionami.
– A podjeżdżanie i zajeżdżanie koni? W ogóle opieka nad nimi? – pyta.
– Patrz punkt dwudziesty ósmy, Harry. Nie. Dotykasz. Moich. Koni. – Wiem, że teraz dojdzie do końcowych zapisów i odwracam wzrok.
Kilka chwil później dokumenty lądują z głośnym szelestem przede mną, a Ezra nachyla się blisko mnie, by sięgnąć po długopis leżący na stole kawałek dalej. Mimowolnie zaciągam się jego zapachem – jest świeży, pachnie jak czyste siano i dopiero co skoszona trawa jednocześnie. Jak zachód słońca nad rzeką po ciężkim dniu pracy. Jak odpoczynek i… dom.
Cholera, skąd mi się to wzięło?!, besztam się momentalnie i przez to tracę parę sekund, podczas których Ezra podpisuje kwity. Kiedy lądują w moich dłoniach, czuję dziwne… rozczarowanie?
Odchrząkuję, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok.
– Śniadania jemy o piątej trzydzieści, żeby o szóstej pójść już do zwierząt. Dzisiaj wyjątkowo mam małą obsuwę, ale czuję z tego powodu wyrzuty sumienia – zaczynam tłumaczyć, skupiając wzrok na ostatnim guziku koszuli Ezry, tuż nad skórzanym paskiem z szeroką klamrą przedstawiającą mustanga w galopie. – Przerwa o dziesiątej. Potem obiad o piętnastej. Popołudnia zasadniczo są wolne, ale musisz doglądać zwierząt, nakarmić je wieczorem, wykonać doraźne prace. Jesteśmy tutaj tylko ty i ja, więc zajęć nie braknie, a ja… – waham się, bo nie chcę wyjawiać mu zbyt wiele – …muszę też zająć się innymi sprawami.
– Dobrze – słyszę nad sobą i powoli unoszę głowę. Ezra wydaje się zbytnio… zadowolony? Marszczę brwi.
– Dobrze? – pytam.
– Mhm… – Ten cichy pomruk rezonuje w całym moim ciele albo takie mam wrażenie.
– I nie masz… nic przeciwko?
– Nic a nic.
– Wypłatę… – zaczynam, ale on mi przerywa, pochylając się gwałtownie i opierając dłonie o stół, przez co muszę zadrzeć głowę, by patrzeć mu w oczy.
– Jedna sprawa… – mruczy cicho. – Założyliśmy się, prawda?
– S-słucham?
– Założyliśmy się, że nie wytrzymam tygodnia na twojej farmie.
Prycham pod nosem i odchylam się na krześle, zaplatając ramiona na piersi.
– Nadal to podtrzymuję – mówię butnie.
– Świetnie – odpowiada i odbija się od blatu. Zaraz potem kieruje się do wyjścia. – W takim razie zmieniłem jeden z zapisów, by upewnić się, że otrzymam nagrodę, kiedy już wygram.
Słowa nikną wraz z oddalającym się Ezrą, a ja niczym oparzona zrywam się z krzesła, strasząc tym samym przysypiającego Meowstera, na co kocur prycha na mnie ostrzegawczo.
– Co to znaczy „zmieniłem”? – sapię, dobiegając do Hardy’ego w ułamku chwili.
Jest już przy drzwiach i trzyma dłoń na klamce.
– Sama zobacz. – Zerka na umowę, którą trzymam w dłoni.
Mrugam jak idiotka, a w tej samej chwili on otwiera drzwi.
– Dobrze, że zostawiłaś na niej swój podpis – mówi. – Teraz nie możesz się wycofać.
– O czym ty…
– Pójdę po swoje rzeczy i pokażesz mi, gdzie mam spać, dobrze, Colorado?
Po tych słowach znika za progiem, a do mnie dobiega jedynie odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Brzmi to jak wystrzał z pistoletu.
Chwila.
Jakie rzeczy?
To on ma zamiar spać tutaj?
I co to niby ma znaczyć „Colorado”?!
Zanim jednak znajdę odpowiedzi na te pytania, zerkam na umowę. Otwieram coraz szerzej oczy z każdym słowem przeczytanym zduszonym szeptem.
– „Warunki zakładu: umówisz się ze mną na randkę, River Kay, jeśli wytrzymam na twojej farmie tydzień”.
Przełykam ślinę, dostrzegając, że Hardy wykreślił też ten ostatni punkt, którym tak się denerwowałam. Ten o zakazie kontaktów prywatnych, koleżeńskich, przyjacielskich i seksualnych między pracownikiem a pracodawczynią.
Tak, wynotowałam te wszystkie przypadki, bo naprawdę wiele w życiu już widziałam. Nie to jest jednak teraz istotne.
Patrzę jeszcze raz na dokument, pod którym widnieje mój podpis – złożyłam go wcześniej, by jak najbardziej skrócić czas, gdy będę musiała rozmawiać z Ezrą. A zaraz obok zamaszystego „River Kay” znajdują się jakieś bazgroły, a w nich rozpoznaję jedynie pierwsze literki imienia i nazwiska tego dupka. Cwaniak pieprzony.
Dobra.
Skoro tak.
Oficjalnie wprowadzam w życie plan zniszczenia pewnego durnego kowboja.
Ezra
Wychodzę na werandę i biorę głęboki wdech. Uśmiech sam pojawia się na mojej twarzy, bo dobrze wiem, że najbliższy tydzień zapowiada się na obfitujący w dobrą zabawę.
– Nie bądź taki pewny siebie, chłopcze – słyszę nagle i dopiero wtedy przypominam sobie o obecności babci Willy.
Zerkam na nią, a ona klepie siedzenie bujanej ławki obok siebie, co każe mi przypuszczać, że czeka mnie pogadanka. Nie widzę przeszkód – już zdążyłem się zorientować, że muszę mieć babcię po swojej stronie, żeby zdobyć River.
Bo tak, mam zamiar zdobyć tę kowbojkę bez względu na cenę.
– Pewność siebie to ostatnie, co mnie cechuje – mówię do niej, siadając obok jej fotela, i wprawiam ławkę w powolny ruch.
Willy jedynie unosi brew i prycha pod nosem.
– Zanim wróci Riv… – zaczyna po krótkiej chwili. – Mam swoje lata, synku. Pewnie już nie zostało mi dużo czasu, a i naoglądałam się wystarczająco, by móc przejść na tamtą stronę, odszukać Randolpha i skopać mu tyłek za to, że zostawił mnie samą.
Śmieję się cicho, domyślając się, że wspomniany facet to z pewnością jej mąż.
– A to sprawia, że nie mam nic do stracenia. – Zmienia nagle ton na ostrzejszy, więc milknę w sekundę. – I naprawdę dobrze strzelam, chłopcze, więc jeśli nie chcesz szukać swoich jaj w polu kukurydzy, to traktuj moją wnusię z szacunkiem.
Przełykam gulę w gardle, kompletnie nie wiedząc, jak zareagować na takie słowa.
– Oczywiście, proszę pani – odpieram jedynie i dobrze wiem, jak to brzmi. Willy też, bo uśmiecha się szeroko i klepie mnie po kolanie.
W tym samym momencie drzwi do domu się otwierają, w progu pojawia się River, a ja czuję, że w jednej chwili brakuje mi tchu.
Jest tak piękna, kiedy się wścieka.
– Nie będziesz tutaj nocować – warczy na mnie.
– Owszem, będę.
Wilma przeskakuje spojrzeniem między nami i coś mi się wydaje, że bawi się świetnie.
– Nie wpuszczę cię do swojego domu!
– Technicznie rzecz biorąc, już to zrobiłaś.
– Ty…
Z pewnością chce mnie obrazić. Urocza.
– Słuchaj – przerywam jej. – Nie zamierzam wstawać godzinę wcześniej, żeby dostać się tutaj z miasteczka tylko dlatego, że masz jakąś fobię społeczną, Colorado.
Willy krztusi się własną śliną ze śmiechu, a River mruży wściekle oczy. Zanim zdąży mnie odesłać do diabła, odzywa się jej babcia:
– Przecież może spać nad stodołą, Riv.
– Właśnie! Mogę spać nad stodołą.
Znaczy, chwila. Co?
Nie jestem jednak w stanie wycofać się z tej niedorzeczności, bo River uśmiecha się podle i natychmiast zgadza na tę propozycję, kiwając powoli głową.
– Jasne. Pewnie, że może. Jeśli tylko tam posprząta.
Wstaję, a Colorado od razu unosi wyżej podbródek, chociaż stoję kilka kroków dalej. Znam ją krótko, ale wiem, że taka właśnie jest jej natura – zacznie się sprzeczać, stawiać i pyskować tylko dlatego, że może. Po prostu.
I chyba myśli, że wizja sprzątania jakiegoś strychu w stodole napawa mnie przerażeniem.
– Dla ciebie wszystko, słoneczko – oświadczam więc wesoło, na co ona zaciska zęby. – Mam się za to zabrać teraz?
– Teraz masz się wziąć do pracy. Zakwaterujesz się po południu.
Po tych słowach po prostu rusza przed siebie, więc idę w jej ślady, posyłając jeszcze Wilmie całusa w powietrzu, którego babcia łapie teatralnie i przyciska do serca.
Szkoda, że jej wnuczka nie jest równie urocza.
Doganiam River w kilku krokach. Mijamy motocykl, więc po drodze sięgam jeszcze po telefon, by w międzyczasie zadzwonić do brata. Muszę go uprzedzić, że zostanę tutaj trochę dłużej. Wiem, że będzie się wkurzał, ale aktualnie nie istnieje na świecie żadna siła zdolna sprawić, że wyjechałbym z Horseshoe Bay. Nie, dopóki nie zdobędę Colorado.
W głowie formuje się mi już jakiś plan, ale przed wprowadzeniem poszczególnych kroków muszę lepiej poznać River, muszę poznać mojego wroga i jego wszelkie słabości.
– Opowiedz mi o Bluey’s Ranch – proszę łagodnie, a ona jedynie prycha pod nosem.
Chyba zaczyna do mnie docierać, dlaczego jej zwierzątkiem domowym jest akurat serwal. Pasują do siebie idealnie.
– Proszę? – dodaję jeszcze, a kiedy dziewczyna spogląda na mnie przez ramię, uśmiecham się szeroko.
Przewraca oczami, ale w końcu decyduje się wypuścić spomiędzy swoich pięknych ust coś więcej niż prychnięcia i zaklęcia mające spopielić mnie we wschodzącym teksańskim słońcu.
– Ranczo założył mój dziadek. Wtedy było… większe.
Marszczę brwi, słysząc w jej głosie jakąś słabość. Postanawiam to rozgryźć później. Na pewno River nie zacznie się mi zwierzać już pierwszego dnia.
– W tej chwili nastawiamy się głównie na produkcję naturalnych kosmetyków na bazie koziego mleka, a także wyrobów mlecznych: serów, jogurtów i masła.
O, to niespodzianka, myślę. Sądziłem, że River hoduje bydło lub konie, ewentualnie uprawia ziemię. Fakt, że jest inaczej, nieco wszystko komplikuje. Nie jestem pewien, czy powinienem się jej przyznać, że nigdy nie doiłem krowy, o kozie nawet nie wspominając.
– Mam sześćdziesiąt kóz ras anglo-nubijskiej i amerykańskiej la manchy. Poza tym trzy konie, do nich nie próbuj się nawet zbliżyć, Molly oraz kury.
Ja pierdolę.
Kury.
Kury widuję na talerzu, kiedy mój kucharz odpowiednio mi je przyrządzi. W co ja się wpakowałem?
Przełykam ślinę, przesuwając wzrok z profilu River na widok przed nami. Właśnie przeszliśmy przez podwórze i zatrzymaliśmy się przed płotem, za którym rozciągają się budynki gospodarcze. Najbliżej nas, bo połączona z płotem, stoi wspomniana stodoła. I sprawia wrażenie, jakby zaraz miała się rozpaść. Biała farba odpada płatami z desek, jedna okiennica zwisa dziwacznie, utrzymując się tylko na pojedynczym zawiasie, w drugiej wybito okno. Na piętro prowadzi drabina, mająca lata świetności już dawno za sobą. Najgorsze jest chyba jednak to, że ten budynek musiał kiedyś wyglądać zachwycająco.
Zerkam znów na River i widzę, że ona uparcie nie patrzy na stodołę.
– Górę kiedyś przystosowano jako mieszkanie dla pracowników – odzywa się, więc przynajmniej wiem, że zdaje sobie sprawę, na co patrzyłem. – Musisz tam trochę posprzątać, wówczas powinno ci być wygodnie. Po obiedzie dam ci świeżą pościel i… wszystko, co potrzebne – wzdycha na koniec.
– Dobrze – zgadzam się, chwilowo tracąc ochotę na jakikolwiek spór, bo wyraźnie czuję, że coś jest nie tak.
– Rankiem przygotowuję jedzenie dla wszystkich zwierząt, potem karmię kury, a następnie rozwożę resztę na pastwiska i do zagród. Mam elektryczny samochodzik, ale częściej nie działa, niż działa. – Kręci głową i przymyka oczy. Nagle wydaje mi się cholernie zmęczona.
– Mogę do niego zajrzeć. – Słowa wypadają z moich ust, zanim zdołam je przemyśleć. – Do autka – wyjaśniam, gdy River spogląda na mnie spod kapelusza. Nasunęła go na głowę, kiedy schodziła z werandy.
Mam ochotę odrzucić go na jej plecy, by móc wyraźniej dojrzeć jej piękne oczy, ale się powstrzymuję. Prawdopodobnie dałaby mi po prostu w pysk.
– A nie zepsujesz go bardziej, piękny chłopcze? – pyta, unosząc brew.
Uśmiecham się szeroko i szturcham ją ramieniem w bark.
– Postaram się nie – mówię cicho i przez tę drobną chwilę patrzymy sobie w oczy.
I jestem pewien, że zapamiętam ten moment do końca życia.
W końcu jednak River odchrząkuje i odwraca głowę, by znów popatrzeć na swój dobytek.
– Jak już mówiłam… – zaczyna znów – końmi zajmuję się sama. Mam tutaj trzy: dwa młodsze i naszą starowinkę mającą już trzydzieści lat – śmieje się, a ja aż unoszę wyżej brwi. – Nie dziw się tak. – River zerka na mnie, a jej oczy błyszczą tak pięknie, że czuję, jak uchodzi ze mnie powietrze. – Jest jak Wilma, ciągle się rządzi. Gdybyś przypadkiem znalazł się koło niej, uważaj, lubi gryźć pięknych chłopców.
Śmieję się nisko, a to sprawia, że i spojrzenie River mięknie na chwilę. Podoba mi się to. Podoba mi się, jak na mnie reaguje. Przynajmniej wtedy, kiedy nie próbuje spopielić mnie wzrokiem.
– Później należy wyczyścić pojemniki i zmienić wodę zwierzętom. Sprawdzam też grzędy, zmieniam siano, jeśli trzeba, no i kontroluję odchody kóz.
– Słucham?
River zerka na mnie, a jej wargi wyginają się w piekielnie seksownym uśmieszku.
– I to będzie twoim zadaniem, Harry – oznajmia nisko, a mnie w środku aż trzęsie. – Trzeba sprawdzić odchody, by mieć pewność, że żadna z kóz nie ma infekcji.
Chyba sobie, kurwa, ze mnie żartuje.
– A nie może robić tego inny pracownik? – pytam, ledwie powstrzymując się przed prychnięciem. – Nie znam się na… – River unosi wyżej podbródek, jakby tylko czekała, aż przyznam się do słabości. – Oczywiście, poradzę sobie – cedzę słowa, a ona uśmiecha się triumfalnie.
Ruszamy dalej. Mijamy bramę, a po kilku minutach wychodzimy za budynki, skąd rozciąga się widok na zagrody pełne kóz.
– Pięć zagród – wyjaśnia River. – W każdej od sześciu do dwunastu kóz. W dwóch – wskazuje na te najbardziej oddalone – znajdują się kozy z jednym rozpłodowym kozłem. W następnej roczne koźlątka, w kolejnym seniorzy na emeryturze, a w ostatnim te w okresie rui. – Tu wskazuje na zagrodę znajdującą się najbliżej nas.
Pociągam nosem i nie udaje mi się powstrzymać grymasu obrzydzenia.
– Ta… – śmieje się Riv. – Wydzielają specyficzny zapach, można go wyczuć nawet z daleka.
Chryste. Właśnie uświadamiam sobie, że kompletnie nie znam się na kozach. Nigdy nie hodowałem żadnej, chyba nawet nigdy żadnej nie dotykałem.
A one wszystkie, w tej właśnie chwili, patrzą na mnie jak na nową zabawkę.
Przechodzimy dalej, a River opowiada o kozach mlecznych, o zasadach produkcji serów, o przygotowaniu posiłków. Jestem przytłoczony ilością informacji i po raz pierwszy w życiu nie wiem, czy sobie poradzę.
Potem jednak zerkam na Colorado i widzę to, z jaką pasją opowiada o swojej farmie. Widzę jej błyszczące oczy, które przypominają mi najczystsze strumyki, widzę, jak z jej niechlujnego koka wymykają się kosmyki jasnych włosów i układają na karku oraz szyi. Dostrzegam też jej kusząco pełne biodra, wcięcie w talii, zgrabne nogi i seksowny uśmiech.
I wiem, że dla tej dziewczyny zamierzam nawet przeglądać kozie bobki, byle spojrzała na mnie przychylnym wzrokiem i pozwoliła zaprosić się na randkę.
– Później mam przerwę, a potem zabieram się za czyszczenie zagród – kontynuuje, wybijając mnie z zamyślenia. – Czyli prawie dwie godziny machania – śmieje się i zerka na mnie, przekrzywiając lekko głowę. – Ale co to dla ciebie, nie? W końcu chciałeś nabrać mięśni, kowboju.
Ta mała cholera tylko czeka, aż wymięknę. Po moim trupie. Nie pozwolę jej wygrać. Nie ma takiej opcji.
– Popołudnia zasadniczo będziesz miał wolne, bo wtedy sama zajmuję się produkcją kosmetyków i olejków zapachowych. Czasami poproszę cię jedynie o dowiezienie produktów do miasta, kiedy będzie trzeba wysłać mniejsze zamówienia. Po większe przyjeżdżają tutaj. Produkuję też niewielką ilość serów czy jogurtów, ale na potrzeby lokalnego rynku, ponieważ mam tutaj tylko jedną maszynę. Na koniec dnia znów karmię zwierzaki, sprawdzam zagrody i pastwiska, zmieniam wodę, jeśli trzeba… – wzdycha cicho – …i wykonuję jakiś tysiąc innych czynności.
Tym samym obchodzimy całą farmę, aż trafiamy na tyły domu. Już kiedy tutaj przyjechałem, zachwycił mnie jego widok. Choć bez wątpienia budynek należałoby wyremontować, nie da się nie zauważyć, jaki jest piękny i klimatyczny. Zbudowany z drewnianych bal, pomalowanych na biało, no, teraz już trochę przybrudzonych, z przestronną werandą z przodu i uroczym tarasem z tyłu, gdzie teren odrobinę opada, sprawia wrażenie naprawdę przytulnego miejsca. Aż żałuję, że nie dane mi w nim spać.
Jeszcze.
– Pięknie tutaj – przyznaję, rozglądając się wokół. Wówczas niedaleko nas, tuż za ogrodem, dostrzegam odbijające się w tafli wody promienie słońca. – Nie… – szepczę.
– Co?
– Tam płynie rzeka. – Aż unoszę dłoń do czoła, by się upewnić.
– No, raczej strumień, ale…
Nie słucham już River, tylko kieruję się tam, jakby ciągnęła mnie do tego miejsca niewidzialna siła.
– Ezra! Zaczekaj! – słyszę za sobą, ale ignoruję to, a także fakt, że ta diablica jednak zna moje imię.
W końcu docieram nad brzeg rzeczki. Widzę czystą, prawie przeźroczystą wodę, drobne kamyki na dnie i piaszczystą plażę. Rozglądam się jak urzeczony, dostrzegając zawieszony między drzewami hamak, miejsce na rozpalenie ogniska i kłody wokół niego.
– Cholera jasna – mruczę pod nosem, bo to miejsce wygląda zbyt idealnie, żeby mogło być prawdziwe.
– Tutaj kiedyś spędzaliśmy piątkowe wieczory z rodziną, znajomymi i pracownikami – słyszę za sobą głos River, która brzmi dziwnie nostalgicznie.
– Kiedyś? – Odwracam się i zauważam ją stojącą na końcu ścieżki, jakby nie chciała podejść bliżej.
– Nie zaglądałam tutaj od dwóch lat – szepcze, kręcąc głową, a potem… Odwraca się i po prostu odchodzi.
Kurwa.
Chyba nie powinienem tak po prostu się tutaj pchać, jakbym był u siebie. W końcu nie wiem o tej dziewczynie kompletnie nic, a wychodzi na to, że właśnie trąciłem jakąś wrażliwą strunę w jej sercu. Rozglądam się po raz ostatni i dopiero teraz widzę, że rzeczywiście trawa tutaj wymknęła się spod kontroli, przebijając się między piaskiem plaży, hamak z kolei wisi chyba już tylko na słowo honoru, a kłody zostały pożarte przez korniki.
Zaciskam zęby, czując, że nawaliłem.
Biegnę za River i kiedy tylko wyłaniam się spomiędzy krzaków, dostrzegam ją idącą w kierunku domu. Nagle wydaje mi się jakaś bardziej skulona w sobie, niepewna.
Nie znam jej kompletnie, ale odnoszę wrażenie, że potrafię czytać w niej jak w otwartej księdze.
I niepokoi mnie to tylko trochę.
– River, zaczekaj! – wołam, ale się nie zatrzymuje.
W końcu ją wyprzedzam i staję przed nią, a ona o mało co nie rozbija się o mój tors. Nie żebym miał coś przeciwko, tak swoją drogą…
– Słuchaj, przepraszam – wykrztuszam, łapiąc ją za ramiona, a ona unosi głowę i spogląda mi prosto w oczy. Jej niebieskie tęczówki przypominają teraz niebo tuż przed burzą i wiem, że to na mnie za chwilę skupi się jej gniew.
– Po prostu nie węsz po mojej farmie, okej? – atakuje mnie. – Zajmij się swoimi sprawami, Harry, a nikomu nie stanie się krzywda.
Prychnąłbym, gdyby nie to, że ona zdaje się mówić serio. Naprawdę mi grozi.
– Tak jest, szefowo – kapituluję cicho, na co ona przewraca oczami. – Poczekaj – dodaję, gdy próbuje się mi wyrwać. – Naprawdę przepraszam. Nie wiem… nie sądziłem, że robię coś nieodpowiedniego.
Chcę wypytać ją o wszystko, ale wiem, że nie jest to dobry moment. Wolałbym też, żeby sama powiedziała, dlaczego zachowuje się… tak. Nieprzystępnie, oschle i czemu sprawia wrażenie, jakby ciągle bała się ataku z każdej strony.
Kto ci to zrobił, Colorado?, mam ochotę zapytać, ale gryzę się w język.
– A co, jeśli to ja wygram? – pyta nagle, cofając się o krok, przez co tracę kontakt z jej cudownym ciałem.
Marszczę brwi, bo chwilę zajmuje mi zrozumienie, do czego pije.
– Nie wygrasz, słoneczko – odpowiadam i uśmiecham się szeroko, na co ona prycha pod nosem.
– Jeśli wygram – mówi. – Jeśli nie wytrzymasz tutaj tygodnia, nie będę musiała ci zapłacić, jasne?
Zgadzam się od razu, kiwając głową, bo, po pierwsze: mam w dupie to, czy mi zapłaci, a po drugie: wygram.
Na pewno wygram.
– To weź się w końcu do pracy, Harry – fuka wówczas. – Kozie łajno samo się nie sprawdzi.
A potem po prostu mnie mija.
Cholera. Ona tak poważnie?