Świt końca - Magdalena Szponar - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Świt końca ebook i audiobook

Magdalena Szponar

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

„Cmentarzysko smoków, gryfów, ich przede wszystkim, ale i pozostałych. To dowód naszego upadku. Zgliszcza pozostawione po to, by przypominać Zmiennym ich niegdysiejszą chwałę,

po którą nigdy już nie sięgną”.

 

Nadeszła wieczna noc.

Neneatrię ogarnął mrok, a w ciemności pojawiły się bestie, których mieszkańcy kontynentu mieli już nie oglądać. Dzieci Natury, bezwzględnej bogini, będącej uosobieniem koszmarów wszystkich Zmiennokształtnych, wyszły z cienia.

 

Valea i Dheiread stają do ostatecznej walki o przyszłość świata. W tej wojnie nie będą jednak sami. Jednoczą siły z gryfim królem, potężnym wilkiem i kobietą skrywającą wiele tajemnic.

 

Czy połączone siły ostatnich bohaterów wystarczą, by pokonać Naturę? By zapędzić ją z powrotem w mroczne knieje Ostatniego Boru?

 

Czy siły miłości i Przeznaczenia okażą się tym, co zadecyduje o losach całego świata?

Co się wydarzy, kiedy Nieustępliwy Niedźwiedź sięgnie po to, czego pragnie najbardziej?

 

Drugi tom kończący dylogię „Bestiariusz Ciemności” przyniesie odpowiedzi na wszystkie pytania.

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                       Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 12 min

Lektor: Masza BoguckaCzarek Papaj
Oceny
3,8 (46 ocen)
13
18
10
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ksiazkowabajka

Dobrze spędzony czas

Współpraca reklamowa @wydawnictwonowestrony Natura to zdecydowanie s*ka, która nie zna litości. Dla niej wszystko to żart i zrobi wszystko aby dopiąć swego. Nie powstrzyma się przed niczym, a przedstawiciele wszystkich ras będą musieli zawrzeć sojusz i stanąć do walki. Albowiem tylko oni mogą zapobiec końcowi. ,,Nie­na­wi­dzi­ła Na­tu­ry. Nie­na­wi­dzi­ła jej ze wszyst­kich sił i chcia­ła spra­wić, by ta pod­stęp­na bo­gi­ni cier­pia­ła w rów­nej mie­rze, co świat cier­piał przez nią.” Początek znów okazał się dla mnie trudny, choć dość szybko wkrecilam się w historię i przyzwyczaiłam do nowych głównych bohaterów. A dokładnie starych, którzy teraz dostali też swoją uwagę. Myślę, że to było dobre posunięcie ze strony autorki, ale i tak odczuwałam, że chciałabym więcej Reada i Valei. W końcu to oni pozostaną moją ulubioną parą 😍 ,,– Gdy­bym mógł, moja pięk­na isto­to, po­świę­cił­bym swoje życie, by­le­by tylko na­brać pew­no­ści, że za­znasz szczę­ścia. Gdy­bym mógł, spa­lił­by...
10
mater0pocztaonetpl

Nie oderwiesz się od lektury

super
22
Enigma87

Nie polecam

beznadziejny lektor i fabuła
00
Lunadupatak

Dobrze spędzony czas

bardzo fajna książka zakończenie mnie złamało
00
Sushi85

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam się od niej oderwać
00

Popularność




Copyright © for the text by Magdalena Szponar

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2024

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Katarzyna Chybińska, Wiktoria Garczewska, Natalia Szoppa

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

Ilustratorka: Ida Chańko

ISBN 978-83-8362-763-2 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2024

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Z KRONIKI NENEATRII…

Były trzy.

Trzy boginie, od których wszystko się zaczęło. Biała, czerwona i czarna.

Ta, która jest początkiem. Dziewczyna. Dziewanna, choć zwali ją Diwą, bo jej pierwotne imię pamiętali jedynie nieliczni. Pojawiała się wraz z pierwszymi przebiśniegami, a jej dusza była czysta i niewinna. Przynosiła światło i nadzieję.

Ta, która była czasem. Kobieta. Mokosz. To ona przędła nić życia, bez niej nie istniało nic. Ona opiekowała się ziemią, ją zwano Matką, ona stanowiła źródło wszystkiego. A przede wszystkim opiekowała się światem, karmiła swe dzieci, a kiedy umierały, przygarniała je do łona.

Ta, która była końcem. Starucha. Marzanna. Zmienni nazywali ją Mareną, a ludzie Śmiertką. Przeżyła wszystko, widziała wszystko, wiedziała, kiedy nastąpi kres, a po nim nowy początek. Najmroczniejsza z nich wszystkich, najbardziej niebezpieczna.

O każdej z nich zapomniano, ludzie przestali się do nich modlić, natomiast Zmienni wyśmiali stare wierzenia.

Później pamiętano jedynie o nowych boginiach – córkach Dziewanny, Mokosz i Marzanny. One nie pozwoliły, by ktokolwiek o nich zapomniał.

.

LEGENDA

LAAFRANE – siedziba Rodu Niedźwiedzi, którego panem jest Rasso Nicolas Joel Hatcher, Mathan Gun Stad, co oznacza Nieustępliwy Niedźwiedź. Niegdyś nazywano to miejsce Starym Pałacem.

COYOTE’S DUNE – siedziba Rodu Wilków, którego panem jest Conchobar Crawford, Lobo Vil, co oznacza Podły Wilk. Niegdyś nazywano to miejsce Szarym Pałacem.

AVALDALE – siedziba Rodu Pum, którego królową jest Celestria Rosa Wildhell, Raíña da Noite, co oznacza Królowa Nocy. Niegdyś nazywano to miejsce Onyksowym Pałacem. Otoczona Dzikim Lasem.

ANGERBOOK– miasto na ziemiach niczyich, zamieszkane przez ludzi, którym na mocy Traktatu zapewniono bezpieczną przystań. Otoczone Traktem.

WHISPERSTAND – siedziba Rodu Gryfów położona u stóp Gór Enleche, którego Królem jest Kahn Neldwin Azure Baird, Rei Tranquilo, co oznacza Cichy Król. Zwana Samotnym Pałacem.

WRYSTONE – siedziba Ostatniego Smoka, Dheireada Christopherusa Agharesa, do dziś zwana Złotym Pałacem. Położona nad Wybrzeżem Złotych Klifów.

ENDDARUNE – Kraina Końca, zapomniany kraniec kontynentu, miejsce, w którym doszło do Wielkiej Wojny.

Bestiariusz

ALÐAST – ałbast; pradawny demon zamieszkujący przybrzeżne wody rzek i jezior. Legendy głoszą, że powstał z ciała przeklętego nowo narodzonego dziecka, utopionego przez własną matkę.

DEAMHAN – meluzyna, pięknolica pół kobieta, pół ryba o parze szerokich skrzydeł. Potrafiła unosić się w powietrze i szybować. Kiedy się pożywiała, najczęściej mięsem ludzkim lub Zmiennych, rosła w siłę. Krwiożercza, wydawała z siebie potworne głosy, wyjąc żałośnie.

FÈIDH – lejiń; stworzenie przypominające olbrzymiego, dumnego rogacza lub dorodną łanię. Posiadał brutalną siłę, a atakował swoje ofiary kopytami i rozłożystymi rogami, śmiejąc się przy tym ludzkim głosem. Nie znał litości, nie oszczędzał nikogo.

HARCUKI – ptakopodobne stwory o ludzkich, szpetnych twarzach. Trzepotem swych skrzydeł sprowadzały na ziemię ulewy i huragany.

HERMUS – niebezpieczny potwór zamieszkujący lasy i łąki; zbierał jad żmij, szerszeni i os, aby wytwarzać z niego truciznę. Jego ciało przypominało ogromną pszczołę o czarno-pomarańczowej barwie, z sześcioma ostro zakończonymi odnóżami, żądłem z tyłu i małą paszczą z ostrymi kłami niosącymi truciznę. Toksyna kumulowała się także w odnóżach potwora.

ŻMIJ – istota powołana do życia przez Peruna. Powstała z kamienia, przeobraziła się w świetlistą postać wyglądającą jak ogromny orzeł, z ogonem podobnym do wężowego, drapieżnie zakrzywionym dziobem i białymi skrzydłami. Według wierzeń odpowiedzialna za pojawianie się potężnych nawałnic.

BŁĘDNICE – istoty leśne; nieprzyjazne i okrutne, sprowadzające wędrowców na fałszywe szlaki. Podstępem zaganiają ich w ostępy borów, co powoduje niechybną śmierć z głodu bądź wycieńczenia. Przekupione, gwarantują bezpieczną podróż i wskazują odpowiednią drogę.

NAWKI – inaczej majki; małe stworzenia zamieszkujące bory i jaskinie; choć w większości unikały spotkań z ludźmi, czasami ciekawość pchała je, by podejść bliżej osad czy obozowisk leśnych. Wydawały dziwaczne, niepokojące dźwięki. W większości przypadków zachowywały się jak niegrzeczne chochliki. Znane też jako sługi meig, wiedźm Ostatniego Boru.

ŻĄDLICA – demon niosący śmierć. Przypomina kobietę o haczykowatym nosie i paszczy, z której wyziera długi język zakończony żądłem. Wyciągała trujący jad z trupów i później zatruwała nim żywych. Atakując, stawała się niewidoczna, a zdradzał ją tylko gruchot trących o siebie kości.

MADADH-ALLAIDH – wilkołak; Zmienny z rodu wilków, który na skutek rzuconej klątwy lub w formie kary za występki zatrzymał się w połowie przemiany, wygnany do Ostatniego Boru: na wpół człowiek, na wpół wilk. Pozbawiony uczuć, pragnący jedynie zemsty i krwi.

Upadek

Długo wpatrywała się w świat jaśniejący brzaskiem. Kamienny parapet był wilgotny i chłodny, w jakiś dziwny sposób kotwiczył ją w świecie, w którym chyba już nie chciała być.

Każdy koniec przynosi nowy początek, tak mawiano.

Ona jednak nie czuła, by jej historia otwierała się na nowe rozdziały. Ten raczej okaże się ostatnim.

Wzięła głęboki wdech, wciągając w płuca mroźne powietrze, a ono o tej porze wcale nie powinno być tak zimne.

Drgnęła nagle, kiedy w zasięgu jej wzroku pojawił się kruk. Przyleciał niespodziewanie i usiadł tuż obok jej bladych dłoni. Bała się poruszyć, by go nie spłoszyć, choć on wydawał się zupełnie nie przejmować jej obecnością.

Zamrugała, kiedy odwrócił głowę i spojrzał wprost na nią. Cofnęła się o krok, szybko oderwała ręce od kamienia i bezwiednie przycisnęła je do piersi.

Ten kruk był ślepy.

Jego wzrok powlekała mgła, a mimo to patrzył prosto w jej oczy. Przewiercał ją spojrzeniem na wskroś, jakby potrafił zobaczyć całe jej wnętrze – każdą myśl, wszelkie grzechy, wyrządzone krzywdy. Jakby widział to wszystko, nawet to, czego nie dokonała, a bardzo chciała… Och, jak bardzo chciała zrobić o wiele więcej niż to, czego się dopuściła.

I

W dniu bitwy o Coyote’s Dune

Wszyscy pragną władać tym światem.

Wszystkim wydaje się, że rzeczywiście mogą to robić.

Chyboczące wino w kieliszku. Kilka westchnień. Trzask ognia w kominku. Stukot gałązek o szybę, poruszanych delikatnym wiatrem. Zapach butwiejących liści. Ta wiosna, która nie chce nadejść.

To wszystko zawdzięczają mnie.

I ośmielili się o tym zapomnieć. Ośmielili się skupić na włas-nych żądzach. Ośmielili się traktować mój świat niczym plac zabaw.

Wino smakuje gorzko, ale to dobrze. Gorycz wypełnia mnie całą.

Unoszę spojrzenie i zaczynam uważnie obserwować Rassa.

Mathan Gun Stad.

Uśmiecham się pod nosem.

Długo na ciebie czekałam, niedźwiedziu. Wiele wody upłynęło w strumieniach Neneatrii, nim stałeś się tym, czego od ciebie oczekiwałam. Jak glina…

Mojej matce zapewne wydawało się, że tylko ona może bawić się w tworzenie. Ależ by się zdziwiła, gdyby zobaczyła ciebie, Rasso. Gdyby zobaczyła, co ukształtowałam.

– Czy opowiadałam ci o tym, jak powstali ludzie? – odzywam się miękkim tonem, tym, który sprawił, że Nieustępliwy Niedźwiedź zobaczył we mnie dobro.

Głupi.

– Nie, Nàdur – szepcze, ale nawet na mnie nie spogląda.

Za to ja przyglądam mu się uważnie.

– Nikt już nie pamięta pierwszych bogów – zaczynam, a w moim sercu pojawia się nienawiść tak głęboka, że przez moment wydaje mi się, że nie ma tam nic więcej. – Na początku było ich dwóch. Perun, władca nieba, burzy i błyskawic. Jego surowa twarz, gęsta broda i długie siwe włosy sprawiały, że budził jedynie grozę. Był też Weles, zrodzony z jego odbicia, bóg otchłani. Podobni do siebie niczym bracia. Różniła ich tylko barwa włosów, które u Welesa przybrały najgłębszy odcień brązu. – Śmieję się głucho, gdy między brwiami Rassa pojawia się drobna zmarszczka. Podobni niczym bracia, tak, mój niedźwiedziu. Niczym bracia. – Jeden i drugi – szepczę. – Podobni, a jednak zupełnie różni. Z ich nienawiści zrodził się pierwszy smok, ale to…

Rasso wreszcie spogląda na mnie z zaciekawieniem, aż mam ochotę wybuchnąć śmiechem.

– Ale to… – powtarzam – historia na inny wieczór. Weles i Perun stworzyli ten świat, królu niedźwiedzi. – Pochylam lekko głowę, a on mruczy niczym zadowolony kocur. Bogowie! Jak łatwo cię zadowolić! Wprawdzie nie ma niczego takiego na ziemi, czego nie pragnąłbyś bardziej, mój niedźwiedziu, prawda? Jedynie władzy.

Głupi.

– Miałaś opowiadać o ludziach, nie o bogach – strofuje mnie, jakby myślał, że ma do tego prawo.

Uśmiecham się i upijam kolejny łyk trunku. Widzę, że Rasso staje się niecierpliwy. Wszakże obiecałam mu krew jeszcze tej nocy, ale zanim do tego dojdzie… przyjdzie na to czas.

– Weles i Perun. Bracia. Bogowie. W ich rękach leżał los tego świata – kontynuuję. – A zaprzepaścili wszystko. Pozwolili, by żądza przyćmiła ich umysły.

– Czego więc tak bardzo pragnęli?

– Kobiety, oczywiście. – Obserwuję go uważnie i dostrzegam moment, kiedy jego oczy rozżarzają się zielonym blaskiem. Wciąż tam tkwi. Ale spokojnie, mój niedźwiedziu, już niebawem twe oczy zapłoną czerwienią. Już niebawem. – Świat, który znacie, powstał z ognia i wody. Z połączonych sił Welesa i Peruna, z ich nienawiści, gniewu i pychy. I jest doskonały, mój królu. Jest doskonały, lecz wy tego nie dostrzegacie – mówię, przenosząc wzrok na ogień w kominku.

W jego blasku widzę wspomnienie dawnych czasów. Wspomnienie świata będącego areną zabaw bogów, nie ludzi i tych pysznych istot, którym wydaje się, że mogą rościć prawa do tego, co nigdy nie należało i nigdy nie będzie do nich należeć.

– Weles i Perun kochali swoje dzieło, a nienawidzili siebie. Dali jednak temu, co tu powstało, swoją życiodajną moc, tchnęli w tę ziemię magię. Aż w końcu do Peruna dotarły wieści o kobiecie przechadzającej się po ich łąkach, ich pagórkach, między ich strumieniami. Ciekawość sprowadziła go na ten padół. A ona się tam znajdowała – słyszę, że mój głos drży. Nie, ty, niedźwiedziu, niczego nie zauważasz, na szczęście. Widzisz tylko czubek swojego nosa. Ale to dobrze, o to mi chodziło. – Piękna, smukła kobieta – kontynuuję. Z wiankiem przystrojonym kłosami zbóż i polnymi kwiatami, jasnowłosa, zwiewna niczym wietrzyk. Gdziekolwiek się nie pojawiła, wyrastały tam kolorowe polne kwiaty. Ideał, prawda? – prycham, lecz Rasso nie odpowiada. Nie, nie obchodzi go jakaś kobieta. Interesuje go tylko ta jedna, jedyna.

Głupi.

– Domyślam się, jaka jest dalsza część tej historii – wtrąca niskim, dudniącym głosem. – Zresztą, Nàdur, nie opowiadaj mi legend. Wystarczy, że męczyła mnie tym w dzieciństwie niańka.

Legendy. Tak, niedźwiedziu, dla ciebie i tobie podobnym to są tylko legendy. Żaden z was nie czytał tych opowieści, by posiąść wiedzę, by w końcu zrozumieć, że jesteście tylko zabawką w naszych rękach. Nie, żaden z was w swojej bucie nie wpadł na to, jak niewiele może znaczyć.

– Och, mój królu – mruczę przymilnie – pozwól mi nacieszyć się tą historią.

Rasso mamrocze coś niezrozumiałego, a ja tłumię uśmiech. Tak głupi. Tak… podatny.

– Perun spotkał tę kobietę – kontynuuję. – Mało tego, zobaczył jej dzieło na ziemi. Zobaczył te wszystkie bory pełne najróżniejszych istot, łąki usłane kwieciem, w końcu zobaczył i ją. Stała w wodzie aż po biodra, a jej jasne włosy spływały zachwycającą kaskadą. W dłoni trzymała kwiat nenufaru, a kiedy Perun na nią patrzył, podniosła go do twarzy i zaciągnęła się niezwykłą wonią. Podszedł bliżej, a ona uniosła ku niemu swe lico. I w jednej chwili wprawiła go w zachwyt. Delikatne rysy, piękne duże oczy i pełne usta, tak czerwone, że bóg pomyślał, iż ta niezwykła niewiasta skropiła je sokiem z malin. – Znów ten zielony błysk. O kim myślisz, niedźwiedziu? Czyżby o niej?

– Mokosz – odzywa się nagle, a w moich żyłach rozpełza się nitka nienawiści.

– Tak, właśnie ona.

– Nikt już nie pamięta starych bogów – zauważa, spoglądając na mnie butnie, z uniesioną brodą. Taki głupi. – Nawet o was wielu zapomina.

Uśmiecham się.

Może właśnie o to chodzi, mój niedźwiedziu, byście o nas zapomnieli?

– Właśnie ona stworzyła ludzi. Ona, Weles i Perun. A wszystko zaczęło się od zdrady, Rasso. Wszystko, początek tego świata, świata ludzi i Zmiennych, rozpoczął się od zdrady. Mokosz zdradziła ukochanego Peruna. Legła z Welesem i urodziła mu syna. A wcześniej ulepiła gliniane figurki, w które niczego nieświadomi bogowie tchnęli życie, by uszczęśliwić właśnie ją, swoją zdradziecką kochankę. I dlatego ukarano ludzi. Dlatego Mokosz karmi ich ciała, a po śmierci ich duchy udają się do Welesa. – Dlaczego odważasz się patrzeć na mnie takim wzrokiem, mój miły? Czyżby sprzykrzyły ci się moje opowieści o dawnych bogach? Wprost cudownie. – „Ponieważ ośmieliłeś się wystąpić przeciw mnie”, to powiedział Weles. – Och, teraz spoglądasz na mnie uważniej, niedźwiedziu? Czy naprawdę musiałam ci grozić? – Zapamiętaj to sobie, królu – dodaję ciszej. – Każda zdrada niesie za sobą konsekwencje. – Widzę, że chcesz coś powiedzieć, że chcesz znów zapewnić mnie o swojej lojalności, mimo że te oczy wciąż i wciąż rozbłyskują zielenią. Dlatego odzywam się, nim zdołasz skłamać po raz kolejny: – Już czas, Mathan Gun Stad. Nadchodzą.

*

Moja pieśń niesie się między drzewami.

Kryję się w mroku, ale czuję, och, czuję, że moje dzieci wyszły na żer. Wciągam w płuca powietrze przesiąknięte smrodem posoki.

Moje dzieci, umieracie, wiem. Czuję wasz ból, ilekroć w ciałach któregokolwiek zatapiają się kły tych nieszczęśników. Lecz nie martwcie się. Nadejdzie chwila, kiedy wygramy. Wasze poświęcenie nie pójdzie na marne.

– Mo chlann – szepczę, a wiatr niesie te słowa dalej.

Moje dzieci, zabijcie ich, wyrżnijcie w pień, rozszarpcie ich nędzną skórę, wyrwijcie ich wnętrzności. Niech ich krew zaleje ziemię.

Właśnie tak, moje dzieci, właśnie tak.

Och.

Czuję ją.

Przybyła ze swoim smokiem.

– Valea – syczę, unosząc głowę.

Ciemny bór słucha mego głosu i rozchyla gałęzie, wygina pnie, wyrywa krzewy, by pokazać mi ją. Jedyną istotę, która śmiała mi się sprzeciwić.

– Już idę, moja droga – obiecuję jej, choć przecież mnie nie słyszy.

A kiedy staję na brzegu lasu, w końcu mogę zobaczyć ją w całej okazałości. Potężną, władczą, krwiożerczą. Droga Królowo Cieni, jakaż byłaby z ciebie radość, gdybyś zdecydowała się mi pokłonić.

Wychodzę im naprzeciw, a tuż przy moim boku pojawia się mój niedźwiedź. Kładę dłoń na jego mokrej od krwi sierści i spoglądam w górę, wprost w czerwone oczy bestii.

Uśmiecham się.

– A więc spotykamy się wreszcie, Królowo Cieni – witam ją głośno, na co wszystko na polanie zastyga.

Zaczekajcie, moje dzieci – szepczę do nich głosem, który tylko one mogą usłyszeć. – Jeszcze zdążycie się pobawić.

Wycofują się, a puma rozgląda się wokół, jakby nie mogła uwierzyć w to, jak wielką dzierżę moc.

Oni nigdy w nią nie wierzą.

Nie wierzą we mnie.

I przyjdzie im za to zapłacić.

– Jesteś…

– Zwano mnie różnie – przerywam jej. Ten słodki głos budzi we mnie drapieżne instynkty. A to jeszcze zbyt wcześnie.

– …Naturą – kończy mimo to.

Zaciskam szczęki.

Unoszę dłoń i kreślę w powietrzu znaki, na co moja płocha kotka marszczy brwi.

Ciekawe…

– Odzywasz się tak, jakbyś mnie nienawidziła, kochanie. – Przechylam głowę. – Całą sobą pokazujesz mi, jak bardzo mną gardzisz.

Obserwuję ją uważnie, a mój niedźwiedź aż pali się, by do niej dobiec. Zaciskam mocniej palce na jego sierści, by poczuł, do kogo należy.

– Bo gardzę – wypluwa Królowa Cieni, a ja roztaczam wokół nas mrok.

Cienie pełzną po polanie, spopielając trawę, sięgają coraz głębiej i dalej. Jeszcze trochę i dotkną jej.

– Nie powinnaś być mi raczej wdzięczna? – pytam, uśmiechając się lekko. – Gdyby nie ja, ten świat by nie istniał.

– Gdyby nie ty, ten świat by nie umierał – cedzi.

Ciekawe, czy zdaje sobie sprawę, że ją słyszę. Że jej słowa rozlegają się na polanie, choć dobiegają tylko mnie. Niedźwiedź się niecierpliwi. Nie wie, że teraz rozmawiamy, chce już ją dorwać. Wszak obiecałam mu nagrodę.

Jeszcze nie – posyłam mu tę myśl. – Zdążysz się nią nacieszyć.

Albo i nie… Ale to zostawiam już tylko dla siebie.

– Jesteś niewdzięczna – mówię, a cienie suną dalej. – Jak wy wszyscy.

– A za co mamy być wdzięczni? Za twoją podłość? Za to, jak nami manipulujesz? Jak manipulujesz nim?

Wiem, że chodzi jej o Rassa.

– Zależy ci na nim? – prycham. – A co z twoim smokiem? Czyż nie jest twoim Przeznaczonym? – wypluwam to słowo, czując wściekłość. Dola, moja rodzona siostra, oszukała mnie tak okrutnie, a teraz ukrywa się przed moim gniewem. Tchórz.

Och, moja biedna kotko, nie rozumiesz tego, prawda? Nie wiesz, co oznacza to, że czujesz coś do nich obu. Nie wiesz, jakim cudem twoje serce mieści smoka i niedźwiedzia.

– Głupiutka! – Mój śmiech niesie się echem po lesie, a odpowiada mu chichot moich dzieci. Jeszcze chwilkę, moje kochane. Jeszcze chwilkę. – Czyż nie poleciałaś do niej? – warczę. – Czyż moja siostra nie wyznała ci prawdy?

Widzę to. Widzę błysk zrozumienia w jej oczach, kiedy dociera do niej, że wie tak mało, że okazała się tak naiwna.

I wiem, że on, Ostatni Smok, słyszy wszystkie jej myśli. Wiem, że za chwilę zniszczę cały ich świat.

Uśmiecham się, słysząc łopotanie skrzydeł nad sobą.

Zbliża się.

Już czas, moje dzieci.

Moja kotka nawet tego nie zauważa. Nawet nie wie, że w tej samej chwili w powietrze wzbijają się żmije.

– Nie powiedziała ci – mówię. – Oczywiście, że nie. Moja siostra nie potrafi przyznać się do swoich podłych czynów. Wciąż uważa, że jest tą lepszą.

– Crystal…

Wybucham śmiechem.

– Och, teraz używa tego imienia? – pytam, przechylając głowę. – Cóż, ja wolę nazywać ją zdradziecką suką, jeśli pozwolisz, moja kotko. – Nie czekam na odpowiedź, tylko przesuwam cienie bliżej niej i ciągnę: – A więc tak, Królowo Cieni, twoja droga Crystal cię oszukała. Mnie też, więc może powinnyśmy się mimo wszystko zaprzyjaźnić?

– O czym ty mówisz…

– Nie wiesz… To dobrze. Wolę, by to ona powiedziała ci, po co zostałaś powołana na ten świat. Dlaczego w ogóle istniejesz, droga Valeo. Chcę, żebyś patrzyła jej w oczy, kiedy wyzna ci prawdę.

Nad nami rozlega się skowyt ranionego smoka, a puma w końcu unosi głowę wyżej. Widzę, że chce zerwać się do lotu, ale wtedy już dosięgają jej moje cienie.

Z ust wyrywa mi się chichot.

Nie uratujesz go, kocico, nikt go nie uratuje.

Już czas, mój niedźwiedziu, weź to, co ci należne.

Patrzę, jak cienie tańczą wokół łap Valei, jak więżą ją przy ziemi.

– Wasza miłość jest jedynie ułudą, moja Królowo – mruczę, a ona znów spogląda na mnie oczami bestii.

Wtem Rasso postępuje do przodu, a z jego gardła wyrywa się zwycięski pomruk. Nad nami słychać wrzask smoka atakowanego przez żmije, a to wszystko brzmi jak najpiękniejsza melodia.

Moje dzieci, bawcie się.

Wyrywają się w las, a po chwili rozlega się agonalny skowyt tych niewdzięcznych istot, które nie potrafią uszanować mnie, swej matki.

Co…

Syczę, widząc, że Valea wzbija się w powietrze.

To niemożliwe.

– Nie! – Mój wrzask przedziera się przez cały las, aż wszystkie moje dzieci kulą się ze strachu.

Nie. Nie. Nie.

Cienie pierzchną, uciekają przed Valeą, która nawet nie wie, że próbowałam ją uwięzić. Rasso zastyga i odwraca się, patrząc na mnie oczyma pełnymi wściekłości.

Zabij ich – rozkazuję mu.

Zabij.

Zabij.

Zabij.

Zabij ich!

Cienie wracają do mnie. Słyszę odgłosy walki. Słyszę jęki cierpienia. Słyszę agonalne krzyki. Ale to za mało. To…

…nie

wystarcza.

Nie mam nad nią władzy.

A wtedy rozlega się pieśń.

Rozglądam się.

– Nie.

Nie, nie możesz śpiewać tej pieśni! Nie możesz!

Moje dzieci, nie bójcie się. Moje dzieci…

W głowie rozlega się ich płacz, skowyt. Umierają. Nie, nie możesz zabijać moich vaer.

Talamh, piuthar nan diathan,

thoir dhomh do thròcair,

cromaidh mi sìos dhut.

Thoir dhomh beatha,

thoir air falbh bàs.

Nie!

Wtedy ją widzę. Idzie tu. Nie znam jej.

Kim jesteś, dziecko? Dlaczego wzywasz moją matkę?

Nie.

Wilczarka.

To niemożliwe.

A potem czuję to. Czuję zapach palonej brzozy.

Myślałam, że nigdy już go nie poczuję.

Wznoszę oczy ku niebu i widzę, jak moje żmije spadają jeden po drugim.

Wrzeszczę.

Wrzeszczę tak głośno, że świat rozwiera swoje podwoje i pochłania wszystkie moje dzieci.

Te, które przeżyły.

I patrzę na nią. Patrzę na jej jasne włosy, zielone oczy, jej piękną twarz. Nie widzi mnie. Nie może.

Ale ja ją zapamiętuję.

I wrócę do ciebie, wilczarko. Wrócę i odbiorę ci wszystko, co kochasz.

II

Obserwowała jego równy krok, próbując dostrzec choć najdrobniejszy przejaw zawahania. Szedł pewnie, prawie płynął, nie rozglądając się na boki, skupiony na celu.

Ona również tam spojrzała. Na cel, któremu te istoty były gotowe poświęcić wszystko, a ten w jej wyobrażeniach ociekał krwią, cuchnął tak bardzo, że aż ją mdliło.

Nie, zdecydowała, nie było to warte gry toczonej przez wszystkich tutaj obecnych. Rozejrzała się po ich twarzach.

Wymęczeni. Bladzi. Niepewni.

Ci, którzy czaili się w cieniach za nimi, wydawali się wręcz pochłonięci przez mrok.

W końcu mężczyzna, zwany od pewnego czasu Bestią, doszedł do tronu wykutego z kamienia i zasiadł na nim, zamaszyście odrzuciwszy poły czarnego płaszcza.

– Oto koniec. – W głównej sali, tronowej, jak zwali ją złośliwi, rozległ się jego donośny głos. Sunął po posadzce, odbijał się echem od murów, piął coraz wyżej, wprost w stronę rozwieszonych żyrandoli z setkami świec, które mimo wszystko nie wystarczyły, by rozrzedzić noc. – Oto koniec – powtórzył, by zaraz dodać: – Koniec takiego świata, jaki znaliście.

Wszyscy wstrzymali oddech na dźwięk słów wypowiadanych ostrym tonem Rouge’a Bairda, niegdysiejszego dowódcy gryfiej straży, a dziś… króla gryfów. Rei Sanguento. Krwawy Król – tak go nazwano, choć słyszała określenie szeptane z trwogą i przeczuwała, że właśnie on, właśnie Rouge jedynie by się uśmiechnął, gdyby dobiegło ono i jego uszu.

Bhiast.

Bestia.

Echa jego czynów sięgną najdalszych krain Neneatrii. Tych wszystkich miejsc, gdzie wybrzmią opowieści o rzezi w Coyote’s Dune.

Rzezi, podczas której to Rouge przelał najwięcej krwi.

Mira, patrząca z boku na jego ciemną, ciosaną z kamienia twarz, wspomniała moment, w którym zginął jego stryj. Kahn Baird poległ rozszarpany przez potwory. Zgładzony niczym zwykły robak, sponiewierany jak zwykły śmieć.

Właśnie w tamtej chwili dopełniło się słowo dane wszystkim rodom Zmiennych. W chwili, kiedy ginął król, Natura wybierała jego następcę, obdarzając go potęgą jego poprzedników.

Tak stało się i tym razem.

Choć Matka pewnie nawet tego nie zauważyła, zbyt pochłonięta posyłaniem na śmierć kolejnych zastępów swych potworów.

Kiedy Kahn umierał, Rouge Baird, przecinający kolejne cielska wrogów, walczący z najpaskudniejszymi wytworami tej okrutnej bogini, zastygł w pół ruchu na polu bitwy, a jego krzyk niósł się echem w dal, aż do Ostatniego Boru, a tam zgasł niczym zdmuchnięty płomień świecy.

Wczoraj Rouge przemienił się w gryfa. Czarnego gryfa, którego wielkie łapy uderzały o ziemię z głuchym łoskotem, kiedy on parł naprzód między bestiami, rozrywając je na części ostrym dziobem, szarpiąc lwimi pazurami, nabijając na ostre szpony wyrastające z jego gryfich skrzydeł.

Rouge sprawił, że szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Zmiennych, lecz tylko nieliczni wiedzieli, czyja obecność sprawiła, że Natura ostatecznie się wycofała.

A Mira pamiętała jej uśmiech.

Wczoraj widziała ją po raz pierwszy. Widziała, że stoi na brzegu lasu, słyszała, jak nuci pieśń, dzięki której z kniei wyłaniało się coraz więcej potworów.

A wśród nich walczyły niedźwiedzie.

Zdrajcy, pomyślała Mira, ledwie powstrzymując grymas obrzydzenia. Wiedziała bowiem, że jest bacznie obserwowana, że jej obecność została zauważona i pewnie – o ile zabraknie jej szczęścia – zostanie także wykorzystana.

Nagle usłyszała za sobą ciche warknięcie.

Właśnie.

Spięła się cała, a jej kark pokrył się gęsią skórką. I dobrze wiedziała, że mężczyzna za nią to wyczuł.

– Co tutaj robisz, wilczarko? – wychrypiał niskim głosem, a ona pomyślała jeszcze, że nikt nigdy nie nazywał jej tym określeniem z tak jawną pogardą. Zresztą on dobrze wiedział, co tutaj robiła, chciał ją po prostu sprowokować.

– Celebruję początek – odparła cicho, zmuszając się do uśmiechu. – Początek panowania nowego króla.

Za jej plecami znowu rozległo się złowrogie warknięcie.

– On…

O, proszę, pomyślała, jednak coś wzbudza w tym wilczku większą pogardę niż ja sama.

– …nie jest naszym królem.

– To dlaczego nie powiesz tego jemu, psie? – Odwróciła się i od razu zadarła głowę, bo dobrze wiedziała, kogo ma za plecami.

Beau obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Dałby wiele, by jego pan, Kieran, pozwolił mu odgryźć łeb tej upartej kobiecie. W końcu była tylko człowiekiem, nie znaczyła nic, a mimo to nagle, zupełnie niespodziewanie, okazała się tak drogocenna.

Poza tym w chwilach słabości przyznawał, że lubił patrzeć w jej jasne zielone oczy, w których błyskała złość, ilekroć na niego spoglądała.

– Duch chce cię widzieć.

– Ja z kolei chciałabym zobaczyć promienie wschodzącego słońca i nie wydaje mi się, by którekolwiek z nas osiągnęło zadowolenie.

– Och – cmoknął. – Mógłbym dać ci go odrobinę, wilczarko, jeśli ładnie poprosisz.

W oczach Miry błysnęło coś złowrogiego, przez co Beau cofnął się o krok. Ale tylko jeden i dlatego uznał, że wcale nie zachował się jak tchórz. Znał Mirę długo, aż nazbyt długo, w końcu wychowała się tutaj, w Coyote’s Dune.

– Lyn cię potrzebuje – powiedział w końcu, ledwie szeptem, kiedy zdążyła się już odwrócić do niego plecami.

Na to jedno zdanie zastygła.

Mógł tak od razu, pomyślała.

– Prowadź – westchnęła i po raz ostatni spojrzała w stronę tronu, obok którego pojawiła się resztka gryfiej straży. Już chwilę temu przestała słuchać zawodzenia kolejnych osób podchodzących do Rouge’a z coraz to nowszymi prośbami. Kolejka wydawała się nie mieć końca, a Mira dobrze wiedziała, że nawet połowa z tych ludzi nie zostanie wysłuchana. A już z całą pewnością niewielu wyjdzie stąd zadowolonych. Skrzywiła się pod nosem, gdy dotarło do niej, że to wszystko na nic.

Trzeba było pozwolić im zdechnąć, przeszło jej przez głowę.

Beau na szczęście przemilczał resztę, choć bardzo go kusiło, by znów ją sprowokować, gdyż nic nie sprawiało mu takiej radości jak denerwowanie tej dziewczyny. Robił to, odkąd pamiętał, i sam przed sobą nie potrafił przyznać, że po jakimś czasie zaczęło to wychodzić poza ramy zwykłego przekomarzania. Przynajmniej z jego strony.

A może nie przyznawał się do tego, bo wiedział, że w żaden sposób nie może związać się z człowiekiem? Nawet tak ładnym jak Mira.

Kiedy wychodzili z sali, dostrzegła siedzących przy ogromnych stołach przedstawicieli wszystkich rodów Zmiennych. Chyba po raz pierwszy po prostu trwali obok siebie, nie skacząc sobie do gardeł. Widok wydał jej się niebywały. Nie sądziła, że kiedykolwiek dożyje takiej chwili.

Milczeli, wpatrując się w siebie bądź w kielichy wypełnione bimbrem. Niektórzy z nich nie zmyli nawet krwi z ubrań, przez co w całym Szarym Pałacu unosił się metaliczny odór posoki.

Nic tak nie łączy jak wojna, stwierdziła. I nic nie dzieli równie mocno, co miłość.

Szła za ogromnym wilkiem, który nie kłopotał się nawet tym, by przyodziać coś więcej niż spodnie. Doprawdy żadna inna rasa Zmiennych nie była równie nieokrzesana. Mira szczerze wolałaby, aby Beau się ubrał. Wolałaby nie widzieć jego potężnych mięśni drgających pod błyszczącą od krwi i potu skórą. Wolałaby nie czuć tego, co zdecydowanie czuła, mając przed oczami taki widok.

Jego długie, czarne kosmyki kołysały się delikatnie, kiedy stawiał kolejne kroki. Nie oglądał się, wiedział, że pójdzie za nim, wiedział, że dla Lyndry zrobiłaby wszystko. Czasami chciał spotkać w życiu kogoś, kto byłby gotów i dla niego zaryzykować życie. Wiedział jednak, że to już niemożliwe. Wszyscy jego bracia sparowali się z wilczycami, tylko on pozostał sam. W ich rodzie w tej kwestii nie miało się wyboru… W życiu każdego wilka nadchodziła chwila, gdy jego ciało czuło zew. Zew ciągnący ich do tej jednej jedynej wybranej kobiety. I działo się to w dniu, kiedy przeobrażali się po raz pierwszy w zwierzęce formy, i właśnie dlatego czekano z tym do momentu dojrzewania. Każdy wilk już do końca swych dni pamiętał noc szesnastych urodzin, podczas której stawał się częścią watahy i dowiadywał się, kto jest jego wybranką.

Każdy. Tylko nie Beau.

Zacisnął zęby. Nie chciał o tym myśleć. Ani o tym, że po świecie chodziło już tak mało jego braci i sióstr. Ani już tym bardziej o tym, że gdy nadejdzie ta noc – o ile już nie nadchodziła – on jeden pozostanie sam.

Otrząsnął się z ponurych myśli i zatrzymał przed schodami. Jego nozdrza zafalowały, gdy sprawdzał, czy aby nikt ich nie śledzi, czy aby nikt nie pałęta się po tych korytarzach.

Pusto. Zostali sami.

Choć Mira znała każdy zakątek tego pałacu, teraz wydawało jej się, że jest tutaj po raz pierwszy. Przesuwała dłonią po chłodnych kamieniach, czując pokrywającą je wilgoć, która kotwiczyła ją w tym świecie – albo tak się jej zdawało.

Szary Pałac wydawał się najbardziej zaniedbany, ale w rzeczywistości wcale tak nie było. Po prostu cechowały go dzikość, nieokiełznanie – zupełnie jak jego mieszkańców. Z zewnątrz prawie całą budowlę porastał bluszcz, pnący się w górę, aż do strzelistych wieżyczek – na jedną z nich właśnie się wspinali. Cały las zdawał się napierać na pałac, jakby chciał go pochłonąć. Pamiętała to, jak uwielbiała wychylać się przez okna, nawet ryzykując upadkiem, byleby wiosną sięgnąć gałązek i dotknąć pierwszych zielonkawych listków.

Tego roku Vesna nie tchnęła życia w las. Wydawało się, że bogini zapomniała o świecie, zapomniała oblać go zielonością i kwieciem. Liście, o ile się pojawiały, od razu rosły ciemne, brunatne prawie. Kwiaty, ledwie się rozwinęły, już obumierały. Ziemia nie chciała rodzić owoców, borów nie wypełniał świergot ptaków.

A Mira wiedziała, że dzień nie nastanie długo. Zastanawiała się, czy oni to chociaż zauważyli, czy dostrzegli, że tego poranka słońce nawet nie wzeszło, choć powinno to zrobić kilka godzin temu.

Mimowolnie zadrżała, a jej serce przyspieszyło bieg.

W tej samej chwili Beau się zatrzymał. Wyczuł to. Wyczuł zapach strachu.

– Co się stało? – zapytał niskim głosem, nie odwróciwszy się.

Mira westchnęła ciężko. Bała się wypowiedzieć te słowa na głos, bała się, że wtedy staną się bardziej rzeczywiste. Ale kiedy, jeśli nie teraz, miałaby to zrobić? Komu, jeśli nie temu ponuremu wilkowi, miałaby wyznać, co sprawia, że jej serce gubi rytm?

Przecież ona nigdy nie odczuwała strachu. Nawet wtedy, gdy stała przed zgrają krwiożerczych potworów.

– Nadszedł – szepnęła, spoglądając na mocne plecy Beau Shieldsa. Zatrzymał się tuż przy wnęce służącej za okno. Z zewnątrz owiał go chłód, ale Mira była pewna, że to nie dlatego jego ciało pokryło się dreszczami.

Wraz z wiatrem do środka doleciał ich potworny odór zbutwiałych liści, zgnilizny i… Tak, miała pewność, że właśnie tak śmierdzą powoli rozkładające się ciała.

Zapatrzona w ciemne niebo za oknem – na przeklętą Dolę, przecież właśnie dochodzi południe – nie zauważyła momentu, kiedy Beau odwrócił się w jej stronę. A on skorzystał z chwili, gdy nie patrzyła na niego jak na kolejną ofiarę, którą z przyjemnością przestrzeliłaby jedną z tych swoich dziwacznych strzał.

Nawet teraz nosiła łuk i kołczan na plecach, a ostre groty, dziwnie błyszczące w ciemności za sprawą pokrywającej je trucizny, wyraźnie pokazywały, z kim miał do czynienia.

Zmieniła się, uznał.

Pamiętał dzień, w którym opuściła Coyote’s Dune. Była jeszcze nastolatką i stwierdziła, że poradzi sobie sama. Nie miał pojęcia, co działo się z nią przez parę lat, a kiedy wróciła, cóż, po prawdzie za każdym razem, gdy się spotykali, dochodził właśnie do tego wniosku – zmieniła się.

Chciał rozgryźć tę zmianę, zrozumieć jej źródło, dostrzec, co tak naprawdę jej uległo.

Nie mógł.

Nie rozumiał tej nowej istoty, którą dostrzegał w zielonookiej wilczarce. Jedyną stałą było to, że nadal sobie dokuczali, choć ich przekomarzania osiągnęły jakiś nowy poziom – już nie niewinny, nie żartobliwy, a… dojrzalszy, przesycony wieloma sugestiami pojawiającymi się coraz częściej w umyśle Beau.

Na bogów, pomyślał, nie powinienem widzieć w niej niczego więcej niż pupilka Lyndry, ludzkiej, nic nieznaczącej kobiety, której życie jest dla mnie ledwie chwilą trwającą tyle, co mrugnięcie.

W końcu zwróciła na niego wzrok.

– Ten świat nie jest na to gotowy, Beau – szepnęła, a on bardzo starał się nie zareagować na brzmienie jego imienia w jej ustach.

– Wiem, wilczku – odparł, zwracając się do niej tak, jak robił to, kiedy była dzieckiem.

W jej oczach błysnęło coś… ciepłego. Jakieś wspomnienie, może myśl sprawiająca, że ci dwoje nagle powiedzieli sobie więcej samymi spojrzeniami niż setką słów mogących paść w tej sekundzie.

– Chodźmy – powiedział w końcu i znów ruszył ku górze.

Mira pozwoliła sobie jedynie na krótkie westchnienie.

W końcu dotarli na sam szczyt, a Beau otworzył przed nią drzwi do komnaty Lyn. Ledwie to zrobił, a dobiegło ich przeraźliwe warczenie.

– To ja, Kier – rzucił szybko i przepuścił wilczarkę w progu.

Kiedy tylko weszła do środka, ujrzała leżącą na wielkim łożu Lyndrę, przy której krążył Kieran. Jego czarne jak noc oczy wwiercały się w Mirę, aż ta zadrżała ze strachu. Zawsze czuła przed nim respekt, zawsze wiedziała, że to jego powinna się bać – nie Conchobara, który według niej był jedynie podłym psem. Mira dobrze wiedziała, kto powinien być prawowitym władcą Szarego Pałacu, i miała nadzieję – zgodnie z tym, co obiecał jej Rouge – że właśnie tak się stanie.

Skłoniła więc lekko głowę, okazując Kieranowi szacunek, na co ten jedynie mruknął cicho pod nosem. Następnie weszła głębiej i po chwili usłyszała, że tuż za nią drzwi zamykają się z cichym skrzypnięciem. W jej umyśle brzmiało to co najmniej jak krzyk.

– Lyn… – szepnęła w następnej sekundzie, kiedy Kier jednym ruchem odkrył ciało wilczycy.

Mira podeszła bliżej, a oddech uwiązł jej w płucach. Lyndra leżała nieprzytomna. Jej zwykle blada cera teraz wydawała się wręcz przeźroczysta, a zazwyczaj czerwone usta zsiniały. Nie to jednak przeraziło wilczarkę najbardziej. Zrobiły to rany, które dostrzegła na jej twarzy i piersi.

– Nie goją się – sapnął wilk tuż obok niej.

Chciała odpowiedzieć, że przecież widzi, ale zamilkła. Zamiast tego ruszyła do łóżka, lecz nim zdołała zrobić krok, poczuła, że Duch łapie ją za rękę.

– Co zamierzasz?

Spojrzała w jego czarne oczy i dopiero teraz dostrzegła, że i on nie zmył z siebie krwi. Pamiętała, z kim… a raczej z czym walczył, a teraz ledwie powstrzymała grymas cisnący się na usta, kiedy dostrzegła krople brunatnej posoki. Tak krwawią potwory, pomyślała, a przed jej oczami znów pojawiły się obrazy wczorajszej bitwy.

Później.

– Wezwałeś mnie tutaj po to, by pokazać, że mi nie ufasz? – zapytała niskim tonem, nie odrywając spojrzenia od jego oczu nawet na sekundę.

Kieran zaklął pod nosem i puścił ją równie gwałtownie, co chwilę temu złapał.

Mira, zbliżywszy się do łoża, zdjęła z pleców kołczan, w którym miała sprytnie ukrytą kieszonkę, i wyjęła z niej dwie buteleczki.

Zanim Kieran zdołał się odezwać, zrobiła to pierwsza:

– Krwawnik – wskazała pierwszą – i wrotycz – pokazała drugą. I kilka innych składników, dodała w myślach.

Duch kiwnął głową.

– Potrzebuję czystą wodę i coś, co posłuży nam za opatrunek – oznajmiła, ale żaden z nich nie zareagował. – No już – warknęła, zerkając przez ramię.

Dopiero wtedy Beau otworzył drzwi.

– I umyjcie się, na przeklętą Dolę. Jedyna Natura wie, co macie w tej chwili na sobie i jak bardzo może to zaszkodzić Lyn.

Dopiero wtedy, z ogromnym wahaniem i ociąganiem, opuścili komnatę. Mimo to Mira zdawała sobie sprawę, że jeden z nich został pod drzwiami, czekając, aż drugi doprowadzi się do porządku. Nie zamierzali zostawić Lyndry samej.

W końcu była wybranką alfy. Królową wilków.

Wilczarka odsunęła na bok wszelkie myśli mogące sprawić, że straciłaby koncentrację. Sięgnęła po malutką miskę i wylała z niej wodę przygotowaną najpewniej dla Lyn, a następnie wlała do środka zawartość obu buteleczek. Wiedziała, że to już ostatnie, i wiedziała, że trudno będzie jej znaleźć zioła teraz, kiedy ziemia ich nie rodziła – by zrobić kolejne. Ale to Lyndra. Wilczyca, która przygarnęła Mirę do siebie, otoczyła opieką, wychowała i traktowała jak własną córkę.

Chwilę później w sypialni pojawił się Beau wraz z ciepłą wodą i jakimiś materiałami. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zostawił Mirę w spokoju, a wówczas ta zaczęła mamrotać pod nosem sobie tylko znane słowa modlitwy do… bogini Mokosz.

Tak, to jej bardziej ufała, choć świat o niej zapomniał. O niej i pozostałych dwóch boginiach, którym ten świat zawdzięczał wszystko.

Nakreśliła znak nad miksturą i wzięła głęboki wdech.

To musi wystarczyć, pomyślała.

Później ostrożnie oczyściła rany Lyn. Mamrocząc słowa sobie tylko znanych pieśni, zmyła ze skóry nie tylko brud, posokę i łzy, ale i całą ciemną magię. Mira wiedziała, że to właśnie ona sprawiała, że rany nie chciały się goić. I to właśnie z niej korzystała Natura, by przywołać te wszystkie demony.

Nie podobało jej się to, co widziała. Gołe tkanki trawione gorączką z pewnością zostawią blizny – tym razem nie pomoże żadna potęga Zmiennych.

Kilka chwil później, kiedy skończyła, uniosła spojrzenie na twarz Lyn. Dostrzegłszy delikatny rumieniec, odetchnęła z ulgą.

Przeżyje, pomyślała i w tym samym momencie ciszę rozdarł ryk smoka.