Dusze spopielone - Anna Rozenberg - ebook + audiobook + książka

Dusze spopielone ebook

Anna Rozenberg

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna, piąta już część z inspektorem Redfernem w roli głównej.

Na parkingu galerii handlowej znaleziono zwłoki dwojga młodych ludzi. Szybko wychodzi na jaw, że para tego dnia miała wziąć ślub. Przed inspektorem Davidem Redfernem kolejne śledztwo, które gmatwa się z każdym odkrytym tropem. Jeden z nich prowadzi na zabytkowy tor w Brooklands, gdzie odbyły się pierwsze na świecie wyścigi samochodowe. Tam też zakochani mieli powiedzieć sobie sakramentalne „tak”. Który z gości weselnych nie życzył młodej parze stu lat? Czy za straszliwą zbrodnią stoi wielka zazdrość czy może wielkie pieniądze? W tle policjant z Woking musi rozegrać własną śmiertelną partię, w której do tej pory przewagę miał tajemniczy Palacz. Redfern powoli zbliża się do prawdy nie tylko o morderstwach dzieci w hrabstwie Surrey, ale i o samym sobie. Tylko czy to naprawdę koniec?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 249

Oceny
4,3 (50 ocen)
21
22
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Logana

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
AAJac

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

polecam. warto po noa sięgnąć
00

Popularność




Prolog

PRO­LOG

Czer­wone bmw pięło się po spi­ral­nym wjeź­dzie na par­king w Peacock Cen­tre. Debo­rah wier­ciła się nie­spo­koj­nie na sie­dze­niu pasa­żera, nie mogąc powstrzy­mać się od kry­ty­ko­wa­nia kie­rowcy. Peter igno­ro­wał jej narze­ka­nie i sku­pił całą uwagę na wąskiej dro­dze.

– Pospieszmy się, ślub jest za godzinę, a musimy doje­chać do Bro­oklands. – Po raz kolejny spoj­rzała wymow­nie na zega­rek, któ­rego złota wska­zówka bez­li­to­śnie się prze­su­wała i była coraz bli­żej połu­dnia.

– Mogli­śmy ode­brać ten pre­zent wcze­śniej – mruk­nął Peter, roz­glą­da­jąc się za miej­scem par­kin­go­wym bli­sko wej­ścia do skle­pów. Wie­dząc, że za chwilę będzie tasz­czył wiel­kie pudło z zastawą sto­łową i srebr­nymi sztuć­cami, chciał zosta­wić samo­chód jak naj­bli­żej filii Deben­hamsa, który miał wła­sną windę.

– Nie mie­li­śmy czasu – prych­nęła Debo­rah.

– Ja nie mia­łem czasu, bo byłem w pracy do wie­czora.

– Kto nor­malny pra­cuje w przed­ostatni dzień roku?

– A kto nor­malny urzą­dza ślub tuż przed syl­we­strem? – wark­nął Peter, igno­ru­jąc komen­tarz żony. Pra­co­wał w księ­go­wo­ści i na koniec roku miał aku­rat naj­wię­cej pracy. – Mogłaś to zała­twić, ale wola­łaś robić sobie paznok­cie!

– Wiesz prze­cież, gdzie i do kogo jedziemy – żach­nęła się. – Ten ślub to towa­rzy­skie wyda­rze­nie. Nie tylko trzeba się poka­zać, ale i wyglą­dać. – Roz­ło­żyła osłonę prze­ciw­sło­neczną, spoj­rzała we wmon­to­wane w nią lusterko i popra­wiła woalkę przy kape­lu­szu. – A już na pewno nie wypada się spóź­nić.

Peter poko­nał ostat­nią ser­pen­tynę par­kingu. Ucie­szył się, że na czwar­tym pię­trze stał tylko jeden, za to bar­dzo ładny samo­chód. Mija­jąc srebr­nego ben­tleya, zatrzy­mał się gwał­tow­nie.

– Wycho­dzi na to, że nie tylko my jeste­śmy spóź­nieni – sko­men­to­wał pasa­że­rów zna­jo­mej limu­zyny.

– Co masz na myśli? – Debo­rah ode­rwała wzrok od torebki, w któ­rej zapal­czy­wie cze­goś szu­kała.

– Saman­tha i Alan też się spóź­nią. – Peter nie krył roz­ba­wie­nia. – I to na wła­sny ślub.

– Pew­nie się pokłó­cili. Wiesz, jacy oni są – skwi­to­wała Debo­rah i z trza­skiem zamknęła torebkę, nie znaj­du­jąc pożą­da­nego przed­miotu.

Zapar­ko­wał dwa miej­sca dalej, jakby w oba­wie, by nie zary­so­wać luk­su­so­wego auta przy­ja­ciół.

– To może lepiej im nie prze­szka­dzać? – zawa­hał się Peter.

– Oczy­wi­ście, że prze­szka­dzać – obu­rzyła się. – Może uda się ich pogo­dzić. Nawet sobie nie wyobra­żasz, jaki skan­dal wybuch­nie, jeśli nie doj­dzie do ślubu. Ratu­jąc go, możemy tylko zyskać – dodała i zła­pała za klamkę.

– Ja pójdę – powie­dział na głę­bo­kim wyde­chu Peter, deli­kat­nie łapiąc żonę za łokieć, po czym wysiadł z samo­chodu.

Mru­ga­jąca nad ben­tleyem jarze­niówka spra­wiła, że nie mógł sku­pić wzroku na pasa­że­rach, któ­rych twa­rze raz po raz zni­kały za oświe­tloną ostrym świa­tłem szybą.

Ale jed­nego był już pewny: Saman­tha i Alan nie dotrą na swój ślub.

Rozdział I. 30.12.2013, poniedziałek

ROZ­DZIAŁ I 30.12.2013, ponie­dzia­łek

Świt

Świt

Deszcz grał swą par­ty­turę tak cicho, jakby tylko w wyobraźni. Inspek­tor David Red­fern wie­dział jed­nak, że pogoda się zmie­nia, czuł to w sta­wach, które od wielu dni mil­czały, a dziś obu­dziły go nie­zno­śnym bólem. Angiel­ska zima miała dziwny zwy­czaj zmie­niać swe obli­cze wła­śnie z koń­cem roku. Zupeł­nie jak modowy kon­fe­ran­sjer, który zapo­wia­dał, w jakim stroju pojawi się w tym sezo­nie wio­sna.

David odsta­wił dura­le­xową szklankę, która pamię­tała jesz­cze prze­pro­wadzkę Siwiasz­czyka do Anglii.

Dzia­dek Red­ferna przy­wiózł wtedy wiele arte­fak­tów rodzą­cego się w Pol­sce kapi­ta­li­zmu.

Przy­glą­dał się chwilę brą­zo­wemu szkłu, o któ­rego sta­ro­ści świad­czyły liczne rysy na błysz­czą­cej powierzchni i małe wyszczer­bie­nie na brzegu. Patrząc na nie, przy­po­mi­nał sobie łaciń­ską sen­ten­cję: Dura lex, sed lex1, od któ­rej pro­dukt wziął nazwę. To zapro­wa­dziło go do myśli, czy twarde ramię prawa kie­dy­kol­wiek zaci­śnie się na Pala­czu, który wciąż gdzieś się czaił.

W pory­so­wa­nej powierzchni szkła odbi­jał się dowód zaufa­nia do Mal­colma Kni­ghta. Komen­dant w jakiś magiczny spo­sób uzy­skał dostęp do naj­waż­niej­szego dowodu na aferę pedo­fil­ską, która ropiała pod gładką skórą Woking. Ekran mac­bo­oka Ronalda Rudda oświe­tlał pogrą­żony w ciem­no­ści pokój. Inspek­tor Red­fern prze­czu­wał, że dane zawarte w kom­pu­te­rze dopro­wa­dzą go nie tylko do zbrod­nia­rzy, ale i męż­czy­zny, który od dawna go nękał.

Zza ściany docho­dziło tylko pochra­py­wa­nie dziadka, który zmę­czony ostat­nim stre­sem sypiał teraz pły­cej, ale za to dużo dłu­żej. Wsłu­chu­jąc się w rytm jego odde­chu, David poczuł się winny. Boh­dan miał wczo­raj wyje­chać z Wandą na krótki urlop do Walii. W okre­sie mię­dzy­świą­tecz­nym w Sur­rey History Cen­tre nie było zbyt wiele do roboty, więc sta­rusz­ko­wie mogli sobie pozwo­lić na odpo­czy­nek. Jed­nak w ostat­niej chwili dzia­dek odwo­łał wyjazd, wykrę­ca­jąc się sytu­acją Marty Soko­liń­skiej i jej porwa­niem. Ale David wie­dział, że tak naprawdę Boh­dan chce być bli­sko niego. I obie­cał sobie, że gdy tylko wszystko się skoń­czy, wyśle dziad­ków na zasłu­żone waka­cje.

Na razie jed­nak nic nie wska­zy­wało na to, by cią­gnące się za nim sprawy miały się ku koń­cowi. Od kilku godzin wpa­try­wał się w tabele Excela, które wypeł­niały nic nie­mó­wiące mu zestawy liczb i liter.

Pogrą­żony w myślach nie zauwa­żył, że drzwi do pokoju nie­znacz­nie się uchy­liły. Do przy­tom­no­ści przy­wo­łał go dopiero cichy głos dziadka:

– Już nie śpisz czy jesz­cze nie śpisz?

– Już – skła­mał. – Mam dużo pracy.

– Za dużo – odparł dzia­dek i wszedł do środka. – Co z tym kom­pu­te­rem?

– Wciąż stoję w miej­scu – wes­tchnął David, zasta­na­wia­jąc się, czy powie­dzieć mu o notat­kach Adriana Bonesa, który w trak­cie poszu­ki­wań zagi­nio­nych dzieci natra­fił na ślad jego sio­stry.

Oba­wiał się, że nie uda mu się długo utrzy­mać odkry­cia sta­rego przy­ja­ciela w sekre­cie. Zbyt mocno pochła­niało go poszu­ki­wa­nie Domi­ni­que. Poza tym pod­skór­nie czuł, że to wszystko gdzieś się łączy, a im dłu­żej obra­cał w pal­cach zagadki, tym moc­niej utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że przez każdą z nich prze­ni­kał cień Pala­cza.

– Zasta­na­wia mnie ten skrót. – Wska­zał na jedną z komó­rek w tabeli.

– 5W – prze­czy­tał Boh­dan i przy­su­nął sobie krze­sło. – Co mówi inter­net?

– Same ślepe zaułki. Jako pierw­sze wyświe­tla się: Women Welcome Women World Wide, dalej pięć pod­sta­wo­wych pytań po angiel­sku oraz kod linii lot­ni­czych.

– Nathan Wood wydra­pał to na ramie swo­jego łóżka w ośrodku uza­leż­nień The Priory – wyja­śnił. – Mam prze­czu­cie, że on coś wie­dział. Szu­ka­łem połą­cze­nia mię­dzy nim a Ronal­dem Rud­dem, ale nic nie mogę zna­leźć. Stary dzien­ni­karz i part­ner Bonesa nie mają punk­tów stycz­nych.

– Może spró­buj poroz­ma­wiać z jego matką?

– Wybie­ram się do niej po połu­dniu, ale naj­pierw chcę zaj­rzeć do szpi­tala.

Siwiasz­czyk spoj­rzał na zegar elek­tro­niczny.

– Masz jesz­cze dwie godziny – skwi­to­wał piątkę i dwa zera, które wła­śnie wysko­czyły na wyświe­tla­czu. – To może śnia­da­nie? – zapro­po­no­wał.

– Chyba na roz­grzewkę przejdę się z mło­dym. – David wska­zał brodą na wsu­wa­jący się przez szparę w drzwiach czarny nos Ban­dita.

Szcze­niak szczek­nął na znak, że jest gotowy do wyj­ścia.

Red­fern skie­ro­wał swoje kroki w stronę Asdy. Oko­lice mar­ketu wydały mu się bez­piecz­niej­sze od zaka­mar­ków Prin­cess Road, które Ban­dit eks­plo­ro­wał naj­chęt­niej. Nagle zdał sobie sprawę, że od momentu porwa­nia Marty Soko­liń­skiej stale myśli o zagro­że­niu, jakby czy­hało za każ­dym rogiem. Palacz dopro­wa­dził do tego, że zwy­czaj­nie zaczął się bać. Zły na swoją para­noję zawró­cił.

Drobna mżawka osa­dzała się na twa­rzy, two­rząc po chwili mokrą lodo­watą war­stwę. Jedy­nie Ban­dit, raź­nie czła­piąc przy nodze, zda­wał się nie zauwa­żać brzy­doty aury. Osia­dłe na jego sier­ści kro­ple w świe­tle lamp zda­wały się błysz­czeć milio­nami dia­men­tów.

Minęli dom i szli w stronę Old Woking Road, która nawet o tej porze odpy­chała nie­usta­ją­cym szu­mem prze­jeż­dża­ją­cych aut. Kątem oka zauwa­żył prze­cho­dzą­cego przez jezd­nię czło­wieka. Wzdry­gnął się, ale kon­tro­lne szczek­nię­cie Ban­dita spo­wo­do­wało, że odgo­nił czarne myśli i skrę­cił do ich ulu­bio­nego skweru. Wciąż mając w pamięci nocną kąpiel szcze­niaka, tym razem nie spu­ścił go ze smy­czy. Cho­dził pomię­dzy drze­wami, co rusz sta­ra­jąc się wyplą­tać Ban­dita z krza­ków, które pie­sek z lubo­ścią pene­tro­wał. Po kolej­nej takiej gim­na­styce posta­no­wił, że wrócą do domu.

Zbli­ża­jąc się do numeru sto dzie­więć, poczuł, że coś jest nie tak. I nawet nie cho­dziło o to, że każde z okien domu jarzyło się ostrym świa­tłem. Naj­bar­dziej prze­ra­ziły go uchy­lone drzwi wej­ściowe. Puścił smycz Ban­dita i rzu­cił się wąskim chod­ni­kiem w dół. Dopadł ganku i pchnął skrzy­dło tak mocno, że odbiło się od ściany.

– Dziadku! – krzyk­nął, ale nie docze­kaw­szy się odpo­wie­dzi, wrza­snął ponow­nie: – Dziadku!!!

Wpadł do pokoju, ale zoba­czył tylko nie­po­ście­lone łóżko.

– Tutaj! – Usły­szał słaby głos Boh­dana.

Pobiegł do łazienki i otwo­rzył drzwi. Dzia­dek sie­dział na brzegu wanny, przy­kła­da­jąc sobie do głowy ręcz­nik, któ­rego spora część bar­wiła się na czer­wono. Patrzył na Davida, ale ten nie znaj­do­wał w jego spoj­rze­niu ani krztyny prze­ra­że­nia. W jasnym błę­ki­cie tliły się jedy­nie iskry zło­ści.

– Przy­szedł tu – powie­dział hardo sta­ru­szek.

David nie musiał pytać kto ani po co.

– Poło­ży­łem się jesz­cze na chwilę i usły­sza­łem, że ktoś szar­pie się z drzwiami. Myśla­łem, że zapo­mnia­łeś klu­cza, i posze­dłem do przed­po­koju. Ale on już tam stał. Wysoki, w kap­tu­rze. Nie widzia­łem twa­rzy – uprze­dził pyta­nie Davida. – Skur­wiel ośmie­lił się zaata­ko­wać nasz dom.

David pierw­szy raz od dzie­się­cio­leci usły­szał, że Boh­dan prze­klina.

– Myślał, że dom jest pusty. Mia­łeś wyje­chać…

– Ale skąd wie­dział?

David popa­trzył bez­rad­nie na dziadka, nie znaj­du­jąc żad­nej logicz­nej odpo­wie­dzi. Zyskał jed­nak pew­ność, że Palacz jest poli­cjan­tem. Nikt poza gli­nia­rzem nie mógł wie­dzieć, że Kni­ght pozy­skał kom­pu­ter i prze­ka­zał go inspek­to­rowi Red­fer­nowi. To musiał być ktoś z Woking. Albo z Lon­dynu. Ta druga myśl go prze­ra­ziła.

– Jedziemy do szpi­tala – zako­men­de­ro­wał, zanim emo­cje zdo­łają przy­ćmić logikę.

– Mowy nawet nie ma! – zapro­te­sto­wał dzia­dek i wstał. – Nic mi, Dawidku, nie jest. W grun­cie rze­czy facet tylko mnie pchnął, a ja pole­cia­łem na ścianę. Nadzia­łem się na jeden z wie­sza­ków. To wszystko.

Na dowód swo­ich słów dzia­dek odsu­nął ręcz­nik i zapre­zen­to­wał roz­cię­cie na czole. Nie było duże, ale obfi­cie krwa­wiło. David popa­trzył na ranę scep­tycz­nie. Wie­dział, że ktoś powi­nien obej­rzeć Boh­dana w szpi­talu, ale zda­wał sobie sprawę, że nawet wołami go tam nie zacią­gnie.

– Zro­bię śnia­da­nie – wydu­sił z sie­bie, czu­jąc wrzący w żyłach gniew.

Palacz zdo­był wszyst­kie karty, nie zosta­wia­jąc Red­fer­nowi żad­nej nadziei. Nie­chęt­nie zaj­rzał do pokoju – po mac­bo­oku nie było śladu. Podob­nie jak po notat­kach. Przez białą tablicę prze­bie­gał wie­lo­ko­lo­rowy mazaj – wszel­kie zapi­ski Red­ferna zamie­niły się w nie­da­jącą się odczy­tać plamę.

Inspek­tor David Red­fern został z niczym.

Rano

Rano

Roz­darty mię­dzy wście­kło­ścią a szczę­ściem szedł sze­ro­kim kory­ta­rzem do sali, w któ­rej pra­gnął być i jed­no­cze­śnie nie chciał. Gdy tylko prze­kra­czał jej próg, zale­wała go fala poczu­cia winy i wdzięcz­no­ści zara­zem. Dzię­ko­wał nie­bio­som, że Marta wraca do zdro­wia, ale obwi­niał się, że gdyby nie on, kobieta ni­gdy by nie zna­la­zła się w szpi­talu – pobita, zgwał­cona i zła­mana.

– A pan znowu zabłą­dził. – Usły­szał za sobą cie­pły, kobiecy głos.

Odwró­cił się. Pie­lę­gniarka wycho­dziła z jed­nej z sal i uśmie­chała się przy­jaź­nie, krę­cąc przy tym głową z nie­do­wie­rza­niem. Red­fern poczuł się głu­pio.

– Pani Marta nie leży już na inten­syw­nej tera­pii – wyja­śniła.

– Dzię­kuję. To tak z przy­zwy­cza­je­nia – odparł zakło­po­tany.

– Niech się pan lepiej przy­zwy­czaja do dobrego.

– Wolę nie – szep­nął pod nosem i minął zdzi­wioną pie­lę­gniarkę.

Pchnął drzwi, które pod naci­skiem cicho zaskrzy­piały. Marta miała poje­dyn­czą salę z wido­kiem na las. Czubki sosen wci­nały się w szary wciąż wid­no­krąg, two­rząc za oknem nie­po­ko­jący obraz. Jed­nak bar­dziej od zło­wro­giego kra­jo­brazu Red­ferna mar­twiło to, co miał tuż przed sobą. Zro­bił kilka kro­ków w stronę łóżka. Zie­lona pościel zda­wała się przy­kry­wać puste łóżko. Bez­ruch kobiety pora­żał. Jedy­nym cie­płym kolo­rem była czer­wień jej wło­sów, ale w obli­czu smutku i pustki, jakie wyzie­rały z zie­lo­nych oczu, bla­dła i mato­wiała.

Z ulgą stwier­dził, że wenflon zastą­pił pla­ster. Ozna­czało to, że Marta nie potrze­bo­wała już środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych.

Zer­k­nął na komórkę, którą przy­niósł jej kilka dni temu. Kupił kartę SIM i wpi­sał tylko swój numer tele­fonu, a po namy­śle dodał też dziadka. Jed­nak pro­sty apa­rat z mono­chro­ma­tycz­nym wyświe­tla­czem i wiel­kimi przy­ci­skami leżał dokład­nie w tym miej­scu, w któ­rym go zosta­wił. David odwie­dzał Martę codzien­nie, a mimo to wciąż nie wie­dział, jak się zacho­wać. Przy­su­nął sobie krze­sło do łóżka i usiadł. Spoj­rzał na szafkę nocną. Na jasnym bla­cie leżały nie­tknięte owoce i cze­ko­ladki, które przy­niósł wczo­raj, a tuż obok – taca z kola­cją.

– Cześć – powie­dział cicho.

Odpo­wie­działo mu tylko mru­gnię­cie oczu i lekki ruch kąci­ków ust, które zbli­żyły się do sie­bie, demon­stru­jąc napię­cie zapad­nię­tych policz­ków.

Nie wie­dział, co powie­dzieć. Do głowy przy­cho­dziły mu wyłącz­nie banały, cho­ciaż lekarz pro­wa­dzący pora­dził mu, że na tym eta­pie to naj­lep­sze, co może zro­bić. Jed­nak wyda­wało mu się to głu­pie. Wbrew sobie szep­nął:

– Musisz coś zjeść, żeby dojść do sie­bie. Spró­buj, pro­szę.

Się­gnął po tacę, ale Marta tylko na nią spoj­rzała i odwró­ciła się na lewy bok. David widział teraz już tylko jej włosy, roz­sy­pane na zie­lo­nej poduszce. Wes­tchnął cicho, ale nie zamie­rzał się pod­dać. Wstał i prze­szedł na drugą stronę łóżka, bio­rąc ze sobą krze­sło, na któ­rym usiadł.

– Marto, pro­szę cię. Teraz to naj­waż­niej­sze. Im szyb­ciej nabie­rzesz sił, tym szyb­ciej cię stąd wypusz­czą.

W środku wszystko w nim krzy­czało. Chciał jej powie­dzieć, że jeśli nie zacznie jeść, to znów pode­pną jej kro­plówkę, ale wie­dział, że nega­tywne komu­ni­katy tylko pogor­szą jej stan.

– Gdy stąd wyj­dziesz, pokażę ci Sur­rey, jakiego nie widzia­łaś. Pamię­tasz mapę, którą ci dałem? Prze­mie­rzymy całe hrab­stwo w poszu­ki­wa­niu naj­lep­szego cia­sta cytry­no­wego, poje­dziemy do Sur­rey Hill i gdzie tylko będziesz chciała. Tylko bła­gam, spró­buj coś zjeść.

Dostrzegł, jak w kąciku jej oczu pęcz­nieją łzy. Jedna nabrzmiała kro­pla opu­ściła dołek koło nosa i puściła się w dół, by po dro­dze połą­czyć się ze swoją bliź­niaczką i razem znik­nąć w poszewce poduszki, two­rząc ciemną plamę. Wrzask, jaki jesz­cze przed chwilą wypeł­niał jego głowę, zagłu­szyła bez­sil­ność.

– Wszystko będzie dobrze, obie­cuję – powie­dział i pogła­skał ją po gło­wie.

Zda­wał sobie sprawę, że sam nie jest w sta­nie udźwi­gnąć tego cię­żaru. Idąc kory­ta­rzem, posta­no­wił zaj­rzeć do leka­rza pro­wa­dzą­cego. Zna­lazł gabi­net i zapu­kał. Ze środka dobiegł go głos męż­czy­zny, który pro­sił, żeby wszedł.

Red­fern odno­sił wra­że­nie, że każdy gabi­net lekar­ski jest kalką innego – naprze­ciwko drzwi biurko i krze­sło, za ścianką kozetka i mała umy­walka. W tym bra­ko­wało tylko regału z książ­kami, który zastą­piła szafka z nagro­dami. Star­szy Hin­dus stał przy oknie i uważ­nie przy­glą­dał się Red­fernowi, który sta­rał się w miarę spo­koj­nie mówić, co go mar­twi.

– Mam wra­że­nie, że to kara dla mnie – pod­su­mo­wał wszyst­kie swoje obawy.

– Prze­ciw­nie. – Lekarz pokrę­cił siwą głową. – To ochrona dla niej. Pani Marta musi prze­pra­co­wać tę traumę. Mar­twmy się tym, że nie chce jeść. Odrzuca każdy posi­łek.

– To może kro­plówka? – zapro­po­no­wał nie­śmiało.

– Pró­bo­wa­li­śmy, ale wyrwała sobie wenflon. Jak tak dalej pój­dzie, będziemy zmu­szeni prze­nieść ją na psy­chia­trię.

– Rozu­miem. – Red­fern wes­tchnął ciężko. – Mar­twi mnie rów­nież to, że nie chce roz­ma­wiać, total­nie zamknęła się w sobie.

– Pro­szę nie wyma­gać od niej zbyt wiele. – Lekarz usiadł za biur­kiem. – Mutyzm u doro­słych prak­tycz­nie się nie zda­rza. U pani Marty możemy mówić o mecha­ni­zmie obron­nym. Poza tym dobrze by było, żeby pań­scy kole­dzy prze­stali ją odwie­dzać. To naprawdę tylko pogar­sza sprawę. Marta potrze­buje teraz dwóch rze­czy – czasu i spo­koju, z naci­skiem na to dru­gie.

W Red­fer­nie zawrzało. Nie zda­wał sobie sprawy, że kto­kol­wiek pró­buje ją prze­słu­chi­wać. Choć miał swoje podej­rze­nia co do per­so­na­liów tych osób, posta­no­wił, że gdy tylko dotrze do komendy, postawi wszyst­kich do pionu.

***

Wra­cał do Woking okrężną drogą, czę­ściej naci­ska­jąc hamu­lec niż gaz. Sza­rość świtu powoli prze­obra­ziła się w błę­kit, jakby na złość jego nastro­jowi. Do roz­po­czę­cia pracy miał jesz­cze ponad godzinę, ale uznał, że nic się nie sta­nie, jeśli pojawi się wcze­śniej. Miał do poga­da­nia z kil­koma oso­bami.

Brama par­kingu wyjąt­kowo długo ska­no­wała reje­stra­cję, jak gdyby wyczu­wała, że jego tak wcze­sny powrót do służby był czymś odbie­ga­ją­cym od normy. Scep­ty­cyzm urzą­dze­nia udzie­lił się także trium­phowi, który wyko­nał kan­gu­rzy skok i spek­ta­ku­lar­nie zgasł na środku prze­jazdu. Red­fern prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce, ale roz­rusz­nik mil­czał. Inspek­tor wysiadł z samo­chodu. Zanim zdą­żył zamknąć drzwi, pod zde­rzak pod­je­chała zna­joma škoda, z któ­rej wychy­nęła płowa głowa sier­żantki Win­ter.

– Angiel­ski król chce, by go wnieść na rękach? – zażar­to­wała i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wysia­dła z auta.

– Nie mędr­kuj, tylko wska­kuj za kie­row­nicę – roz­ka­zał, usi­łu­jąc ukryć uśmiech.

– Lek­tyka level master – odparła Sum­mer i wsia­dła do trium­pha.

Pcha­jąc maszynę pod spa­dzi­sty par­king, Red­fern dzię­ko­wał nie­bio­som, że ważyła nie­wiele ponad osiem­set kilo. Mimo to i tak się zasa­pał, czego sier­żantka nie omiesz­kała skwi­to­wać:

– Widzę, że urlo­pik ci nie słu­żył.

Inspek­tor obrzu­cił ją gro­mią­cym spoj­rze­niem.

– A co tak wcze­śnie dzi­siaj? – zapy­tał, gdy zbli­żali się do scho­dów komendy.

– McMa­hon coś tam ode mnie chce – burk­nęła.

– Dla­czego nie mówisz o nim „ojciec”?

– Bo ni­gdy nim nie był. – Przy­sta­nęła i spoj­rzała na niego wrogo. – I na­dal nie zasłu­żył na to miano.

Roz­stali się przy gabi­ne­cie McMa­hona, któ­rego pod­nie­siony głos sły­szeli, będąc jesz­cze na scho­dach. Red­fern poszedł pro­sto do Kni­ghta. Zda­wał sobie sprawę, że powi­nien do niego zadzwo­nić zaraz po kra­dzieży mac­bo­oka, ale wtedy czuł, że przede wszyst­kim powi­nien zająć się dziad­kiem i opa­no­wa­niem wła­snych emo­cji, które ostat­nio były wyjąt­kowo kiep­skimi dorad­cami.

Drzwi do pokoju komen­danta były uchy­lone. Kur­tu­azyj­nie zapu­kał w futrynę i po cichym „pro­szę” wszedł do środka. Kni­ght w sza­rym gar­ni­tu­rze i błę­kit­nej koszuli pre­zen­to­wał się świet­nie, w żaden spo­sób nie zdra­dza­jąc nie­daw­nych pro­ble­mów ze zdro­wiem. Para­dok­sal­nie wzglę­dem praw fizyki, Kni­ght zda­wał się czer­pać ener­gię z pracy.

– Powiedz mi, że ta mina nie ozna­cza kło­po­tów – przy­wi­tał go komen­dant, zanim zdą­żył zamknąć drzwi.

– Nie ozna­cza kło­po­tów, tylko totalne bagno. – Red­fern bez zapro­sze­nia opadł ciężko na krze­sło przed biur­kiem.

– Mów. Chyba nic gor­szego od tego – wska­zał na stos papie­rów na bla­cie – mnie nie spo­tka.

– Przy­pusz­czam, że wąt­pię – mruk­nął Red­fern, siląc się na żart. Spoj­rzał w kie­runku drzwi, jakby nie był pewien, czy na pewno je zamknął, po czym wyrzu­cił z sie­bie: – Palacz wła­mał się do mnie do domu.

– Nie kończ.

– Zaata­ko­wał mojego dziadka. Jest coraz bar­dziej zuchwały.

– Raczej zde­spe­ro­wany. – Kni­ght się zamy­ślił. – Kto wie­dział, że masz kom­pu­ter?

– Tylko my dwaj i ktoś, od kogo wzią­łeś kompa.

– Zheng – powie­dział ze zło­ścią komen­dant.

– On jest po mojej stro­nie – zapew­nił Red­fern, tłu­miąc w sobie nie­miłe prze­czu­cia.

– Szybko zmie­ni­łeś o nim zda­nie.

Red­fern zasta­na­wiał się, czy powi­nien obar­czać prze­ło­żo­nego jesz­cze swo­imi oso­bi­stymi pro­ble­mami. Na szali miał jed­nak sto­sunki z agen­tem Zhen­giem, które wolał utrzy­mać na co naj­mniej popraw­nym pozio­mie.

– Zheng mi pomaga w jed­nej spra­wie.

– Z tego, co wiem, to jak na razie jedy­nie pomógł ci dostać się do aresztu na parę dni. Co spra­wiło, że odzy­skał twoje zaufa­nie? – Kni­ght robił się coraz bar­dziej napa­stliwy.

– To długa histo­ria. Gene­ral­nie pomaga mi odszu­kać sio­strę.

Kni­ght uniósł brew w ocze­ki­wa­niu na ciąg dal­szy, który nastą­pił po krót­kiej pau­zie.

– Latem osiem­dzie­sią­tego dzie­wią­tego ktoś porwał moją sio­strę – Red­fern roz­po­czął z tru­dem. – Byli­śmy razem z Adria­nem Bone­sem nad zbior­ni­kiem Har­law. W Szko­cji – dodał, gdy Kni­ght ponow­nie uniósł brew. – Domi­ni­que poszła do toa­lety, ale ni­gdy z niej nie wró­ciła. Wszy­scy utrzy­my­wali, że musiała się iść kąpać bez nas i uto­nęła. Roz­ma­wia­łem jed­nak z dziew­czyną, która twier­dzi, że ktoś wepchnął Domi­ni­que do samo­chodu i odje­chał. Białe volvo, tyle wiem.

– Czy dobrze rozu­miem, że byłeś tam z tym Adria­nem Bone­sem, któ­rego w lipcu zastrze­li­łeś w kate­drze Guild­ford? – dopy­tał nie­pew­nym gło­sem Kni­ght.

Red­fern kiw­nął głową, po czym ode­zwał się:

– On coś wie­dział, Mal­colm. Wie­dział o mojej sio­strze, wie­dział o dzie­ciach z Woking. Pra­co­wał nad tym, gdy jesz­cze sie­dział w NCA – mówił coraz gło­śniej, dając się ponieść nara­sta­ją­cej fru­stra­cji. Nagle zorien­to­wał się, że stoi. – I jesz­cze jedno. Ja go nie zabi­łem.

– Usiądź, Dave – popro­sił spo­koj­nie Kni­ght, prze­cie­ra­jąc dło­nią zmę­czone czoło. Ode­pchnął się od biurka i wstał. Pod­szedł do szafy i otwo­rzył ją. Red­fern spo­dzie­wał się, że otrzyma jakiś for­mu­larz. Tym­cza­sem komen­dant posta­wił przed inspek­to­rem Regal Chi­vas i dwie szklanki. Nie patrząc na pod­wład­nego, nalał whi­sky i gestem zachę­cił do wypi­cia.

Red­fern wychy­lił całą zawar­tość naczy­nia i przy­glą­dał się z uwagą spły­wa­ją­cemu po ścian­kach pły­nowi.

– Chyba nie masz wąt­pli­wo­ści, że sto­isz po uszy w bagnie?

– Powie­dzia­łem ci to od progu. – Red­fern skrzy­wił się i odsta­wił szkło. – Wszystko to się łączy: porwa­nie mojej sio­stry, śmierć Bonesa, Ronald Rudd i siatka pedo­fil­ska w Woking, cho­lerny Palacz, który pogrywa ze mną od dawna. To musi być ktoś stąd.

– Był­bym ostrożny z takimi wnio­skami. Jeśli pogu­bisz się w oskar­że­niach, zapę­dzisz się w ślepą uliczkę.

– Bro­nisz stadka do końca?

– Prze­ciw­nie. Mówię tylko, że musisz być ostrożny. I to z dwóch powo­dów. Po pierw­sze, żeby zbyt szybko skur­czy­byka nie spło­szyć, a po dru­gie i chyba naj­waż­niej­sze, żebyś, strze­la­jąc oskar­że­niami, ryko­sze­tem nie tra­fił przy­ja­ciół.

– Nie mam przy­ja­ciół – odparł sucho, choć nie było w tym wyrzutu, a raczej wyzna­nie, które wypo­wie­dziane na głos dziw­nie nim wstrzą­snęło. Pomy­ślał, że poza Siwiasz­czy­kiem nie ma nikogo. Dziadka nie mógł jed­nak nazwać przy­ja­cie­lem. Ow­szem, był naj­bliż­szą mu osobą, wspar­ciem, logi­sty­kiem życia, ale David musiał się przede wszyst­kim o niego trosz­czyć, osła­niać go i oszczę­dzać. Nie mógł mu powie­dzieć, co tak naprawdę go męczy. Usiąść i po męsku poga­dać. Wciąż obwi­niał się, że mimo sta­rań nie udało mu się w pełni ochro­nić sta­ruszka.

– Co zro­bimy z kom­pu­te­rem? – zapy­tał Kni­ghta.

– Będę to utrzy­my­wać w tajem­nicy naj­dłu­żej jak się da.

– Myślisz, że ktoś zro­bił kopię dysku?

– Nawet nie zary­zy­kuję takiego pyta­nia, choć zna­jąc tych z agen­cji, niczego takiego nie zro­bili. – Kni­ght nalał sobie drugą kolejkę. Gestem zapro­po­no­wał Red­fer­nowi to samo, ale odmó­wił. Inspek­tor patrzył, jak twarz prze­ło­żo­nego robi się coraz bar­dziej czer­wona, i zasta­na­wiał się, w jak złym poło­że­niu musiał się znaj­do­wać komen­dant, że ucie­kał się do takich tanich zagry­wek jak picie na służ­bie.

– Doci­snęli cię, co?

– Doci­snęli? – zapy­tał i z hukiem odsta­wił szklankę na biurko. – Raczej zmiaż­dżyli. Z koń­cem kwiet­nia odcho­dzę na eme­ry­turę.

– Nie możesz! – Red­fern wypro­sto­wał się gwał­tow­nie.

– Muszę – odparł komen­dant i usiadł z powro­tem na swoim krze­śle. – Potrze­bują kozła ofiar­nego, a takiego sta­rego capa jak ja nie żal odstrze­lić. Ale to naprawdę dro­biazg – dostanę medal, jakąś bły­skotkę z gra­we­rem i odejdę w chwale, psia jego mać.

Kni­ght zamilk­nął i nalał sobie kolejkę, po czym zakrę­cił butelkę, oznaj­mia­jąc tym samym koniec imprezy. Dopi­ja­jąc resztkę trunku, skrzy­wił się i prze­tarł usta chu­s­teczką. Gdy skra­wek mate­riału znów wylą­do­wał w jego kie­szeni, twarz komen­danta stę­żała. Pier­wotna złość ustą­piła miej­sca cze­muś, co Red­fern pod­cią­gnął pod strach.

– To, co teraz powiem, musi pozo­stać w naj­więk­szej tajem­nicy – ode­zwał się w końcu. – Wiesz, ile ciał zna­le­ziono w spa­lo­nych maga­zy­nach?

– Trzy – odpo­wie­dział Red­fern, czu­jąc roz­cho­dzącą się po ustach suchość.

– Jede­na­ście.

Tym razem inspek­tor wstał i zaczął ner­wowo cho­dzić po gabi­ne­cie. Prze­ra­ziła go nie tylko liczba, ale i fakt, że jak dotąd nikt się o tym nie dowie­dział.

– Chcesz mi powie­dzieć, że ktoś zamor­do­wał i pocho­wał na tere­nie sta­rych fabryk jede­na­ścioro dzieci?

Komen­dant ski­nął twier­dząco głową.

– Jak udało się to utrzy­mać w tajem­nicy?

– Stan­dar­dowo. Agen­cja rzu­ciła pra­sie jakieś ochłapy, na któ­rych pismaki żerują do dzi­siaj. Odna­le­zie­nia pierw­szego dziecka nie udało się zataić, bo, jak wiesz, podej­rze­wano, że to Iza Wolań­ska. Reszta otrzy­mała klau­zulę taj­no­ści, ale i bez tego nikt nie puści pary z gęby. Każ­demu zależy, by dorwać skur­wieli, któ­rzy to zro­bili, więc sie­dzą cicho. Każda infor­ma­cja na ten temat mogłaby prze­kre­ślić moż­li­wość ich zła­pa­nia. Mamy do czy­nie­nia z jakąś siatką, mafią. Nazwij to, jak chcesz. Moż­liwe, że to wła­śnie na jej ślad wpadł Bones.

– Co na to agen­cja?

– Zaryli się w papie­rach, prze­glą­dają dane zagi­nio­nych dzie­cia­ków z ostat­nich dzie­się­ciu lat. Jak na razie zero tra­fień.

– Bo to dzieci zni­kąd – wyrzu­cił z sie­bie Red­fern. – Przy­wie­ziono je tu z jakichś odle­głych zakąt­ków świata, w któ­rych rodzice dostali za nie kil­ka­set dola­rów.

– Albo z tutej­szych gett.

– Nie lubię tego okre­śle­nia. – Inspek­tor się skrzy­wił.

– A jak nazwiesz te umow­nie zamknięte dziel­nice więk­szych miast? – Kni­ght wyko­nał pal­cami w powie­trzu cudzy­słów.

– Nie wiem, ale getto źle mi się koja­rzy – odparł. – Myślisz, że to moż­liwe, by tu też sprze­da­wano dzieci?

– Nie zdzi­wił­bym się, zwłasz­cza dziew­czynki, które w oczach nie­któ­rych są bez­war­to­ściowe.

Red­fern wes­tchnął i pomy­ślał o sio­strze. Wzdry­gnął się na samą myśl, że gdyby uro­dziła się w innej rodzi­nie, to tę wspa­niałą, wraż­liwą i inte­li­gentną osobę ktoś mógłby uznać za bez­war­to­ściową tylko dla­tego, że była dziew­czynką. Jed­no­cze­śnie pomy­ślał o małej Kate Rudd, która została porwana z placu zabaw, zupeł­nie jakby była towa­rem, który ktoś wcze­śniej zamó­wił. Potem o pię­cio­let­niej Izie Wolań­skiej, któ­rej pory­wacz dzia­łał wła­śnie w ten spo­sób.

– Nie wie­rzę w przy­pad­ko­wość tych porwań. Ronald Rudd też nie wie­rzył, dla­tego zosta­wił nam ten kom­pu­ter.

– Agen­cja uznała Rudda za sza­leńca, któ­remu coś się ubz­du­rało. Porwał Wolań­ską, zabił Malika oraz Abba­sich.

– Prze­cież to wła­śnie on zle­cił porwa­nie małej Izy, żeby odkryć, kto zabił jego wnuczkę – obru­szył się Red­fern. – Udało mu się. Dzięki niemu odkry­li­śmy dzieci w maga­zy­nach. Co oni pie­przą?

– Tak jest lepiej dla opi­nii publicz­nej i dla samej sprawy – Kni­ght mówił spo­koj­nie, alko­hol naj­wy­raź­niej zro­bił swoje. – Prawda jest taka, Dave, że lepiej mieć w mie­ście jed­nego wariata niż siatkę pedo­fi­lów. Dla­tego sam musisz się przyj­rzeć byłemu dzien­ni­ka­rzowi. Jak na razie jego dom jest przez nas zabez­pie­czony.

– Mam rozu­mieć, że to nie­ofi­cjalne śledz­two?

– Raczej ści­śle tajne.

– Tin­ney? Sum­mer?

Kni­ght tylko pokrę­cił prze­cząco głową, zaci­ska­jąc usta. Red­fern poczuł się nie­swojo, widząc zacię­tość w twa­rzy komen­danta. Brak ufno­ści do zespołu całej komendy utwier­dził go w prze­ko­na­niu, że prze­ło­żony się boi, a strach i podejrz­li­wość sta­no­wiły mie­szankę wybu­chową, nie były naj­lep­szym pali­wem dzia­łań.

Liczba tajem­nic zaczy­nała Red­ferna prze­ra­stać. Obie­cał komen­dan­towi ostroż­ność. Już chciał się poże­gnać i wyjść, ale coś mu się przy­po­mniało. Odwró­cił się i spoj­rzał poważ­nie na Kni­ghta.

– Dobrze by było, żeby­ście prze­stali nękać Martę Soko­liń­ską – oznaj­mił ostro.

– Dobrze by było, żebyś spu­ścił z tonu. Nikogo nie wysy­ła­łem do szpi­tala. Są, do cho­lery, jakieś gra­nice. Jeśli nie będziesz mi ufał, to daleko nie zaje­dziesz, Dave.

Szedł kory­ta­rzem, zasta­na­wia­jąc się, czy w ostat­nim zda­niu komen­danta zawarta była rada, czy raczej prze­stroga. Zbyt mocno był jed­nak prze­jęty sta­nem Marty, by to teraz ana­li­zo­wać. Robo­czo przy­jął, że Kni­ght jest po jego stro­nie.

Zanim zdą­żył prze­kro­czyć próg swo­jego biura, poczuł na ramie­niu czy­jąś rękę. Odwró­cił się gwał­tow­nie i sta­nął oko w oko z Gre­go­rym McMa­ho­nem.

– Nie roz­sia­daj się – powie­dział prze­ło­żony z satys­fak­cją. – Mamy sprawę. Za pięć minut zbie­ramy się w kon­fe­ren­cyj­nej.

– Dzień dobry, Greg – Red­fern odchrząk­nął, nie podo­bał mu się jego ton. – Daj mi chwilę, bym cho­ciaż zdą­żył zoba­czyć, ile z moich rze­czy zdą­żyłeś wyrzu­cić. Meble też już usta­wi­łeś według swo­jego feng shui? – Inspek­tor czuł, że nie panuje nad sobą.

– Nie widzia­łem takiej potrzeby – odrzekł zimno McMa­hon.

– No racja. Po co się prze­pro­wa­dzać dwa razy?

– Jeśli cho­dzi o Kni­ghta, to raczej nie ja będę się prze­pro­wa­dzać – rzu­cił i ruszył w głąb kory­ta­rza. Po chwili odwró­cił się i dorzu­cił: – Ale masz rację, paso­wa­łoby wyrzu­cić parę rze­czy z tego bur­delu.

Począw­szy od cie­bie, pomy­ślał inspek­tor z furią i wszedł do sie­bie.

Pokój zda­wał się zawie­szony w cza­sie. Zupeł­nie jakby ostat­nie trza­śnię­cie drzwiami przez Red­ferna naci­snęło nie­wi­dzialny przy­cisk pauzy. Nawet roleta została dokład­nie w tym samym miej­scu, nie mogąc się zde­cy­do­wać, czy chce w cało­ści znik­nąć w obu­do­wie. Tylko pusty kosz na śmieci i smugi po deter­gen­cie na słu­chawce tele­fonu świad­czyły o wizy­tach sprzą­taczki. Zawa­lony papie­rami blat nie dawał jej pola do manewru, więc pomię­dzy sto­sami dostrzegł czapki kurzu, który kolej­nymi war­stwami odmie­rzał nie­obec­ność Red­ferna. Krót­kie migawki wspo­mnień powoli odmra­żały obraz. Ostatni raz był tu szó­stego grud­nia, pró­bu­jąc dociec, kto zabił Ken­ne­tha O’Mal­leya. Usiadł przy biurku i zer­k­nął na poroz­rzu­cane kartki, przy­po­mi­na­jące mu szcze­góły mor­der­stwa sta­rego hodowcy koni. Spod nich wysta­wało zna­jome logo. Red­fern wie­dział, że powi­nien odwie­dzić Lindę Wall, która od kil­ku­na­stu tygo­dni prze­by­wała w murach kli­niki uza­leż­nień. Kiedy pomy­ślał o wszyst­kich tych miej­scach, do któ­rych będzie musiał zaj­rzeć w tym tygo­dniu, poczuł się przy­tło­czony.

Prze­la­tu­jący za mleczną szybą cień przy­po­mniał mu, że miał iść na zebra­nie.

Wszedł do kon­fe­ren­cyj­nej, którą natych­miast wypeł­niły okla­ski. Red­fern uniósł dłoń, dając znać, żeby prze­stali. Pośród roz­ra­do­wa­nych twa­rzy kole­gów wyła­pał znie­sma­czone spoj­rze­nie McMa­hona, który stał u szczytu stołu. Gdy entu­zjazm poli­cjan­tów ostygł, inspek­tor usiadł obok Tin­neya, a ten po przy­ja­ciel­sku pokle­pał go w ramię.

– Skoro powrót Las­sie mamy za sobą… – roz­po­czął dobit­nie zastępca komen­danta.

– Raczej wej­ście smoka – teatral­nie szep­nął Tin­ney, a poli­cjantka obok zaśmiała się cicho.

– …to możemy zająć się poważ­nymi rze­czami – dokoń­czył Greg, uda­jąc, że nie usły­szał komen­ta­rza. – Sier­żantko Win­ter, pro­szę o raport.

Sum­mer wstała lekko zaczer­wie­niona, ale nie zmie­szana. Red­fern odczy­ty­wał na jej twa­rzy nie­dawną wście­kłość.

– Dwa ciała – powie­działa bez emo­cji i zajęła miej­sce McMa­hona. Uru­cho­miła wiszącą na ścia­nie tablicę inte­rak­tywną i wyświe­tliła na niej dwa zdję­cia. – Saman­tha Grant, lat dwa­dzie­ścia sie­dem, i Alan Bar­ker, lat trzy­dzie­ści pięć. Zna­le­zieni na par­kingu nale­żą­cym do gale­rii han­dlo­wej Peacock Cen­tre. Przy­czyna śmierci: udu­sze­nie.

Sum­mer poka­zała następny slajd przed­sta­wia­jący wnę­trze luk­su­so­wego samo­chodu. Uję­cie od strony kie­rowcy przed­sta­wiało bru­neta w smo­kingu z odchy­loną do tyłu głową. Tuż nad ele­gancko wymo­de­lo­wa­nym musz­ni­kiem malo­wała się dość cienka, pod­bie­gnięta krwią pręga.

Kolejne zdję­cie przed­sta­wiało szczu­płą blon­dynkę w kre­mo­wej sukience z podobną raną na szyi. Oboje mieli zamknięte oczy i dło­nie uło­żone na kola­nach.

– Dwóch spraw­ców – rzu­cił ktoś z sali.

– Też mi się tak wydaje. Wsie­dli na tylne sie­dze­nie i zarzu­cili ofia­rom pętle na szyje – wysu­nął przy­pusz­cze­nie Tin­ney.

Red­fern słu­chał pomy­słów kole­gów i czuł, jakby w krwio­bieg wtła­czano mu świeżą krew. Roz­pę­dzona wypeł­niała żyły nową ener­gią. Nie zda­wał sobie sprawy, jak bar­dzo bra­ko­wało mu tej pracy, tych spo­tkań, wymiany myśli.

– Co łączyło tych dwoje? – zapy­tał.

– Tego dnia mieli się pobrać – oznaj­miła Sum­mer, a przez salę prze­biegł ponury pomruk.

– Cho­ler­nie okrutne – pod­su­mo­wał Tin­ney.

I wyra­cho­wane, pomy­ślał Red­fern. To nie tyle egze­ku­cja, ile wia­do­mość.

Zanim jed­nak podzie­lił się tą myślą z zespo­łem, zapy­tał:

– Co wiemy o tej dwójce?

– Saman­tha jest pro­gra­mistką u Barc­lays’a, a Alan dyrek­to­rem Bro­oklands Museum.

– Nie­źle, ale skąd ben­tley?

– To podobno pre­zent ślubny od rodzi­ców panny mło­dej.

– Grubo. – Tin­ney gwizd­nął z uzna­niem i zano­to­wał coś w tele­fo­nie.

– Raczej cienko, bio­rąc pod uwagę, że nie­do­szli teścio­wie Saman­thy szarp­nęli się dla nich na dom w Hor­sell – dorzu­ciła Sum­mer.

– Festi­wal prze­py­chu i licy­ta­cja na pre­zenty. Witaj­cie na angiel­skim weselu – skwi­to­wał Tin­ney.

Sier­żantka wyświe­tliła kolejne zdję­cie. Sze­roka per­spek­tywa uka­zała luk­su­sowy samo­chód, który stoi na ostat­nim, pozba­wio­nym dachu pię­trze par­kingu. Ponury żart angiel­skiego słońca spra­wił, że oświe­tlony był tylko tył ben­tleya, a na kabinę, w któ­rej sie­działy ofiary, padał mroczny cień.

– Co wiemy na pewno? – zapy­tał McMa­hon.

– Nie­wiele. Z odczy­tów sys­temu par­kin­go­wego wynika, że wje­chali o dzie­wią­tej jede­na­ście.

– Czyli chwilę po otwar­ciu – dodał ktoś z sali, a Sum­mer potwier­dziła ski­nie­niem głowy, po czym dodała:

– Od razu uprze­dzę pyta­nia: tam nie ma kamer, są tylko przy wjeź­dzie i na par­te­rze.

– Windy?

– W win­dach są, ale nic nie zare­je­stro­wały. Par­king ma być nie­ba­wem remon­to­wany, pew­nie wtedy zamon­tują wię­cej.

– Czyli nic nie mamy – pod­su­mo­wał z lekką rezy­gna­cją Red­fern. Czu­jąc na sobie wzrok McMa­hona, dodał: – Zacznijmy zatem od naj­bliż­szych. Sum­mer, ty weź rodzinę panny mło­dej, a ja pana mło­dego. Tin­ney, ty spró­buj coś wycią­gnąć z ochrony obiektu, zadzwoń też do Teda, może coś ma.

– Szy­kuje się pra­co­wity syl­we­ster – sko­men­to­wał młody poli­cjant, a inni mu zawtó­ro­wali nie­mra­wym pomru­kiem.

Przez myśl Red­ferna prze­mknęło powie­dze­nie Siwiasz­czyka, że jaki syl­we­ster, taki cały rok, ale nie śmiał się nim podzie­lić z resztą zespołu, który i tak już wyda­wał się dosta­tecz­nie przy­bity.

***

Kur­hany roz­strze­lo­nych po nie­bie cięż­kich chmur zapo­wia­dały przy­gnę­bia­jący dzień. Red­fern patrzył na ponury kra­jo­braz za oknem swo­jego biura, zasta­na­wia­jąc się nad sło­wami Kni­ghta. Nie mógł pozbyć się wra­że­nia, że komen­dant nie mówi mu wszyst­kiego. Z żalem musiał przy­znać, że musi postę­po­wać ostroż­nie i nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nie także w kon­tak­tach z nim. Naj­bar­dziej uwie­rała go myśl, że będzie musiał trzy­mać na dystans Sum­mer Win­ter, z którą pra­co­wało mu się cał­kiem nie­źle. Ostat­nia roz­wią­zana przez nich sprawa utwier­dziła go w prze­ko­na­niu, że two­rzą naprawdę zgrany zespół. I mimo począt­ko­wej nie­chęci Red­ferna do takich roz­wią­zań sier­żantka mogłaby być jego part­nerką na stałe.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

(z łac.) Twarde prawo, ale prawo. [wróć]