Zabić Redferna - Anna Rozenberg - ebook + audiobook + książka

Zabić Redferna ebook

Anna Rozenberg

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W ośrodku leczenia uzależnień The Priory dochodzi do samobójstwa. Zdarzenie zapewne przeszłoby bez echa, gdyby nie dotyczyło przyjaciółki Redferna. Inspektor nie może się pogodzić ze śmiercią Lindy i rozpoczyna prywatne śledztwo, przez które prowadzą go notatki sierżant Wall. Mając przeciwko sobie nie tylko personel kliniki, ale i całą komendę w Woking, brnie w sprawę, która tylko z pozoru jest oczywista. W pewnym momencie trafia na trop prześladującego go Palacza. Podążając za tajemniczym mężczyzną, wchodzi na ścieżkę, która ma go doprowadzić do prawdy o mordercach dzieci. Nie spodziewa się, że spotka na niej znajome twarze i znajdzie ślad zaginionej przed laty siostry. Zamachowiec również nie zamierza się poddać i wciąga inspektora w ostateczną rozgrywkę, której stawką jest życie najbliższej mu osoby. Jaką cenę Redfern zapłaci za prawdę, która obnaży prawdziwe oblicze sielskiego angielskiego miasteczka?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 287

Oceny
4,3 (56 ocen)
33
11
6
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magi99

Nie oderwiesz się od lektury

świetny sześciopak 👍😜
00
AgaOss

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria. Polecam.
00
Logana

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
yasiu18

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria cudowna, aż żal, że to już koniec. Czuję niedosyt i jestem ciekawa dalszych losów bohaterów.
00

Popularność




Prolog

PRO­LOG 30.10.1991

Krzyki docho­dzące z zewnątrz spra­wiły, że kur­czowo zaci­snął dłoń na nożu. Prze­su­wał wolno jego ostrze, zagłę­bia­jąc je pod brzo­skwi­niową, pach­nącą skórę. Przy­jemna w dotyku, już chłodna, ale wciąż pamię­ta­jąca hisz­pań­skie słońce, wdzięcz­nie przyj­mo­wała metal, uwal­nia­jąc soki.

Kilka godzin wcze­śniej zacią­gnął zasłony, zga­sił wszyst­kie świa­tła, wyłą­czył towa­rzy­szące mu zwy­kle radio. Liczył, że tego wie­czoru żadne oko go nie wypa­trzy, nikt mu nie prze­szko­dzi. Był gotów.

Jed­nak kiedy dźwięk dzwonka nie­spo­dzie­wa­nie roz­darł ciszę, wie­dział, że popeł­nił błąd. Cały trud przy­go­to­wań prze­kre­ślił bez­piecz­nik, któ­rego nie zdą­żył wycią­gnąć.

Miał nadzieję, że czło­wiek, który ośmie­lił się zbu­rzyć jego spo­kój, zro­zu­mie, że dom stoi pusty i zre­zy­gnuje z wizyty. Nacią­gnął koc na zmar­z­nięte nogi i cze­kał. Jed­nak dzwo­nek nie chciał zamilk­nąć, raz za razem powta­rza­jąc sekwen­cję zapro­gra­mo­wa­nych dźwię­ków.

Wes­tchnął i ner­wowo zrzu­cił kra­cia­stą dzia­ninę. Pod­szedł do pogrą­żo­nego w mroku przed­po­koju. W prze­szkle­niu drzwi zoba­czył nie­ru­chomy cień. Wbrew prze­czu­ciom włą­czył świa­tło, prze­krę­cił klucz i chwy­cił za klamkę.

Pomy­ślał, że ni­gdy nie widział tak dobrego kostiumu. Wypo­ży­czal­nie stro­jów rosły ostat­nimi czasy jak grzyby po desz­czu, więc w sumie nic dziw­nego, że całość była przy­go­to­wana z wyjąt­kową sta­ran­no­ścią. Zwłasz­cza maki­jaż.

Jego wzrok prze­su­wał się wolno, poczy­na­jąc od linii potar­ga­nych wło­sów, w które dziew­czynka wplo­tła gałązki i listki. Zadra­pa­nia na czole, sine pół­okręgi pod oczami, zaku­rzone policzki, a także potar­gane włosy, w które wkom­po­no­wała liście i gałązki, spra­wiły, że drgnął.

Dziecko w stroju zom­bie lub potwora Fran­ken­ste­ina zamiast wykrzy­czeć stan­dar­dową hal­lo­we­enową for­mułkę, wpa­try­wało się w niego w mil­cze­niu.

Wysta­wił głowę przez próg, ale nie zoba­czył żad­nych opie­ku­nów. Zauwa­żył jedy­nie w poło­wie zaułka kościo­trupa prze­bie­ga­ją­cego przez ulicę, a za nim wyją­cego wnie­bo­głosy ducha. Po chwili znik­nęli, zosta­wia­jąc za sobą tylko ciszę.

Dopiero teraz dostrzegł coś, co nie mogło być ele­men­tem maki­jażu – opuch­niętą dolną wargę, pośrodku któ­rej dostrzegł rubi­nową kro­plę. Zupeł­nie wbrew sobie powie­dział:

– Miskę ze sło­dy­czami zosta­wi­łem przy furtce. Weź sobie i zni­kaj.

Dziew­czynka otwo­rzyła usta, z któ­rych wydo­było się:

– Pomocy…

Otwo­rzył sze­rzej drzwi, ale oczy zasnuła mu ciem­ność.

Rozdział 1

Roz­dział 1 12.01.2014, nie­dziela

Rano

To nie mógł być zbieg oko­licz­no­ści.

Red­fern od kilku godzin prze­glą­dał życio­rys Ste­vena Wooda w poszu­ki­wa­niu prze­cięć z wła­snym życiem. Brat Nathana uro­dził się w lon­dyń­skiej dziel­nicy Kew cztery lata po Red­fernie. Ukoń­czył stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Liver­po­ol­skim o spe­cjal­no­ści medy­cyna sądowa. Od trzech lat speł­niał się w zawo­dzie, pra­cu­jąc w zespole Teo­dora Meikle­johna w Guild­ford. Star­szy medyk zawsze wychwa­lał pracę swo­jego asy­stenta, ale na tym koń­czyła się wie­dza inspek­tora. Nawet nie mógł sobie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek go spo­tkał.

Nie brał pod uwagę tych momen­tów, kiedy Palacz dawał się zauwa­żyć na ulicz­kach Woking. Red­fern przy­po­mniał sobie jedną noc, kiedy wycho­dził z komendy i go zoba­czył. Zakap­tu­rzoną postać, któ­rej twarz led­wie oświe­tlał żar papie­rosa. Żało­wał, że za nim wtedy nie pobiegł.

Teraz miał przed sobą jedy­nie stertę papie­rów wypeł­nio­nych suchymi fak­tami, które ani o krok nie przy­bli­żyły go do męż­czy­zny, który od trzech mie­sięcy zamie­niał jego życie w ruinę. Red­fern wciąż nosił w sobie strach, który towa­rzy­szył mu, kiedy – sto­jąc na par­kingu – patrzył, jak pło­nie jego miesz­ka­nie. Nie mógł wyma­zać obrazu Marty Soko­liń­skiej, porwa­nej i tor­tu­ro­wa­nej w bun­krze na tere­nie pola gol­fo­wego. W uszach wciąż dźwię­czały mu słowa, że ktoś doko­nał zama­chu na życie komen­danta, któ­rego uwa­żał za swo­jego przy­ja­ciela. I wresz­cie prze­ra­żone oczy dziadka, kiedy Palacz odwa­żył się wejść do domu i zaata­ko­wać. Cztery sytu­acje, za któ­rymi stał zupeł­nie nie­znany mu czło­wiek. Tylko czy na pewno?

Zasta­na­wiał się, od czego zacząć. Od kate­dry, gdzie kilka mie­sięcy temu zastrze­lił w obro­nie wła­snej przy­ja­ciela, od kli­niki uza­leż­nień, w któ­rej Adrian Bones leczył rany, od Dover, gdzie zna­le­ziono tajem­ni­cze zwłoki czy może od Szko­cji, do któ­rej pro­wa­dził jeden nikły trop? Która z tych ście­żek dopro­wa­dzi go do roz­wią­za­nia? A może prze­ciw­nie, nie może wybrać jed­nej, bo tylko na ich prze­cię­ciu opad­nie mgła nie­wie­dzy.

Sie­dział w swoim pokoju i roz­cie­rał zmę­czone mię­śnie. Wczo­raj­szy dzień spę­dzili z dziad­kiem na wywo­że­niu rze­czy do schowka, który wyna­jęli w maga­zy­nie na obrze­żach Woking. Sprawa była o tyle skom­pli­ko­wana, że każ­dym kar­to­nem oso­bi­ście zawia­dy­wał Siwiasz­czyk.

Wpa­try­wał się w stwo­rzony na nowo sche­mat poszu­ki­wań Pala­cza. Po jego wizy­cie na Prin­cess Road z nota­tek na bia­łej tablicy została tylko bru­natna smuga. Red­fern korzy­stał z resz­tek ciszy, jaką udało mu się wyrwać z czerni nocy. Spa­ce­ru­jący już po dachach świt i gasnące za drzwiami chra­pa­nie dziadka zwia­sto­wały nad­cho­dzący roz­gar­diasz poranka. Jakby na potwier­dze­nie tych myśli do pokoju wpa­ko­wał się Ban­dit. Szcze­niak mer­dał ogo­nem i obda­ro­wał Red­ferna kil­koma cie­płymi liź­nię­ciami. Z brą­zo­wych oczu ber­neń­czyka powoli ustę­po­wał sen, zastę­pu­jąc go iskrami strze­la­ją­cymi w stronę krze­sła, na któ­rym wisiała smycz.

– Wytrzy­masz jesz­cze chwilę? – zapy­tał cicho Red­fern, spo­glą­da­jąc zre­zy­gno­wa­nym wzro­kiem na swoje bok­serki i wycią­gnięty T-shirt.

Odpo­wie­działo mu porządne mach­nię­cie ogo­nem i pona­gla­jące mruk­nię­cie. Inspek­tor ubrał się pospiesz­nie, zabrał smycz i moż­li­wie cicho wyszedł z pokoju. Zało­żył buty i kurtkę i zła­pał za klamkę.

– Zabierz Bam­biego na pole gol­fowe, Dawi­dek. – Usły­szał z końca kory­ta­rza zaspany głos dziadka. – Ostat­nio odkry­li­śmy, że można tam cho­dzić na spa­cer. Jak wej­dziesz w prze­smyk mię­dzy sto sie­dem­na­ście i sto dzie­więt­na­ście, to Bam­buś sam cię zapro­wa­dzi. Za gara­żami jest przej­ście.

– Jesteś pewien, że można tam wcho­dzić?

– Jak weź­miesz woreczki na kupy i nie będziesz się za bar­dzo rzu­cał w oczy, to nikt cię z widłami nie pogoni. Poza tym lepiej prze­pra­szać, niż się pro­sić.

Red­fern miał wąt­pli­wo­ści co do logiki dziadka, jed­nak cią­głe wycieczki wzdłuż Prin­cess Road i z powro­tem już go znu­dziły, więc per­spek­tywa odkry­cia nowego terenu wyda­wała się kusząca.

– Kie­dyś spo­tka­łem tam Sum­mer Win­ter, jak pykała w golfa z jaki­miś sta­rymi dzia­dami. Podobno z two­jej firmy. Jeden taki ryży i bura­czany na twa­rzy, a drugi Szkot jak malo­wany, tylko mu kiecki bra­ko­wało. A potem do nich dołą­czył jesz­cze jeden sta­ru­szek, pomarsz­czony jak śliwka, ale oczy bystre jak woda zdro­jowa.

Kiltu – popra­wił go w myślach Red­fern, wyobra­ża­jąc sobie Teda Meikle­johna w tra­dy­cyj­nym stroju. Mimo że pato­log zawsze pod­kre­ślał swoją odręb­ność od narodu angiel­skiego, inspek­tor nie potra­fił go sobie zwi­zu­ali­zo­wać. Dru­gim męż­czy­zną musiał być McMa­hon. Inspek­tor zdzi­wił się, że Sum­mer zde­cy­do­wała się spę­dzać czas z ojcem, któ­rego jaw­nie nie­na­wi­dziła. Ostatni zawod­nik przy­wo­dził na myśl komen­danta i Red­fern poczuł się nieco ura­żony, że nie zapro­szono go na par­tyjkę.

– Dawi­dek, jesteś jesz­cze?

– Jestem, tylko zasta­na­wiam się, jak mogłeś nazwać face­tów dużo młod­szych od sie­bie dzia­dami.

– Bo ja to przy nich istny Ado­nis. – Siwiasz­czyk sta­nął w progu wyraź­nie zaspany, a Red­fern otak­so­wał wzro­kiem ado­ni­sową pasia­stą piżamę i ado­ni­sowy brak sztucz­nej szczęki.

– Fak­tycz­nie – mruk­nął David z uda­wa­nym podzi­wem.

– Bo wiesz, Dawi­dek, oni to się sta­rzeją, a mnie już tylko lat przy­bywa.

Oba­wia­jąc się kie­runku tej roz­mowy, Red­fern poże­gnał się z dziad­kiem i wyszedł w prze­pa­sa­jącą mrok mgłę.

Dzia­dek nie pomy­lił się ani odro­binę, mówiąc, że Ban­dit dosko­nale zna drogę. Gdy szcze­niak tylko zro­zu­miał, że spa­cer prze­bie­gnie nową trasą, napiął lekko smycz i popro­wa­dził Red­ferna wprost na nie­wielką ścieżkę, któ­rej koniec przy­le­gał do rów­niu­sień­kiej trawy pola West Byfleet. Inspek­tor przez chwilę się wahał, czy wejść, ale osta­tecz­nie uznał, że nic się nie sta­nie, gdy prze­mkną brze­giem soczy­stej zie­leni. Tym bar­dziej że ranek dopiero wsta­wał.

Prze­dzie­lone gęstym pasem drzew pole zachę­cało do prze­chadzki. Zanim jed­nak Red­fern zro­bił krok w tamtą stronę, w jego kie­szeni ode­zwała się komórka. Wszy­scy na komen­dzie wie­dzieli, że cierpi na bez­sen­ność, więc zupeł­nie nie zdzi­wiło go połą­cze­nie od kolegi z zespołu.

– No co tam, Puszka?

– Cześć, Dave – ode­zwał się Chris pozba­wio­nym emo­cji gło­sem. – Dam ci kogoś do tele­fonu.

Moment prze­ka­zy­wa­nia apa­ratu spra­wił, że Red­fern poczuł się nie­swojo.

– Dzień dobry, inspek­to­rze. Mówi Jeremy Wall, mąż Lindy.

Przez plecy inspek­tora prze­biegł lodo­waty dreszcz. Przy­cią­gnął Ban­dita do sie­bie i cze­kał na to, co miał mu do powie­dze­nia męż­czy­zna.

– Przede wszyst­kim bar­dzo panu dzię­kuję, że zaopie­ko­wał się moją żoną, kiedy naj­bar­dziej tego potrze­bo­wała – mówił, jakby miał te słowa przy­go­to­wane na kartce. – Ja nie potra­fi­łem – urwał nagle i pocią­gnął nosem. – A teraz nie będę miał już oka­zji tego napra­wić…

– Panie Wall, wszystko w porządku? – zapy­tał Red­fern, dosko­nale wie­dząc, co zaraz usły­szy.

– Tak. To zna­czy nie. – Męż­czy­zna nie mógł zapa­no­wać nad łamią­cym się gło­sem. – Po pro­stu… po pro­stu dziś w nocy… – Zamiast kolej­nych zdań do uszu inspek­tora doszły wyłącz­nie zmie­szane szepty oraz szmer pocie­ra­nia czymś o mikro­fon.

– Dave. – Red­fern usły­szał w słu­chawce Tin­neya. – Linda dziś w nocy popeł­niła samo­bój­stwo.

Nie zwa­ża­jąc na wil­goć, Red­fern oparł się o drzewo i osu­nął się na zie­mię. Nie był w sta­nie udźwi­gnąć tej wia­do­mo­ści. Przez czarną watę myśli sły­szał, że Chris mówi do niego o strasz­nej tra­ge­dii, o tym, że Jeremy Wall szu­kał z nim kon­taktu i uznał, że naj­le­piej, gdy przy­je­dzie na komendę, bo Linda coś dla niego zosta­wiła. Zła­many niczym gałąź pod napo­rem lodo­wa­tego śniegu czuł, jak coś w nim samym umiera.

Usi­ło­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy widział ją po raz ostatni. Jego pamięć wyświe­tliła mu blade prze­źro­cze – patrzył na nią przez okno kli­niki, jak w Boże Naro­dze­nie witała się z mężem i cór­kami. Odwie­dzili ją po raz pierw­szy od trzech mie­sięcy, więc choć bar­dzo jej wtedy potrze­bo­wał, nie miał sumie­nia burzyć tego szczę­ścia swoją ponurą obec­no­ścią.

A co, jeśli mógłby temu wszyst­kiemu zapo­biec? Jeśli jej też bra­ko­wało przy­ja­ciela tego wie­czoru? Jeśli mógłby wychwy­cić choć strzęp sygnału, że Linda potrze­bo­wała jego pomocy? Nie wie­dział, czy to jego wewnętrzny głos, czy może głos poste­run­ko­wego, ale w gło­wie huczało mu, że to bez sensu, że to straszne i że po odej­ściu sier­żant Wall nic już nie będzie takie samo. Wyda­wało mu się, że powie­dział, że zaraz będzie na komen­dzie, ale gdy patrzył na czarny ekran komórki, nie był pewien, kto prze­rwał połą­cze­nie. Tak jak nie był pewien, kto prze­rwał życie sier­żant Lindy Wall.

***

Nie pamię­tał, jak dotarł do domu ani jak potem zna­lazł się na komen­dzie. Mijał rząd kole­gów ze spusz­czo­nymi gło­wami, z któ­rych tylko kilku ją pod­nio­sło i prze­lot­nie wle­piło w niego wil­gotne oczy. Jakieś usta uło­żyły się w szept: „To straszne”.

W gabi­ne­cie komen­danta zastał cztery cie­nie. McMa­hon stał tyłem, patrząc w upstrzone srebr­nymi kro­plami okno, Tin­ney sie­dział na fotelu wci­śnięty w kąt i opie­rał czoło o rękę spo­czy­wa­jącą na pod­ło­kiet­niku. Na ustach Kni­ghta zasty­gło jakieś słowo, któ­rego Red­fern nie dosły­szał, bowiem całą swoją uwagę sku­pił na męż­czyź­nie zaj­mu­ją­cym miej­sce przed biur­kiem.

– Pan Red­fern? – spy­tał cicho i prze­cią­gnął po pokoju zbo­la­łym wzro­kiem.

Red­fern potwier­dził ski­nie­niem głowy i pod­szedł bli­żej. Wychu­dła twarz zupeł­nie nie paso­wała do tej, którą inspek­tor zapa­mię­tał z bożo­na­ro­dze­nio­wego poranka. Ścięta bólem przy­po­mi­nała woskowy odlew z zapad­nię­tymi oczami i siną, drżącą kre­ską zamiast ust. Nie znał Walla na tyle, by pokle­pać go po ramie­niu ani nawet uści­snąć mu dłoń z nic nie­zna­czą­cymi sło­wami o tym, jak bar­dzo mu przy­kro. Wolał pocze­kać, aż męż­czy­zna sam zacznie mówić.

– Wiem, że się przy­jaź­ni­li­ście – roz­po­czął Wall. – Dla­tego przy­je­cha­łem.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dział Red­fern, sta­ra­jąc się nie uciec wzro­kiem za okno. – Zna­li­śmy się krótko…

– A jed­nak to wła­śnie pan wycią­gnął do niej pomocną dłoń, kiedy naj­bar­dziej tego potrze­bo­wała – prze­rwał mu Wall.

David nie wie­dział, czy to zarzut, czy wyraz wdzięcz­no­ści. Pamięć powio­dła go nato­miast ku wie­czo­rowi, kiedy Linda Wall sta­nęła w jego miesz­ka­niu cał­ko­wi­cie pijana i naćpana, nie­mal na gra­nicy przedaw­ko­wa­nia. Wraz z obra­zami chwie­ją­cej się, agre­syw­nej poli­cjantki znów napły­nął do jego żył strach, który odczuł, czu­wa­jąc potem przy jej łóżku. Bał się, że mimo wizyty leka­rza, któ­rego do niej wezwał, Linda nie prze­żyje nocy. Ale prze­żyła. A potem pozwo­liła się odwieźć do kli­niki uza­leż­nień The Priory i obie­cała wal­czyć. Wie­rzył jej i widział tę walkę. Tym bar­dziej nie mógł teraz uwie­rzyć, że ją prze­grała.

Kni­ght i McMa­hon wymie­nili spoj­rze­nia. Obaj prze­ło­żeni wie­dzieli, gdzie przez cały czas zwol­nie­nia znaj­do­wała się Linda, ale mieli tylko mgli­ste poję­cie o tym, jak zna­la­zła się w ośrodku. Nie­spo­dzie­wa­nie Mal­colm odchrząk­nął i oznaj­mił:

– Pano­wie, trzeba poroz­ma­wiać z zespo­łem.

Chris i Gre­gory bez zwłoki ruszyli ze swo­ich miejsc w stronę wyj­ścia. W mil­cze­niu opu­ścili gabi­net, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

– Pew­nie myśli pan – ode­zwał się Red­fern, gdy kroki na kory­ta­rzu uci­chły – że coś mnie łączyło z pana żoną.

– Nie ma pan poję­cia, co myślę – odparł cicho Wall. – Nato­miast dokład­nie wiem, co się stało, i jedyne, co przy­cho­dzi mi teraz do głowy, to podzię­ko­wa­nie za to, co pan zro­bił dla naszej rodziny.

– Naj­wy­raź­niej za mało – wyrzu­cił z sie­bie Red­fern, po czym ścią­gnął z ramion ple­cak i usiadł na miej­scu Kni­ghta.

Wall patrzył na niego z mie­sza­niną współ­czu­cia i żalu, jakby to on skła­dał inspek­to­rowi kon­do­len­cje, a nie odwrot­nie.

– Samo­bój­stwo – zaczął i urwał, jakby wypo­wie­dział to słowo pierw­szy raz od śmierci żony, a jego cię­żar przy­gniótł go bole­śnie. – Samo­bój­stwo zosta­wia w nas wyrwę. I to taką, któ­rej brzegi wystrzę­pione są wyrzu­tami sumie­nia. To wła­śnie przez nie ona ni­gdy się nie zagoi. Jątrzy się pyta­niami bez odpo­wie­dzi. Im więc mniej w nas poczu­cia winy, tym lepiej, inspek­to­rze.

– Powi­nie­nem do niej czę­ściej zaglą­dać, a już z pew­no­ścią wpaść w święta – wyrzu­cał sobie Red­fern, choć na usta cisnęła mu się gor­sza prawda.

Z każdą minutą bowiem rosło w nim bole­sne prze­świad­cze­nie, że za śmier­cią Lindy stał on sam. Za bar­dzo obcią­żył ją odkry­wa­niem tajem­nic kli­niki. Nie­po­trzeb­nie ją w to wszystko anga­żo­wał, nie­po­trzeb­nie kazał szu­kać tro­pów, które mogłyby go dopro­wa­dzić do Adriana Bonesa. W tym samym momen­cie klatkę pier­siową ści­snęła mu prze­ra­ża­jąca myśl, że Linda podzie­liła los Bar­to­sza Wolań­skiego, a jej samo­bój­stwo nie było przy­pad­kowe. Moż­liwe prze­cież, że wpa­dła na coś, co uru­cho­miło ciąg wyda­rzeń, które ścią­gnęły na nią ramię śmierci. Wall wyda­wał się nie­świa­domy tego, że Linda poma­gała inspek­to­rowi, a on sam nie zamie­rzał go o tym infor­mo­wać. Myśli Red­ferna poga­lo­po­wały w stronę kli­niki. Uspo­ko­iw­szy nieco umysł, powie­dział:

– Wszystko wyda­wało się wra­cać do normy. Naprawdę nie rozu­miem, co pchnęło ją do… – urwał na chwilę, po czym dodał na głę­bo­kim wyde­chu – …do tak despe­rac­kiego kroku.

– Wie pan, ona chyba musiała się upew­nić – oznaj­mił Wall na gra­nicy pła­czu.

– Upew­nić? – zdzi­wił się inspek­tor.

– Że z nami wszystko w porządku, że jej wyba­czy­li­śmy i że sobie bez niej pora­dzimy – wyrzu­cał z sie­bie łamią­cym się gło­sem.

Red­fern wes­tchnął. W tym pokręt­nym uspra­wie­dli­wia­niu rze­czy­wi­sto­ści była zaklęta jakaś logika, któ­rej nie miał zamiaru odbie­rać męż­czyź­nie.

– Linda chyba na pana cze­kała. – Wall zmie­nił nagle temat. – Zaraz po Nowym Roku dała mi to. – Schy­lił się do leżą­cej koło krze­sła teczki i ją otwo­rzył.

David zauwa­żył, że w prze­gród­kach na dłu­go­pisy spo­czy­wały rząd­kiem te z poli­cyj­nym logo. Wall wycią­gnął z torby zapa­ko­waną w ozdobny papier paczkę. Kształ­tem przy­po­mi­nała nieco spłasz­czone pudełko po papie­rze do dru­karki. Jeremy wrę­czył je Red­fer­nowi i pod­niósł się ciężko, jak czło­wiek, który nie tylko nie ma siły wstać i wyjść, ale przede wszyst­kim nie ma siły zmie­rzyć się z tym, co za drzwiami.

– Nie zaczeka pan, aż otwo­rzę? – zapy­tał inspek­tor.

– Myślę, że to, co jest w środku, może mieć zna­cze­nie wyłącz­nie dla pana, panie Red­fern. Dla mnie to po pro­stu prze­szłość – odparł bez cie­nia emo­cji. – Tkwiąc w niej, niczego nie zmie­nię. Panu też radzę się nad tym zasta­no­wić – dodał i niczym zjawa znik­nął za drzwiami.

Red­fern został sam. Patrzył przez chwilę na pudełko owi­nięte w papier w zabawne spy­cha­cze, koparki i ludziki. Nie­które z nich miały latarki, inne mega­fony. Ze smut­kiem wyobra­ził sobie Lindę pro­szącą pie­lę­gniarkę o papier, a ta przy­nio­sła jej coś z uro­dzin syna. Uśmiech­nął się na myśl o minie pani sier­żant. Zwa­żył w rękach paczkę, zasta­na­wia­jąc się, czy powi­nien teraz ją otwie­rać. Szybką decy­zję pomógł mu pod­jąć dźwięk kro­ków na kory­ta­rzu. Wstał, scho­wał pudełko do ple­caka i zasu­nął szczel­nie zamek.

Kiedy się pro­sto­wał, w drzwiach sta­nął Kni­ght, a za nim McMa­hon i Puszka, zza któ­rego wychy­nęła głowa Sum­mer. Każdy auto­ma­tycz­nie wró­cił na wcze­śniej zaj­mo­wane miej­sce. Tylko Win­ter została na środku, jakby bawili się w ciu­ciu­babkę. Wresz­cie zajęła krze­sło, na któ­rym jesz­cze przed chwilą sie­dział Wall.

– Co za tra­ge­dia – ode­zwała się.

– Była świetną poli­cjantką – mruk­nął McMa­hon, który znał Lindę naj­dłu­żej z nich wszyst­kich.

– I kole­żanką – Kni­ght dodał kolejny fra­zes.

– Jak to się stało? – Red­fern zadał pyta­nie, które wwier­cało mu się w myśli, odkąd się dowie­dział o śmierci kobiety.

– Wła­mała się do gabi­netu pie­lę­gniar­skiego i wstrzyk­nęła sobie fenac­til – oświad­czyła rze­czowo Sum­mer.

– Ale jak to moż­liwe, że nikt tego nie widział? – Red­fern nie mógł przy­jąć do wia­do­mo­ści tego, co usły­szał. W gło­wie mu się nie mie­ściło, żeby w takim miej­scu jak The Priory było to w ogóle moż­liwe. Musieli mieć dosko­nały sys­tem zabez­pie­czeń.

– Nar­ko­mani są sprytni, a Linda dodat­kowo była inte­li­gentną babką i poli­cjantką – powie­dział McMa­hon, nie­spo­dzie­wa­nie odwra­ca­jąc się do nich przo­dem. – Pro­ce­dury bez­pie­czeń­stwa w kli­nice zawio­dły, ale to już pro­blem rodziny Wal­lów. Praw­do­po­dob­nie wyto­czą szpi­ta­lowi pro­ces.

– A pro­ku­ra­tor? Prze­cież to jest szpi­tal, do jasnej cho­lery! – Red­fern pod­niósł głos.

– Nie ma pod­staw do wsz­czę­cia postę­po­wa­nia – mówił spo­koj­nie Kni­ght.

– Musiał jej ktoś poma­gać – inspek­tor nie dawał za wygraną.

Wrzała w nim każda komórka ciała. Złość, poczu­cie winy i nie­zgoda na to, co się stało, snuły w jego gło­wie kolejną teo­rię spi­skową, która ze wszyst­kich sił wypie­rała naj­bar­dziej oczy­wi­stą prawdę. Cho­dził po gabi­ne­cie, z tru­dem panu­jąc nad ner­wami.

– A wy to kupu­je­cie? – Zaata­ko­wał nagle. – Dziew­czyna była na pro­stej dro­dze do wyj­ścia z tego syfu i nagle stwier­dziła, że…

– To ni­gdy nie jest pro­sta droga – rzu­cił surowo McMa­hon, prze­ry­wa­jąc mu.

– Dave… – Sum­mer zła­pała go za rękę. – Nie stwier­dzono udziału osób trze­cich. Przej­rza­łam moni­to­ring i widać na nim tylko Lindę. Sama idzie kory­ta­rzem, sama otwiera drzwi do gabi­netu i sama… – nie dokoń­czyła. – Musisz się z tym pogo­dzić.

– To była jej decy­zja – ode­zwał się Kni­ght i spoj­rzał ostro na Red­ferna. – Chciał­bym, żebyś przez wzgląd na rodzinę Lindy nie grze­bał przy tym. Jeśli nie możesz usza­no­wać mnie, to przy­naj­mniej usza­nuj żałobę Wal­lów.

– Po pro­stu nie wie­rzę, że ode­szła – odpo­wie­dział pojed­naw­czo i oparł się rękami o blat biurka.

Zwie­sił głowę mię­dzy ramio­nami i zastygł na chwilę w tej pozie, szu­ka­jąc słów, które odda­łyby to, co czuł. Nagle zdał sobie sprawę, że niczego nie czuje. Jakby był szkie­le­tem, w któ­rym hula tylko wiatr total­nej obo­jęt­no­ści. Znał to uczu­cie, choć ni­gdy do końca go nie oswoił. To samo ogar­nęło go, gdy zoba­czył swoją matkę zwi­sa­jącą ze scho­dów, a wiele lat póź­niej – upa­da­ją­cego w kate­drze Adriana Bonesa. To samo działo się z nim, kiedy zna­lazł w garażu Bar­to­sza Wolań­skiego i kolejny raz wtedy, gdy zoba­czył w Dover zwłoki nie­zna­nego męż­czy­zny.

Tak dzia­łała na niego śmierć.

Patro­szyła bez­li­to­śnie.

***

Wszedł do domu ostat­kiem sił. Zdjął buty i rzu­cił nie­dbale kurtkę na wie­szak, a ple­cak zabrał ze sobą. W kory­ta­rzu przy­wi­tał się z Ban­di­tem, ogra­ni­cza­jąc się jedy­nie do lek­kiego pogła­ska­nia pucha­tej głowy. W kuchni zastał dziadka roz­wią­zu­ją­cego krzy­żówki, które dwa dni temu przy­wiózł mu z pol­skiego sklepu. Blo­czek pię­ciu­set łami­głó­wek otwarty był daleko za połową. Zza stołu widział sta­lo­wo­szare koń­cówki uszu Armo­ura, który spał na kola­nach Siwiasz­czyka. Na dźwięk kro­ków wtu­lił się jesz­cze moc­niej w mate­riał spodni. Boh­dan spoj­rzał na Davida z tro­ską.

– Bar­dzo mi przy­kro, Dawidku – ode­zwał się i gestem zachę­cił, by wnuk usiadł przy stole.

– Nie wie­rzę, że to zro­biła – powie­dział prze­ję­tym tonem Red­fern. Opadł ciężko na tabo­ret i wpa­try­wał się w równe, choć kwa­dra­towe, pismo sta­ruszka. – To do niej nie­po­dobne.

– Linda była chora, synku. – Siwiasz­czyk zamknął krzy­żówkę i sku­pił całą uwagę na wnuku. – Nałóg zmie­nia czło­wieka w nie­wy­obra­żalny spo­sób i nawet jeśli wydaje się nam, że to ta sama osoba co kie­dyś, naj­czę­ściej to zwy­kła ułuda. Prze­bły­ski nor­mal­no­ści są jak wynu­rze­nia toną­cego. Łapie on oddech i znów idzie pod wodę, aż w końcu nie ma już sił na ponowne prze­bi­cie tafli. Z Lindą mogło być podob­nie.

– Nie wie­rzę, że to zro­biła – powtó­rzył David. – Nie sama.

– A może jed­nak? – dopy­tał ostroż­nie dzia­dek, a Red­fern zgro­mił go wzro­kiem.

– Nie – odparł oschle. – I mam na to dowód. – Schy­lił się do leżą­cego na pod­ło­dze ple­caka i wycią­gnął z niego pudełko, które otrzy­mał od męża Lindy. – Ona się bała, dla­tego coś mi zosta­wiła.

Red­fern wstał, się­gnął do szu­flady po nóż i deli­kat­nie roz­ciął nim opa­ko­wa­nie. Jeśli Linda zapa­ko­wała to tak sta­ran­nie, to moż­liwe, że miała w tym swój cel. Może umie­ściła na nim jakąś wska­zówkę, nie mógł więc ryzy­ko­wać jej utraty.

Nie pomy­lił się, przy­rów­nu­jąc pudełko do tego, w któ­rym kupo­wał papier do dru­karki. Sier­żant Wall naj­wy­raź­niej popro­siła o takie w recep­cji, bo jego oczom uka­zał się zna­jomy napis Canon i przy­cięty na wyso­kość paru cen­ty­me­trów kar­ton. Spo­dzie­wał się­jed­nak zupeł­nie innej zawar­to­ści. Ze zdzi­wie­niem wpa­try­wał się teraz w ryzę zapi­sa­nych ankiet ze szpi­tala. Prze­wer­to­wał pierw­szych kil­ka­na­ście i więk­szość zda­wała się nale­żeć do Lindy. Spoj­rzał pyta­jąco na Siwiasz­czyka, który rzu­cił okiem na papiery i wzru­szył ramio­nami.

– Chciała ci poka­zać postępy w tera­pii? – Zary­zy­ko­wał pyta­nie sta­ru­szek.

– Nic z tego nie rozu­miem. – David ner­wowo prze­glą­dał kolejne doku­menty. – Tu są wyłącz­nie ankiety z tera­pii, nie­które chyba nawet nie są jej – pod­su­mo­wał. – Co to ma zna­czyć?

– Nie wiem, ale zna­jąc Lindę, coś w nich dla cie­bie prze­my­ciła. Tak jak wtedy, gdy pro­siła o pomoc, pisząc zaszy­fro­waną wia­do­mość, pamię­tasz?

– Pamię­tam, ale to tutaj to jakiś labi­rynt. – Zgar­nął kil­ka­na­ście kar­tek z wierz­chu i podał dziad­kowi.

Siwiasz­czyk wziął od niego plik i roz­ło­żył na stole. Obaj wpa­try­wali się w odpo­wie­dzi, szu­ka­jąc jakie­goś wzoru albo nie­ści­sło­ści, która napro­wa­dzi­łaby ich na jaki­kol­wiek ślad. Ana­li­zo­wali litery odbie­ga­jące kształ­tem od pozo­sta­łych, wypa­try­wali pogru­bio­nych wyra­zów, lite­ró­wek. Skła­dali papier, zesta­wiali kartki ze sobą. Były to jed­nak wyłącz­nie zwy­kłe zapi­ski Lindy, jak się czuła danego dnia, zapis aktyw­no­ści, wska­za­nie zmian lub ich brak, nowych spo­strze­żeń, i tak na każ­dej stro­nie. Cza­sem poja­wiały się ankiety innych pacjen­tów, ale nawet te nie przy­nio­sły żad­nych odpo­wie­dzi.

W pew­nym momen­cie Red­fern wziął jedną z kar­tek i spoj­rzał na nią pod świa­tło, licząc na łut szczę­ścia, ale nawet prze­świe­tlana pro­mie­niami słońca ankieta na­dal pozo­sta­wała tylko ankietą. Idąc tym tro­pem, Siwiasz­czyk z kolei pod­grzał zapa­larką papier, ale naj­wy­raź­niej sier­żant Wall nie sko­rzy­stała ze sta­rego spo­sobu pisa­nia sokiem z cytryny. Po godzi­nie mieli dość.

– Dawidku, muszę się poło­żyć – oznaj­mił zre­zy­gno­wany dzia­dek. – Tobie też radzę. Oczy­ścisz umysł odpo­czyn­kiem i sam zoba­czysz, że przyj­dzie olśnie­nie.

– Chyba masz rację – odparł Red­fern, czu­jąc, jak zmę­cze­nie i stres ser­wują jego sta­wom opu­chli­znę i ból.

Wstał, wziął paczkę z papie­rami, po czym zawo­łał Ban­dita, który grzecz­nie spał pod sto­łem, i razem poszli do pokoju. Kątem oka zauwa­żył, że wraz z nimi na drzemkę podą­żył także Armour.

– Amo­rek, wra­caj – zawo­łał za nimi Boh­dan. – Niech cho­ciaż jeden bęcwał dotrzyma mi towa­rzy­stwa.

Red­fern nie miał siły popra­wiać dziadka, dla któ­rego Ban­dit już zawsze będzie Bam­bim, a Armour – Amor­kiem. Uśmiech­nął się do swo­ich myśli, które uło­żyły się w poczu­cie, że przy­naj­mniej w jego domu przy Prin­cess Road sprawy pozo­stają nie­zmien­nie spo­kojne. Schy­lił się do kota, wziął go na ręce i podał Boh­da­nowi.

– Masz tego dziada – sap­nął, a sfinks z satys­fak­cją umo­ścił się w ramio­nach sta­ruszka.

– Może i dziad, ale mój. Takie już z nas dwa dziady. – Kąciki ust Siwiasz­czyka powę­dro­wały lekko ku górze, a ręka z czu­ło­ścią pogła­skała pomarsz­czone czółko zwie­rzaka. – Choć, Amo­rek, pod­krę­cimy ogrze­wa­nie, bo mi mar­z­niesz.

Red­fern nie mógł się nadzi­wić prze­mia­nie, jaka nastą­piła w nasta­wie­niu star­szego czło­wieka, który jesz­cze parę tygo­dni temu odgra­żał się, że prze­mieli brzy­dala na pasz­tet.

– Swe­ter mu kup – zakpił David. – Albo zbroję – dodał, odno­sząc się do imie­nia kota.

– Twoje skar­pety się prze­robi. Takie sztywne, że się nada­dzą – odciął się dzia­dek, uda­jąc obu­rze­nie. – Laser już mu kupi­łem, więc miej się na bacz­no­ści.

– Laser? – Zdzi­wił się Red­fern. Armour zmru­żył oczy z satys­fak­cją i David dałby sobie rękę uciąć, że zaraz pokaże mu język.

– A pew­nie, że laser – dodał z dumą Siwiasz­czyk i się­gnął do szu­flady, po czym poka­zał wnu­kowi nie­bie­ski przed­miot tro­chę więk­szy od bate­rii do pilota. Na klik­nię­cie przy­ci­sku kot zesko­czył z ramion dziadka i zaczął gorącz­kowo się roz­glą­dać. Na pod­ło­dze poja­wiła się czer­wona kro­peczka, za którą sfinks rzu­cił się w pogoń.

– Oprócz laserka to cacko ma różne kolo­rowe świa­tełka – pochwa­lił się Siwiasz­czyk i ku roz­pa­czy kota klik­nął kilka razy, zmie­nia­jąc kolor świa­tła.

– Zabawa lase­rem jest nie­zdrowa dla kociej psy­chiki – skwi­to­wał Red­fern. – Kot nie ma satys­fak­cji z polo­wa­nia na widmo, któ­rego nie da się zła­pać.

– Nie marudź. Ty też od pięt­na­stu lat latasz za wid­mami i żyjesz – bąk­nął dzia­dek.

– I co, wyglą­dam na usa­tys­fak­cjo­no­wa­nego?

Dzia­dek pokrę­cił głową z uśmie­chem, po czym mach­nął ręką i dodał z wyraźną tro­ską:

– Idź, Dawi­dek, odpocz­nij. Potem jakie­goś schaba się upi­toli na obiad, to wszy­scy pojemy, a po połu­dniu znów się pomy­śli. – Wska­zał na kar­ton trzy­many przez wnuka. – Odpocz­nij, synek.

David wszedł do pokoju, wdzięczny dziad­kowi za tę dawkę nor­mal­no­ści. Rzu­cił ankiety na biurko. Roz­sy­pały się po bla­cie sze­ro­kim wachla­rzem, część spa­dła na pod­łogę wraz z kar­to­nem, ale Red­fern nie dbał o to. Był zbyt zły i obo­lały, by się przej­mo­wać. Roze­brał się i wsu­nął pod lodo­watą koł­drę. Zanim przy­ło­żył głowę do poduszki, połknął dwa keto­nale.

– Chodź, dziadu – zapro­sił Ban­dita na łóżko. Pies wsko­czył i natych­miast wtu­lił się w pana. – Dzia­dek musi kupić Armo­urowi swe­ter, a ja nam więk­sze łóżko. Jak to mówią: „małe dzieci – mały kło­pot, duże dzieci – duży kło­pot” – wes­tchnął i spoj­rzał szcze­nia­kowi w oczy.

Nagle zza głowy psa zoba­czył, że w dno prze­wró­co­nego kar­tonu jest coś wsu­nięte. Zerwał się nagle, odrzu­ca­jąc koł­drę, i pod­szedł do pudełka. Wysu­nął zło­żoną na cztery kartkę i ją roz­ło­żył. Patrząc na pocią­głe pismo, bez­wied­nie usiadł z powro­tem na łóżku i zaczął czy­tać.

Kochany Davi­dzie,

Nie znaj­dziesz w tym liście wykrzyk­ni­ków ni aktów roz­pa­czy. Za chwilę będę wolna. Pierw­szy raz od bli­sko czter­dzie­stu dwóch lat. Wolna od bólu, wolna od cię­żaru wiecz­nie dopie­ka­ją­cego mi życia. Zanim jed­nak wszystko się dopełni, kilka spraw.

Na począ­tek prośba. Choć znamy się nie­długo, pro­szę, a nawet bła­gam, zer­kaj cza­sem na moje córki. Na początku może być im ciężko, ale z pew­no­ścią łatwiej, niż żyć w wiecz­nym stra­chu o uza­leż­nioną matkę. Ja będę na nie patrzeć stam­tąd, dokąd zmie­rzam. Tak jest dla wszyst­kich lepiej. Ale Ty czu­waj, pro­szę.

Uwie­rzy­łeś we mnie nawet wtedy, a zwłasz­cza wtedy, gdy ja sama w sie­bie nie wie­rzy­łam. Więc wiem, że i teraz nie odmó­wisz mi pomocy. Za co z całego serca Ci dzię­kuję.

Nie mam już siły.

Nie chcę jed­nak zosta­wić Cię bez słowa poże­gna­nia, bez wyja­śnie­nia, bo wiem, że przy całej tej swo­jej cho­ler­nej dobroci będziesz się obwi­niał, szu­kał spraw­ców i powo­dów. A powód jest jeden i ten sam – nie mam już siły. Nie chcę już dłu­żej liczyć na Twoją ani niczyją pomoc. Już dość.

W moim życiu rycerz na bia­łym koniu oka­zał się jeźdź­cem śmierci.

A teraz do sedna. Tera­pia pozwo­liła mi odkryć coś, co już dawno wypar­łam ze swo­jej pamięci. Wiem, że czy­ta­jąc to, będziesz zasko­czony tak samo jak ja, ale pozna­li­śmy się już kie­dyś. Na brzegu Har­law w tamto upalne czerw­cowe popo­łu­dnie. Ja ucie­kłam z domu, ty szu­ka­łeś sio­stry – zapła­kany dzie­się­cio­letni chło­piec i dziew­czyna, którą zawie­dli naj­bliżsi. Oboje kom­plet­nie zagu­bieni.

Wszystko, czego potrze­bu­jesz się dowie­dzieć o sobie, znaj­dziesz w moich notat­kach.

Nie mam już wię­cej czasu, nie mam już wię­cej siły.

Żegnaj, Przy­ja­cielu.

Sie­dział nie­ru­chomo i czy­tał to naj­gor­sze z poże­gnań, bo nie­po­zo­sta­wia­jące krztyny nadziei na kolejne spo­tka­nie. A gdy docie­rał do ostat­niej litery, czy­tał kolejny raz i znów, aż słowa zaczęły mu się zle­wać w szare pasy, a myśli – w czarną chmurę. Nie wie­dział, co byłoby gor­sze – pogoń za mor­dercą i świa­do­mość, że ni­gdy się go nie znaj­dzie, czy umyślna decy­zja Lindy, która uci­nała wszel­kie domy­sły. Po raz pierw­szy nie miał za czym gonić, o co wal­czyć. A prze­cież pęd goni­twy zma­załby bez­sens tej śmierci, zosta­wiłby choć iskrę nadziei. Ale nie było za czym pędzić, kogo szu­kać, kogo obwi­niać.

Red­fern był niczym sto­jący na polu bitwy żoł­nierz, który widzi, jak jego gene­rał zatyka na kij białą flagę. Jedyne, co mu pozo­stało, to zna­leźć w sobie zgodę na ten stan rze­czy. I to było naj­gor­sze.

Ode­rwał wzrok od listu i spoj­rzał w stronę ankiet. Pod­szedł do biurka i zebrał kartki w jeden plik, po czym usiadł na krze­śle, czu­jąc przy­pływ deter­mi­na­cji.

– Linda, gdzie ukry­łaś odpo­wiedź? – zapy­tał cicho i zaczął czy­tać pierw­szy z doku­men­tów.

Południe

– Obie­ca­łeś odpo­czy­wać – zga­nił go dzia­dek, wcho­dząc dwie godziny póź­niej do pokoju.

– Wiem, ale zna­la­złem to. – Red­fern podał Siwiasz­czy­kowi list, a Boh­dan roz­ło­żył go i, odsu­wa­jąc ręce moż­li­wie daleko od twa­rzy, zaczął czy­tać.

– Tak myśla­łem – wes­tchnął ciężko, gdy jego wzrok dobiegł do końca kartki. – Ale widzę, że u cie­bie to niczego nie zmie­nia – dodał z wyrzu­tem, po czym poło­żył dłoń na ramie­niu wnuka. – Dawidku, daj jej odejść. Nawet jeśli w tych doku­men­tach zawarta jest, Bóg jeden wie, jaka wie­dza, zasta­nów się, czy warto się tak spa­lać.

– Linda uznała, że warto – odparł hardo Red­fern.

– Synku, to dla cie­bie za dużo – zaczął ostroż­nie Siwiasz­czyk.

– Myślisz, że nie wiem? – wybuch­nął nagle David i skie­ro­wał wście­kły wzrok na dziadka. – Muszę odkryć, kto zabił Bonesa, muszę zna­leźć cho­ler­nego mor­dercę dzieci, który zmie­nia moje życie w pie­kło, muszę pomóc Mar­cie dojść do zdro­wia, a teraz muszę się dowie­dzieć, co odkryła Linda. I teraz, kiedy, być może, dzięki tej cho­ler­nie bez­sen­sow­nej śmierci mogę odkryć prawdę, ty mi mówisz, że nie warto?

– Nie to mia­łem na myśli. Warto, ale nie teraz. Za chwilę Marta wyj­dzie ze szpi­tala…

– To aku­rat naj­mniej­szy pro­blem. Pora­dzę sobie.

– Mam nadzieję – mruk­nął dzia­dek i skie­ro­wał się do drzwi. Zanim wyszedł, przy­sta­nął i dodał: – pamię­taj jed­nak, że to nie jest Ban­dit, któ­rego wystar­czy raz na parę godzin wypro­wa­dzić na spa­cer, a resztą zaj­mie się głupi dzia­dek. Prze­myśl to.

Bez­sze­lestne domknię­cie drzwi brzmiało w uszach Red­ferna niczym wybuch gra­natu. Kolejny raz emo­cje wzięły nad nim górę. Prze­ra­ziło go, z jaką łatwo­ścią skie­ro­wał złość na dziadka. Sie­dział nie­ru­chomo i wpa­try­wał w notatki Lindy, pró­bu­jąc się uspo­koić.

Już kie­dyś się nad tym zasta­na­wiał i teraz wie­dział. To miłość wrę­cza legi­ty­ma­cję na trak­to­wa­nie naj­bliż­szych w ten spo­sób, a my z tego bez­re­flek­syj­nie korzy­stamy. Przez to, że uko­chani stoją naj­bli­żej nas, łatwiej nam wypro­wa­dzić ciosy, bo wiemy, że tra­fimy, i wiemy, że będzie to pre­cy­zyjne ude­rze­nie.

Dzia­dek miał rację. Nie cho­dziło wcale o waż­ność każ­dej ze spraw, które się spię­trzyły przed Davi­dem, ale o kolej­ność ich roz­wią­za­nia. Znów się do cze­goś zapa­lił, znów gnał, bo poja­wiała się nowa rzecz, nowy sprint. Może dla­tego tak bar­dzo zabo­lało go samo­bój­stwo Lindy. Nagle poczuł do sie­bie obrzy­dze­nie – nie żało­wał śmierci kobiety, tylko tego, że nie było w tym tajem­nicy, jakie­goś zapal­nika, który znów pozwo­liłby odsta­wić rze­czy­wi­stość na boczny tor.

A rze­czy­wi­stość to opieka nad dziad­kiem, nad psem, to przy­cię­cie krze­wów w ogro­dzie, to zupa na stole, którą choć jeden cho­lerny raz sam powi­nien przy­go­to­wać. I wresz­cie Marta, która lada dzień miała opu­ścić szpi­tal i dla któ­rej musiał przy­go­to­wać prze­strzeń nie tylko w domu przy Prin­cess Road, ale też w swoim życiu. Nie mógł tego zro­bić, dopóki zagra­żał im Palacz.

Ponow­nie tego dnia Red­fern spoj­rzał na tablicę znisz­czoną przez męż­czy­znę. Jeśli ma się roz­pra­wić z napast­ni­kiem, to musi to zro­bić natych­miast, a zacznie wła­śnie od naj­bliż­szych.

Południe

Kiedy odwie­dzał Silver Manor ostatni raz, był tu intru­zem. Zakradł się do domku dla gości, by spraw­dzić, co naprawdę się w nim wyda­rzyło parę lat temu. Ofi­cjalna wer­sja, którą raczyła wszyst­kich rodzina Bone­sów, była taka, że ich syn został ranny w wyniku wybu­chu gazu. Adrian Bones został po tym prze­trans­por­to­wany do szpi­tala St. Peter, a następ­nie zabrany do pry­wat­nej kli­niki w Szko­cji, gdzie prze­szedł wiele ope­ra­cji, które ura­to­wały mu życie. Jed­nak w tej histo­rii wiele ele­men­tów zamiast wsko­czyć na swoje miej­sce, ście­rało się i draż­niło świa­do­mość Red­ferna. Nie tylko sama opo­wieść miała w sobie mnó­stwo luk, ale też dowody, które zna­lazł na miej­scu, potwier­dzały jego prze­czu­cia. Nocna wizyta w posia­dło­ści przy­nio­sła pew­ność, że zanim doszło do eks­plo­zji, ktoś wła­mał się do domku, wybi­ja­jąc uprzed­nio małą szybę w drzwiach.

Wciąż mając w pamięci złość, jaka go wtedy ogar­nęła, pod­je­chał do wyso­kiej na trzy metry kutej bramy ze srebr­nymi lwami. Naci­snął przy­cisk domo­fonu i po chwili usły­szał męski, lecz wysoki głos.

– Słu­cham.

– David Red­fern – odparł rów­nie oschle. – Przy­je­cha­łem się spo­tkać z Isa­belle.

– Był pan umó­wiony? – zabrzmiało wynio­śle.

– Może pan popro­sić Ber­narda?

Trzask słu­chawki wró­żył tylko tyle, że Red­fern będzie musiał zadzwo­nić do Isa­belle, a tego wolał nie robić. Miał nadzieję, że stary major­do­mus Bone­sów wpu­ści go bez pro­blemu.

– Pan David? – Usły­szał głę­boki głos męż­czy­zny. – Pani Isa­belle nie ma, ale jest panienka Patri­cia. Czy mimo to zechciałby pan nas odwie­dzić?

– Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią, Ber­nar­dzie.

Brama z meta­licz­nym łosko­tem roz­warła się, odsła­nia­jąc jeden z pięk­niej­szych par­ków, jakie widział Red­fern. Zimowa aura nie odej­mo­wała mu uroku. Co wię­cej, w odcie­niach brązu i sza­ro­ści wyglą­dał dostoj­niej niż w sza­tach pstro­ka­tej wio­sny. David przy­po­mniał sobie słowa dziadka, który powta­rzał, że pięk­nej kobie­cie ład­nie nawet w worku po kar­to­flach. Park Silver Manor był tego naj­lep­szym przy­kła­dem.

Red­fern zapar­ko­wał na pod­jeź­dzie, tuż za strze­li­stą fon­tanną, skła­da­jącą się z nie­re­gu­lar­nych tafli szkła i cze­goś, co bar­dziej ogar­nięty budow­la­niec nazwałby dwu­te­ow­ni­kiem w ocynku. W drzwiach dostrzegł Ber­narda. Ubrany w gar­ni­tur major­do­mus przy­wi­tał się z Davi­dem ser­decz­nie i zabrał od niego kurtkę. Kiedy jesz­cze był w rodzi­nie, Red­fern mocno zaprzy­jaź­nił się ze star­szym męż­czy­zną, więc ucie­szył się z wylew­nego powi­ta­nia.

– Co pana spro­wa­dza do Silver Manor? – zapy­tał uprzej­mie major­do­mus.

– Wspo­mnie­nia, Ber­nar­dzie. – Red­fern uśmiech­nął się lekko.

– Mam nadzieję, że te dobre.

– Wyłącz­nie. – Mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo, spra­wia­jąc, że Ber­nard zaci­snął usta, by nie wybuch­nąć grom­kim śmie­chem.

– Też jestem cie­kawa, co cię przy­gnało w nasze progi. – Patri­cia poja­wiła się u szczytu scho­dów. Przy­sta­nęła, patrząc na męż­czyzn, po czym zeszła z gra­cją.

– Na­dal utrzy­muję, że wspo­mnie­nia – tym razem Red­fern nie uśmiech­nął się, patrząc na reak­cję byłej narze­czo­nej.

– W takim razie zapra­szam. – Wska­zała przej­ście i ruszyła bez oglą­da­nia się za sie­bie. – Ber­nar­dzie, pro­simy her­batę do salonu. – Jej słowa odbiły się echem w holu.

Usie­dli w fote­lach. Patri­cia zajęła ten, który nale­żał do jej ojca. W tym świe­tle i sce­ne­rii bar­dzo go przy­po­mi­nała.

– No więc jakie wspo­mnie­nia cię tutaj przy­wio­dły? Czyżby o mnie? – zapy­tała z wyż­szo­ścią w gło­sie. – Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym usły­szała „dzię­kuję”, gdy wycią­gnę­łam cię z aresztu.

– Dzię­kuję, że sta­wi­łaś się w pokoju prze­słu­chań, ale tak naprawdę wycią­gnęły mnie dowody, a nie twoja inter­wen­cja – popra­wił ją Red­fern, wciąż mając w pamięci dziką satys­fak­cję Patri­cii, kiedy zoba­czyła go w sali brud­nego i zmę­czo­nego.

– Twoja pew­ność sie­bie kie­dyś cię zgubi – sko­men­to­wała. – No więc słu­cham, co tak bar­dzo chcia­łeś powspo­mi­nać? Bo chyba nie nasze ostat­nie spo­tka­nie?

– Nie, chcę pomó­wić o Adria­nie.

Przez twarz Patri­cii prze­biegł dziwny prąd, który napiął mię­śnie jej bla­dych policz­ków, zmie­nia­jąc je w dwie mar­mu­rowe skały.

– Nie masz prawa o nim mówić, szcze­gól­nie pod tym dachem – wysy­czała, kie­ru­jąc wście­kłe spoj­rze­nie na Red­ferna. Bla­dość skóry wyparł rumie­niec.

– Myślę, że mam naj­więk­sze prawo o nim mówić pod tym i pod każ­dym innym dachem – odparł ze zło­ścią, zasta­na­wia­jąc się, czy powi­nien jej powie­dzieć, że naj­praw­do­po­dob­niej Adrian jest pocho­wany nie w rodzin­nej kryp­cie, ale w sosno­wej trum­nie gdzieś w Dover. Widząc roz­pacz w oczach byłej narze­czo­nej, uznał, że to nie jest dobry moment. Wes­tchnął i dodał już spo­koj­niej:

– Chcę wie­dzieć, co naprawdę się wyda­rzyło. Tobie też powinno na tym zale­żeć.

Ciszę, która zapa­dła w salo­nie, prze­rwało ciche szu­ra­nie butów po dywa­nie. Ber­nard odchrząk­nął i bez słowa posta­wił mię­dzy Davi­dem a Patri­cią tacę z dwiema fili­żan­kami, imbry­kiem i cia­stem cze­ko­la­do­wym. Kobieta podzię­ko­wała, a lokaj odda­lił się w mil­cze­niu, zatrzy­mu­jąc na chwilę wzrok na Red­fer­nie.

– Ty naprawdę wie­rzysz w tę swoją bajeczkę? – zapy­tała Patri­cia, nale­wa­jąc obojgu her­baty. Bursz­ty­nowy wodo­spad drżał ledwo zauwa­żal­nie.

– Mam na nią dowody. – Red­fern rzu­cił na sto­lik zdję­cie, które zna­lazł w posia­dło­ści Ronalda Rudda.

– Jakiś koleś bie­gnie i ty to uwa­żasz za dowód? – Zer­k­nęła nie­chęt­nie, powstrzy­mu­jąc się od wzię­cia foto­gra­fii do ręki. Zamiast tego się­gnęła po fili­żankę i upiła nie­wielki łyk.

– Posłu­chaj, to zdję­cie zdo­był dzien­ni­karz, który badał sprawę zabójstw dzieci w Sur­rey.

– Ten, co popeł­nił samo­bój­stwo pod­czas próby zatrzy­ma­nia?

– Tak, ten sam – potwier­dził Red­fern ziry­to­wany nagłą obo­jęt­no­ścią byłej narze­czo­nej. – Jakimś cudem uznał, że będzie dla mnie ono jakąś wska­zówką w poszu­ki­wa­niu roz­wią­za­nia tej zagadki. Z tyłu jest data – dzień zabój­stwa Adriana. Nie ma mowy o pomyłce. Tak jak uwa­żam, że nie ma o niej mowy w przy­padku wybu­chu w waszym domku dla gości.

– To był wypa­dek – oznaj­miła ostro, z hukiem odsta­wia­jąc fili­żankę na spode­czek.

– Ina­czej mówi­łaś, kiedy widzie­li­śmy się w twoim miesz­ka­niu. – Inspek­tor, sta­ra­jąc się ukryć iry­ta­cję, się­gnął po swoją her­batę. Napił się, uważ­nie przy­glą­da­jąc się napię­tej twa­rzy byłej narze­czo­nej, po czym dodał: – Wtedy wie­rzy­łaś w jego ist­nie­nie.

– Wie­rzy­łam i na­dal wie­rzę w jakie­goś popa­prańca, któ­remu moja praw­ni­cza dzia­łal­ność nie przy­pa­dła do gustu – odparła. – Pota­jem­nie obciął mi kosmyk wło­sów, wszedł do domu i okradł. To jest jakaś sprawa oso­bi­sta.

– To był Palacz ze swo­imi cho­rymi wska­zów­kami. To on zosta­wił koszulkę Adriana, wie­dząc, że mi ją poka­żesz. Dla­czego to zro­bił?

– Skąd mam wie­dzieć? Może po pro­stu ktoś chciał się zaba­wić moim kosz­tem? Jakiś wybryk debila, któ­rego kie­dyś wsa­dzi­łam za kratki, a ty się ucze­pi­łeś jak… – nie dokoń­czyła.

– A jed­nak prze­pro­wa­dzi­łaś się do rodzi­ców. Boisz się.

Nało­żyła sobie kawa­łek cia­sta i zaczęła jeść ze spo­ko­jem. Red­fern wie­dział, że pró­buje zasło­nić twarz, by nie dało się z niej niczego wyczy­tać.

– Nie, Dave, nie boję się – odparła chłodno. – W moim miesz­ka­niu jest remont. Jak mi nie wie­rzysz, to jedź i upew­nij się, tak jak zawsze. Spraw­dzaj, kon­tro­luj, goń cie­nie, bo może aku­rat w któ­rymś z nich kryje się jakaś nie­sa­mo­wita prawda. Tyle że prawda nie jest ani tro­chę nie­sa­mo­wita. Mój brat zgi­nął z two­ich rąk, a Linda Wall popeł­niła samo­bój­stwo – wymie­niała bez­na­mięt­nie, a widząc zmianę w twa­rzy Red­ferna, dodała: – Tak, wiem, że pani sier­żant nie żyje. Pra­cu­jemy w tej samej fir­mie, Dave, a ona, jak każda inna, nie grze­szy dys­kre­cją. W każ­dym razie zgoda, ktoś chce ci zaszko­dzić. Ale to nie ma nic wspól­nego ze mną i z moją rodziną. Dla­tego popro­szę cię teraz ostatni raz, zostaw nas w spo­koju – ostat­nie słowa wypo­wie­działa z wyjąt­ko­wym naci­skiem.

– To groźba? – Red­fern odsta­wił fili­żankę i spoj­rzał na wiszącą nad komin­kiem głowę łosia. Szcze­rze brzy­dził się takimi prak­ty­kami, tak jak brzy­dził się kłam­stwem, któ­rym czę­sto­wano go w Silver Manor.

– I znów szu­kasz sen­sa­cji. – Patri­cia pokrę­ciła głową z dez­apro­batą. – Po pro­stu daj nam święty spo­kój.

– A czy święty spo­kój ma matka Nathana Wooda, któ­rej syn zagi­nął w dro­dze do waszej posia­dło­ści?

– Dość! – rzu­ciła ostro kobieta i wstała. Jej twarz na powrót przy­brała barwę kar­minu. – Idź już, Dave. Nie mam siły na twoją roz­grywkę.

Red­fern pod­niósł się z fotela i prze­szedł w stronę holu. Nagle przy­sta­nął i odwró­cił się. Musiał z sie­bie wyrzu­cić podej­rze­nia, wie­dząc, że może wię­cej nie mieć ku temu oka­zji.

– Wybuch w domku dla gości to nie był wypa­dek. Zna­la­złem roz­bite szkło, ale nie na zewnątrz, co suge­ro­wa­łoby wybuch, tylko w środku. Ktoś zbił szybę w drzwiach kuchen­nych, by dostać się do środka, a potem do butli z gazem.

– To byłam ja – Patri­cia wes­tchnęła ciężko, po czym zamy­śliła się przez chwilę, jakby sta­ra­jąc się, by zde­ner­wo­wa­nie nie pod­su­nęło jej nie­od­po­wied­nich słów. – Tam­tego wie­czoru Adrian pokłó­cił się z ojcem. Chyba domy­ślasz się o co.

Red­fern kiw­nął głową na znak, że wie, że cho­dziło o orien­ta­cję Bonesa. John Bones ni­gdy nie pogo­dził się z tym, że jego syn był homo­sek­su­ali­stą. Mógł znieść to, że Adrian pra­co­wał w poli­cji, zamiast w rodzin­nym impe­rium, pogo­dził się rów­nież z tym, że pier­wo­rodny nie miesz­kał w posia­dło­ści tak jak jego sio­stra. Nato­miast w jego ary­sto­kra­tycz­nym słow­niku nie ist­niało słowo „gej”, cho­ciaż w ary­sto­kra­tycz­nym świe­cie radziło sobie dosko­nale.

– Przy­nio­słam więc Adria­nowi kola­cję, bo za nic nie chciał wró­cić do domu – kon­ty­nu­owała Patri­cia. – Pró­bu­jąc otwo­rzyć drzwi, ude­rzy­łam nie­chcący w jedną z szy­bek i ta się stłu­kła – wyja­śniła spo­koj­nie. – Kolejna zagadka wyja­śniona, detek­ty­wie.

– Tak, to fak­tycz­nie wszystko wyja­śnia – pod­su­mo­wał Red­fern, kie­ru­jąc się do wyj­ścia.

Była narze­czona podą­żyła za nim. Kiedy sta­nęli na środku holu, zamie­rza­jąc się poże­gnać, masywne drzwi uchy­liły się i sta­nęła w nich Isa­belle Bones. Miała zaró­żo­wione od wia­tru policzki, które przy­bla­dły lekko na widok Red­ferna.

– O, David. Jak miło – rzu­ciła sztucz­nie ucie­szona i zdjęła ręka­wiczki z typową dla sie­bie ele­gan­cją.

Podała je Ber­nar­dowi, który zaraz po odło­że­niu ich na sto­lik pomógł kobie­cie zdjąć płaszcz. Patri­cia zro­biła krok do przodu i, rzu­ciw­szy okiem przez okno, zapy­tała:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki