Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W ośrodku leczenia uzależnień The Priory dochodzi do samobójstwa. Zdarzenie zapewne przeszłoby bez echa, gdyby nie dotyczyło przyjaciółki Redferna. Inspektor nie może się pogodzić ze śmiercią Lindy i rozpoczyna prywatne śledztwo, przez które prowadzą go notatki sierżant Wall. Mając przeciwko sobie nie tylko personel kliniki, ale i całą komendę w Woking, brnie w sprawę, która tylko z pozoru jest oczywista. W pewnym momencie trafia na trop prześladującego go Palacza. Podążając za tajemniczym mężczyzną, wchodzi na ścieżkę, która ma go doprowadzić do prawdy o mordercach dzieci. Nie spodziewa się, że spotka na niej znajome twarze i znajdzie ślad zaginionej przed laty siostry. Zamachowiec również nie zamierza się poddać i wciąga inspektora w ostateczną rozgrywkę, której stawką jest życie najbliższej mu osoby. Jaką cenę Redfern zapłaci za prawdę, która obnaży prawdziwe oblicze sielskiego angielskiego miasteczka?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
PROLOG 30.10.1991
Krzyki dochodzące z zewnątrz sprawiły, że kurczowo zacisnął dłoń na nożu. Przesuwał wolno jego ostrze, zagłębiając je pod brzoskwiniową, pachnącą skórę. Przyjemna w dotyku, już chłodna, ale wciąż pamiętająca hiszpańskie słońce, wdzięcznie przyjmowała metal, uwalniając soki.
Kilka godzin wcześniej zaciągnął zasłony, zgasił wszystkie światła, wyłączył towarzyszące mu zwykle radio. Liczył, że tego wieczoru żadne oko go nie wypatrzy, nikt mu nie przeszkodzi. Był gotów.
Jednak kiedy dźwięk dzwonka niespodziewanie rozdarł ciszę, wiedział, że popełnił błąd. Cały trud przygotowań przekreślił bezpiecznik, którego nie zdążył wyciągnąć.
Miał nadzieję, że człowiek, który ośmielił się zburzyć jego spokój, zrozumie, że dom stoi pusty i zrezygnuje z wizyty. Naciągnął koc na zmarznięte nogi i czekał. Jednak dzwonek nie chciał zamilknąć, raz za razem powtarzając sekwencję zaprogramowanych dźwięków.
Westchnął i nerwowo zrzucił kraciastą dzianinę. Podszedł do pogrążonego w mroku przedpokoju. W przeszkleniu drzwi zobaczył nieruchomy cień. Wbrew przeczuciom włączył światło, przekręcił klucz i chwycił za klamkę.
Pomyślał, że nigdy nie widział tak dobrego kostiumu. Wypożyczalnie strojów rosły ostatnimi czasy jak grzyby po deszczu, więc w sumie nic dziwnego, że całość była przygotowana z wyjątkową starannością. Zwłaszcza makijaż.
Jego wzrok przesuwał się wolno, poczynając od linii potarganych włosów, w które dziewczynka wplotła gałązki i listki. Zadrapania na czole, sine półokręgi pod oczami, zakurzone policzki, a także potargane włosy, w które wkomponowała liście i gałązki, sprawiły, że drgnął.
Dziecko w stroju zombie lub potwora Frankensteina zamiast wykrzyczeć standardową halloweenową formułkę, wpatrywało się w niego w milczeniu.
Wystawił głowę przez próg, ale nie zobaczył żadnych opiekunów. Zauważył jedynie w połowie zaułka kościotrupa przebiegającego przez ulicę, a za nim wyjącego wniebogłosy ducha. Po chwili zniknęli, zostawiając za sobą tylko ciszę.
Dopiero teraz dostrzegł coś, co nie mogło być elementem makijażu – opuchniętą dolną wargę, pośrodku której dostrzegł rubinową kroplę. Zupełnie wbrew sobie powiedział:
– Miskę ze słodyczami zostawiłem przy furtce. Weź sobie i znikaj.
Dziewczynka otworzyła usta, z których wydobyło się:
– Pomocy…
Otworzył szerzej drzwi, ale oczy zasnuła mu ciemność.
Rozdział 1 12.01.2014, niedziela
To nie mógł być zbieg okoliczności.
Redfern od kilku godzin przeglądał życiorys Stevena Wooda w poszukiwaniu przecięć z własnym życiem. Brat Nathana urodził się w londyńskiej dzielnicy Kew cztery lata po Redfernie. Ukończył studia na Uniwersytecie Liverpoolskim o specjalności medycyna sądowa. Od trzech lat spełniał się w zawodzie, pracując w zespole Teodora Meiklejohna w Guildford. Starszy medyk zawsze wychwalał pracę swojego asystenta, ale na tym kończyła się wiedza inspektora. Nawet nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek go spotkał.
Nie brał pod uwagę tych momentów, kiedy Palacz dawał się zauważyć na uliczkach Woking. Redfern przypomniał sobie jedną noc, kiedy wychodził z komendy i go zobaczył. Zakapturzoną postać, której twarz ledwie oświetlał żar papierosa. Żałował, że za nim wtedy nie pobiegł.
Teraz miał przed sobą jedynie stertę papierów wypełnionych suchymi faktami, które ani o krok nie przybliżyły go do mężczyzny, który od trzech miesięcy zamieniał jego życie w ruinę. Redfern wciąż nosił w sobie strach, który towarzyszył mu, kiedy – stojąc na parkingu – patrzył, jak płonie jego mieszkanie. Nie mógł wymazać obrazu Marty Sokolińskiej, porwanej i torturowanej w bunkrze na terenie pola golfowego. W uszach wciąż dźwięczały mu słowa, że ktoś dokonał zamachu na życie komendanta, którego uważał za swojego przyjaciela. I wreszcie przerażone oczy dziadka, kiedy Palacz odważył się wejść do domu i zaatakować. Cztery sytuacje, za którymi stał zupełnie nieznany mu człowiek. Tylko czy na pewno?
Zastanawiał się, od czego zacząć. Od katedry, gdzie kilka miesięcy temu zastrzelił w obronie własnej przyjaciela, od kliniki uzależnień, w której Adrian Bones leczył rany, od Dover, gdzie znaleziono tajemnicze zwłoki czy może od Szkocji, do której prowadził jeden nikły trop? Która z tych ścieżek doprowadzi go do rozwiązania? A może przeciwnie, nie może wybrać jednej, bo tylko na ich przecięciu opadnie mgła niewiedzy.
Siedział w swoim pokoju i rozcierał zmęczone mięśnie. Wczorajszy dzień spędzili z dziadkiem na wywożeniu rzeczy do schowka, który wynajęli w magazynie na obrzeżach Woking. Sprawa była o tyle skomplikowana, że każdym kartonem osobiście zawiadywał Siwiaszczyk.
Wpatrywał się w stworzony na nowo schemat poszukiwań Palacza. Po jego wizycie na Princess Road z notatek na białej tablicy została tylko brunatna smuga. Redfern korzystał z resztek ciszy, jaką udało mu się wyrwać z czerni nocy. Spacerujący już po dachach świt i gasnące za drzwiami chrapanie dziadka zwiastowały nadchodzący rozgardiasz poranka. Jakby na potwierdzenie tych myśli do pokoju wpakował się Bandit. Szczeniak merdał ogonem i obdarował Redferna kilkoma ciepłymi liźnięciami. Z brązowych oczu berneńczyka powoli ustępował sen, zastępując go iskrami strzelającymi w stronę krzesła, na którym wisiała smycz.
– Wytrzymasz jeszcze chwilę? – zapytał cicho Redfern, spoglądając zrezygnowanym wzrokiem na swoje bokserki i wyciągnięty T-shirt.
Odpowiedziało mu porządne machnięcie ogonem i ponaglające mruknięcie. Inspektor ubrał się pospiesznie, zabrał smycz i możliwie cicho wyszedł z pokoju. Założył buty i kurtkę i złapał za klamkę.
– Zabierz Bambiego na pole golfowe, Dawidek. – Usłyszał z końca korytarza zaspany głos dziadka. – Ostatnio odkryliśmy, że można tam chodzić na spacer. Jak wejdziesz w przesmyk między sto siedemnaście i sto dziewiętnaście, to Bambuś sam cię zaprowadzi. Za garażami jest przejście.
– Jesteś pewien, że można tam wchodzić?
– Jak weźmiesz woreczki na kupy i nie będziesz się za bardzo rzucał w oczy, to nikt cię z widłami nie pogoni. Poza tym lepiej przepraszać, niż się prosić.
Redfern miał wątpliwości co do logiki dziadka, jednak ciągłe wycieczki wzdłuż Princess Road i z powrotem już go znudziły, więc perspektywa odkrycia nowego terenu wydawała się kusząca.
– Kiedyś spotkałem tam Summer Winter, jak pykała w golfa z jakimiś starymi dziadami. Podobno z twojej firmy. Jeden taki ryży i buraczany na twarzy, a drugi Szkot jak malowany, tylko mu kiecki brakowało. A potem do nich dołączył jeszcze jeden staruszek, pomarszczony jak śliwka, ale oczy bystre jak woda zdrojowa.
Kiltu – poprawił go w myślach Redfern, wyobrażając sobie Teda Meiklejohna w tradycyjnym stroju. Mimo że patolog zawsze podkreślał swoją odrębność od narodu angielskiego, inspektor nie potrafił go sobie zwizualizować. Drugim mężczyzną musiał być McMahon. Inspektor zdziwił się, że Summer zdecydowała się spędzać czas z ojcem, którego jawnie nienawidziła. Ostatni zawodnik przywodził na myśl komendanta i Redfern poczuł się nieco urażony, że nie zaproszono go na partyjkę.
– Dawidek, jesteś jeszcze?
– Jestem, tylko zastanawiam się, jak mogłeś nazwać facetów dużo młodszych od siebie dziadami.
– Bo ja to przy nich istny Adonis. – Siwiaszczyk stanął w progu wyraźnie zaspany, a Redfern otaksował wzrokiem adonisową pasiastą piżamę i adonisowy brak sztucznej szczęki.
– Faktycznie – mruknął David z udawanym podziwem.
– Bo wiesz, Dawidek, oni to się starzeją, a mnie już tylko lat przybywa.
Obawiając się kierunku tej rozmowy, Redfern pożegnał się z dziadkiem i wyszedł w przepasającą mrok mgłę.
Dziadek nie pomylił się ani odrobinę, mówiąc, że Bandit doskonale zna drogę. Gdy szczeniak tylko zrozumiał, że spacer przebiegnie nową trasą, napiął lekko smycz i poprowadził Redferna wprost na niewielką ścieżkę, której koniec przylegał do równiusieńkiej trawy pola West Byfleet. Inspektor przez chwilę się wahał, czy wejść, ale ostatecznie uznał, że nic się nie stanie, gdy przemkną brzegiem soczystej zieleni. Tym bardziej że ranek dopiero wstawał.
Przedzielone gęstym pasem drzew pole zachęcało do przechadzki. Zanim jednak Redfern zrobił krok w tamtą stronę, w jego kieszeni odezwała się komórka. Wszyscy na komendzie wiedzieli, że cierpi na bezsenność, więc zupełnie nie zdziwiło go połączenie od kolegi z zespołu.
– No co tam, Puszka?
– Cześć, Dave – odezwał się Chris pozbawionym emocji głosem. – Dam ci kogoś do telefonu.
Moment przekazywania aparatu sprawił, że Redfern poczuł się nieswojo.
– Dzień dobry, inspektorze. Mówi Jeremy Wall, mąż Lindy.
Przez plecy inspektora przebiegł lodowaty dreszcz. Przyciągnął Bandita do siebie i czekał na to, co miał mu do powiedzenia mężczyzna.
– Przede wszystkim bardzo panu dziękuję, że zaopiekował się moją żoną, kiedy najbardziej tego potrzebowała – mówił, jakby miał te słowa przygotowane na kartce. – Ja nie potrafiłem – urwał nagle i pociągnął nosem. – A teraz nie będę miał już okazji tego naprawić…
– Panie Wall, wszystko w porządku? – zapytał Redfern, doskonale wiedząc, co zaraz usłyszy.
– Tak. To znaczy nie. – Mężczyzna nie mógł zapanować nad łamiącym się głosem. – Po prostu… po prostu dziś w nocy… – Zamiast kolejnych zdań do uszu inspektora doszły wyłącznie zmieszane szepty oraz szmer pocierania czymś o mikrofon.
– Dave. – Redfern usłyszał w słuchawce Tinneya. – Linda dziś w nocy popełniła samobójstwo.
Nie zważając na wilgoć, Redfern oparł się o drzewo i osunął się na ziemię. Nie był w stanie udźwignąć tej wiadomości. Przez czarną watę myśli słyszał, że Chris mówi do niego o strasznej tragedii, o tym, że Jeremy Wall szukał z nim kontaktu i uznał, że najlepiej, gdy przyjedzie na komendę, bo Linda coś dla niego zostawiła. Złamany niczym gałąź pod naporem lodowatego śniegu czuł, jak coś w nim samym umiera.
Usiłował sobie przypomnieć, kiedy widział ją po raz ostatni. Jego pamięć wyświetliła mu blade przeźrocze – patrzył na nią przez okno kliniki, jak w Boże Narodzenie witała się z mężem i córkami. Odwiedzili ją po raz pierwszy od trzech miesięcy, więc choć bardzo jej wtedy potrzebował, nie miał sumienia burzyć tego szczęścia swoją ponurą obecnością.
A co, jeśli mógłby temu wszystkiemu zapobiec? Jeśli jej też brakowało przyjaciela tego wieczoru? Jeśli mógłby wychwycić choć strzęp sygnału, że Linda potrzebowała jego pomocy? Nie wiedział, czy to jego wewnętrzny głos, czy może głos posterunkowego, ale w głowie huczało mu, że to bez sensu, że to straszne i że po odejściu sierżant Wall nic już nie będzie takie samo. Wydawało mu się, że powiedział, że zaraz będzie na komendzie, ale gdy patrzył na czarny ekran komórki, nie był pewien, kto przerwał połączenie. Tak jak nie był pewien, kto przerwał życie sierżant Lindy Wall.
***
Nie pamiętał, jak dotarł do domu ani jak potem znalazł się na komendzie. Mijał rząd kolegów ze spuszczonymi głowami, z których tylko kilku ją podniosło i przelotnie wlepiło w niego wilgotne oczy. Jakieś usta ułożyły się w szept: „To straszne”.
W gabinecie komendanta zastał cztery cienie. McMahon stał tyłem, patrząc w upstrzone srebrnymi kroplami okno, Tinney siedział na fotelu wciśnięty w kąt i opierał czoło o rękę spoczywającą na podłokietniku. Na ustach Knighta zastygło jakieś słowo, którego Redfern nie dosłyszał, bowiem całą swoją uwagę skupił na mężczyźnie zajmującym miejsce przed biurkiem.
– Pan Redfern? – spytał cicho i przeciągnął po pokoju zbolałym wzrokiem.
Redfern potwierdził skinieniem głowy i podszedł bliżej. Wychudła twarz zupełnie nie pasowała do tej, którą inspektor zapamiętał z bożonarodzeniowego poranka. Ścięta bólem przypominała woskowy odlew z zapadniętymi oczami i siną, drżącą kreską zamiast ust. Nie znał Walla na tyle, by poklepać go po ramieniu ani nawet uścisnąć mu dłoń z nic nieznaczącymi słowami o tym, jak bardzo mu przykro. Wolał poczekać, aż mężczyzna sam zacznie mówić.
– Wiem, że się przyjaźniliście – rozpoczął Wall. – Dlatego przyjechałem.
– Dziękuję – odpowiedział Redfern, starając się nie uciec wzrokiem za okno. – Znaliśmy się krótko…
– A jednak to właśnie pan wyciągnął do niej pomocną dłoń, kiedy najbardziej tego potrzebowała – przerwał mu Wall.
David nie wiedział, czy to zarzut, czy wyraz wdzięczności. Pamięć powiodła go natomiast ku wieczorowi, kiedy Linda Wall stanęła w jego mieszkaniu całkowicie pijana i naćpana, niemal na granicy przedawkowania. Wraz z obrazami chwiejącej się, agresywnej policjantki znów napłynął do jego żył strach, który odczuł, czuwając potem przy jej łóżku. Bał się, że mimo wizyty lekarza, którego do niej wezwał, Linda nie przeżyje nocy. Ale przeżyła. A potem pozwoliła się odwieźć do kliniki uzależnień The Priory i obiecała walczyć. Wierzył jej i widział tę walkę. Tym bardziej nie mógł teraz uwierzyć, że ją przegrała.
Knight i McMahon wymienili spojrzenia. Obaj przełożeni wiedzieli, gdzie przez cały czas zwolnienia znajdowała się Linda, ale mieli tylko mgliste pojęcie o tym, jak znalazła się w ośrodku. Niespodziewanie Malcolm odchrząknął i oznajmił:
– Panowie, trzeba porozmawiać z zespołem.
Chris i Gregory bez zwłoki ruszyli ze swoich miejsc w stronę wyjścia. W milczeniu opuścili gabinet, zamykając za sobą drzwi.
– Pewnie myśli pan – odezwał się Redfern, gdy kroki na korytarzu ucichły – że coś mnie łączyło z pana żoną.
– Nie ma pan pojęcia, co myślę – odparł cicho Wall. – Natomiast dokładnie wiem, co się stało, i jedyne, co przychodzi mi teraz do głowy, to podziękowanie za to, co pan zrobił dla naszej rodziny.
– Najwyraźniej za mało – wyrzucił z siebie Redfern, po czym ściągnął z ramion plecak i usiadł na miejscu Knighta.
Wall patrzył na niego z mieszaniną współczucia i żalu, jakby to on składał inspektorowi kondolencje, a nie odwrotnie.
– Samobójstwo – zaczął i urwał, jakby wypowiedział to słowo pierwszy raz od śmierci żony, a jego ciężar przygniótł go boleśnie. – Samobójstwo zostawia w nas wyrwę. I to taką, której brzegi wystrzępione są wyrzutami sumienia. To właśnie przez nie ona nigdy się nie zagoi. Jątrzy się pytaniami bez odpowiedzi. Im więc mniej w nas poczucia winy, tym lepiej, inspektorze.
– Powinienem do niej częściej zaglądać, a już z pewnością wpaść w święta – wyrzucał sobie Redfern, choć na usta cisnęła mu się gorsza prawda.
Z każdą minutą bowiem rosło w nim bolesne przeświadczenie, że za śmiercią Lindy stał on sam. Za bardzo obciążył ją odkrywaniem tajemnic kliniki. Niepotrzebnie ją w to wszystko angażował, niepotrzebnie kazał szukać tropów, które mogłyby go doprowadzić do Adriana Bonesa. W tym samym momencie klatkę piersiową ścisnęła mu przerażająca myśl, że Linda podzieliła los Bartosza Wolańskiego, a jej samobójstwo nie było przypadkowe. Możliwe przecież, że wpadła na coś, co uruchomiło ciąg wydarzeń, które ściągnęły na nią ramię śmierci. Wall wydawał się nieświadomy tego, że Linda pomagała inspektorowi, a on sam nie zamierzał go o tym informować. Myśli Redferna pogalopowały w stronę kliniki. Uspokoiwszy nieco umysł, powiedział:
– Wszystko wydawało się wracać do normy. Naprawdę nie rozumiem, co pchnęło ją do… – urwał na chwilę, po czym dodał na głębokim wydechu – …do tak desperackiego kroku.
– Wie pan, ona chyba musiała się upewnić – oznajmił Wall na granicy płaczu.
– Upewnić? – zdziwił się inspektor.
– Że z nami wszystko w porządku, że jej wybaczyliśmy i że sobie bez niej poradzimy – wyrzucał z siebie łamiącym się głosem.
Redfern westchnął. W tym pokrętnym usprawiedliwianiu rzeczywistości była zaklęta jakaś logika, której nie miał zamiaru odbierać mężczyźnie.
– Linda chyba na pana czekała. – Wall zmienił nagle temat. – Zaraz po Nowym Roku dała mi to. – Schylił się do leżącej koło krzesła teczki i ją otworzył.
David zauważył, że w przegródkach na długopisy spoczywały rządkiem te z policyjnym logo. Wall wyciągnął z torby zapakowaną w ozdobny papier paczkę. Kształtem przypominała nieco spłaszczone pudełko po papierze do drukarki. Jeremy wręczył je Redfernowi i podniósł się ciężko, jak człowiek, który nie tylko nie ma siły wstać i wyjść, ale przede wszystkim nie ma siły zmierzyć się z tym, co za drzwiami.
– Nie zaczeka pan, aż otworzę? – zapytał inspektor.
– Myślę, że to, co jest w środku, może mieć znaczenie wyłącznie dla pana, panie Redfern. Dla mnie to po prostu przeszłość – odparł bez cienia emocji. – Tkwiąc w niej, niczego nie zmienię. Panu też radzę się nad tym zastanowić – dodał i niczym zjawa zniknął za drzwiami.
Redfern został sam. Patrzył przez chwilę na pudełko owinięte w papier w zabawne spychacze, koparki i ludziki. Niektóre z nich miały latarki, inne megafony. Ze smutkiem wyobraził sobie Lindę proszącą pielęgniarkę o papier, a ta przyniosła jej coś z urodzin syna. Uśmiechnął się na myśl o minie pani sierżant. Zważył w rękach paczkę, zastanawiając się, czy powinien teraz ją otwierać. Szybką decyzję pomógł mu podjąć dźwięk kroków na korytarzu. Wstał, schował pudełko do plecaka i zasunął szczelnie zamek.
Kiedy się prostował, w drzwiach stanął Knight, a za nim McMahon i Puszka, zza którego wychynęła głowa Summer. Każdy automatycznie wrócił na wcześniej zajmowane miejsce. Tylko Winter została na środku, jakby bawili się w ciuciubabkę. Wreszcie zajęła krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedział Wall.
– Co za tragedia – odezwała się.
– Była świetną policjantką – mruknął McMahon, który znał Lindę najdłużej z nich wszystkich.
– I koleżanką – Knight dodał kolejny frazes.
– Jak to się stało? – Redfern zadał pytanie, które wwiercało mu się w myśli, odkąd się dowiedział o śmierci kobiety.
– Włamała się do gabinetu pielęgniarskiego i wstrzyknęła sobie fenactil – oświadczyła rzeczowo Summer.
– Ale jak to możliwe, że nikt tego nie widział? – Redfern nie mógł przyjąć do wiadomości tego, co usłyszał. W głowie mu się nie mieściło, żeby w takim miejscu jak The Priory było to w ogóle możliwe. Musieli mieć doskonały system zabezpieczeń.
– Narkomani są sprytni, a Linda dodatkowo była inteligentną babką i policjantką – powiedział McMahon, niespodziewanie odwracając się do nich przodem. – Procedury bezpieczeństwa w klinice zawiodły, ale to już problem rodziny Wallów. Prawdopodobnie wytoczą szpitalowi proces.
– A prokurator? Przecież to jest szpital, do jasnej cholery! – Redfern podniósł głos.
– Nie ma podstaw do wszczęcia postępowania – mówił spokojnie Knight.
– Musiał jej ktoś pomagać – inspektor nie dawał za wygraną.
Wrzała w nim każda komórka ciała. Złość, poczucie winy i niezgoda na to, co się stało, snuły w jego głowie kolejną teorię spiskową, która ze wszystkich sił wypierała najbardziej oczywistą prawdę. Chodził po gabinecie, z trudem panując nad nerwami.
– A wy to kupujecie? – Zaatakował nagle. – Dziewczyna była na prostej drodze do wyjścia z tego syfu i nagle stwierdziła, że…
– To nigdy nie jest prosta droga – rzucił surowo McMahon, przerywając mu.
– Dave… – Summer złapała go za rękę. – Nie stwierdzono udziału osób trzecich. Przejrzałam monitoring i widać na nim tylko Lindę. Sama idzie korytarzem, sama otwiera drzwi do gabinetu i sama… – nie dokończyła. – Musisz się z tym pogodzić.
– To była jej decyzja – odezwał się Knight i spojrzał ostro na Redferna. – Chciałbym, żebyś przez wzgląd na rodzinę Lindy nie grzebał przy tym. Jeśli nie możesz uszanować mnie, to przynajmniej uszanuj żałobę Wallów.
– Po prostu nie wierzę, że odeszła – odpowiedział pojednawczo i oparł się rękami o blat biurka.
Zwiesił głowę między ramionami i zastygł na chwilę w tej pozie, szukając słów, które oddałyby to, co czuł. Nagle zdał sobie sprawę, że niczego nie czuje. Jakby był szkieletem, w którym hula tylko wiatr totalnej obojętności. Znał to uczucie, choć nigdy do końca go nie oswoił. To samo ogarnęło go, gdy zobaczył swoją matkę zwisającą ze schodów, a wiele lat później – upadającego w katedrze Adriana Bonesa. To samo działo się z nim, kiedy znalazł w garażu Bartosza Wolańskiego i kolejny raz wtedy, gdy zobaczył w Dover zwłoki nieznanego mężczyzny.
Tak działała na niego śmierć.
Patroszyła bezlitośnie.
***
Wszedł do domu ostatkiem sił. Zdjął buty i rzucił niedbale kurtkę na wieszak, a plecak zabrał ze sobą. W korytarzu przywitał się z Banditem, ograniczając się jedynie do lekkiego pogłaskania puchatej głowy. W kuchni zastał dziadka rozwiązującego krzyżówki, które dwa dni temu przywiózł mu z polskiego sklepu. Bloczek pięciuset łamigłówek otwarty był daleko za połową. Zza stołu widział stalowoszare końcówki uszu Armoura, który spał na kolanach Siwiaszczyka. Na dźwięk kroków wtulił się jeszcze mocniej w materiał spodni. Bohdan spojrzał na Davida z troską.
– Bardzo mi przykro, Dawidku – odezwał się i gestem zachęcił, by wnuk usiadł przy stole.
– Nie wierzę, że to zrobiła – powiedział przejętym tonem Redfern. Opadł ciężko na taboret i wpatrywał się w równe, choć kwadratowe, pismo staruszka. – To do niej niepodobne.
– Linda była chora, synku. – Siwiaszczyk zamknął krzyżówkę i skupił całą uwagę na wnuku. – Nałóg zmienia człowieka w niewyobrażalny sposób i nawet jeśli wydaje się nam, że to ta sama osoba co kiedyś, najczęściej to zwykła ułuda. Przebłyski normalności są jak wynurzenia tonącego. Łapie on oddech i znów idzie pod wodę, aż w końcu nie ma już sił na ponowne przebicie tafli. Z Lindą mogło być podobnie.
– Nie wierzę, że to zrobiła – powtórzył David. – Nie sama.
– A może jednak? – dopytał ostrożnie dziadek, a Redfern zgromił go wzrokiem.
– Nie – odparł oschle. – I mam na to dowód. – Schylił się do leżącego na podłodze plecaka i wyciągnął z niego pudełko, które otrzymał od męża Lindy. – Ona się bała, dlatego coś mi zostawiła.
Redfern wstał, sięgnął do szuflady po nóż i delikatnie rozciął nim opakowanie. Jeśli Linda zapakowała to tak starannie, to możliwe, że miała w tym swój cel. Może umieściła na nim jakąś wskazówkę, nie mógł więc ryzykować jej utraty.
Nie pomylił się, przyrównując pudełko do tego, w którym kupował papier do drukarki. Sierżant Wall najwyraźniej poprosiła o takie w recepcji, bo jego oczom ukazał się znajomy napis Canon i przycięty na wysokość paru centymetrów karton. Spodziewał sięjednak zupełnie innej zawartości. Ze zdziwieniem wpatrywał się teraz w ryzę zapisanych ankiet ze szpitala. Przewertował pierwszych kilkanaście i większość zdawała się należeć do Lindy. Spojrzał pytająco na Siwiaszczyka, który rzucił okiem na papiery i wzruszył ramionami.
– Chciała ci pokazać postępy w terapii? – Zaryzykował pytanie staruszek.
– Nic z tego nie rozumiem. – David nerwowo przeglądał kolejne dokumenty. – Tu są wyłącznie ankiety z terapii, niektóre chyba nawet nie są jej – podsumował. – Co to ma znaczyć?
– Nie wiem, ale znając Lindę, coś w nich dla ciebie przemyciła. Tak jak wtedy, gdy prosiła o pomoc, pisząc zaszyfrowaną wiadomość, pamiętasz?
– Pamiętam, ale to tutaj to jakiś labirynt. – Zgarnął kilkanaście kartek z wierzchu i podał dziadkowi.
Siwiaszczyk wziął od niego plik i rozłożył na stole. Obaj wpatrywali się w odpowiedzi, szukając jakiegoś wzoru albo nieścisłości, która naprowadziłaby ich na jakikolwiek ślad. Analizowali litery odbiegające kształtem od pozostałych, wypatrywali pogrubionych wyrazów, literówek. Składali papier, zestawiali kartki ze sobą. Były to jednak wyłącznie zwykłe zapiski Lindy, jak się czuła danego dnia, zapis aktywności, wskazanie zmian lub ich brak, nowych spostrzeżeń, i tak na każdej stronie. Czasem pojawiały się ankiety innych pacjentów, ale nawet te nie przyniosły żadnych odpowiedzi.
W pewnym momencie Redfern wziął jedną z kartek i spojrzał na nią pod światło, licząc na łut szczęścia, ale nawet prześwietlana promieniami słońca ankieta nadal pozostawała tylko ankietą. Idąc tym tropem, Siwiaszczyk z kolei podgrzał zapalarką papier, ale najwyraźniej sierżant Wall nie skorzystała ze starego sposobu pisania sokiem z cytryny. Po godzinie mieli dość.
– Dawidku, muszę się położyć – oznajmił zrezygnowany dziadek. – Tobie też radzę. Oczyścisz umysł odpoczynkiem i sam zobaczysz, że przyjdzie olśnienie.
– Chyba masz rację – odparł Redfern, czując, jak zmęczenie i stres serwują jego stawom opuchliznę i ból.
Wstał, wziął paczkę z papierami, po czym zawołał Bandita, który grzecznie spał pod stołem, i razem poszli do pokoju. Kątem oka zauważył, że wraz z nimi na drzemkę podążył także Armour.
– Amorek, wracaj – zawołał za nimi Bohdan. – Niech chociaż jeden bęcwał dotrzyma mi towarzystwa.
Redfern nie miał siły poprawiać dziadka, dla którego Bandit już zawsze będzie Bambim, a Armour – Amorkiem. Uśmiechnął się do swoich myśli, które ułożyły się w poczucie, że przynajmniej w jego domu przy Princess Road sprawy pozostają niezmiennie spokojne. Schylił się do kota, wziął go na ręce i podał Bohdanowi.
– Masz tego dziada – sapnął, a sfinks z satysfakcją umościł się w ramionach staruszka.
– Może i dziad, ale mój. Takie już z nas dwa dziady. – Kąciki ust Siwiaszczyka powędrowały lekko ku górze, a ręka z czułością pogłaskała pomarszczone czółko zwierzaka. – Choć, Amorek, podkręcimy ogrzewanie, bo mi marzniesz.
Redfern nie mógł się nadziwić przemianie, jaka nastąpiła w nastawieniu starszego człowieka, który jeszcze parę tygodni temu odgrażał się, że przemieli brzydala na pasztet.
– Sweter mu kup – zakpił David. – Albo zbroję – dodał, odnosząc się do imienia kota.
– Twoje skarpety się przerobi. Takie sztywne, że się nadadzą – odciął się dziadek, udając oburzenie. – Laser już mu kupiłem, więc miej się na baczności.
– Laser? – Zdziwił się Redfern. Armour zmrużył oczy z satysfakcją i David dałby sobie rękę uciąć, że zaraz pokaże mu język.
– A pewnie, że laser – dodał z dumą Siwiaszczyk i sięgnął do szuflady, po czym pokazał wnukowi niebieski przedmiot trochę większy od baterii do pilota. Na kliknięcie przycisku kot zeskoczył z ramion dziadka i zaczął gorączkowo się rozglądać. Na podłodze pojawiła się czerwona kropeczka, za którą sfinks rzucił się w pogoń.
– Oprócz laserka to cacko ma różne kolorowe światełka – pochwalił się Siwiaszczyk i ku rozpaczy kota kliknął kilka razy, zmieniając kolor światła.
– Zabawa laserem jest niezdrowa dla kociej psychiki – skwitował Redfern. – Kot nie ma satysfakcji z polowania na widmo, którego nie da się złapać.
– Nie marudź. Ty też od piętnastu lat latasz za widmami i żyjesz – bąknął dziadek.
– I co, wyglądam na usatysfakcjonowanego?
Dziadek pokręcił głową z uśmiechem, po czym machnął ręką i dodał z wyraźną troską:
– Idź, Dawidek, odpocznij. Potem jakiegoś schaba się upitoli na obiad, to wszyscy pojemy, a po południu znów się pomyśli. – Wskazał na karton trzymany przez wnuka. – Odpocznij, synek.
David wszedł do pokoju, wdzięczny dziadkowi za tę dawkę normalności. Rzucił ankiety na biurko. Rozsypały się po blacie szerokim wachlarzem, część spadła na podłogę wraz z kartonem, ale Redfern nie dbał o to. Był zbyt zły i obolały, by się przejmować. Rozebrał się i wsunął pod lodowatą kołdrę. Zanim przyłożył głowę do poduszki, połknął dwa ketonale.
– Chodź, dziadu – zaprosił Bandita na łóżko. Pies wskoczył i natychmiast wtulił się w pana. – Dziadek musi kupić Armourowi sweter, a ja nam większe łóżko. Jak to mówią: „małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot” – westchnął i spojrzał szczeniakowi w oczy.
Nagle zza głowy psa zobaczył, że w dno przewróconego kartonu jest coś wsunięte. Zerwał się nagle, odrzucając kołdrę, i podszedł do pudełka. Wysunął złożoną na cztery kartkę i ją rozłożył. Patrząc na pociągłe pismo, bezwiednie usiadł z powrotem na łóżku i zaczął czytać.
Kochany Davidzie,
Nie znajdziesz w tym liście wykrzykników ni aktów rozpaczy. Za chwilę będę wolna. Pierwszy raz od blisko czterdziestu dwóch lat. Wolna od bólu, wolna od ciężaru wiecznie dopiekającego mi życia. Zanim jednak wszystko się dopełni, kilka spraw.
Na początek prośba. Choć znamy się niedługo, proszę, a nawet błagam, zerkaj czasem na moje córki. Na początku może być im ciężko, ale z pewnością łatwiej, niż żyć w wiecznym strachu o uzależnioną matkę. Ja będę na nie patrzeć stamtąd, dokąd zmierzam. Tak jest dla wszystkich lepiej. Ale Ty czuwaj, proszę.
Uwierzyłeś we mnie nawet wtedy, a zwłaszcza wtedy, gdy ja sama w siebie nie wierzyłam. Więc wiem, że i teraz nie odmówisz mi pomocy. Za co z całego serca Ci dziękuję.
Nie mam już siły.
Nie chcę jednak zostawić Cię bez słowa pożegnania, bez wyjaśnienia, bo wiem, że przy całej tej swojej cholernej dobroci będziesz się obwiniał, szukał sprawców i powodów. A powód jest jeden i ten sam – nie mam już siły. Nie chcę już dłużej liczyć na Twoją ani niczyją pomoc. Już dość.
W moim życiu rycerz na białym koniu okazał się jeźdźcem śmierci.
A teraz do sedna. Terapia pozwoliła mi odkryć coś, co już dawno wyparłam ze swojej pamięci. Wiem, że czytając to, będziesz zaskoczony tak samo jak ja, ale poznaliśmy się już kiedyś. Na brzegu Harlaw w tamto upalne czerwcowe popołudnie. Ja uciekłam z domu, ty szukałeś siostry – zapłakany dziesięcioletni chłopiec i dziewczyna, którą zawiedli najbliżsi. Oboje kompletnie zagubieni.
Wszystko, czego potrzebujesz się dowiedzieć o sobie, znajdziesz w moich notatkach.
Nie mam już więcej czasu, nie mam już więcej siły.
Żegnaj, Przyjacielu.
Siedział nieruchomo i czytał to najgorsze z pożegnań, bo niepozostawiające krztyny nadziei na kolejne spotkanie. A gdy docierał do ostatniej litery, czytał kolejny raz i znów, aż słowa zaczęły mu się zlewać w szare pasy, a myśli – w czarną chmurę. Nie wiedział, co byłoby gorsze – pogoń za mordercą i świadomość, że nigdy się go nie znajdzie, czy umyślna decyzja Lindy, która ucinała wszelkie domysły. Po raz pierwszy nie miał za czym gonić, o co walczyć. A przecież pęd gonitwy zmazałby bezsens tej śmierci, zostawiłby choć iskrę nadziei. Ale nie było za czym pędzić, kogo szukać, kogo obwiniać.
Redfern był niczym stojący na polu bitwy żołnierz, który widzi, jak jego generał zatyka na kij białą flagę. Jedyne, co mu pozostało, to znaleźć w sobie zgodę na ten stan rzeczy. I to było najgorsze.
Oderwał wzrok od listu i spojrzał w stronę ankiet. Podszedł do biurka i zebrał kartki w jeden plik, po czym usiadł na krześle, czując przypływ determinacji.
– Linda, gdzie ukryłaś odpowiedź? – zapytał cicho i zaczął czytać pierwszy z dokumentów.
– Obiecałeś odpoczywać – zganił go dziadek, wchodząc dwie godziny później do pokoju.
– Wiem, ale znalazłem to. – Redfern podał Siwiaszczykowi list, a Bohdan rozłożył go i, odsuwając ręce możliwie daleko od twarzy, zaczął czytać.
– Tak myślałem – westchnął ciężko, gdy jego wzrok dobiegł do końca kartki. – Ale widzę, że u ciebie to niczego nie zmienia – dodał z wyrzutem, po czym położył dłoń na ramieniu wnuka. – Dawidku, daj jej odejść. Nawet jeśli w tych dokumentach zawarta jest, Bóg jeden wie, jaka wiedza, zastanów się, czy warto się tak spalać.
– Linda uznała, że warto – odparł hardo Redfern.
– Synku, to dla ciebie za dużo – zaczął ostrożnie Siwiaszczyk.
– Myślisz, że nie wiem? – wybuchnął nagle David i skierował wściekły wzrok na dziadka. – Muszę odkryć, kto zabił Bonesa, muszę znaleźć cholernego mordercę dzieci, który zmienia moje życie w piekło, muszę pomóc Marcie dojść do zdrowia, a teraz muszę się dowiedzieć, co odkryła Linda. I teraz, kiedy, być może, dzięki tej cholernie bezsensownej śmierci mogę odkryć prawdę, ty mi mówisz, że nie warto?
– Nie to miałem na myśli. Warto, ale nie teraz. Za chwilę Marta wyjdzie ze szpitala…
– To akurat najmniejszy problem. Poradzę sobie.
– Mam nadzieję – mruknął dziadek i skierował się do drzwi. Zanim wyszedł, przystanął i dodał: – pamiętaj jednak, że to nie jest Bandit, którego wystarczy raz na parę godzin wyprowadzić na spacer, a resztą zajmie się głupi dziadek. Przemyśl to.
Bezszelestne domknięcie drzwi brzmiało w uszach Redferna niczym wybuch granatu. Kolejny raz emocje wzięły nad nim górę. Przeraziło go, z jaką łatwością skierował złość na dziadka. Siedział nieruchomo i wpatrywał w notatki Lindy, próbując się uspokoić.
Już kiedyś się nad tym zastanawiał i teraz wiedział. To miłość wręcza legitymację na traktowanie najbliższych w ten sposób, a my z tego bezrefleksyjnie korzystamy. Przez to, że ukochani stoją najbliżej nas, łatwiej nam wyprowadzić ciosy, bo wiemy, że trafimy, i wiemy, że będzie to precyzyjne uderzenie.
Dziadek miał rację. Nie chodziło wcale o ważność każdej ze spraw, które się spiętrzyły przed Davidem, ale o kolejność ich rozwiązania. Znów się do czegoś zapalił, znów gnał, bo pojawiała się nowa rzecz, nowy sprint. Może dlatego tak bardzo zabolało go samobójstwo Lindy. Nagle poczuł do siebie obrzydzenie – nie żałował śmierci kobiety, tylko tego, że nie było w tym tajemnicy, jakiegoś zapalnika, który znów pozwoliłby odstawić rzeczywistość na boczny tor.
A rzeczywistość to opieka nad dziadkiem, nad psem, to przycięcie krzewów w ogrodzie, to zupa na stole, którą choć jeden cholerny raz sam powinien przygotować. I wreszcie Marta, która lada dzień miała opuścić szpital i dla której musiał przygotować przestrzeń nie tylko w domu przy Princess Road, ale też w swoim życiu. Nie mógł tego zrobić, dopóki zagrażał im Palacz.
Ponownie tego dnia Redfern spojrzał na tablicę zniszczoną przez mężczyznę. Jeśli ma się rozprawić z napastnikiem, to musi to zrobić natychmiast, a zacznie właśnie od najbliższych.
Kiedy odwiedzał Silver Manor ostatni raz, był tu intruzem. Zakradł się do domku dla gości, by sprawdzić, co naprawdę się w nim wydarzyło parę lat temu. Oficjalna wersja, którą raczyła wszystkich rodzina Bonesów, była taka, że ich syn został ranny w wyniku wybuchu gazu. Adrian Bones został po tym przetransportowany do szpitala St. Peter, a następnie zabrany do prywatnej kliniki w Szkocji, gdzie przeszedł wiele operacji, które uratowały mu życie. Jednak w tej historii wiele elementów zamiast wskoczyć na swoje miejsce, ścierało się i drażniło świadomość Redferna. Nie tylko sama opowieść miała w sobie mnóstwo luk, ale też dowody, które znalazł na miejscu, potwierdzały jego przeczucia. Nocna wizyta w posiadłości przyniosła pewność, że zanim doszło do eksplozji, ktoś włamał się do domku, wybijając uprzednio małą szybę w drzwiach.
Wciąż mając w pamięci złość, jaka go wtedy ogarnęła, podjechał do wysokiej na trzy metry kutej bramy ze srebrnymi lwami. Nacisnął przycisk domofonu i po chwili usłyszał męski, lecz wysoki głos.
– Słucham.
– David Redfern – odparł równie oschle. – Przyjechałem się spotkać z Isabelle.
– Był pan umówiony? – zabrzmiało wyniośle.
– Może pan poprosić Bernarda?
Trzask słuchawki wróżył tylko tyle, że Redfern będzie musiał zadzwonić do Isabelle, a tego wolał nie robić. Miał nadzieję, że stary majordomus Bonesów wpuści go bez problemu.
– Pan David? – Usłyszał głęboki głos mężczyzny. – Pani Isabelle nie ma, ale jest panienka Patricia. Czy mimo to zechciałby pan nas odwiedzić?
– Z największą przyjemnością, Bernardzie.
Brama z metalicznym łoskotem rozwarła się, odsłaniając jeden z piękniejszych parków, jakie widział Redfern. Zimowa aura nie odejmowała mu uroku. Co więcej, w odcieniach brązu i szarości wyglądał dostojniej niż w szatach pstrokatej wiosny. David przypomniał sobie słowa dziadka, który powtarzał, że pięknej kobiecie ładnie nawet w worku po kartoflach. Park Silver Manor był tego najlepszym przykładem.
Redfern zaparkował na podjeździe, tuż za strzelistą fontanną, składającą się z nieregularnych tafli szkła i czegoś, co bardziej ogarnięty budowlaniec nazwałby dwuteownikiem w ocynku. W drzwiach dostrzegł Bernarda. Ubrany w garnitur majordomus przywitał się z Davidem serdecznie i zabrał od niego kurtkę. Kiedy jeszcze był w rodzinie, Redfern mocno zaprzyjaźnił się ze starszym mężczyzną, więc ucieszył się z wylewnego powitania.
– Co pana sprowadza do Silver Manor? – zapytał uprzejmie majordomus.
– Wspomnienia, Bernardzie. – Redfern uśmiechnął się lekko.
– Mam nadzieję, że te dobre.
– Wyłącznie. – Mrugnął porozumiewawczo, sprawiając, że Bernard zacisnął usta, by nie wybuchnąć gromkim śmiechem.
– Też jestem ciekawa, co cię przygnało w nasze progi. – Patricia pojawiła się u szczytu schodów. Przystanęła, patrząc na mężczyzn, po czym zeszła z gracją.
– Nadal utrzymuję, że wspomnienia – tym razem Redfern nie uśmiechnął się, patrząc na reakcję byłej narzeczonej.
– W takim razie zapraszam. – Wskazała przejście i ruszyła bez oglądania się za siebie. – Bernardzie, prosimy herbatę do salonu. – Jej słowa odbiły się echem w holu.
Usiedli w fotelach. Patricia zajęła ten, który należał do jej ojca. W tym świetle i scenerii bardzo go przypominała.
– No więc jakie wspomnienia cię tutaj przywiodły? Czyżby o mnie? – zapytała z wyższością w głosie. – Nie przypominam sobie, żebym usłyszała „dziękuję”, gdy wyciągnęłam cię z aresztu.
– Dziękuję, że stawiłaś się w pokoju przesłuchań, ale tak naprawdę wyciągnęły mnie dowody, a nie twoja interwencja – poprawił ją Redfern, wciąż mając w pamięci dziką satysfakcję Patricii, kiedy zobaczyła go w sali brudnego i zmęczonego.
– Twoja pewność siebie kiedyś cię zgubi – skomentowała. – No więc słucham, co tak bardzo chciałeś powspominać? Bo chyba nie nasze ostatnie spotkanie?
– Nie, chcę pomówić o Adrianie.
Przez twarz Patricii przebiegł dziwny prąd, który napiął mięśnie jej bladych policzków, zmieniając je w dwie marmurowe skały.
– Nie masz prawa o nim mówić, szczególnie pod tym dachem – wysyczała, kierując wściekłe spojrzenie na Redferna. Bladość skóry wyparł rumieniec.
– Myślę, że mam największe prawo o nim mówić pod tym i pod każdym innym dachem – odparł ze złością, zastanawiając się, czy powinien jej powiedzieć, że najprawdopodobniej Adrian jest pochowany nie w rodzinnej krypcie, ale w sosnowej trumnie gdzieś w Dover. Widząc rozpacz w oczach byłej narzeczonej, uznał, że to nie jest dobry moment. Westchnął i dodał już spokojniej:
– Chcę wiedzieć, co naprawdę się wydarzyło. Tobie też powinno na tym zależeć.
Ciszę, która zapadła w salonie, przerwało ciche szuranie butów po dywanie. Bernard odchrząknął i bez słowa postawił między Davidem a Patricią tacę z dwiema filiżankami, imbrykiem i ciastem czekoladowym. Kobieta podziękowała, a lokaj oddalił się w milczeniu, zatrzymując na chwilę wzrok na Redfernie.
– Ty naprawdę wierzysz w tę swoją bajeczkę? – zapytała Patricia, nalewając obojgu herbaty. Bursztynowy wodospad drżał ledwo zauważalnie.
– Mam na nią dowody. – Redfern rzucił na stolik zdjęcie, które znalazł w posiadłości Ronalda Rudda.
– Jakiś koleś biegnie i ty to uważasz za dowód? – Zerknęła niechętnie, powstrzymując się od wzięcia fotografii do ręki. Zamiast tego sięgnęła po filiżankę i upiła niewielki łyk.
– Posłuchaj, to zdjęcie zdobył dziennikarz, który badał sprawę zabójstw dzieci w Surrey.
– Ten, co popełnił samobójstwo podczas próby zatrzymania?
– Tak, ten sam – potwierdził Redfern zirytowany nagłą obojętnością byłej narzeczonej. – Jakimś cudem uznał, że będzie dla mnie ono jakąś wskazówką w poszukiwaniu rozwiązania tej zagadki. Z tyłu jest data – dzień zabójstwa Adriana. Nie ma mowy o pomyłce. Tak jak uważam, że nie ma o niej mowy w przypadku wybuchu w waszym domku dla gości.
– To był wypadek – oznajmiła ostro, z hukiem odstawiając filiżankę na spodeczek.
– Inaczej mówiłaś, kiedy widzieliśmy się w twoim mieszkaniu. – Inspektor, starając się ukryć irytację, sięgnął po swoją herbatę. Napił się, uważnie przyglądając się napiętej twarzy byłej narzeczonej, po czym dodał: – Wtedy wierzyłaś w jego istnienie.
– Wierzyłam i nadal wierzę w jakiegoś popaprańca, któremu moja prawnicza działalność nie przypadła do gustu – odparła. – Potajemnie obciął mi kosmyk włosów, wszedł do domu i okradł. To jest jakaś sprawa osobista.
– To był Palacz ze swoimi chorymi wskazówkami. To on zostawił koszulkę Adriana, wiedząc, że mi ją pokażesz. Dlaczego to zrobił?
– Skąd mam wiedzieć? Może po prostu ktoś chciał się zabawić moim kosztem? Jakiś wybryk debila, którego kiedyś wsadziłam za kratki, a ty się uczepiłeś jak… – nie dokończyła.
– A jednak przeprowadziłaś się do rodziców. Boisz się.
Nałożyła sobie kawałek ciasta i zaczęła jeść ze spokojem. Redfern wiedział, że próbuje zasłonić twarz, by nie dało się z niej niczego wyczytać.
– Nie, Dave, nie boję się – odparła chłodno. – W moim mieszkaniu jest remont. Jak mi nie wierzysz, to jedź i upewnij się, tak jak zawsze. Sprawdzaj, kontroluj, goń cienie, bo może akurat w którymś z nich kryje się jakaś niesamowita prawda. Tyle że prawda nie jest ani trochę niesamowita. Mój brat zginął z twoich rąk, a Linda Wall popełniła samobójstwo – wymieniała beznamiętnie, a widząc zmianę w twarzy Redferna, dodała: – Tak, wiem, że pani sierżant nie żyje. Pracujemy w tej samej firmie, Dave, a ona, jak każda inna, nie grzeszy dyskrecją. W każdym razie zgoda, ktoś chce ci zaszkodzić. Ale to nie ma nic wspólnego ze mną i z moją rodziną. Dlatego poproszę cię teraz ostatni raz, zostaw nas w spokoju – ostatnie słowa wypowiedziała z wyjątkowym naciskiem.
– To groźba? – Redfern odstawił filiżankę i spojrzał na wiszącą nad kominkiem głowę łosia. Szczerze brzydził się takimi praktykami, tak jak brzydził się kłamstwem, którym częstowano go w Silver Manor.
– I znów szukasz sensacji. – Patricia pokręciła głową z dezaprobatą. – Po prostu daj nam święty spokój.
– A czy święty spokój ma matka Nathana Wooda, której syn zaginął w drodze do waszej posiadłości?
– Dość! – rzuciła ostro kobieta i wstała. Jej twarz na powrót przybrała barwę karminu. – Idź już, Dave. Nie mam siły na twoją rozgrywkę.
Redfern podniósł się z fotela i przeszedł w stronę holu. Nagle przystanął i odwrócił się. Musiał z siebie wyrzucić podejrzenia, wiedząc, że może więcej nie mieć ku temu okazji.
– Wybuch w domku dla gości to nie był wypadek. Znalazłem rozbite szkło, ale nie na zewnątrz, co sugerowałoby wybuch, tylko w środku. Ktoś zbił szybę w drzwiach kuchennych, by dostać się do środka, a potem do butli z gazem.
– To byłam ja – Patricia westchnęła ciężko, po czym zamyśliła się przez chwilę, jakby starając się, by zdenerwowanie nie podsunęło jej nieodpowiednich słów. – Tamtego wieczoru Adrian pokłócił się z ojcem. Chyba domyślasz się o co.
Redfern kiwnął głową na znak, że wie, że chodziło o orientację Bonesa. John Bones nigdy nie pogodził się z tym, że jego syn był homoseksualistą. Mógł znieść to, że Adrian pracował w policji, zamiast w rodzinnym imperium, pogodził się również z tym, że pierworodny nie mieszkał w posiadłości tak jak jego siostra. Natomiast w jego arystokratycznym słowniku nie istniało słowo „gej”, chociaż w arystokratycznym świecie radziło sobie doskonale.
– Przyniosłam więc Adrianowi kolację, bo za nic nie chciał wrócić do domu – kontynuowała Patricia. – Próbując otworzyć drzwi, uderzyłam niechcący w jedną z szybek i ta się stłukła – wyjaśniła spokojnie. – Kolejna zagadka wyjaśniona, detektywie.
– Tak, to faktycznie wszystko wyjaśnia – podsumował Redfern, kierując się do wyjścia.
Była narzeczona podążyła za nim. Kiedy stanęli na środku holu, zamierzając się pożegnać, masywne drzwi uchyliły się i stanęła w nich Isabelle Bones. Miała zaróżowione od wiatru policzki, które przybladły lekko na widok Redferna.
– O, David. Jak miło – rzuciła sztucznie ucieszona i zdjęła rękawiczki z typową dla siebie elegancją.
Podała je Bernardowi, który zaraz po odłożeniu ich na stolik pomógł kobiecie zdjąć płaszcz. Patricia zrobiła krok do przodu i, rzuciwszy okiem przez okno, zapytała:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki