Dwadzieścia lat ciszy - Przemysław Wilczyński - ebook + książka

Dwadzieścia lat ciszy ebook

Przemysław Wilczyński

2,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bogna od dwudziestu lat poszukuje córki, którą ostatni raz widziano wsiadającą do czarnej furgonetki. W ten sam sposób znika Igor. Jego przyjaciel Niko rusza tropem tajemniczego sprawcy. Pomagają mu Bogna i Hubert – bezdomny były wojskowy, mający własne porachunki z siłami ciemności. Złowieszcza aura otaczająca zagadkowy pojazd przyciąga inne zło: Blacha, psychopatyczny uciekinier ze szpitala psychiatrycznego, wreszcie może bezkarnie wcielać w życie swoje chore fantazje, ale nie wie, że jest tylko narzędziem w rękach kogoś, a może czegoś, znacznie gorszego…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 425

Oceny
2,9 (90 ocen)
14
18
19
27
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgorzatapredys

Całkiem niezła

dobrze się zaczęło sloabo skonczylo
00
dream_books25

Całkiem niezła

„Dwadzieścia lat ciszy” Czarna furgonetka. Tajemnicze zaginięcia dzieci. Były wojskowy starający się pogodzić z przeszłością. Zdeterminowana matka poszukująca córki. Uciekinier ze szpitala psychiatrycznego. Nieudolna praca policji. Brzmi jak przepis na świetną powieść – nieprawdaż? Dobrze skrojone wątki. Książka cały czas trzyma w napięciu. Czytelnik jest ogromnie ciekawy co się dalej wydarzy oraz jakie będzie zakończenie. Łatwy język, liczne dialogi pozwalające na szybką lekturę. Każda postać posiada swoją historię, osobowość – jest jakaś. Do tego niesamowicie mroczna okładka przyciągająca wzrok. Pomimo naprawdę dobrej fabuły brakowało mi takiego momentu wbicia mnie w fotel. Czegoś po czym powiedziałabym wow przez duże W. Samo zaś zakończenie sprawiło, że jestem ogromnie skonsternowana. Nie wiem czy po prostu go nie zrozumiałam… Po przeczytaniu ostatniego zdania pozostałam z jedną jedyną myślą – no ok, ale to już? i co dalej? Wydaje się być niedopracowane, napisane troszkę na s...
00

Popularność




Projekt i ilustracja na okładce: Krzysztof Krawiec

Redakcja: Arkadiusz Nakoniecznik

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Maria Śleszyńska, Barbara Milanowska (Lingventa)

© by Przemysław Wilczyński

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1589-9

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2021

fragment

PROLOG

Czarną furgonetkę obserwował od dłuższego czasu, w zasadzie od momentu, gdy reszta chłopaków poszła do domu. Antek musiał iść na kolację, Jarek stwierdził, że gra w piłkę jest nudna jak flaki z olejem – właśnie tak powiedział – a Kamil przetarł podeszwę lewego buta, tak że szurał skarpetą po żwirze. Na placu boju został więc tylko on, Zbyszek, umorusany, jakby przez ostatnie godziny nie biegał za kawałkiem skóry, lecz tarzał się w sadzy. Będzie ochrzan, bez dwóch zdań.

Ustawił futbolówkę kilka metrów przed ścianą opuszczonej cegielni. Spojrzał w stronę bramki narysowanej białą kredą na pomarańczowym murze. Panie i panowie, Robert Lewandowski podchodzi do rzutu karnego! Chwila koncentracji i… Najpierw patrzy w oczy bramkarza, a potem, dosłownie po krótkiej chwili, bierze rozbieg, podbiega do piłki, uderza prawą stopą i… Jest, proszę państwa, jest! Cóż za fantastyczne uderzenie, cóż za maestria! Cóż za piękny pokaz technicznych możliwości tego chłopaka!

Piłka odbita od ściany nabrała dziwnego przyspieszenia. Jak gdyby na zawołanie potoczyła się w stronę czarnej furgonetki zaparkowanej kilkadziesiąt metrów dalej. Zbyszek zmrużył oczy, gdy oślepiły go ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wieczór, kompletne odludzie, nigdzie żywego ducha. Żywego ducha? Jezu, ale bzdura, przecież duchy nie mogą być żywe, prawda?

Ruszył w kierunku pojazdu bez pośpiechu, z lekkim ociąganiem. Ktoś zostawił samochód przed cegielnią, takie rzeczy się zdarzają. Tak, ale… Usiłował sobie przypomnieć, kiedy furgonetka zaparkowała przed budynkiem i dlaczego wcześniej nie zwrócili na nią uwagi. Ani on – choć on nigdy nie zwracał uwagi na nic nieznaczące szczegóły – ani żaden z chłopaków. Zwłaszcza Antek, który dostrzegał nawet małą plamkę na wyjściowych spodniach każdego ze swoich kumpli.

Kolejny krok. I jeszcze jeden.

Piłka jeszcze przez chwilę toczyła się to w lewą, to… tak, to w prawą, jakby zaprzeczała prawom fizyki, po czym znieruchomiała dokładnie przy lewym tylnym kole auta. Zbyszek zerknął na nowiutki zegarek, prezent od wujka Staszka na dziesiąte urodziny. Dochodziła dwudziesta, do zmroku pozostało kilka minut, na pewno nie więcej. Musi wrócić do domu, najlepiej jak najszybciej, bo… Ale, do diabła – za takie słownic­two pewnie dostałby burę od mamy – musi wziąć ze sobą futbolówkę! Nie może, ot tak, powiedzieć rodzicom, że… No właśnie, że co? Że bał się podejść do czarnej furgonetki?

Bo bał się, bał się jak jasna…

Stul dziób!

Pokonał jeszcze kilka kolejnych metrów… i jeszcze kilka następnych. Do celu pozostało dwadzieścia, może piętnaście kroków. Samochód zaparkowany na takim odludziu, tam gdzie nikt nie zagląda, oczywiście oprócz nich, chłopaków, którzy szukali dla siebie miejsca. Czy to coś znaczy?

Nie, na pewno nie, jednak…

Choć otoczenie nie tonęło jeszcze w ciemnościach, to na okolicę opadła już matowa szarość. Mama prosiła, żeby zawsze wracał do domu przed zmrokiem, tak na wszelki wypadek, bo przecież licho nie śpi, bo zawsze może wydarzyć się coś nieoczekiwanego, coś, czego później nie sposób odkręcić. Słuchał, jasna sprawa, chociaż nie za każdym razem. Przecież jest chłopakiem – nie, raczej facetem! – jest odważny i…

Przesunął spojrzeniem po masce auta. Czyżby?

Podszedł już naprawdę blisko, tak blisko, tak bardzo blisko, że… Wyciągnął przed siebie ręce, wbił wzrok w biało-czarne łaty futbolówki. Jeszcze tylko kawałek, kawalątek. Kucnął, po czym wyczuł pod opuszkami palców charakterystyczną chropowatą fakturę skóry. Chciał odetchnąć, naprawdę, chciał wypuścić powietrze z płuc najgłośniej, jak potrafił – przecież dokonał czegoś wielkiego, pokonał strach, to nie żarty! – jednak oddech uwiązł mu w gardle w momencie, kiedy ciszę zmącił trzask.

Podskoczył jak oparzony. Zaczął pędzić przed siebie z krzykiem na ustach. Dosłownie łykał przestrzeń. Nie pozwoli im! Nie pozwoli, zrozumiano?! Po chwili zwolnił, najpierw tylko trochę, po sekundzie już nieco bardziej, aż w końcu stanął i rzucił przez ramię szybkie spojrzenie. Po pierwsze, to strach spowodował, że nie zabrał piłki. A po drugie, czemu spanikował? Wprawdzie tylne drzwi furgonetki zostały otwarte…

Odwrócił się, serce niemal podeszło mu do gardła. Oczekiwał, że z samochodu wysiądą jakieś stwory, najeźdźcy z kosmosu, jednak nic takiego nie nastąpiło. Z wnętrza furgonetki nie dochodziły żadne, nawet najcichsze odgłosy, jak gdyby to, czego przed chwilą doświadczył – w uszach nadal dźwięczał mu przeraźliwy trzask – było tylko dziełem przypadku, niczego więcej.

Spokojnie, człowieku, jesteś bezpieczny, zrozumiano?

Tak, ale…

Zawrócił, zaczął iść w stronę wozu nieco szybciej niż poprzednio. Zabierze piłkę i zwinie żagle, najlepiej od razu, natychmiast. Jednak ktoś otworzył drzwi, tak? Ktoś zrobił to od środka, więc… Ciekawość sprawiła, że zmienił kierunek marszu, że zaczął podchodzić do auta szerokim łukiem, tak żeby widzieć jego wnętrze. Krew w skroniach pulsowała mu tak, jakby ktoś wetknął mu pod czaszkę głośniki. Serce podchodziło do gardła, po czym zlatywało do trzewi, odbijało się od miednicy i znowu wędrowało w górę.

Co on wyprawia?

Dziesięć metrów. Siedem. Pięć. Trzy.

Wnętrze pojazdu spowijała gęsta ciemność. Nie taka, która opanowuje świat wraz z nadejściem nocy, raczej bardziej… hm… namacalna, taka, której można dotknąć. Chciał sięgnąć po piłkę, chciał pobiec do domu, ale furgonetka… Czuł się niczym niewolnik, jak ktoś, kto przestał decydować o swoim losie, kto musi słuchać poleceń. Wykonaj ostatni rozkaz, a potem…

Przystanął centymetry od samochodu. Usiłował coś zobaczyć, cokolwiek, ludzkie sylwetki, może postacie kosmitów, a może coś zupełnie innego. Bezskutecznie. Nie mógł przebić wzrokiem ciemności; była niczym ściana, za którą coś jest, to oczywiste, niemniej nie sposób tego dostrzec.

No dalej, człowieku, przecież jesteś bohaterem!

Zrobił jeden krok. A później kolejny.

Postawił stopę na metalowym schodku. Wszedł na tył furgonetki.

Kilka dni później został uznany za zaginionego.

– 1 –

Siedział na ławeczce w parku, mrużąc oczy. Sporo drzew, cienia jak na lekarstwo. Cholera! Na domiar złego wybrał niezbyt fortunną miejscówkę, bo kilkanaście metrów dalej imprezę urządziło trzech podpitych małolatów. Mocny alkohol, muzyka płynąca z głośnika komórki i niewybredne słowa, takie, z jakimi obcował w wojsku w zasadzie na co dzień.

Wojsko… Stare czasy. Służył niemal szesnaście lat, wstąpił do armii zaraz po liceum. Ukończył „Jedynkę”, tak zwanego Kasprowicza, i chwilę później, zaraz po kwalifikacjach, wskoczył w mundur i… tak już zostało. Oddał armii wszystko, a nawet więcej, oddał serce i duszę, a dostał… Westchnął. Czemu najczęściej jest tak, że ta największa miłość okazuje się też najbardziej niewdzięczna?

Zerknął na nastolatków siedzących nieopodal. Jeden z nich, wysoki muskularny brunet o sylwetce boksera wagi półciężkiej, podniósł butelkę wódki do ust i przechylił. Upił kilka łyków, skrzywił się, splunął, po czym zagryzł suchą bułką. Prawdziwy twardziel. Jak się bawić, to się bawić, a co! Za jego czasów… Pokręcił głową. Dopiero wszedł w piątą dekadę życia, a już myśli tak, jakby stał nad grobem. Za jego czasów? Przecież wciąż może wykonać kilkanaście podciągnięć na drążku, dołożyć kilkadziesiąt pompek i kilkaset brzuszków, choć ostatnio stracił siedem, jak nie osiem kilogramów. Oczywiście chodziło o mięśnie.

Wojsko…

Błyskawicznie awansował na starszego szeregowego, a później, po krótkiej chwili, na kaprala. Przełożeni powtarzali, że Hubert Laska jest materiałem na świetnego żołnierza. Dlatego został w armii. Został, bo kochał zapach spalonego prochu. Bo uwielbiał zmęczenie, które towarzyszyło mu każdego dnia. Bo nie mógł funkcjonować bez codziennej musztry, bez ćwiczeń na poligonie, bez grochówki. Boże, tak, nawet bez niej. Tyle wspaniałych chwil spędzonych w koszarach, a teraz…

Spojrzał na swoje wysłużone trapery. Przejechał dłonią po nogawkach starych, nieco ubrudzonych spodni. Postawił kołnierz bawełnianej koszuli moro. Dałby naprawdę wiele, żeby wrócić, żeby cofnąć czas, żeby nigdy nie popełnić błędu. Ale nie mógł tego zrobić, jasna sprawa, dlatego przestał dostrzegać sens w codziennej egzystencji. Pobudka o siódmej, może o ósmej rano, śniadanie, porcja ćwiczeń, spacer po mieście. Latem jakoś funkcjonował, ale zimą dostawał szału. Wschód słońca o ósmej z minutami, zachód o szesnastej. Cztery ściany prowizorycznego lokum, samotność, chłód, mrok.

Każdy jest kowalem swojego losu, co?

Zatopiony w myślach nawet nie zauważył, że obok przemknęła atrakcyjna dziewczyna, w zasadzie kobieta. Trzydziestka na karku, długie blond włosy, dżinsy opinające zgrabne biodra, buty na obcasie. Nie ekstremalnie wysokim, ale jednak. Zerknął w stronę małolatów. Zauważyli pannę, oczywiście, jakżeby inaczej. Mięśniak odstawił butelkę, wetknął dłonie w kieszenie spodni i zaczął bujać się w przód i w tył, zamroczony alkoholem. Będzie draka, co?

Wstał i ruszył przed siebie, byle dalej stąd. Jeśli zaczepią blondynkę…

– Hej, maleńka, dokąd idziesz?

…nie zareaguje, nie musi tego robić, nie może, nie powinien. Wtykanie nosa w nie swoje sprawy może grozić poważnymi konsekwencjami, coś o tym wiedział. Gdyby przed czterema laty nie zgrywał bohatera, gdyby nie posłuchał głosu instynktu, lecz zdrowego rozsądku, to dzisiaj…

– Hola, maleńka, dokąd to? Jeszcze z tobą nie skończyłem!

…wciąż nosiłby mundur, nadal spałby na twardej wojskowej pryczy, wciąż wykonywałby rozkazy. Zapłacił za błąd, zapłacił cenę najwyższą z możliwych. Albo prawie najwyższą, bo przecież żyje, choć… Nie, to nie jest życie, to marna wegetacja, egzystencja na krawędzi. Wystarczył tylko jeden krok, żeby runąć w przepaść, zdawał sobie z tego sprawę, niemniej nadal nie potrafił podjąć decyzji, nie potrafił skończyć.

– Chcesz się zabawić z prawdziwym mężczyzną, laleczko?

Zacisnął pięść. Odwrócił się, po czym ruszył w kierunku małolatów. Sekunda wystarczyła, żeby oszacować zagrożenie. Z mięśniakiem może mieć problemy, jednak tylko przez chwilę. Dwóch przydupasów, chudych jak ostrzyżone barany, rozłoży w trzy sekundy. Cios otwartą dłonią na odlew powinien wystarczyć. Jeśli będzie trzeba, poprawi z kopa, chociaż…

Nie zapominaj o przeszłości.

Przystanął obok jednego z małolatów. Spojrzał w wystraszone oczy kobiety. Dostrzegł w nich nie tylko panikę, lecz również wołanie o pomoc. W pobliżu kręciło się trochę ludzi, ale tylko on zareagował. Tak to już jest, gdy przeszedłeś szkolenie z zakresu samoobrony, przez lata hartowałeś ciało i masz w sobie więcej empatii niż inni. Po prostu nie możesz odpuścić.

– Zostaw panią – powiedział, przenosząc wzrok na mięśniaka.

Małolat skrzyżował ręce na szerokim torsie, oplótł palcami mięsiste bicepsy. Kawał byczka. On, Hubert, mógł pochwalić się równie imponującą muskulaturą, ale kilka lat temu, gdy służył w wojsku. Teraz był cieniem samego siebie, stracił sporo mięsa, siły oraz szybkości.

– Udajesz twardziela, żołnierzyku? – zapytał mięśniak z szyderczym uśmiechem na twarzy. Miał na sobie obcisłą bawełnianą koszulkę, luźne spodnie od dresu i sportowe buty na grubej czerwonej podeszwie. Oczywiście wszystko z zastrzeżonymi znakami firm, które szyją w Azji za bezcen, a sprzedają swoje towary za kilkadziesiąt lub nawet kilkaset euro za sztukę.

Hubert chwycił kobietę za rękę, pociągnął za siebie, lekko, z wyczuciem, tak żeby nie wpadła w panikę. Wyczuł delikatną woń perfum i… przede wszystkim drżenie całego ciała. Nic dziwnego, przecież nie przewidziała, że zwyczajny spacer po mieście przeobrazi się w walkę o godność.

– Zostaw panią – rozkazał przez zaciśnięte zęby.

Mięśniak spojrzał na niego jak na eksponat stojący w muzeum.

– Nie mów mi, co mam robić, brudasie!

Hubert powiódł wzrokiem to w lewo, to w prawo. Straż miejska? Policja? Gdzieżby! Wystarczy, że przechodzisz przez jezdnię w niedozwolonym miejscu albo ignorujesz światła, a funkcjonariusze wyrastają spod ziemi jak na zawołanie. Ale kiedy naprawdę ich potrzebujesz, kiedy bronisz honoru kobiety…

Zerknął na blondynkę.

– Może pani odejść, panowie skończyli zabawę – oznajmił.

– Zabawa dopiero się zaczyna, żołnierzyku – rzucił mięśniak, po czym wybuchnął śmiechem. Alkohol odebrał mu zdolność racjonalnego myślenia. Przecież zaczepianie Bogu ducha winnych ludzi w samym centrum miasta, niemal w godzinach szczytu, gdy wszyscy wracają z pracy, robią zakupy i załatwiają najróżniejsze sprawy, może przysporzyć im sporo kłopotów.

Straż miejska, policja… No, chłopaki, czekamy!

– Nie ze mną – odparł Hubert.

– Takich jak ty zjadam na śniadanie, brudasie – stwierdził mięśniak, po czym spojrzał na kompanów, jakby szukał potwierdzenia swoich słów. Przytaknęli, dlatego, zadowolony z takiego obrotu sprawy, dodał: – Zjadam, trawię i wydalam. A potem mieszam patykiem w gównie i szukam ich odwagi… a może głupoty.

Hubert ponownie zacisnął pięść.

– Masz niewyparzoną gębę – powiedział, patrząc małolatowi w oczy. Nie dążył do konfrontacji, nic z tych rzeczy, choć musiał przyznać przed samym sobą, że w razie potrzeby nie cofnie się przed niczym. Odwaga, jak powiedział młokos, a może jednak… głupota?

Mięśniak zarechotał.

– I szybkie pięści.

– Czyżby? – zapytał Hubert.

– Chcesz się przekonać?

W momencie, kiedy skinął głową, na teren parku wjechał radiowóz. Jeden z policjantów, chyba ten bystrzejszy, zrozumiał, co się święci, dlatego włączył koguta i przyspieszył. Mięśniak przez krótką chwilę trwał w kompletnym bezruchu, po czym podniósł rękę, wskazał Huberta palcem i oznajmił.

– Jeszcze z tobą nie skończyłem, żołnierzyku.

Zanim funkcjonariusze dotarli na miejsce, cała trójka znikła w pobliskich krzakach. A Hubert tylko stał i patrzył, jak samochód policyjny przejeżdża obok, jak ten bystrzejszy policjant wymienia kilka zdań z kobietą, jak kiwa mu głową, jak gdyby chciał podziękować za obywatelską postawę, za coś, co w dzisiejszych czasach powinno być normą, a jest czymś wyjątkowym.

Dotknął palcami blizny na lewym policzku. Odetchnął. Wspomnienia powróciły, zaczęły kąsać mu duszę. Trzy zmarnowane lata. W zasadzie już cztery. Utracona miłość, wojsko. A wszystko przez jeden jedyny incydent, przez coś, co nie miało prawa się zdarzyć. Jednak wyszło inaczej.

– Dziękuję panu.

Odwrócił się w stronę, z której dochodził głos. Kiwnął głową.

– Drobiazg.

Blondynka przez chwilę patrzyła mu oczy.

– Mogę zaprosić pana na kawę? – zapytała z dozą niepewności. Miała w sobie coś… coś… pociągającego, coś, czego nie potrafił nazwać. Nie chodziło o powierzchowność, o atrakcyjny wygląd, o ładną twarz, raczej o coś znacznie głębszego, coś, co skrywała w środku. Tak bardzo różniła się od kobiet przychodzących pod ogrodzenie jednostki. Tak bardzo, ale…

Cholera!

– Przepraszam, ale to nie jest najlepszy pomysł – odparł.

Ponownie zaklął w duchu, po czym ruszył w swoją stronę.

– 2 –

Zaparkowała samochód, wiekowego fiata punto, naprzeciwko raciborskiej komendy. Zgasiła światła, wyłączyła silnik, po czym zerknęła w lusterko wsteczne. Brak makijażu. Głębokie zmarszczki nie tylko na czole, lecz również pod oczami. Krótkie czarne włosy, gdzieniegdzie poprzetykane siwizną. Popękane naczynka krwionośne na nosie. Atrakcyjna Bogna odeszła, przyprowadzając na swoje miejsce zniszczoną życiem kobietę.

Wyjęła z torebki szminkę, przeciągnęła jej końcówką po wydatnych ustach. Tyle powinno wystarczyć. Przestała dbać o wygląd całe lata temu, w zasadzie z dnia na dzień. PSTRYK! i po sprawie. Straciła wszystko, dosłownie wszystko, a nawet więcej, toteż wyszła z założenia, że powierzchowność jest ostatnią rzeczą, którą warto sobie zaprzątać głowę. Zresztą samotna kobieta nie musi przyciągać męskich spojrzeń. Samotna i… stara. Grubo po pięćdziesiątce, bardziej przed sześćdziesiątką. To wiele tłumaczy, prawda?

Wysiadła z auta, spojrzała na dwupiętrowy budynek komendy. Ileż razy przebywała w środku? Ile rozmów odbyła z komendantem? Kiedyś z tym grubym przygłupem, wiecznie niezadowolonym dupkiem, później z chorobliwie chudym, lecz sympatycznym, może nawet ludzkim, w każdym razie znacznie bardziej przystępnym niż jego poprzednik. Z nim mogła pogadać, choć…

Zaraz, zaraz! Sympatycznym? Ludzkim? Naprawdę tak o nim myślała?

Przecięła jezdnię w niedozwolonym miejscu, ściskając pod pachą torebkę, po czym weszła do budynku. Bogiem a prawdą nie lubiła tu przychodzić, każda wizyta rodziła masę nieprzyjemnych wspomnień. Fajnie jest wracać myślami do tego, co dobre, co zmieniło życie na plus, co dało pozytywnego kopa. Lecz jeśli twoją przeszłość naznaczają porażki, mnóstwo porażek… to już inna para kaloszy. Westchnęła. Musiała to zrobić, musiała odwiedzić szefa miejscowej policji, bo wciąż wierzyła, nadal nie dawała za wygraną. Odpuści dopiero wtedy, gdy skończy pod grubą warstwą ziemi, zjadana przez robactwo. O tak, dopiero wówczas, nie wcześniej.

Przystanęła przed dyżurką. Zerknęła na wiecznie uśmiechniętego młodzieńca, policjanta pracującego nie dłużej niż rok. Wyszczerzył do niej śnieżnobiałe zęby, pomachał jak ktoś, kto wita członka najbliższej rodziny, po czym zapytał głosem zawodowego radiowca:

– Znowu do komendanta?

Skinęła głową.

– Jaki pan domyślny – odparła, a następnie ruszyła na piętro. Nie musiała pokazywać dokumentu tożsamości, przychodziła na komendę już tak wiele razy… Jezu, dlaczego to nie spotkało kogoś innego? Kiedyś tworzyli normalną rodzinę, chodzili na długie spacery, jeździli dokarmiać zwierzęta do minizoo, zbierali grzyby, urządzali sobie pikniki nad Odrą. Stanowili jedność – ona, Ryszard i Anastazja. Natomiast teraz…

– Jestem policjantem!

– Niestety – rzuciła z przekąsem przez ramię.

Dotarła do celu. Chwyciła za klamkę, po czym nacisnęła. Nie wierzyła, że cokolwiek wskóra, że zmusi komendanta do wytężonej pracy. Ale musiała spróbować, musiała walczyć do utraty tchu. Podobno nadzieja umiera ostatnia, to prawda, chociaż nie do końca. Ona może dokonać żywota nieco wcześniej, wtedy, kiedy pole bitwy nadal rozbrzmiewa krzykami i jękami konających.

Weszła do środka, do przestronnego sekretariatu, prawie pustego, nie licząc biurka i dwóch krzeseł dla interesantów. Komenda niedawno przechodziła remont, to widać. Spojrzała na atrakcyjną młodą dziewczynę stojącą pod oknem. Trzymała w dłoni telefon komórkowy i z kimś rozmawiała, żywo gestykulując. Znały się i nie pałały do siebie sympatią, toteż Bogna uznała, że pominie wszelkie procedury.

– Zastałam pana Adriana? – zapytała, nie zwalniając kroku.

Sekretarka odsunęła komórkę od ucha.

– Jest bardzo zajęty.

Bogna posłała dziewczynie zaczepne spojrzenie.

– Bardziej niż ostatnim razem? – odparła, po czym niemal dobiegła do drzwi gabinetu i szarpnęła klamkę. Nauczona doświadczeniem wolała nie zostawiać sekretarce miejsca na odpowiedź. Już kilka razy popełniła ten błąd i wracała do domu z niczym. Teraz wolała uderzać z zaskoczenia.

– Nie może pani…

O tak, właśnie że mogę!

– …tam wejść!

Weszła, a raczej wtargnęła do gabinetu. Szef miejscowej policji siedział za biurkiem w otoczeniu kilku segregatorów na dokumenty. Podniósł wzrok znad papierów i spojrzał na nią, jakby chciał powiedzieć: „Do licha, co pani tu robi?”, a potem zaczął masować palcami nasadę nosa. Nie miał ani grama tłuszczu, ba, nawet ani grama mięśni, toteż wyglądał jak strach na wróble rozszarpany przez wygłodniałe ptactwo.

– Dzień dobry, możemy porozmawiać? – zapytała.

Sekretarka wpadła do gabinetu sekundę później, wciąż trzymając w dłoni telefon. Stanęła na środku pomieszczenia, oparła ręce na biodrach, spojrzała na Bognę tak, jakby chciała ją zabić, i powiedziała, przewracając oczami:

– Panie komendancie…

– W porządku, Mario, zostaw nas samych – poprosił szef, odkładając dokumenty. Kiedy wyszła, splótł kościste palce przed sobą i uśmiechnął się krzywo. – Proszę usiąść, pani Majewska.

– Dziękuję.

– Co panią do mnie sprowadza? – zaczął.

Usiadła, po czym wzruszyła ramionami.

– To, co zwykle, panie komendancie – odparła, wygładzając spódnicę. Kiedyś, na początku, gdy przychodziła na komendę, czuła skrępowanie, ale teraz, po tych wszystkich latach, dyskomfort odszedł, pozostawiając po sobie wyłącznie złość. Ileż można prosić? Ileż rund można walczyć z tym samym przeciwnikiem?

Przez chwilę milczał.

– Z przykrością muszę panią poinformować – odpowiedział, wbijając wzrok w swoje idealnie wypielęgnowane paznokcie – że w sprawie zaginięcia pani córki nie zrobiliśmy żadnych postępów. Mamy mnóstwo podobnych…

– Nie zrobiliście, bo macie mnóstwo innych równie ważnych spraw, tak? – zapytała, wchodząc mu w słowo. Zgrana płyta. Chciała usłyszeć jakieś nowe wieści, chciała, żeby przedstawił nowe fakty, może nawet przełomowe ślady, tymczasem on tylko powtarzał: „Nie zrobiliśmy żadnych postępów”. – Nie zrobiliście, bo macie za mało ludzi, tak? Nie zrobiliście, bo macie w nosie życie szarego obywatela, tak? Czy właśnie to chciał pan powiedzieć?

Westchnął.

– Pani Majewska…

– Coś panu powiem, panie komendancie – ciągnęła, nie pozwalając mu dojść do słowa. – Gdyby potrafił pan wznieść się ponad paragrafy, gdyby potrafił pan ominąć… albo przynajmniej nagiąć procedury, gdyby potrafił pan dostrzec, że za każdą sprawą kryją się ludzkie dramaty… Empatia jest panu obca, prawda? Dla pana liczą się tylko mandaty, wpływy do budżetu, plany, normy…

Wstał z fotela, podszedł do okna i opuścił żaluzję, ale tylko do połowy, tak że promienie słońca wciąż znajdywały drogę do gabinetu. Odwrócił się, popatrzył na nią wzrokiem zbitego psa, po czym przełknął ślinę. Sympatyczny, ludzki, bardziej przystępny niż jego poprzednik? Tak, jasne. Tylko co z tego, skoro nie potrafił wyjaśnić zagadki zaginięcia Anastazji?

– Nie ukrywam, że w tym, co pani mówi, jest trochę racji – stwierdził i skrzyżował ręce na zapadniętej klatce piersiowej, natomiast dłonie wetknął pod pachy. – Ale proszę spojrzeć na pewne kwestie bardziej całościowo. Jestem tylko wykonawcą, nie wymyśliłem przepisów, nie stanowię prawa, nie mogę działać… jak to pani ujęła… poza procedurami. Dowolność w policji nie istnieje i… proszę przyjąć ten fakt do wiadomości, to wiele nam ułatwi.

Prychnęła.

– Każda kolejna rozmowa z panem frustruje mnie coraz bardziej.

Tym razem to on wzruszył ramionami.

– Chciałbym to zmienić, ale…

– Nie chce pan, po prostu.

– Raczej nie mogę.

Również wstała, a następnie popatrzyła na niego jak na kogoś, kto opowiada głupoty. Przecież mógłby pociągnąć za właściwe sznurki, zacząć drążyć, mógł­by postawić na nogi wszystkich funkcjonariuszy. Nie tylko tych z raciborskiej policji. Miał znajomości, koneksje, możliwości. Miał to wszystko, czego potrzebowała, żeby odnaleźć córkę. Brakowało mu tylko jednego. Odwagi, żeby to zrobić.

– Moja córka nie umarła, ona wciąż żyje.

Milczał przez dłuższą chwilę.

– Tak, nie można tego wykluczyć – powiedział wreszcie, wytrzymując jej spojrzenie. Ręce powędrowały do kieszeni idealnie wyprasowanych spodni, wzrok nieco spuścił, może jeszcze nie na podłogę, ale prawie, prawie. Nie wyglądał teraz jak przywódca watahy, jak samiec alfa, raczej jak zwyczajny kundel, jak pies, który nie zwykł narzucać komuś swej woli, przeciwnie, który raczej woli wykonywać polecenia.

– Więc proszę coś zrobić!

– Pani Majewska…

– Będę przychodziła do pana o każdej porze dnia… nawet nocy! – powiedziała, znowu mu przerwawszy. – A jeśli pan nie zechce mi pomóc, napiszę na pana skargę do wojewody, do marszałka, nawet do Warszawy. Gdziekolwiek! Nie objął pan tego stanowiska dla własnej satysfakcji, jest pan tu po to, żeby pomagać takim jak moja córka, rozumie pan? To pana obowiązek!

Skinął głową powoli, z namysłem.

– Proszę…

Nie dokończył, ponieważ ruszyła do wyjścia. Miała dość tego człowieka, miała dość tego, że nie robił tego, czego oczekiwała. Droga donikąd, zdawała sobie z tego sprawę, ale chodziło o Anastazję, o dziewczynkę, teraz już pewnie kobietę, którą kochała całym sercem i całą duszą.

Położyła dłoń na klamce, rzuciła mu przez ramię ponure spojrzenie.

– Do zobaczenia – powiedziała. – I to rychłego.

Wyszła z gabinetu, trzaskając drzwiami.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz