Dziedzictwo - Katarzyna Kwiatkowska - ebook + audiobook + książka

Dziedzictwo ebook i audiobook

Katarzyna Kwiatkowska

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Intrygujący kryminał retro w stylowej oprawie

Jan Morawski przyjeżdża do Jankowic, podpoznańskiego pałacu, w którym spodziewa się znaleźć rozwiązanie zajmującej go już od dłuższego czasu zagadki fałszerstw banknotów. Zanim jednak zdąży rozpocząć śledztwo, niespodziewanie odnajduje zwłoki jednego z gości Jankowic. Czy ta śmierć ma coś wspólnego z przyjazdem Morawskiego? Jakie tajemnice kryją mieszkańcy wielkopolskiego pałacu?

Katarzyna Kwiatkowska – autorka kryminałów retro, tłumaczka Elizabeth Gaskell. Za debiut – „Zbrodnię w błękicie” – nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru, otrzymała specjalne wyróżnienie zasiadającej w jury Janiny Paradowskiej. Także dwie inne powieści, „Zbrodnia w szkarłacie” i „Zgubna trucizna”, zostały nominowane do Nagrody Wielkiego Kalibru, a za ostatnią z tych książek otrzymała nagrodę Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 59 min

Lektor: Katarzyna Kwiatkowska
Oceny
4,2 (28 ocen)
12
11
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Eosia

Dobrze spędzony czas

Wciąż niezła, ale nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak poprzednie części serii.
00

Popularność




Copyright © Oficynka & Katarzyna Kwiatkowska, Gdańsk 2022

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2022

Opracowanie redakcyjne: zespół

Korekta: Anna Marzec

Skład: Dariusz Piskulak

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: © Saranyoo, inarik, Lightfield Studios,

8gruzin8 | Adobe Stock

ISBN 978-83-67204-58-3

www.oficynka.pl

e-mail:[email protected]

Mężczyzna stworzył dwie moralności: jedną dla siebie, drugą dla ciebie. Jedną, która pozwala mu kochać wszystkie kobiety, drugą, która pozwala ci kochać tylko jednego mężczyznę, pod warunkiem jednak, że oddasz mu wolność na wieki.

Aleksander Dumas

ROZDZIAŁ 1

Jan Morawski miał dość morderstw. Marzył o kilku dniach spokoju, a pobyt w Jankowicach to właśnie miał mu zapewnić: spokój. I oddalenie od szefa policji politycznej von Schliemanna, który zapewne będzie próbował zemścić się za doznaną za sprawą Jana porażkę.

Przyjaciele Morawskiego zorganizowali pospieszną ewakuację z Poznania i tak oto Jan ze swym kamerdynerem Mateuszem znaleźli się o pierwszej w nocy przed pałacem w podpoznańskich Jankowicach.

Budynek był rozłożysty i płaski, pozbawiony typowo polskiego spadzistego dachu. Zamiast niego w oczy rzucała się długa kolumnada zdobiąca front pałacu. Nic więcej Morawski nie zauważył, gdyż otworzyły się szerokie drzwi i mężczyźni weszli.

Wholu powitał ich nobliwy służący z zarostem à la cesarz Franciszek Józef. Wyćwiczonym głosem oznajmił, że pani Róża Jankowska już nadchodzi, po czym zniknął. Morawski rozejrzał się po lodowatym holu. Umieszczony w jednym z kątów kominek chyba zapomniał, jak wygląda ogień, a temperatury wnętrza na pewno nie poprawiały ulokowane na wszystkich ścianach sali drzwi.

Wtem po prawej stronie Jan usłyszał szelest i chichot. Podszedł cicho w kierunku bocznego przejścia i przystanął. Rozległ się męski szept: „Wyjedź ze mną!”, a potem uciszające syknięcie. Morawski postąpił krok bliżej i zobaczył w przeciwległych drzwiach sylwetkę oddalającego się wysokiego mężczyzny. Spojrzał w lewo i w półmroku ujrzał drobną, szczupłą dziewczynę z przewieszonym przez ramię warkoczem. W tym marnym oświetleniu uznał jej skromny strój za ubiór służącej.

Naraz rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i dziewczyna czmychnęła za swym towarzyszem. Morawski zwrócił się ku nadchodzącej pani domu. Poczuł zaskoczenie. Pani Jankowic była niewysoka, blada i szpakowata, a w prostej czarnej sukni przywodziła Morawskiemu na myśl żonę kościelnego.

Przywitał się i podał jej list pana Chrzanowskiego.

– Otrzymałam od mecenasa telegram – oświadczyła, ale wyjęła kartkę z koperty i zaczęła czytać, świecąc sobie niewielką lampką.

Jej chuda twarz o cienkim nosie, oświetlona z dołu, sprawiała makabryczne wrażenie.

Jan tymczasem przypominał sobie, co powiedział o niej mecenas Chrzanowski: Pani Róża i jej syn wyprowadzili Jankowice z upadku; odkąd nastali, posiadłość kwitła, a mieszkańcom świetnie się działo. Prawnik wspominał też, że skądś zdobyli pieniądze na wprowadzenie koniecznych unowocześnień, co w połączeniu z polityką zaciskania pasa dało rewelacyjne efekty. Nie mówił, jaką drogą weszli w posiadanie Jankowic, Morawski uznał więc, że majątek należał do nich od lat, a pani Róża po prostu przejęła zarząd po mężu.

– Rzadko się zdarza – zagaił, gdy jedną dłonią złożyła list i wsunęła do kieszeni – aby gniazdo pozostawało tyle lat w rękach swych założycieli.

– Zgadza się – skinęła głową. – Oprócz Jankowskich w Jankowicach są tylko Kwileccy w Kwilczu i Niegolewscy w Niegolewie.

– Piękne dziedzictwo.

Cień uśmiechu przepłynął przez jej twarz. Wskazała mu podwójne drzwi znajdujące się vis-à-vis wejścia do pałacu. Jan ustąpił jej drogi i ruszył za nią, niosąc swój neseser i sakwojaż Mateusza, kamerdyner zaś zamykał pochód. Znaleźli się w samym sercu pałacu, które stanowiła spiralna marmurowa klatka schodowa. Pani Róża ruszyła w górę, a każdy krok podkreślony był brzękiem kluczyków przyczepionych do jej paska.

– Na przełomie piętnastego i szesnastego wieku – mówiła – Jankowice należały do rodzin Jankowskich i Jaktorowskich. Z tego okresu pochodzą najstarsze wzmianki o tutejszym dworze.

Dotarli prawie na pierwsze piętro, gdy zza załomu wyłoniła się niezwykle atrakcyjna blondynka w luźnej sukni koloru błękitnego, idealnie dopasowanego do barwy oczu. Drgnęła na widok pani Róży, ale potem jej wzrok zsunął się na Morawskiego i aż się rozpromieniła. Poprawiła złoty pukiel wysuwający się z wielkiego węzła włosów, a następnie powolnym, wystudiowanym gestem wyciągnęła ku mężczyźnie rękę i śpiewnym głosem zagadnęła:

– Dobry wieczór.

Jan ujął podaną sobie dłoń i odpowiedział, nie zdołał jednak wycisnąć z siebie uśmiechu. W tę miłą pogawędkę ostrym tonem włączyła się pani Jankowska.

– Pan Jan Morawski, pani Jadwiga Stróżyńska – oznajmiła i zaatakowała kobietę: – Potrzebuje pani czegoś?

– Potrzebowałam trochę wody – odparła tamta bez wahania.

– Nie przyniesiono pani wieczorem karafki?

– Przyniesiono. – Głos pani Jadwigi stracił nieco pewności. – Ale wypiłam.

– Ma pani łazienkę w swoim skrzydle domu.

Gdy pani Stróżyńska wiła się pod inkwizytorskim spojrzeniem, Jan taksował ją wzrokiem. Sprawiała wrażenie osoby bywałej w towarzystwie, nawet kokietki. Do tego wizerunku pasowała modna lornetka na długim złotym łańcuszku, niespecjalnie natomiast pasował wystający z kieszeni kawałek metalu, który był, o ile wzrok go nie mylił, końcówką wytrycha.

Przesłuchanie zostało zamknięte, choć pani domu nie była usatysfakcjonowana odpowiedziami. Blondynka uroczo pomachała Janowi dłonią i zniknęła.

– Ata jak zawsze kusi1 – mruknęła za nią pani Róża.

Poprowadziła mężczyzn w lewo, do małego saloniku, a potem w prawo, przez kolejne mroczne pomieszczenie. Dotarli do długiego korytarza i pani Róża otworzyła najbliższe drzwi. Weszła, uniosła głowę i powąchała. Stojący za nią Jan poczuł lekki swąd dymu.

– Piec zaczął tu dzisiaj dymić i nie udało się jeszcze przewietrzyć pokoju – oznajmiła. – To niestety ostatnia wolna sypialnia. Dom jest od kilku dni pełen, choć mamy na piętrze siedem pokoi gościnnych.

– Pomyślałbym raczej, że w karnawale wszyscy zmierzają do miast.

– Zupełnie nie pojmuję tego zjazdu. Może uda się panu rozwiązać tę zagadkę. Mecenas Chrzanowski wspomniał w liście, że tym właśnie pan się trudni.

– Chętnie odwdzięczę się za gościnę – zapewnił Jan szczerze, coraz bardziej zaintrygowany.

– Mogę panu zaproponować tylko pokój na drugim piętrze. Na dzisiejszą noc.

– Przykro mi, że mój niespodziewany przyjazd naraził panią na kłopoty.

– Przywykłam do nich. Chodźmy.

Kobieta wycofała się na korytarz i zamknęła drzwi.

– Pan Gustafson, który zajmuje sąsiedni pokój, jutro wyjeżdża. Przeniesiemy tam pana po jego wyjeździe. – Wskazała pasek światła widoczny pod najbliższymi drzwiami. – Widzę, że jeszcze nie śpi, więc zapewne się pakuje.

Jak na komendę rozległo się skrzypnięcie zamykanej szafy.

– To Szwed? – zainteresował się Jan.

– Nie potrafię powiedzieć.

– Widziałem kogoś przed chwilą na parterze.

– Rzeczywiście był na dole, bo też go widziałam. Pewnie wrócił na piętro boczną klatką schodową. – Morawski postanowił z samego rana zapolować na owego Gustafsona nieznanej narodowości. – To jeden z tych, których przyjazd tu był zaskoczeniem. Czegoś w Jankowicach szukał albo na coś czekał, w każdym razie dostał wiadomość i jutro wyjeżdża.

Nie ukrywała zadowolenia z tego faktu i zapewne tej samej decyzji życzyła sobie ze strony innych gości, Morawskiego nie wykluczając. Zatrzymali się w przechodnim saloniku i pani pałacu sięgnęła do stojącej na stoliku popielnicy, zabrała ją i zaniosła na klatkę schodową. Tam otworzyła ukryty za drzwiami metalowy pojemnik i wsypała niedopałki z popiołem. Jan z Mateuszem wymienili spojrzenia.

Wspięli się na drugie piętro i pani Jankowska poprowadziła ich na wprost, do niewielkiego bocznego pomieszczenia. Otworzyła drzwi po lewej stronie. Pokój okazał się spory, choć raczej niski, wyposażony we wszystkie potrzebne sprzęty: łóżko, stolik nocny, szafę, toaletkę, stół z fotelami. Mateusz mimochodem zbliżył się do pieca i odstawił walizki, a potem dyskretnie przesunął dłonią po kaflach. Uśmiechnął się z aprobatą.

Morawski zwrócił się do pani Róży:

– Będzie mi tu doskonale. Nie ma nawet potrzeby, bym jutro przenosił się na dół.

Nie obdarzyła go spojrzeniem, zajęta poprawianiem płomienia lampy, przyniesionej z korytarza.

– Pański służący może zająć sypialnię po przeciwnej stronie lub w oficynie, jak pan sobie życzy.

– Wolałbym, aby Mateusz mieszkał na tym samym poziomie, dziękuję.

– Śniadanie podajemy w jadalni od ósmej do dziewiątej trzydzieści. Obiad jest o godzinie pierwszej, o czwartej podwieczorek, o siódmej kolacja. Nie podajemy podśniadania do pokoi. Jeżeli czegoś pan sobie życzy, przyniesie to panu pański służący.

Wszystko to wygłaszała tonem zasadniczym, zimnym, nie patrząc na swego gościa. Lustrowała jednocześnie pokój: dotykała pościeli, przesuwała palcem po stoliku nocnym, wąchała ręcznik.

– Czy potrzebuje pan czegoś? – padła zwyczajowa formułka i Morawski poczuł, że może powiedzieć tylko: „Nie, dziękuję”. – Pokażę pańskiemu służącemu drogę do części służbowej domu. Dobranoc.

– Dobranoc. Dziękuję za wszystko – odparł i został sam.

Odczekał, aż kroki umilkną, po czym położył neseser na stole, a torbę kamerdynera na fotelu. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wydobył ostatnio zdobyty skarb: fiolkę kokainy i szklaną rurkę. Musiał je starannie ukryć, Mateusz miał bowiem niesamowitą intuicję w odkrywaniu takich skarbów, a po ostatnich wydarzeniach na pewno wzmógł czujność.

Morawski pogładził ampułkę. To był jego wentyl bezpieczeństwa. Co z tego, że obiecał sobie już nigdy po to nie sięgać?

Otworzył neseser i spod pudełka z cygarami wydobył małą skórzaną saszetkę z przyborami toaletowymi. Wysypał je, umieścił wewnątrz fiolkę i rurkę, a wokół nich powciskał wyjęte z portfela banknoty. Mateusz, zawsze przeczulony na punkcie pieniędzy swego pracodawcy, z pewnością powstrzyma się od przeszukiwania saszetki.

Kokainę Jan ukradł doktorowi Franciszkowi Chłapowskiemu, gdy minionego popołudnia czekał w jego gabinecie po postrzeleniu brata Izabeli, Artura. W tym czasie doktor przy pomocy poznańskiego adwokata, Bernarda Chrzanowskiego, wyplątywał Morawskiego z całej tej historii. Jan w ostatnich dniach kilkakrotnie zatrzymywany był przez niemiecką policję pod różnymi zarzutami, także pod zarzutem morderstwa, i należało wątpić, czy tym razem skończy się na zwolnieniu. Zwłaszcza że Morawski napsuł krwi radcy policji politycznej von Schliemannowi i zdetonował pracowicie przygotowany przezeń antypolski spisek.

Jan spojrzał na swojego bregueta. Dobę temu zastrzelono Izabelę, kobietę, z którą zamierzał się ożenić, a która okazała się genialną fałszerką banknotów, obiektem jego poszukiwań. Teraz obiektem jego poszukiwań był szef Izabeli i Morawski postanowił zacząć od Jankowic, gdyż tu właśnie wybierała się na spotkanie. Nos mu mówił, by podążyć tym tropem, a z tego, co mówiła pani Jankowska, ten nieuzasadniony zlot gości mógł świadczyć o tym, że intuicja go nie zawiodła. Już planował dłuższy pobyt.

– Mam nadzieję, że nie zabawimy tu długo – odezwał się bardzo à propos Mateusz, wracając. – Pani domu postanowiła najwyraźniej pozbyć się niechcianych gości, morząc ich głodem. Wczoraj na obiad, proszę sobie wyobrazić, były ziemniaki z olejem.

– Był Popielec, a ona pewnie jest religijna.

– Nie jest. Miały być śledzie, ale kucharka się spiła i spaliła ryby. – Mateusz zaczął podejmować wysiłki rozweselenia Morawskiego. – Tylko proszę tego nie powtarzać, bo to tajemnica, nikt z gości o tym nie wie.

– Pani Róża toleruje takie wybryki?

– Ta kucharka jest z nią od lat, wie pan jak to jest. – Jan nie zareagował, tylko wyciągał dokumenty i książki z neseseru. Mateusz kontynuował: – Więc to tajemnica, a ja dowiedziałem się tylko dlatego, że lokajem jest tu chłopak, który przedtem był kredensowym w Jurkowie, u pana krewnych. Walek ma na imię.

– Mówił coś o gościach?

– Dziwaczna kolekcja, podobno uczepili się Jankowic niczym skorupiaki dna łódki. Może pani Róża liczyła, że te ziemniaki z olejem ich wypędzą.

Przez chwilę panowała cisza. Jan przerzucał jakieś kartki, a Mateusz rozwieszał garnitury w szafie i ukradkiem spoglądał na Morawskiego badawczo.

– Nie zabawimy tu długo, mam nadzieję – powtórzył kamerdyner. Jan nie odpowiedział. – Jeśliby to panu nie przeszkadzało, chciałbym na kilka dni wyjechać. – Morawski podniósł wzrok. – Muszę znaleźć Marka. Ukradł panu pieniądze.

– Były fałszywe. Twój brat podąża zapewne za swoim kumplem Szramą i to on mnie interesuje. Marek znajdzie go szybciej niż my, musimy więc tylko nadzorować twojego brata z oddali. Skontaktuj się z ludźmi, którzy znają Marka, może coś wiedzą.

– Jutro wyślę telegramy do kilku miejsc, gdzie mógł się pojawić – przytaknął Mateusz i wyszedł.

„Aja jutro zacznę rozpracowywać tę zbieraninę gości – postanowił Jan. – Na pierwszy rzut pójdzie ów Gustafson, który na coś czekał, otrzymał wiadomość i jutro wyjeżdża”.

Po to Morawski tu przyjechał: nie po odpoczynek, nie w poszukiwaniu azylu. Przyjechał do Jankowic, aby odkryć osobę, która wciągnęła Izabelę w tę niebezpieczną grę i która doprowadziła do jej śmierci.

DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA WWERSJI PEŁNEJ

1 Kusić (gwara pozn.) – zajmować się czymś w nocy.