Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna napięcia historia dwojga ludzi, których los zetknął ze sobą tuż przed wojną. Książka opowiada o zawiłych losach polskiej nauczycielki i niemieckiego oficera SS oraz ich potomków. Akcja powieści rozgrywa się na przestrzeni niemal osiemdziesięciu lat, przenosząc czytelnika z przedwojennego Wolnego Miasta Gdańsk i pruskiej arystokratycznej posiadłości w Szlezwiku-Holsztynie do wojennego Krakowa i Olkusza, powojennego Berlina Wschodniego i Warszawy, następnie do prowansalskiej wsi i Paryża lat sześćdziesiątych, aż wreszcie do Polski po roku 1989. Barwnie kreśląc postacie i umiejętnie dawkując tajemnice, autorka stworzyła wzruszającą opowieść o wybaczaniu, miłości, trudnych wyborach i dylematach moralnych, nienawiści, żądzy zemsty, chciwości i skomplikowanych relacjach rodzinnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 616
Rok wydania: 2014
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn-Sakiewicz
Projekt okładki
Pracownia WV
Ilustracja na okładce
© olly/fotolia.com
© Wikimedia Commons
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2014
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C
tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35
fax 32-348-31-25
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
www.dictum.pl
Tekst © Joanna Jakubczak
© Copyright by Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2013
ISBN 978-83-7835-338-6
Oficer dyżurny odebrał zgłoszenie w piątkowy, czerwcowy wieczór o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści. Niemal natychmiast wysłał na miejsce zdarzenia patrol policji. Telefon, niestety, nie był głupim żartem. W zrujnowanej kamienicy przy ulicy Krętej znaleziono zwłoki mężczyzny. Budynek należał do inwestora z Niemiec, który od kilku lat prowadził spór z konserwatorem zabytków. „Złoty interes” miał się okazać skarbonką bez dna. Dlatego Bruno Hirst ogrodził kamienicę, wynajął firmę ochroniarską i powrócił do swojej ojczyzny z nadzieją, że pewnego dnia ten zabytkowy obiekt runie, a on będzie mógł na jego miejscu postawić biurowiec. Był tak dalece niezainteresowany swoją nieruchomością, że przestał płacić firmie ochroniarskiej i w tej chwili z ochrony obiektu pozostała jedynie przerdzewiała tabliczka z nazwą i numerem alarmowym. Ogrodzenie również przestało spełniać swoją rolę. Siatka miała liczne dziury, dlatego każdy mógł wejść do środka. Nie każdy miał na to ochotę, gdyż kamienica nie wyglądała zbyt zachęcająco, a w kilku miejscach wisiały nawet ostrzeżenia o możliwości jej zawalenia. Wewnątrz cuchnęło moczem, odchodami i zgnilizną. W oknach brakowało szyb, a w wielu miejscach widać było odsłonięte fragmenty drewnianego stropu. O latach świetności przypominały sztukaterie i ozdobne poręcze schodów. W tej chwili zaniedbane, brudne i zdewastowane, ale świadczące o tym, że w przeszłości było to miejsce urokliwe i pełne przepychu. Nikt już nie pamiętał, jak to się stało, że z tej pięknej secesyjnej kamienicy pozostały jedynie ściany, stropy i otwory okienne. Schronienie znajdowały tu bezpańskie koty, bezdomni i spragniona wrażeń młodzież.
Tym razem była to para nastolatków, pragnąca intymności. Poszukując bliskości, zdecydowani na wszystko, wybrali to obrzydliwe miejsce w nadziei na spełnienie. Byli tu wcześniej kilka razy, mieli swój wybrany kąt. Najczystszy z możliwych i najmniej cuchnący. Nie był to szczyt marzeń, ale nie mieli zbyt dużego wyboru. Tego feralnego dnia wszystko odbyło się inaczej. Zamiast miłosnych uniesień znaleźli człowieka. Leżał nieruchomo z lekko rozłożonymi nogami i otwartymi, niewidzącymi oczami. Widok, który ukazał się im w świetle latarki, zmusił zakochaną parę do opuszczenia miejsca i powiadomienia policji. Przez kilka minut rozważali nawet ucieczkę i milczenie, ale po chwili doszli do wniosku, że jakimś cudem policja do nich dotrze i mogą mieć kłopoty.
Na funkcjonariuszy czekali przed bramą z siatki, która była jedynie symboliczna. Dziewczyna miała długie ciemne włosy, była bardzo chuda i, drżąc, bardziej ze strachu aniżeli z zimna, wtulała się w postawnego, niewiele od niej starszego chłopaka. Policjanci, którzy przybyli na miejsce jako pierwsi, nie poświęcili im zbyt wiele uwagi, podekscytowani odkryciem dzwonili do wszystkich możliwych służb. Przerażonej zakochanej parze kazali czekać. Kilka minut później pojawiła się karetka, jeszcze jeden radiowóz i – z niewiadomych powodów – straż pożarna. Jeden z policjantów wylegitymował młodych ludzi i kazał im się nie oddalać. Po kilku minutach z kamienicy wyszedł lekarz pogotowia i powiedział zrezygnowanym głosem:
– Nie żyje. Myślę, że co najmniej od kilku godzin. Rana postrzałowa klatki piersiowej. To już nie nasza robota.
Po jakimś czasie pojawiła się nieoznakowana granatowa furgonetka zakładu medycyny sądowej, chwilę później na chodnik przy bramie podjechało granatowe, nieco wiekowe volvo. Mężczyzna, który z niego wysiadł, był wysoki, muskularny, miał krótko ostrzyżone włosy i był jednym z najlepszych oficerów śledczych wydziału zabójstw stołecznej komendy. Przez kolegów nazywany Dragonem, przez bandytów – „cholernym psem”. Piotr Dragoński swojej pracy poświęcał się całkowicie. To pozwalało mu zapomnieć o nieudanym małżeństwie, przedwczesnej utracie rodziców i o tych wszystkich kobietach, które mimowolnie skrzywdził. Rozumiał, dlaczego odchodziły od niego. Jego tryb życia był nie do zniesienia dla normalnych dziewczyn. A może po prostu nie trafił na taką, która by rozumiała, wspierała i trzymała za rękę, kiedy tego potrzebował? Czy tak trudno było pojąć kobietom, że niekiedy musiał przerwać w połowie randkę, wyjść z kina w połowie seansu czy być nieobecny przez kilka dni? Może trudno, ale miał taką robotę. Czasami sam nienawidził tych niespodziewanych telefonów. Tak jak dzisiaj. Nie robił nic konkretnego, nie miał randki ani popijawy z kumplami. Siedział po prostu w fotelu po długiej kąpieli i czytał Ludluma. Dzwonek komórki zburzył ten długo wyczekiwany spokój. Dragon nie był zbyt zadowolony, był przemęczony, potrzebował takiego nudnego, leniwego wieczoru. Nie było mu to, niestety, dane. Pracował nad grubą sprawą, dotyczyła porachunków w światku przestępczym, a ten denat, którego właśnie znaleziono, mógł być brakującym elementem łamigłówki.
Jak na tę porę roku wieczór był dość chłodny, wilgotny i niezbyt przyjemny. Nie przeszkadzało to jednak ludziom obserwować całej akcji; przepychali się między policjantami i próbowali dojrzeć cokolwiek, kto wie, może nawet ofiarę. Kiedy Dragon wysiadł z samochodu, jakiś łysy jegomość w rozciągniętym dresie głośno wyrażał swoją opinię:
– Co się teraz wyprawia w tej dzielnicy? Wczoraj wypadek na przejściu dla pieszych, dzisiaj morderstwo… Dziadostwo, a kiedyś tu było tak porządnie…
– Jakie morderstwo? – przerwała starsza kobieta w zarzuconym na ramiona zielonym swetrze. – Ta rudera ledwo się trzyma kupy, pewno się ktoś kręcił, coś się zawaliło i tragedia gotowa…
– Facet od zabójstw, wóz medycyny sądowej… Hm… Zapewne facet spadł ze schodów – zakpił mężczyzna w dresie, najwyraźniej dobrze obeznany w temacie tego typu przypadków.
Towarzystwo ucichło i stojący ludzie, usłyszawszy to, jeszcze bardziej zaczęli wyginać karki, próbując coś więcej zobaczyć. Dragoński podszedł do stojącego przy bramie policjanta. Ten najpierw wskazał brodą dwójkę młodych ludzi, a potem powiedział, zerkając na trzymany w ręku notes:
– To ta dwójka, Emilia Kobus i Mateusz Warecki; on – student, przyjezdny, z Makowa Mazowieckiego, ona – licealistka, miejscowa. Chcieli sobie pobaraszkować… – Uśmiechnął się lubieżnie. – …ale natknęli się na trupa.
– Dobra – odpowiedział niedbale Dragon. – Niech poczekają jeszcze trochę, ja najpierw pójdę do głównego bohatera.
Przeszedł przez bramę, w tej chwili już otwartą, minął stojącą przy drzwiach policjantkę i wszedł do cuchnącej ciemnej sieni. Nie musiał się legitymować, był jej dobrze znany. Policjantka – pulchna, ruda dziewczyna – podała mu latarkę. Machnął ręką i pokazał jej własną. Włączył przycisk i omiótł pomieszczenie snopem ostrego światła. Odnalazł schody i szybkim krokiem wszedł na trzecie piętro kamienicy, mijając po drodze dwóch innych policjantów. Na górze stały małe reflektory dające intensywne światło dzięki czemu wnętrze pomieszczenia sprawiało wrażenie planu filmowego. Zabity mężczyzna leżał na kamiennej posadzce, nie miał butów i paska w spodniach, poza tym wyglądał na dobrze ubranego. Markowa koszula, porządne spodnie, zadbana fryzura i czyste paznokcie. Kucający obok mężczyzna w białym kitlu i szylkretowych okularach podniósł głowę znad zwłok.
– Co najmniej osiem godzin. Kula przebiła płuco i utkwiła w sercu. Obstawiam dwudziestkę dwójkę. Wiek czterdzieści pięć do pięćdziesięciu lat, czysty, zadbany, porcelanowe licówki, dobra woda kolońska, jak mniemam, bo jeszcze ją czuć. Na pierwszy rzut oka żadnych śladów walki. Zginął tutaj. Został ograbiony. Raczej po fakcie.
– Jeśli leży tu tyle czasu, okraść mógł go jakiś bezdomny, pełno ich się tutaj kręci. Ten, który strzelał, na pewno nie brałby butów… – powiedział jakby do siebie Dragon, po czym zwrócił się do dwóch mężczyzn stojących obok. To byli koledzy z wydziału, dzisiaj mieli służbę, podczas gdy on miał mieć wolne. Jego spojrzenie nie było zbyt życzliwe. – Skąd wiadomo, że ten tutaj może mieć związek z moją sprawą? – wycedził.
Mężczyźni spojrzeli na siebie. Jeden z nich, przysadzisty blondyn w błękitnej koszulce polo i skórzanej kurtce, chrząknął i zaczął mówić niezbyt pewnym głosem:
– Trzy kilometry stąd zastrzelono Kiełbonia, tego biznesmena, który pożyczał szmal od Rudego…
W takim dużym mieście to była marna poszlaka. Ale przyglądając się zabitemu mężczyźnie, Dragon odniósł wrażenie, że widział gdzieś tę twarz. To było jak błysk, zbyt krótki, żeby przeobrazić się w jasne światło. Spotykał wielu ludzi, widział wiele twarzy. Patrzył na oblicza ofiar i morderców, te pamiętał dobrze, inne niekoniecznie. Nie miewał koszmarów, ale za każdym razem, kiedy widział ofiarę, czuł się odpowiedzialny za znalezienie jej kata. Teraz tego nie poczuł. Czy było to przeczucie, że facet był kanalią, czy wypalenie zawodowe, tego nie wiedział. Zmęczony czy znudzony, ale nie odezwał się w nim instynkt łowcy i poszukiwacza.
– Wiecie, co trzeba robić. Jeśli znajdziecie coś, cokolwiek, co wskazywałoby na powiązanie z moją sprawą, poinformujcie mnie.
Pożegnał się, wyszedł z pomieszczenia, po czym zbiegł ze schodów, chcąc jak najszybciej wydostać się z tego cuchnącego budynku. Stojący przy bramie policjant zatrzymał go ruchem ręki.
– Co z nimi, inspektorze? – zapytał i ponownie wskazał dwójkę młodych ludzi.
Dragoński wzruszył ramionami.
– Niech ci z góry zdecydują.
Wolnym krokiem odszedł w kierunku samochodu. Nie wiedział wtedy jeszcze, że i tak poprowadzi to śledztwo. Nie wiedział również, jak odległa przeszłość zaważyła na losie człowieka, który teraz leżał zastrzelony w zrujnowanej kamienicy przy ulicy Krętej, i jak bardzo wpłynie to na jego własne życie…
Maurycy Kunis zjechał z krajowej drogi numer trzydzieści w kierunku miejscowości Wawryczki. Szosa była węższa, miała nierówne pobocza i nieco więcej dziur. Po lewej stronie drogi rozciągały się pola rzepaku i żyta, po prawej – las. Po kilku kilometrach Maurycy znacznie zwolnił i skręcił w bitą leśną drogę. Mimo braku asfaltu droga była równa i całkiem znośna dla samochodu osobowego. Otaczający las był w większości liściasty, gęsty i ciemny. Zapewne było tu także chłodniej niż na otwartej przestrzeni, ale w klimatyzowanym wnętrzu swojego samochodu Maurycy nie poczuł różnicy. W pewnym momencie droga skręcała pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Na wirażu rozciągała się duża soczysto zielona polana, teraz spowita słońcem na tle błękitnego nieba. W centralnym punkcie polany stał piękny barokowy pałac o kremowej elewacji, jakby wyjęty z bajki i osadzony przypadkowo w tym zapomnianym przez ludzi miejscu. Pałacyk otoczony był wysokim murem, tak białym, że aż raził w oczy, i nieco psującym wygląd tego baśniowego miejsca. Przy bramie wjazdowej i furtce na przybysza spoglądały czujne oczy kamer.
Kunis wysiadł z samochodu i nacisnął przycisk wideofonu. W chwilę potem brama wjazdowa zaczęła się powoli otwierać. Półokrągły podjazd przed pałacem był pusty. Kilka samochodów stało na niewielkim wybrukowanym parkingu po prawej stronie dziedzińca. Lewa należała do klombów kwiatowych, pięknych, zadbanych i mieniących się całą paletą barw. Pośrodku dziedzińca znajdowała się marmurowa fontanna. Rzeźbione nagie cherubiny radośnie uśmiechały się spod kaskady wody. Maurycy wysiadł z samochodu i przez moment tępo patrzył się na beztroskie aniołki. Zaciskając w dłoni siatkę z mandarynkami, znowu zadał sobie w duchu te pytania. Jak mogłem do tego dopuścić, co poszło nie tak? Dlaczego Bóg chce mi zabrać każdego, kogo tylko zdołam pokochać? Samotna łza spłynęła po policzku starszego człowieka. Wytarł ją pośpiesznie i pewnym krokiem podążył w stronę pałacu. Przecież została jeszcze ona. I tylko ona. Jego ukochana wnuczka Julia.
Ogromne przeszklone drzwi pałacu otworzyły się bezszelestnie. Hol już w niczym nie przypominał arystokratycznej rezydencji. Liczne drzwi były nowoczesne i zaopatrzone w czytniki kart magnetycznych. Pośrodku holu stał długi granitowy kontuar, za którym siedziała młoda kobieta w wykrochmalonym białym fartuchu. Znał ją. Miała takie dziwne imię – Marika – i była niebywale uprzejma. Podniosła głowę i uśmiechnęła się, ukazując rząd równych białych zębów.
– Jest w swoim pokoju. Niedawno wróciła ze spaceru. Byli z Konradem prawie dwie godziny – odezwała się miękkim głosem i podała Maurycemu kartę.
W holu roznosiły się kuchenne zapachy. Niedawno był obiad. Maurycy był ciekaw, czy jego wnuczka dzisiaj coś zjadła. Była taka szczupła, słaba i blada. Powinna jeść. Wszedł na pierwsze piętro po szerokich marmurowych schodach. Na piętrze było znacznie przytulniej niż na parterze. Miękka wykładzina, donice z kwiatami, na ścianach reprodukcje z pejzażami. Na końcu korytarza znajdował się pokój jego wnuczki. Kiedy wszedł, siedziała w dużym fotelu i patrzyła na ogród przez przeszklone drzwi balkonu. Nikt by się nie spodziewał, że szyby są z pancernego szkła, a ten luksusowy pokój należy do prywatnej kliniki psychiatrycznej. Bardzo drogiej i luksusowej kliniki, ale jednak nie był to pensjonat. Julia odwróciła się i uśmiechnęła słabo.
– Dzień dobry, dziadku. Jak się miewa twój kręgosłup?
– Dziecko moje… – Maurycy pochylił się nad Julią i pocałował ją w czoło. – Ty się martwisz o mnie? Lepiej powiedz, jak ty się czujesz?
– Jak w więzieniu – bąknęła. – Zabierz mnie stąd, proszę.
– Lekarze mówią… – zaczął niepewnie Maurycy, ale Julia nie pozwoliła mu skończyć.
– Mam gdzieś, co mówią te łapiduchy. Na kasie im zależy, więc chcą mnie tu trzymać do upadłego – powiedziała Julia z uporem, co świadczyło o tym, że powoli wraca do formy.
– Boję się – szepnął niepewnie Kunis i znacząco spojrzał na jej zabandażowane nadgarstki.
Julia zmieszała się.
– Przepraszam cię, dziadku, to było głupie i… podłe, że chciałam cię zostawić samego po tym, co dla mnie zrobiłeś.
Maurycy wziął ją za rękę i powiedział cicho:
– Nie przepraszaj, nie obwiniaj się. Może gdyby w naszej rodzinie nie było tylu tajemnic, pewne sprawy nigdy nie miałyby miejsca. Obiecuję – już żadnych tajemnic. Cokolwiek by to nie było. Musisz mnie kochać razem z moim życiowym garbem. – Uśmiechnął się.
– Będę, dziadku. – Odwzajemniła uśmiech. – Na pewno.
– Wystarczy, że zrozumiesz, nie będzie to łatwe… – rzekł. – To długa historia.
– Mamy czas – odpowiedziała. – I… nic już nie będzie trudniejsze od tego. – Wskazała na swoje nadgarstki.
Maurycy westchnął, obrał jedną mandarynkę, podał Julii i zaczął mówić. Nie był świadkiem wielu zdarzeń, znał je z opowieści. Z opowieści niepozbawionych emocji, nacechowanych subiektywnym spojrzeniem, namiętnością i chęcią zemsty, miłością i nienawiścią, życiem i śmiercią…