Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maja ma pracę, za którą nie przepada, i męża, którego nawet nie lubi. Ma też marzenia i za mało odwagi, aby je spełniać. Kiedy jednak wygrywa w konkursie na najciekawszy pomysł na reportaż, a wydawnictwo wiąże duże nadzieje z jej książką, łapie wiatr w żagle i zaczyna wierzyć w to, że chcieć to móc. Wyjeżdża na kilka tygodni do Gdańska, gdzie zbiera materiały do książki, nie spodziewając się, że ten wyjazd odmieni całe jej życie.
Czy powinniśmy rezygnować z miłości, która się przytrafia, bo czas, miejsce i okoliczności są nieodpowiednie? Czy musimy dotrzymywać obietnic, które składaliśmy jako inni ludzie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Autor: Magdalena Majcher
Redakcja: Agnieszka Pietrzak
Korekta: Zuzanna Wierus
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska
Skład: Izabela Kruźlak
Zdjęcia na okładce: GettyImages/AleksandarNakic; Weronika Smieszek (zdjęcie Autorki)
Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka
© Copyright by Magdalena Majcher
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2019
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-613-9
Przygotowanie e-Booka: Mariusz Kurkowski
Powieki zaczynały mi ciążyć, koncentracja spadała, dlatego uznałam, że już wystarczy pracy na dziś. Na zewnątrz już dawno zapanował mrok. Powoli zaczynałam tęsknić za latem, za długimi dniami i krótkimi nocami, chociaż nie chciałam sobie pozwolić na tę tęsknotę. Czas zdecydowanie nie był moim – naszym – sprzymierzeńcem, dlatego tego roku wiosna mogła w ogóle nie nadchodzić. Chciałam pozostać w tej zimie. Byłam nawet w stanie zgodzić się na notoryczny brak słońca, mroźne poranki i skostniałe z zimna palce u stóp. Ba, nie przeszkadzało mi odśnieżanie samochodu. Mogłabym robić to do końca życia, przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, byle ta zima nigdy się nie skończyła.
Zapisałam zmiany w pliku i wyłączyłam laptop. Wciąż łapałam się na myśli, że to wszystko – książka, Gdańsk, zima, my – że to wszystko mi się po prostu przyśniło. Często dotykałam twarzy mojego ukochanego albo czytałam napisane już rozdziały po to, aby się upewnić, że niczego sobie nie wymyśliłam, że w moim życiu naprawdę zaszły ogromne zmiany, że w końcu rozłożyłam skrzydła do lotu i wzbiłam się wysoko.
Odłożyłam komputer na stół i wstałam z kanapy. Wiem, to nie najlepsze miejsce do pracy. Zresztą mój kręgosłup protestował coraz rozpaczliwiej, ale uparcie go ignorowałam, uznawszy, że zajmę się nim później. Podeszłam do okna, oparłam dłonie o parapet i uśmiechnęłam się do siebie. Wszystko zaczęło się przecież od dłoni opartych o parapet. Ten parapet. Chciałam wyryć w pamięci obraz zimowego krajobrazu Oliwy. Śnieg padał nieprzerwanie od kilku godzin, zamieniając miasto w śnieżną krainę. Było mi dobrze, tak po prostu dobrze. Nie myślałam o tym, co zostawiłam za sobą. Żyłam tu i teraz, chociaż pod skórą czaił się lęk. Wiedziałam, że szczęście dane mi jest tylko na chwilę. Wbrew temu, o co sama poprosiłam swojego ukochanego, nie potrafiłam nie myśleć o przyszłości. Owszem, nie rozmawialiśmy o niej, ale już czaiła się za rogiem. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co będzie dalej. Dla mnie nie istniało żadne „dalej”.
Usłyszałam szelest. Odwróciłam się w momencie, kiedy on wchodził do pokoju. Bardzo się zmienił przez ostatnie tygodnie. Postarzał się, zeszczuplał, jakby zapadł się w sobie.
– Skończyłaś na dziś? – zapytał, z trudem sadowiąc się na kanapie.
– Tak. Jestem zmęczona.
Skinął tylko głową na znak, że i on nie najlepiej się czuje. Zrozumiałam go bez słów.
– Dużo ci jeszcze zostało?
– W zasadzie już powoli kończę. Myślę, że maksymalnie za dwa tygodnie będę miała gotową pierwszą wersję tekstu. Potem muszę go przeczytać, nanieść poprawki, wymyślić tytuły do poszczególnych rozdziałów… – Wypuściłam głośno powietrze z płuc, siadając obok niego.
– Mówiłem ci już, że jesteś wielka?
Roześmiałam się.
– To nie moja wina, że mnie tak dobrze karmicie w tym Gdańsku!
Poprawił mi kosmyk włosów, który wysunął się z ciasno związanego kucyka. Nie znosiłam pracować z rozpuszczonymi włosami, bo zawsze mi przeszkadzały.
– Wiesz, że nie o tym mówię. – Przewrócił oczami. – Jestem pewien, że świat o tobie usłyszy. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Maja Starzyńska – nadzieja polskiego reportażu.
Przełknęłam głośno ślinę. Wprawdzie jeszcze nie poinformowałam go o mojej decyzji, ale zamierzałam wydać książkę pod panieńskim nazwiskiem. To jednak nie dlatego jego słowa wywołały we mnie taką reakcję. Kilka miesięcy wcześniej z innych ust usłyszałam coś zgoła przeciwnego. Zawahałam się. A co, jeśli to tamten miał rację?
– Mieliśmy nie rozmawiać o przyszłości – bąknęłam pod nosem.
Kiedy podjęłam decyzję, uznałam, że tak będzie najbezpieczniej – nie mówić o tym, co dalej – ale teraz już niczego nie byłam pewna, poza tym, że chcę z nim być. Ta jedna stała wyznaczała mi kierunek, chociaż skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie bałam.
Bałam się. Cholernie się bałam, ale jedno uczucie było silniejsze od tego strachu.
Miłość. I to ona miała pozwolić mi przetrwać wszystko to, co nadejdzie.
Chmury zawisły nisko nad Warszawą. Iglica Pałacu Kultury i Nauki, który mijałam codziennie w drodze do pracy, zniknęła we mgle. Swoją drogą, jakiś czas temu czytałam, że zżera ją rdza i że potrzebuje remontu. Nieważne. Tamtego dnia zapodziała się gdzieś wśród odcieni szarości.
Listopad. Najbardziej znienawidzony miesiąc. Najchętniej zaszyłabym się pod ciepłą kołdrą na trzydzieści dni. Co rok to samo. Katar, chrypa, skostniałe z zimna ręce i stany depresyjne. Zapytacie pewnie, jak w takich warunkach w ogóle można się zakochać. Zakochaniu sprzyja wiosna, wiadomo. Wokół wybucha zieleń, ptaki śpiewają, ludzie się cieszą. Każdy normalny człowiek zakochuje się w maju, prawda? A jednak dopadło mnie w listopadzie. W szarym, przygnębiającym listopadzie. Nie planowałam tego, oczywiście. No bo kto planuje? Miłość się po prostu zdarza – to jeden z tych uparcie powtarzanych banałów, które pewnie słyszeliście już setki razy, a jednak dopiero kiedy nam samym się to przytrafia, dociera do nas, jak prawdziwe są te słowa.
Kiedyś myślałam, że zdradzają ludzie źli. Dzisiaj już wiem, że zdradzają ci, którym brakuje miłości. Jeszcze do niedawna byłam wielką orędowniczką wierności małżeńskiej. Plotki o biurowych romansach kwitowałam pełnymi oburzenia sapnięciami, a kiedy były narzeczony mojej przyjaciółki zabawił się na swoim wieczorze kawalerskim tak śmiało, że ślub, owszem, odbył się, ale z ciężarną panienką poznaną felernej nocy na dyskotece, byłam gotowa własnoręcznie uciąć mu organ, który spowodował ciążę rzeczonej panienki. Zdradę należało potępić – tak zostałam wychowana. Los zadrwił ze mnie w najokrutniejszy z możliwych sposobów. Postawił mnie po drugiej stronie.
Ale po kolei. W tamten piątkowy pochmurny poranek, kiedy w drodze do pracy szukałam wzrokiem ukrytej wśród szarości iglicy pałacu, nie miałam pojęcia, co przyniosą mi najbliższe tygodnie. Był dopiero drugi listopada. Przed wszystkimi normalnymi ludźmi roztaczała się perspektywa długiego weekendu, ale ja miałam dyżur w redakcji. Zgłosiłam się na ochotnika, bo zależało mi, żeby mieć wolne pierwszego. Obiecałam dziadkowi, że zawiozę go na grób babci. Niby mogłam poprosić o to Mariusza, ale wiedziałam, że za sobą nie przepadają. Cała rodzina była zachwycona moim mężem, tylko nie Aleksander Pawliński, tata mamy. Próbował mnie odwieść od ślubu z Mariuszem, tłumacząc, że to nie jest mężczyzna dla mnie. Popukałam się wtedy w czoło.
– Dziadku, o czym ty mówisz? Znamy się z Mariuszem od dziesięciu lat, nie jesteśmy już nastolatkami, czas się ustatkować – tłumaczyłam.
– Za mąż wychodzi się z miłości, a nie dlatego, że przyszedł na to czas – prychnął dziadek ze złością.
Uważał, że Mariusz – mocno stąpający po ziemi, bez jasno określonych zainteresowań i pasji – nie pasuje do mnie, idealistki i marzycielki. Ale przecież przeciwieństwa się przyciągają, prawda?
– Wy się wzajemnie wykluczacie, a nie przyciągacie! – Dziadek zrobił się cały czerwony ze złości.
Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Wtedy jeszcze nie. Właściwie mijając pałac, nadal tego nie rozumiałam. Wydawało mi się, że wiodę udane życie. Mąż, praca, mieszkanie. Owszem, nie mieliśmy dzieci, ale z wyboru, a nie z konieczności. Uznaliśmy, że może kiedyś się zdecydujemy. Żadne z nas nie czuło takiej potrzeby. Wysłuchiwałam relacji koleżanek z batalii o dziecko z pewnym niedowierzaniem, bo sama nie odczuwałam żadnego braku. One tak bardzo pragnęły zostać matkami, że poddawały swoje ciała torturom, znosząc kolejne bolesne badania i zabiegi. Ja pewnie mogłabym mieć dziecko – nie wiem, nigdy się nie badałam, ale przypuszczałam, że jestem płodna – ale mi na tym nie zależało.
Od dziesięciu minut stałam na skrzyżowaniu, ale nawet się nie zirytowałam. Mieszkałam w tym mieście od urodzenia, zdążyłam się przyzwyczaić. Światło zmieniło się po raz trzeci, ale nie poruszyłam się choćby o milimetr. Powinnam się zdziwić, bo przecież był długi weekend, ale to Warszawa. Wokół rozlegało się szalone trąbienie, ale trąbili głównie przyjezdni, którzy jeszcze nie nauczyli się, że w stolicy trzeba swoje odstać albo przesiąść się do metra. Dlaczego ja jeszcze tego nie zrobiłam? Cóż. Samochód dawał mi swego rodzaju wolność. Nie byłam uwiązana żadnymi rozkładami jazdy. W Warszawie komunikacja miejska działała bez zarzutu, tramwaje i metro kursowały co kilka minut, ale i tak wolałam przemieszczać się autem. To wynikało z mojej wewnętrznej potrzeby, sama nie wiem, jak ją nazwać. Zawsze gdzieś mnie ciągnęło, miałam wrażenie, że świat mnie zaraz wezwie, da mi niepowtarzalną szansę, a ja będę zależna od godziny odjazdu pociągu. Poza tym po prostu lubiłam prowadzić. Nawet stanie w korkach potrafiło mnie zrelaksować, jeśli z głośników słychać było dobrą muzykę albo głos lektora czytającego powieść jednego z moich ulubionych autorów. To właśnie tkwiąc w warszawskich korkach, odkryłam przyjemność słuchania audiobooków.
Kiedyś, jeszcze za poprzedniego prezesa, redakcja mieściła się w niewielkim biurowcu na Młynowie, gdzie na upartego mogłam dotrzeć – jako dziewczyna z Nowolipek – pieszo. Ale tamte czasy odeszły w niepamięć, bo staliśmy się częścią grupy spółek działających w mediach i e-commerce. Siedziba nowoczesnego medium nie mogła się przecież mieścić na tak mało prestiżowym osiedlu! Przenieśli nas do Śródmieścia, chociaż gdyby ktoś zechciał zapytać mnie o zdanie, powiedziałabym, że to już Mokotów, ale podobno prezes, z dziada pradziada poznaniak, upierał się, że Mokotów zaczyna się od Rakowieckiej. Niech mu będzie, że część Puławskiej leży w Śródmieściu. Jeśli czegoś się nauczyłam przez lata pracy w zawodzie dziennikarki, to właśnie tego, że nie podaje się w wątpliwość wizji właściciela portalu.
Bo widzicie, miałam pracować w gazecie, w takiej gazecie z misją, jak „Rzeczpospolita”, „Wprost” czy „Polityka”, a wylądowałam w portalu internetowym. Jeszcze kilka lat temu chociaż pisałam o ważnych sprawach, prowadziłam śledztwa dziennikarskie, ale tamte czasy odeszły w niepamięć. Dziś zagadki rozwiązują członkowie facebookowych grup – Sprawa śmierci Magdaleny Żuk, Co się stało na Nanga Parbat? czy Ratujmy Alfiego Evansa. Ci ludzie nie potrzebują dziennikarzy, bo przecież już znają prawdę, a pismaki kłamią i piszą na zlecenie. Obecnie dziennikarz jest potrzebny tylko do tego, aby wrzucić chwytliwy nagłówek przy zdjęciu, na którym widać jedną dziesiątą twarzy Klary Lewandowskiej czy wysuwający się spod sukni sutek Beyoncé. Przyznaję, coraz bardziej frustrowała mnie sytuacja w redakcji, ale dokąd miałabym pójść? Rozmawiałam z koleżankami ze studiów. Wszędzie było podobnie, jeśli nie gorzej. W swojej redakcji miałam przynajmniej umowę o pracę, co, wbrew pozorom, wcale nie było takie oczywiste.
Na Puławską dotarłam piętnaście minut po ósmej. To i tak niezły czas. W poprzednim tygodniu niemal spóźniłam się na kolegium redakcyjne, które zawsze zaczyna się o dziewiątej! Zresztą właśnie dlatego startujemy o tej porze, choć teoretycznie pracujemy od ósmej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewałby się, że absolutnie wszystkim uda się przebić przez miasto na czas.
Drugiego listopada nie musiałam się jednak nad tym zastanawiać. Naczelna miała wolne, podobnie jak cała „góra”. Dyżur pełniło dwoje dziennikarzy z każdego działu. Od dwóch lat pracowałam w dziale Lifestylei chociaż można powiedzieć, że miałam jedno z sensowniejszych zajęć w redakcji, to łatwo nie było. Naczelna miała czytelników naszego portalu za idiotów. Z jej ust najczęściej padały trzy słowa: krótko, prosto i lekko. Kręciła nosem na trudne tematy, chociaż ostatnio dała mi zielone światło na nieco ambitniejsze reportaże. Jasne, to nadal nie była „Rzeczpospolita”, ale miałam na swoim koncie kilka tekstów, pod którymi nie wstydziłam się podpisać nazwiskiem. O, jak choćby reportaż o gwałcie małżeńskim, który odbił się szerokim echem w środowisku i był jednym z najczęściej udostępnianych przez nasze czytelniczki na ich facebookowych profilach artykułów. Zaczęłam od pytania, czy gwałt w małżeństwie w ogóle jest możliwy. Wysłuchałam opowieści czterech kobiet i na koniec poprosiłam o komentarz psychologa. Byłam naprawdę dumna z tego tekstu, chociaż kiedy Mariusz usłyszał, o czym piszę, popukał się w czoło.
– Nie można zgwałcić własnej żony. To tak jakby zgwałcić prostytutkę – zarechotał.
Czasem wychodził z niego straszny buc. Nie, nie był szowinistą, po prostu śmieszyły go idiotyczne żarty. Mój mąż, jak by to powiedzieć, pochodził z innego świata. Z tej jego mniej skomplikowanej części. Dla niego wszystko było proste, zero-jedynkowe. Zatrzymał się ze swoimi poglądami w poprzednim stuleciu i nie chciał przyjąć do wiadomości, że świat poszedł mocno do przodu.
W każdym razie wyszedł z tego naprawdę dobry reportaż. Byłam z niego bardzo zadowolona. Udowodniłam, że nawet pracując w redakcji mało ambitnego portalu kobiecego, można stworzyć coś wyróżniającego się. Oczywiście, nie mogłam liczyć na Grand Press, ale satysfakcja, jaką czułam po publikacji tekstu, była ogromna. W mojej pracy coraz rzadziej zdarzają się takie chwile, kiedy jestem z siebie dumna. Zazwyczaj muszę pisać o dupie Maryni. Chcesz podnieść sobie policzki i nie wiesz, której klinice zaufać? Maja Starzyńska przygotuje dla ciebie listę najlepszych gabinetów medycyny estetycznej w Warszawie. Zastanawiasz się, jakie są sprawdzone sposoby na znalezienie męża? Maja spieszy z odpowiedzią! Chciałabyś wiedzieć, jakie prezenty gwiazdkowe dają niewierni małżonkowie? Nie ma sprawy! Nie wierzycie? Też sądziłam, że się przesłyszałam, kiedy naczelna zasugerowała, żebym stworzyła ranking prezentów, jakich mogą spodziewać się pod choinką zdradzane żony.
– Czyli mężczyźni prowadzący podwójne życie kupują inne prezenty niż ci, którzy nie zdradzają? – Zamrugałam.
– To ty o tym nie wiedziałaś? – Ewelina, moja naczelna, spojrzała na mnie z wyższością. – Pracujesz w jednym z najpopularniejszych portali dla kobiet i nie masz pojęcia o tak oczywistych sprawach? Przecież to się rozumie samo przez się! No wiesz, nawet oni mają czasem jakieś wyrzuty sumienia, dlatego nie oszczędzają na biednych, zdradzanych żonach… Chociaż jeśli wierzyć badaniom Amerykanów, kochanki dostają dwa razy droższe prezenty. O tym też mogłabyś napisać, hm… Ale to może za rok, na następne święta… Musimy zostawić sobie jakiś awaryjny temat!
Nie miałam najgorzej, naprawdę. Agnieszka miała za sobą sześć ciąż i zero porodów, a pracowała w dziale Dziecko. Pisała o zupkach, słoiczkach, kupkach (swoją drogą, dostaję mdłości od tej rodzicielskiej nomenklatury), co było dla niej prawdziwą torturą. Lekarz powiedział jej, że nie ma możliwości, żeby donosiła ciążę. Podobno jej organizm odrzucał zarodek, traktował go jak intruza. Specjaliści w klinice wyhodowali im piękne (powtarzam słowa Agnieszki, nie byłam, nie widziałam), zdrowe zarodki, ale cóż z tego, skoro żaden z nich się nie przyjmował? Z tego, co się orientowałam, mieli zamrożone jeszcze dwa i zupełnie nie wiedzieli, co z nimi zrobić.
Szczerze współczułam dziewczynom z działu Dziecko. Nie, nie dlatego, że pracowały tam same niespełnione matki. Większość z nich miała swoje dzieciaki. Żałowałam ich, bo nie miały najmniejszej szansy na rozwój w tej robocie. Czytała je określona grupa odbiorców – kobiety w ciąży i świeżo po porodzie, a wiadomo, że u takich mózg zamienia się miejscami z macicą. Zaobserwowałam, że po jakichś dwóch, trzech latach wszystko wraca do normy, ale ten pierwszy etap jest straszny. Mądre, inteligentne kobiety nagle zapominają o całym świecie, o swoich pasjach, zainteresowaniach i stają się tylko matkami. Nie potrafią rozmawiać na tematy, które nie są związane z ich dziećmi. Okropne. Może dlatego wciąż odkładałam decyzję o macierzyństwie na bliżej nieokreśloną przyszłość? Nie chciałam mieć macicy zamiast mózgu.
Sama nie wiem, co bym wybrała, gdyby postawiono mnie przed decyzją o wyborze działu Dziecko czy Życie gwiazd. Dziewczyny wytrzymywały w tym ostatnim maksimum sześć miesięcy. Rekordzistka zwolniła się po ośmiu. To był dział, w którym królowały najgłupsze i najkrótsze teksty. I przy okazji, niestety, najpopularniejsze. Liczba wejść zawstydzała nawet same dziennikarki, które przecież podpisywały się pod tymi pseudoartykułami swoimi nazwiskami.
– Jak ja się ludziom na oczy pokażę? – jęczała Marta, kiedy odkryła, że jej tekst o najseksowniejszych pośladkach polskich pisarzy przeczytało ponad pół miliona osób.
Szczerze jej współczułam. Jakiś czas temu została zdegradowana ze Zdrowia do Życia gwiazd, chociaż naczelna, informując ją o swojej decyzji, wspomniała coś o awansie.
Z Martą byłyśmy na jednym roku na studiach. Znałam ją w redakcji najdłużej. Nigdy się nie przyjaźniłyśmy, ale kiedy po latach spotkałam ją w pracy, szczerze się ucieszyłam. Od czasu do czasu spotykaliśmy się w czwórkę: ja, Mariusz, ona i jej mąż Borys. Czasem wpadali z dzieciakami – mieli dwóch synów – częściej jednak zostawiali chłopaków u babci, bo spotkania w naszym gronie były mocno zakrapiane alkoholem. Szczególnie panowie lubili sobie wypić. My z Martą zazwyczaj leniwie sączyłyśmy wino, omawiając bieżące sprawy w redakcji.
Drugiego listopada Marta również miała dyżur, dlatego kiedy włączyłam komputer i upewniłam się, że naczelna nie postanowiła nas nawiedzić, ściągnęłam ją wzrokiem i pokazałam jej pusty kubek. Jedyna zaleta open space’ów – nie trzeba krążyć krętymi korytarzami, żeby zaprosić koleżankę na kawę. Marta zrozumiała w mig. Po chwili spotkałyśmy się w pomieszczeniu, które służyło za aneks kuchenny i pokój socjalny.
– Jak wychodziłam z domu, wszyscy spali w najlepsze – westchnęła Marta, włączając ekspres. – Ile bym dała za długi weekend!
– Daj spokój, miliony Polek czekają na nowe artykuły! Siedzą już przed komputerami i jak szalone odświeżają naszą stronę – ironizowałam. – Co masz na dzisiaj? Pośladki Grosickiego czy klatę Lewandowskiego?
– Mam dość męskich pośladków. – Marta opadła zrezygnowana na krzesło. – Ale gdybym musiała wybierać, postawiłabym na Grosickiego. Z łóżka bym go nie wygoniła…
– Ale Grosicki ma swoją Dominikę – przypomniałam jej ze śmiechem.
– A ja swojego Borysa! Oj tam, nie można chociaż pomarzyć? – Nagle puknęła się w czoło. – Boże, czy ty mnie słyszysz? Ta praca rzuciła mi się na mózg. Zamiast roztrząsać sytuację polityczną w Polsce, paplam o tyłku Grosickiego. Spodziewałaś się, że tak skończymy, kiedy byłyśmy na studiach?
– Jakim tyłku? Podobno już miało być bez męskich pośladków! – Poklepałam ją po ramieniu, podając jej kubek z kawą. – Nie ma nawet dziewiątej. Naprawdę chciałabyś o tej porze rozmawiać o polityce?
– Nie. – Marta pociągnęła łyk gorącego napoju. – Ale o męskich pośladkach też raczej nie.
– Cóż, czasy się zmieniają, dziennikarstwo też, musimy być elastyczniejsze – powtórzyłam słowa naczelnej, na co obie ryknęłyśmy śmiechem.
Wypiłyśmy kawę w milczeniu. Wbrew moim oczekiwaniom, mała czarna nie postawiła mnie na nogi. Marta też nie wyglądała najlepiej. Od jakiegoś czasu rozglądała się za nową pracą, ale wszędzie proponowano jej pracę zdalną na umowę cywilnoprawną lub trzymiesięczny okres próbny. Marta miała dwoje dzieci, nie mogła sobie na to pozwolić. A ja… a ja, no cóż. Tak jak już mówiłam, nie powinnam narzekać, a jednak wciąż nie potrafiłam wyzbyć się młodzieńczych marzeń. Chciałam pisać o naprawdę wielkich, ważnych sprawach. Kręciły mnie reportaże społeczne i historyczne. Niby czasem udało mi się napisać tekst, który miał chociaż odrobinę wspólnego z tymi pierwszymi, ale to nadal nie było to. Może dlatego wzięłam udział w tamtym konkursie?
– Kiedy będziesz miała jakieś wieści z tego wydawnictwa? – Marta chyba czytała mi w myślach.
– A, nie pamiętam dokładnie – skłamałam. Oczywiście, że pamiętałam, ale nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, jak bardzo mi na tym zależy.
Nawet Mariuszowi nie powiedziałam, jakie to dla mnie ważne. A może – zwłaszcza Mariuszowi. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że w razie porażki mój mąż nie będzie potrafił mnie wesprzeć. Wielokrotnie słyszałam od niego znienawidzone pytanie: Czym ty się w ogóle przejmujesz? Jego zdaniem powinnam się cieszyć, że mam pracę i co miesiąc na moje konto wpływa określona suma, od czasu do czasu powiększona o premię, chociaż to „od czasu do czasu” zdarzało się coraz rzadziej. On właśnie tak funkcjonował, w przekonaniu, że życie jest po to, żeby je po prostu przeżyć. Ostatnio złapałam się na tym, że zastanawiam się, czy on w ogóle ma jakieś marzenia. Chociaż z drugiej strony – może tak było prościej? Przynajmniej nie analizował i nie przeżywał każdej porażki tak jak ja. Po prostu szedł przed siebie.
– Ale chyba jakoś niedługo? Wspominałaś o listopadzie.
– Skoro tak mówiłam, to pewnie tak jest. – Dość niechętnie podniosłam się z krzesła i opłukałam kubek nad zlewem.
– Gdyby mi się chciało tak, jak mi się nie chce… – Marta z miną cierpiętnicy podążyła moim śladem.
– Damy radę. Dzisiaj nic wielkiego nie będzie się działo, nudy.
– I właśnie dlatego przypuszczam, że Ewelina będzie dzwonić co pół godziny i pytać, dlaczego na stronie jest tak mało nowych tekstów. Boże, nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym rzucić tę robotę… Coraz poważniej zastanawiam się nad przebranżowieniem.
– I co będziesz robić? – Spojrzałam na Martę spod uniesionej brwi.
– A choćby pójdę na kasę do sklepu. Finansowo wyjdzie na to samo, a przynajmniej nie będę musiała się zastanawiać, czy sąsiedzi zdążyli przeczytać mój artykuł – przy ostatnim słowie poruszyła palcami wskazującymi i środkowymi obu rąk, sugerując, że bierze je w cudzysłów – o górze od kostiumu kąpielowego Anny Muchy.
– O, tego jeszcze nie widziałam! Znów jakaś afera? – zainteresowałam się.
Nie tylko Marcie ta praca rzuciła się na mózg.
– Nie, chyba nie, ale Ewelina chciała rozdmuchać sprawę mocno wykrojonego stanika Muchy na Instagramie. Jest wściekła, bo to nie zainteresowało ludzi. Podobno za mało golizny! – Marta parsknęła śmiechem.
Wiecie już, o co mi chodzi? Kiedy młody człowiek wybiera studia dziennikarskie, ma jakąś misję do spełnienia. Wyobraża sobie, że będzie jak Kapuściński, Wańkowicz czy Łazarewicz. Każdy bez wyjątku chce pisać o sprawach najwyższej wagi. Pragnie przeprowadzać śledztwa dziennikarskie, odkrywać zamiecioną pod dywan prawdę i opisywać rzeczywistość taką, jaka jest. Często niewygodną, niechcianą. I w porządku, zdarzają się Szabłowscy, Springery, Kopińskie czy Kicińskie, ale powiedzmy sobie wprost: ile ich jest? Niewiele. Reszta grzeje stołki w redakcjach takich jak nasza. Trochę z wygody, trochę ze strachu, ale przede wszystkim dlatego, że żaden, nawet najlepszy i najambitniejszy reportaż Kopińskiej nie zapewni tylu wejść na stronę co głupi tekst o pośladkach polskich piłkarzy. Smutne, ale prawdziwe. Teraz liczą się clickbaity. Społeczeństwo zidiociało, a ja utknęłam gdzieś w połowie drogi między własnymi marzeniami a oczekiwaniami współczesnego świata.
***
Tak jak przewidziałam, tamtego dnia niewiele się działo. Marta z kolei miała rację z tym, że Ewelina będzie do nas wydzwaniać jak szalona. Chciałam napisać tekst o pozrywanych polskich flagach na cmentarzu Na Rossie w Wilnie, ale naczelna stwierdziła, że chyba pomyliłam adresy, i kazała mi się zająć postem Ilony Łepkowskiej, która na Facebooku pożaliła się na złodziei. Podobno jej grób rodzinny został okradziony. Próbowałam uświadomić Ewelinę, że to zajęcie nie dla działu Lifestyle, a dla Życia gwiazd, i skoro już mamy pisać o nekropoliach, wypadałoby poruszyć temat Wilna, ale nie udało mi się. Stosunkami polsko-litewskimi mają się zająć poważniejsze portale, my możemy napisać co najwyżej o Łepkowskiej. Wcześniej jednak miałam przygotować krótki tekst o Zaduszkach i tradycjach z nimi związanych. Odkopałam artykuł sprzed roku, odpowiednio go przerobiłam i kilka minut po dziesiątej wisiał już na stronie.
Dzień w redakcji upłynął w iście grobowej atmosferze. Marta puściła artykuł o śmierci jednej z największych gwiazd fitnessu w Stanach Zjednoczonych.
– Miałam nosa, nie zapisując się na fitness ani żadne inne sporty – skomentowała Marta, która po pierwszym porodzie straciła wcięcie w talii, a po drugim dawną figurę. – Jak widać, sport to niekoniecznie samo zdrowie!
Dziewczyny z działu Dziecko musiały się pilnie zająć kolejnymi zachorowaniami na odrę w Warszawie i przypomnieć młodym matkom, jak ważne jest przestrzeganie terminów obowiązkowych szczepień, chociaż jedna z naszych dziennikarek udzielała się czynnie w grupie STOP NOP.
Kiedy wracałam do domu, marzyłam już tylko o gorącej kąpieli i wieczorze pod grubym kocem z dobrą książką. Mariusz wcześniej napisał mi SMS-a, że zrobił zakupy, miałam więc odhaczony jeden punkt na liście. Odkąd wprowadzono te całe niedziele niehandlowe, stresowałam się przed każdym weekendem, bo wciąż nie mogłam zapamiętać, kiedy sklepy będą otwarte, a kiedy zamknięte. Zazwyczaj kończyło się to tak, że biegałam w pocie czoła po marketach w sobotę, po czym okazywało się, że akurat w tę niedzielę nie obowiązuje zakaz handlu, a kiedy byłam święcie przekonana, że bez przeszkód zrobię zakupy, budziłam się z pustą lodówką i zamkniętym sklepem. Zawsze byłam raczej zorganizowana, dlatego nie mogłam zrozumieć, dlaczego mam taki problem z ogarnięciem tych niedzieli.
Powrót na Nowolipki zajął mi kwadrans – całkiem niezły wynik. Deszcz stukał miarowo o przednią szybę, a ja wciąż nie mogłam się pozbyć niechęci do tego zimnego, wietrznego miesiąca. Chciałabym zasnąć i obudzić się pierwszego grudnia. Między trzydziestym listopada a pierwszym grudnia istniała ogromna przepaść. Człowiek kładł się spać w jesiennej depresji, a budził, niemal czując zapach choinki, w oczekiwaniu na prezenty i wyżerkę. Uwielbiam ten czas, mimo że z zasady nie przepadam za zimnymi miesiącami. Szkoda, że Warszawa od lat nie doświadczyła śniegu w święta. Sprawdziłam na sobie, że człowiek o wiele lepiej znosi minus dwa stopnie Celsjusza, kiedy otoczenie pokrywa warstwa białego puchu, niż gdy na zewnątrz jest szaro, buro i nijako.
Kolejny kwadrans spędziłam, krążąc wokół bloku i próbując gdzieś zaparkować. Liczyłam na cud w postaci sąsiada, któremu wieczorem w piątek drugiego listopada nagle przypomni się, że ma do załatwienia arcyważną sprawę i zwolni miejsce – i ten cud nastąpił. Kiedy już wcisnęłam się między volvo a peugeota, spojrzałam w górę. W pokoju, który nazywaliśmy dziennym, świeciło się światło. Oczyma wyobraźni widziałam męża przełączającego bezmyślnie kanały w telewizji i próbującego przetrwać kolejny wieczór. Nawet wtedy, kiedy jeszcze wydawało mi się, że z moim życiem jest wszystko w porządku, wiedziałam, czego w nim brakuje. Wspólnego mianownika, kierunku, w którym oboje byśmy podążali, pasji, którą byśmy dzielili. Wówczas mi to jednak nie przeszkadzało. Wtrącam tutaj tę obserwację, bo dziś wiem już więcej, jestem innym człowiekiem. Mam po prostu świadomość, jak powinien wyglądać związek i jacy ludzie powinni łączyć się w pary. Podobni. Tak, tak, wielokrotnie powtarza nam się, że przeciwieństwa się przyciągają, ale wszystko ma swoje granice. Przeżyć życie z człowiekiem, z którym nie mamy absolutnie nic wspólnego, no, może poza papierkiem i mieszkaniem – to smutne, prawda? A jednak tak wielu z nas żyje w takich związkach i absolutnie nie dostrzega, jak tragiczne jest takie życie. Sama przecież zasilałam to grono przez dłuższy czas.
Wsunęłam klucz do zamka i delikatnie nacisnęłam klamkę. Wciągnęłam do płuc znajome powietrze. Podobno każde mieszkanie ma swój specyficzny zapach. Nasze pachniało meblami z Ikei i dyfuzorami zapachowymi, na których punkcie miałam prawdziwego fioła. Ustawiałam je w każdym kącie mieszkania. Mariusz śmiał się, że te zapachy działają na niego usypiająco, ale nie potrafiłam się powstrzymać.
– Cześć. – Zatrzymałam się w progu pokoju. Nie pomyliłam się. Mariusz oglądał jakiś program na TVN Turbo. – Jest coś do jedzenia?
– Przecież napisałem ci, że zrobiłem zakupy – powiedział, nie odrywając wzroku od telewizora.
– No, ale czy coś ugotowałeś?
– Nie, bo zwykle jesz w pracy.
Wycofałam się do przedpokoju, żeby zdjąć kurtkę. Była całkiem przemoczona, mimo że z samochodu do klatki miałam do przejścia nie więcej niż sto metrów.
Mariusz miał rację: rzadko kiedy jadałam obiad w domu, ale przecież mógł chociaż zapytać. Byłam zła, ale szybko mi przeszło, kiedy uświadomiłam sobie, że w zasadzie ja też nigdy nie pytam. Po prostu uznawałam za pewnik, że jakoś sobie poradzi. Żadne z nas nie miało czasu na stanie przy garach. Dużo pracowaliśmy, a kiedy oboje mieliśmy wolne, po prostu nam się nie chciało. Zamawialiśmy coś z dowozem albo szliśmy zjeść na miasto. Nie pamiętałam, kiedy po raz ostatni usiedliśmy razem przy stole i nie czując na karku oddechów czekających na wolny stolik ludzi, bez pośpiechu zjedliśmy kolację. Gonitwa była wpisana w moje życie – chociaż Marta śmiała się ze mnie, że jeszcze nic nie wiem o prawdziwym pośpiechu, skoro nie mam dzieci. Zbywałam jej uwagi milczeniem. Nie musiałam być matką, wystarczyło, że żyłam w Warszawie i pracowałam w korporacji, szumnie nazywanej redakcją.
Otworzyłam lodówkę. Miałam ochotę na lasagne, ale nie chciało mi się stać przy garach, wybrałam więc bezpieczniejszą opcję – kanapki z kozim serem i pomidorem, chociaż ten ostatni smakował obrzydliwie. Tęskniłam za wiosną i latem, kiedy pomidory są bardziej pomidorowe.
– Co tam w redakcji? – mruknął Mariusz, kiedy usiadłam obok niego.
Wzruszyłam ramionami.
– Nic ciekawego. Może zaczniemy nowy serial na Netfliksie? – zaproponowałam, bo wizja wieczoru z TVN Turbo wydała mi się średnio interesująca.
– Nie chce mi się na niczym skupiać. Chyba że wybierzesz coś lżejszego, nie takie trudne jak ostatnio… Dark mnie pokonał. Jestem ciekawy, co ćpali scenarzyści tego serialu, bo że coś w ogóle brali, jestem pewien. Nie da się wymyślić czegoś takiego na trzeźwo!
Westchnęłam znacząco. Może dziadek miał rację? Nie, wróć. Wtedy na pewno tak nie myślałam. Jeszcze nie.
Doszliśmy do etapu, kiedy nawet wybór serialu, który mieliśmy razem oglądać, sprawiał nam ogromną trudność. Przed dwoma tygodniami byliśmy w kinie. Ja w jednej sali kinowej, on w drugiej. Nie mogliśmy się dogadać.
– Dobra, idę poczytać – zmieniłam zdanie. – Będę w sypialni.
– Przyjdę do ciebie, jak skończy się program – powiedział Mariusz, a ja poczułam bolesne rozczarowanie.
Seks. To nie tak, że był zły. Prawdę mówiąc, seks z Mariuszem śmiało mogłam uznać za najlepszy w moim życiu. Zawsze wiedział, jak sprawić kobiecie przyjemność. Wstyd przyznać, ale nasza znajomość zaczęła się od seksu właśnie, chociaż tuż po ślubie Mariusz przyznał mi się, że nigdy by się nie spodziewał, iż ożeni się z laską, którą przeleciał na pierwszej randce. Chciałam go wtedy własnoręcznie udusić, ale jak się nad tym zastanowiłam, uznałam, że ma rację. Wiadomo, kiedy mężczyzna prześpi się z kobietą, którą zna od dwóch godzin, automatycznie ląduje ona w grupie „darmowy seks”. Kandydatkami na potencjalne żony zostają te, które są trudniejsze do zdobycia. Który facet o zdrowych zmysłach ożeni się z dziewczyną, którą teoretycznie mogło przelecieć pół miasta, bo skoro on dostał, to inni pewnie też? Cóż, który? Mariusz.
Na myśl o wieczorze, kiedy się poznaliśmy, do tej pory na mojej twarzy pojawiają się rumieńce wstydu. Nigdy się tak nie zachowywałam, przysięgam. Nie byłam święta, na studiach nawet romansowałam z wykładowcą, ale nie chodziłam do łóżka z pierwszym napotkanym mężczyzną. A jednak Mariusz brał mnie w pokoju w wynajętym wspólnie z kumplem mieszkaniu parę godzin po tym, jak się poznaliśmy. Dobry Boże, tego w sumie nawet randką nie można nazwać. Natknęliśmy się na siebie w klubie, on był ze znajomymi, których z kolei znała moja koleżanka. Wypiłam stanowczo za dużo martini. Kiedy tańczyliśmy na parkiecie, sama ochoczo wsunęłam mu język w usta. Pół godziny później byliśmy już u niego, zrzucając z siebie ubrania i smakując absolutnie każdy zakamarek naszych ciał. Seks był wspaniały. Mariusz zrobił ze mną tamtej nocy to, co nie udało się żadnemu facetowi. Wyzwolił we mnie wyuzdaną kobietę, która wiedziała, czego chce, i nie wstydziła się o to prosić. Jego palce i język doprowadzały mnie do szaleństwa, a to było dopiero preludium. Kiedy we mnie wszedł, w pijackim amoku pomyślałam, że oto znalazłam swoje miejsce na ziemi – w jego łóżku. Do tamtego pokoju wróciłam już następnego wieczoru. Niewiele rozmawialiśmy, głównie uprawialiśmy seks. Na wspomnienie skrzypiącego łóżka i współlokatora Mariusza ogarnia mnie zażenowanie, ale wtedy o tym nie myślałam. Tak jak i o przyszłości. Po raz pierwszy nie zastanawiałam się, czy on zadzwoni, nie planowałam, jaką sukienkę włożę na nasz ślub, tylko po prostu przyjeżdżałam do niego, żeby mnie przeleciał. Nie spodziewałam się, że wyjdzie z tego coś więcej. Łączył nas seks, bardzo dobry, ale tylko seks. A potem zaczęliśmy wychodzić na miasto, do knajpy, do kina, do klubu. Przeoczyłam moment, kiedy staliśmy się parą.
Dlaczego więc teraz na myśl o seksie czułam skurcz żołądka? Cóż, seks nadal był bardzo dobry, jeśli już był. Kiedy szłam do łóżka z Mariuszem, nie żałowałam tego, bo jak zwykle było mi świetnie, ale sposób, w jaki on się do tego wszystkiego zabierał, sprawiał, że po prostu mi się odechciewało. „Może się trochę poprzytulamy?” – naprawdę? Gdzie podział się tamten facet, na którego widok sama rozkładałam nogi? A może to normalne w związku z takim stażem? Sama już nie wiedziałam. Chciałam wytrwać w małżeństwie, rozwód byłby dla mnie porażką, ale jednocześnie czułam, że świat ma mi do zaoferowania o wiele więcej.
Coś mnie tknęło i postanowiłam sprawdzić maila, choć przypuszczalnie raczej nikt nie próbowałby się ze mną skontaktować w środku długiego weekendu. Dwie minuty później byłam już innym człowiekiem. Tak niewiele trzeba, żeby całkowicie odmienić życie. W moim przypadku wystarczyło, że ktoś napisał mi: „Masz dziesięć tysięcy złotych, jedź robić tę książkę”.
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Epilog
Od autorki