Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1964–1991 Gabriela
Saga nadmorska.
Gabriela, córka Marcjanny, Kresy zna tylko z nostalgicznych opowieści matki i babki. Nie tęskni za tym, co utracone, bo jej dom jest na Pomorzu. Brakuje jej jednak ojca, o którym matka nie chciała nawet rozmawiać. Kiedy poznaje prawdę, nie chce mieć nic wspólnego ze swoją rodziną.
Wiąże się z mężczyzną, który zmienia jej życie w piekło. Każdy kolejny dzień przepełniony jest strachem i niepewnością. Gabriela nie traci jednak nadziei, że jej życie się zmieni.
Przejmująca opowieść o demonach, przed którymi nie sposób uciec, bo nosimy je w sobie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Autor: Magdalena Majcher
Redakcja: Magdalena Binkowska, Zuzanna Wierus
Korekta: Agnieszka Pietrzak
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska
Skład: Izabela Kruźlak
Zdjęcia na okładce: Arcangel/Collaboration JS; Weronika Smieszek (zdjęcie Autorki)
Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Magdalena Majcher
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2019
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-519-4
Przygotowanie eBooka: Mariusz Kurkowski
abriela oparła głowę o drewnianą barierkę. Słońce zakończyło już swój spektakl i skryło się w wodzie. Morze bywało bezwzględne, ale tego dnia wydawało się spokojne. Próbowało przekazać kobiecie odrobinę swojego opanowania, ale w jej głowie kłębiło się zbyt wiele myśli. Zapadał zmierzch. Przeleciała mewa, gdzieś w oddali zamajaczyła jakaś samotna postać. Najwyraźniej nie tylko ona szukała w morzu ukojenia i zapomnienia.
Przychodziła na plażę zawsze wtedy, kiedy wydarzyło się coś, co wytrąciło ją z równowagi. Bywała tam więc bardzo często, bo gdy dzieli się życie z psychopatą, nie ma ono nic wspólnego ze stabilizacją. Opłakiwała samotnie na brzegu morza każde słowo, każde wyzwisko, każdą groźbę, każdy niewybredny żart rzucony w towarzystwie, żeby ją ośmieszyć. W myślach błagała go, żeby ją uderzył. Ktoś mógłby uznać ją za szaloną, ale ona przez wiele lat skrycie marzyła o tym, żeby w końcu przekroczył granicę. Żeby miała jakiś powód, a może dowód. Dla siebie przede wszystkim. Gdyby spojrzała w lustro i zobaczyła w nim kobietę z podbitym okiem, to może… Odeszłaby od niego? Prychnęła. Miała tyle okazji, żeby to zrobić. Tyle powodów. A jednak nadal tkwiła przy jego boku!
Wstała i otrzepała się z piasku, ale nie ruszyła w stronę zabudowań. Zeszła w dół, na plażę. Rozejrzała się wokół, ale wyglądało na to, że jest sama. Samotna postać oddalała się w przeciwnym kierunku. Dobrze, bo nie miała najmniejszej ochoty na rozmowę, a to musiał być ktoś miejscowy. Dzięki Bogu wczasowicze już dawno wyjechali. Nie znosiła okresu wakacyjnego. Musiała się wtedy dzielić swoim ukochanym morzem z brzuchatymi mężczyznami, ich wiecznie niezadowolonymi żonami i rozwrzeszczanymi dziećmi. Wiedziała, że nie powinna tak myśleć – w końcu wielu mieszkańców Ustronia miało dzięki letnikom pracę – ale nic nie mogła poradzić na to, że ci ludzie wywoływali w niej rozdrażnienie. W sezonie rzadko przychodziła na plażę zawłaszczoną przez wczasowiczów. Kumulowała się w niej złość. Brakowało jej miejsca, w którym mogłaby pomyśleć w spokoju. Na szczęście oni wszyscy w końcu wyjechali i odzyskała swoje miejsce na ziemi.
Czas się zatrzymał. Gabriela spojrzała przed siebie, łapiąc ten krótki moment, w którym dzień już odszedł, a noc jeszcze nie nadeszła. Jeśli zerknęłaby w prawo, wiedziałaby, że to tylko ułuda, że ciemność i całe zło – co pewnie odnotowałaby z ironią – przyszły ze wschodu, ale nie chciała patrzeć w mrok. Wolała trzymać się jasności.
Los znów z niej zakpił. A może to ona sama z siebie zadrwiła? Pozostając bierna, podarowała opatrzności oręż. Tkwiła w zawieszeniu przez lata i za każdym razem, kiedy przez jej głowę przemykała myśl, żeby się spakować i uciec od niego gdzieś daleko, strach mocno chwytał ją za gardło, powstrzymując przed działaniem. Długo biła się z myślami. Zbyt długo… A kiedy podjęła już decyzję i odpowiednie kroki, by po tych wszystkich latach wziąć rozwód, nie mogła tego zrobić. Bo jakim byłaby człowiekiem, gdyby zostawiła go właśnie teraz? Nie mogłaby spojrzeć sobie w lustrze w oczy. Stałaby się taka jak on, a tego nie chciała.
Po policzku Gabrieli potoczyła się zbłąkana łza, chociaż myślała, że wylała już wszystkie. Zamrugała, żeby szybko się jej pozbyć. W półmroku mignął jej gdzieś żółtopomarańczowy kształt, wyraźnie odznaczający się na piasku. Kiedyś, dawno temu, zbierała z Emilem bursztyny. Właściwie nie wiedziała, kim był. Przyjacielem matki? Partnerem? Na pewno chciał być dla Marcjanny kimś więcej, ale ona ciągle trzymała go na dystans. Jak wszystkich. Gabriela schyliła się i podniosła bursztyn. Takiego okazu nigdy nie udało im się znaleźć! Nagle złapała się na myśli o tym, że to Emil, a nie jej matka, chodził z nią zbierać bursztyny. Przecież nie był nikim ważnym, nie był nawet członkiem rodziny, tylko kimś, kto pojawiał się za każdym razem, kiedy Marcjanna miała na to ochotę… A jednak dla Gabrysi stał się kimś szczególnym. Kiedy myślała o ojcu, w pierwszym momencie widziała właśnie jego. A potem był jedynie ból.
Nie, nie, nie! Nie może się zadręczać. Nie teraz! Musi wrócić do męża. Przez te wszystkie lata nie potrafiła się zdobyć na to, żeby odejść, więc teraz nie ma innego wyjścia, jak zostać. On na nią czeka. Ma tylko ją. Na samą myśl, że będzie musiała tam wejść i spojrzeć mu w oczy, poczuła mdłości.
Schowała bursztyn głęboko do kieszeni. Chciała wierzyć, że będzie dodawał jej sił i obudzi w niej najpiękniejsze wspomnienia z beztroskich lat dzieciństwa. Już wtedy czuła jakąś dziwną pustkę, pustkę, która powinna być obca dziecku, ale nigdy później nie była taka szczęśliwa, nawet jeśli wiedziała, że w jej rodzinie nie wszystko jest tak, jak być powinno. Bursztyny były jej łącznikiem z tamtymi latami.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na szumiące morze, głośno wciągnęła powietrze i ruszyła w stronę wyjścia z plaży. W stronę życia, które sama dla siebie wybrała, nie wybrawszy nic.
abriela Zielczyńska nie zwykła budzić się przed świtem, jeśli nie było takiej konieczności, ale tego dnia była zbyt podekscytowana, żeby pozwolić sobie na dłuższy sen. Wyskoczyła spod kołdry i sięgnęła po leżący na nocnej szafce zegarek, który dostała od matki na osiemnaste urodziny. Piąta pięćdziesiąt pięć. W każdy inny dzień jęknęłaby głośno i rzuciłaby się na łóżko w akcie rozpaczy, licząc po cichu na to, że świat o niej zapomniał i nie upomni się o nią tego ranka, ale nie dziś! Nie dziś, kiedy Emil miał ją zabrać w morze! Prosiła go o to od dłuższego czasu, ale ciągle odmawiał.
– Porozmawiaj na ten temat z mamą – ucinał temat, a ona traciła całą nadzieję.
Marcjanna nigdy nie zgodziłaby się na to, żeby jej córka wypłynęła w morze na należącym do Emila kutrze. Nie chodziło o to, że mu nie ufała. Wiedziała, że na Emilu można polegać. Kochał Gabrysię jak własną córkę i skoczyłby za nią w ogień – tego Marcjanna była pewna. Ufała Emilowi, ale nie ufała morzu. Mieszkała w Ustroniu już od prawie dwóch dekad i zdążyła się przekonać, jak niebezpieczny może być żywioł, a Emil, który ostatnie lata spędził na łodzi, zgadzał się z nią w stu procentach.
– Twoja mama ma rację. Kuter to nie jest miejsce dla młodej, delikatnej dziewczyny – tłumaczył Gabrysi. – Sama przecież widziałaś sztorm, który spustoszył wydmy w lutym sześćdziesiątego drugiego. No, pamiętasz, co się wtedy działo? – zapytał, ale odpowiedziała mu cisza. – Pamiętasz! Do tej pory nie poradziliśmy sobie z konsekwencjami i jestem przekonany, że jeszcze długo będziemy się z nimi borykać…
– Przecież popłynę z tobą w ładną pogodę! Nie muszę się pchać na morze podczas sztormu! – upierała się Gabrysia, ale Emil tylko kręcił głową.
– Na morzu wszystko może się zdarzyć. Sytuacja zmienia się z minuty na minutę. A poza tym, jeśli Marcjanna nie wyraża zgody, ja nie zamierzam się jej sprzeciwiać.
Gabrysia pamiętała, że boczyła się wtedy na niego przez cały tydzień. Konsekwentnie go unikała, licząc, że w końcu zmięknie, ale on nie zmieniał zdania. Do czasu. Teraz Gabriela była dorosła i mogła sama o sobie decydować. Matka nie miała prawa jej już niczego zabraniać, chociaż kiedy to usłyszała, tylko parsknęła śmiechem.
– Dorosła będziesz wtedy, kiedy zaczniesz sama na siebie zarabiać. Wtedy będziesz mogła sama o sobie stanowić. A dopóki jesteś na moim utrzymaniu…
Nie musiała kończyć. Gabrysia zrozumiała. Już miała odejść naburmuszona do swojego pokoju, gdy Marcjanna westchnęła głośno i rozłożyła bezradnie ręce.
– Rób, co chcesz – powiedziała, na co jej córka aż podskoczyła z radości.
Gabrysia najchętniej wypłynęłaby w morze teraz, zaraz, natychmiast, ale Emil studził jej zapały. Mimo że jej urodziny wypadały w marcu, na dworze wciąż trzymał mróz.
– Na morzu odczuwa się zimno jeszcze mocniej. Poczekaj, aż wiatr się uspokoi i nadejdzie wiosna!
I w końcu nastał ten dzień! Gabrysia stanęła na zimnej podłodze, podeszła do okna i szeroko je otworzyła. Wprawdzie poranki były wciąż chłodne, ale w powietrzu już było czuć wiosnę. Nareszcie! Kwiecień sześćdziesiątego czwartego roku wybuchł wszystkimi odcieniami zieleni. Na zewnątrz panowała idealna cisza, przerywana tylko szumem morza, ale ten dźwięk towarzyszył Gabrysi od najmłodszych lat. Cisza była dla niej szumem morskich fal. To ją wypełniało, łączyło się z nią w jedną całość. Te dźwięki i zapachy. Gabrysia nie rozumiała matki i babki. Bały się morza, nie były w stanie nauczyć się z nim obcować. Zwłaszcza w nestorce Janinie bliskość wielkiej wody wzbudzała lęk. Mieszkała w Ustroniu Morskim od prawie dziewiętnastu lat, a na palcach jednej ręki można było zliczyć, ile razy wybrała się na spacer wzdłuż brzegu!
– Ja tutaj nie jestem u siebie – powtarzała z uporem, chociaż Gabriela tłumaczyła babci, że jeśli ktoś mieszka od dwóch dekad w jednym miejscu, to miejsce z całą pewnością można już nazwać jego domem.
– Ale to tylko czasowe – upierała się Janina.
Gabrysia wiedziała, że jej rodzina pochodzi ze Wschodu. Ze Związku Radzieckiego, jak tłumaczyła im kiedyś na lekcji historii nauczycielka. Kiedy potem dziewczyna powtórzyła te słowa w domu, Janina aż się przeżegnała.
– Tam kiedyś była Polska – wtrąciła ostrożnie Marcjanna, ale Gabriela zbyła jej uwagę machnięciem ręki.
Jakie ma znaczenie to, co było kiedyś? Trzeba się skupić na tu i teraz! Mama i babcia miały nieznośną tendencję do ciągłego powracania do przeszłości. Gabriela żywiła nadzieję, że to nie przychodzi z wiekiem. Nie chciała tak zgorzknieć.
Odsunęła od siebie wszystkie myśli i wspomnienia. Nieważne! Sama przecież powtarzała, że liczy się to, co jest dzisiaj. Nie wczoraj, nie jutro, a dziś. A dziś, właśnie dziś, Emil zabierze ją w morze!
Zamknęła okno, bo chłodne powietrze wtargnęło do nieogrzanego pomieszczenia. Babcia i mama oszczędzały na opale. Zima przyszła wyjątkowo wcześnie, już w październiku łapały przymrozki. Sytuacji nie ratowało nawet morze, które nagrzane po lecie powoli oddawało swoje ciepło. Było przeraźliwie zimno i szybko trzeba było zacząć palić w piecu. A to, wiadomo, kosztuje. Nigdy im się nie przelewało, chociaż przecież wszyscy pracowali. W domu brakowało męskiej ręki. Wprawdzie był wuj Antoni, brat matki, ale on szybko się usamodzielnił i poszedł na swoje. Mieszkał w Sianożętach z żoną Julią. Nie mieli dzieci, co dla ciotki musiało być wyjątkowo bolesne, bo kiedy tylko podczas spotkań rodzinnych poruszano ten temat, zaciskała usta i spuszczała wzrok. Oboje byli już przed czterdziestką i widać było, że stracili nadzieję na poczęcie potomka.
Odkąd tylko Gabrysia sięgała pamięcią, były tylko we trzy. Ona, mama i babcia. Marcjanna i Janina wypruwały sobie żyły, żeby zapewnić jej godne warunki, ale powojenne czasy były wyjątkowo trudne dla samotnych kobiet. Większość mieszkańców Ustronia Morskiego żyła z rolnictwa, ale one nie miały tyle sił, żeby prowadzić gospodarkę, dlatego najęły się do pracy jako kucharki w Ustroniance. Zresztą władze skutecznie utrudniały ludziom gospodarzenie. Na początku lat pięćdziesiątych zaczęły powstawać kołchozy. Rolnikom zabierano maszyny rolnicze, które potem niszczały nieużywane. Ludzie znajdowali sobie inne źródła dochodu. Popularne było rybołówstwo. Ot, niedaleko szukać. Emil początkowo pracował na poczcie, obsługiwał centralę telefoniczną. Gabrysia z uśmiechem na twarzy wspominała czasy, kiedy jako mała dziewczynka przychodziła do niego do pracy. Sadzał ją sobie na kolanie i krok po kroku wyjaśniał, co robi.
Kiedy Gabrysia zachorowała albo Marcjanna akurat znajdowała się na etapie ostentacyjnego lekceważenia Emila – co wcale nie zdarzało się rzadko – interesanci podpytywali mężczyznę, gdzie jest jego pomocnica. Emil jednak niespecjalnie lubił swoją pracę, gdy więc pod koniec lat pięćdziesiątych rybacy z Ustronia Morskiego zostali wyposażeni w łodzie wiosłowo-żaglowe, zgłosił się do pewnego Kaszuba, który nauczył go zawodu. Już po pierwszym połowie wiedział, że odnalazł swoje przeznaczenie. Od tamtej pory wychodził do pracy z uśmiechem na twarzy. Tłumaczył sobie, że chociaż życie prywatne mu się nie układało, bo Marcjanna od lat konsekwentnie bawiła się z nim w kotka i myszkę, to jednak jest coś, co sprawia mu radość, określa go jako człowieka. Był rybakiem. Morze było dla niego całym życiem. Morze i Gabrysia, bo pokochał córkę Marcjanny całym sercem. Wychowywał ją jak swoją, towarzyszył jej od najwcześniejszych lat, a teraz wprowadzał ją w dorosłość. Nie podobało mu się, że kiedy miała jakiś problem, zamiast do matki przychodziła do niego. Uważał, że powinny mieć lepsze relacje, ale jednocześnie cieszyło go to, że jest ktoś, dla kogo jest najważniejszy. Chciał być kimś takim dla Marcjanny, ale skoro nie mógł zostać jej mężem, postanowił, że będzie chociaż ojcem jej córki.
Gabrysia wpatrywała się w tarczę zegarka jak zaczarowana, ale wskazówki przesuwały się bardzo powoli. W pewnym momencie dobiegły ją odgłosy codziennej krzątaniny, co uznała za sygnał do opuszczenia pokoju. Nie chciała się wcześniej kręcić po domu, żeby nie obudzić mamy i babci, które tego dnia miały wolne. Idąc do kuchni, minęła pokój, który kiedyś zajmowała babcia, a właściwie prababcia Józefa. Wszyscy domownicy mówili o niej jednak „babcia” – z jej rodzoną córką włącznie. Mówili o niej – właśnie, wszyscy o niej mówili, bo sama nigdy się nie odzywała. Kiedy Gabrysia była małym dzieckiem, bardzo się jej bała. Wydawała jej się przybyszem z jakiejś obcej planety. No bo kto to widział, dorosła – żeby nie powiedzieć stara – kobieta, która nie mówi? Wydedukowała, że babcia Józefa musiała zapaść na jakąś straszną chorobę, ale mama wytłumaczyła jej, że to nie do końca tak, nie wyjaśniwszy jednak, o co chodzi. Gabrysia czasem wpatrywała się w starszą kobietę z nieukrywaną fascynacją. Machała jej dłonią przed oczami, ale wyraz twarzy staruszki się nie zmieniał. Zupełnie jakby w jej ciele nikogo nie było! Gabrysia zaprzestała swoich eksperymentów i obserwacji po tym, jak mama ją sprała za to, że dokucza schorowanej babci. To jednak była chora czy nie? Dziewczynka nie miała odwagi, by o to zapytać.
Gabriela nigdy nie powiedziałaby głośno, ale nie poczuła najmniejszego żalu, kiedy pewnego dnia babcia Józefa po prostu zamknęła oczy i już więcej się nie obudziła. Mama, babcia, a nawet ciotka Julia szlochały na jej pogrzebie, a małej Gabrysi cała sprawa była obojętna. Wstyd się do tego przyznać, ale babcia Józefa była dla niej jak mebel, który stoi w kącie pokoju i którego nikt nie używa. Była tylko ciałem, które dusza dawno opuściła. Rozumiała to kilkuletnia dziewczynka, a nie potrafiły pojąć dorosłe kobiety. Gabrysia nie płakała więc za babcią, bo jej nigdy nie poznała. Kiedy się urodziła, ona już nie żyła. Jej serce pompowało krew, do płuc trafiało powietrze, ale jej samej nie było.
– Nie śpisz? – zdziwiła się Janina, kiedy wnuczka weszła do kuchni. – Tak to siłą nie można cię wyciągnąć z łóżka, a dziś wstałaś skoro świt, mimo że nie idziesz do szkoły.
– Pewnie nie mogła zasnąć z podekscytowania – skomentowała Marcjanna, mieszając jajka na patelni. – Zjesz jajecznicę? – Rzuciła córce czujne spojrzenie.
– Poproszę. – Gabrysia usiadła przy stole.
W ciszy obserwowała krzątające się kobiety. Sprawiały wrażenie, że kucharzenie jest dla nich prawdziwą przyjemnością. Że też im się jeszcze nie znudziło! Gotowały w pracy, gotowały w domu. Czasem Gabriela miała wrażenie, że nie robią nic innego. Uważały, że każdy problem staje się znośniejszy, kiedy człowiek ma pełen żołądek, więc wyglądały, jak wyglądały. Ostatnio znalazła jakieś stare zdjęcia, jeszcze sprzed wojny, z Lubomla. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się oniemiała w fotografię matki! Dobry Boże, Marcjanna była szczuplejsza o jakieś dwadzieścia kilogramów… Prezentowała się naprawdę dobrze. Teraz nosiła szerokie spódnice i luźne bluzki, żeby ukryć fałdki, ale z marnym skutkiem. Dopiero patrząc na stare zdjęcia, Gabrysia rozumiała, co Emil zobaczył w Marcjannie. Była naprawdę piękną, zgrabną dziewczyną. Miała ten błysk w oczach, coś, co przyciąga wzrok mężczyzn, a co było widoczne nawet na czarno-białej fotografii. Gabrysia nie znała takiej matki. Nigdy nie widziała w jej oczach blasku. Nie lśniły, raczej zionęły pustką. Była zaniedbana, nijaka, nieatrakcyjna. A przecież miała niewiele ponad czterdzieści lat!
– Nie wiem, czy dobrze robisz, puszczając Gabrysię z Emilem – wtrąciła Janina, smarując cienko kromkę chleba masłem. Masło było drogie i trudno dostępne, nie ma co nim szafować.
– Ufam mu. Wiem, że jeśli uzna, że istnieje chociaż cień ryzyka, że pogoda się popsuje, nie wypłynie z Gabrysią – oznajmiła z przekonaniem Marcjanna.
– Ale morze to morze, niejedno życie pochłonęło.
– Emil się nią zaopiekuje.
– Jak zawsze – skwitowała Janina, a Gabrysia miała wrażenie, że usłyszała w jej głosie cień zawodu.
Czyżby i ona miała Marcjannie za złe, że nie wyszła za Emila, kiedy był na to czas? Emil kilkakrotnie prosił ukochaną o rękę, a ona za każdym razem odmawiała, mimo że nie potrafiła całkiem z niego zrezygnować. Gdyby Gabrysia miała do sprawy podejść egoistycznie, uznałaby, iż to dobrze, że Emil nie założył rodziny, bo dzięki temu zawsze miał dla niej czas. Doskonale jednak wiedziała, jak wiele cierpienia przysporzyła mu matka. Emil kochał ją chorą miłością, dlatego zjawiał się zawsze, kiedy tego żądała, licząc, że tym razem będzie inaczej, że w końcu poszła po rozum do głowy i zrozumiała, iż to właśnie on jest jej ostoją, jej ostatnim przystankiem w życiu. Zawsze jednak wracali do punktu wyjścia. Czasem trwało to kilka miesięcy, innym razem kilka lat, ale po jakimś czasie Marcjanna znów odpychała Emila, a on pogrążał się w cierpieniu. Teraz mieli najdłuższą przerwę w historii swojej znajomości: od dwóch lat nie byli razem i Gabrysia miała cichą nadzieję, że tak pozostanie. Owszem, brakowało jej codziennych wizyt Emila, ale wiedziała, że tak będzie dla niego lepiej. Zresztą Emil przecież odwrócił się od Marcjanny, a nie od niej. Nadal zastępował jej ojca.
Gabrysia często zastanawiała się, dlaczego Marcjanna traktuje Emila tak ozięble. O dziwo, to właśnie on jej bronił. Wyjaśniał Gabrysi, że jej mama dużo przeszła, że wojna zabrała jej rodzinny dom, ojca, ukochanego i ona po prostu nie udźwignęła tego ogromu cierpienia, ale Gabriela uważała, że to jej nie tłumaczy. Nie była winna tego, co przeszła, ale była winna tego, co zrobiła Emilowi.
– Babciu, będę ostrożna. – Gabriela poczuła się w obowiązku uspokojenia Janiny. – Obiecuję, że wrócę do domu przed zachodem słońca!
Janina głośno westchnęła i położyła przed wnuczką zawinięte w papier kanapki.
– Masz, żebyś głodna nie była. Będę na ciebie czekać z kolacją.
Kiedy dotarła do przystani, Emil wraz z załogą spuszczał kuter na wody Bałtyku. Po łodziach wiosłowo-żaglowych nie pozostał ślad. W ich miejsce pojawiły się kutry z silnikami, co bardzo sobie chwalił. Powtarzał, że bardzo ułatwiają pracę.
Po przystani kręcili się już strażnicy WOP*, sprawdzając dokumenty i łódź. Ich obecność utrudniała pracę rybakom. Kontrolowali kutry przed każdym wypłynięciem w morze, bo obawiano się ucieczek na Zachód. Zresztą z tego właśnie powodu łowiono w dzień – w nocy granicy morskiej pilnowało wojsko.
*WOP – Wojska Ochrony Pogranicza.
Gabrysia poczuła nieprzyjemne mrowienie na karku. Powoli się odwróciła i zatrzymała wzrok na strażniku, który uparcie się w nią wpatrywał. Głośno przełknęła ślinę. Każdy kontakt z mundurowymi sprawiał, że odzywał się w niej niewytłumaczalny lęk. Nic przecież nie zrobiła, nie miała się czego obawiać, a jednak wiedziała, że to tak nie działa. Władza w tym kraju wzbudzała w człowieku strach, nawet jeśli miał czyste sumienie. Matka i babka próbowały trzymać ją z dala od polityki, ale jej pokój znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie największego pomieszczenia, który Zielczyńskie zaadaptowały na potrzeby salonu. Nawet kiedy Marcjanna i Janina odsyłały ją do pokoju, słyszała wszystkie rozmowy. Była wcale już nie taką małą dziewczynką, mogła mieć z osiem lat, kiedy Emil przyszedł do nich i konspiracyjnym szeptem obwieścił, że ma ciekawe wieści. Gabrysia natychmiast została wysłana do swojego pokoju, ale rozmowa dorosłych okazała się ciekawsza od odrabiania pracy domowej.
– Wiecie, kim jest Józef Światło? – zapytał Emil. Musiały zaprzeczyć, bo ciągnął dalej: – To podpułkownik UB, szycha z ministerstwa. A właściwie była szycha, bo teraz to pewnie persona non grata, ale nieważne! Wyobraźcie sobie, że ten Światło dostał w Radiu Wolna Europa własną audycję! Nazywa się „Za kulisami bezpieki i partii”. Facet opowiada w niej o tajemnicach wagi państwowej, o zależności od Związku Radzieckiego, o dziesięciu willach Bieruta… Ale to jeszcze nic! Odważył się głośno powiedzieć o przestępstwach bezpieki! Urząd Bezpieczeństwa katuje i morduje obywateli, i ma na to przyzwolenie partii!
Gabrysia aż zadrżała w swoim pokoju. Nie obchodziło jej, ile willi miał Bierut, który zresztą niebawem – świeć, Panie, nad jego duszą – miał zejść z tego świata, zapewne w wyniku szoku wywołanego przez głośne potępienie przez Chruszczowa zbrodni dokonywanych przez jego kompana, batiuszkę Stalina, ale te przestępstwa… To katowanie, mordowanie… Ośmioletnią Gabrysię przeszedł dreszcz. W jej domu rodzinnym zawsze była wyczuwalna atmosfera strachu. Rewelacje, które co jakiś czas przynosił Emil, tylko go podsycały.
Dziewczynka nauczyła się już rozpoznawać, kiedy przychodzi ze zwykłą wizytą, a kiedy przynosi wieści zasłyszane w Radiu Wolna Europa. W pierwszym przypadku wchodził odprężony i rozanielonym wzrokiem patrzył na Marcjannę, w drugim wyglądał o wiele starzej, poważniej, jego brwi były ciasno ściągnięte, a on sam rozglądał się wokół nerwowo. Gabrysia natychmiast wychodziła wówczas z salonu, bo była ciekawa, jakie wiadomości przynosi tym razem. Była pewnie jedną z nielicznych osób w klasie, które wiedziały o tym, że w Poznaniu zginęli ludzie, bo władza wysłała na nich wojsko i czołgi, ale i tak najbardziej bała się wtedy, kiedy Emil oznajmił, że z poligonu w Bornem Sulinowie ruszyły kolumny pancerne w stronę Warszawy, chociaż utrzymywano, że idą na Niemców.
– Na pewno wysłano je na przebudzoną Warszawę! – zaklinał się.
Borne Sulinowo. Gabrysia natychmiast sięgnęła po atlas, który zresztą dostała w prezencie od Emila. Podobno zdobycie go graniczyło z cudem! Borne Sulinowo… Zamarła. To niedaleko! Czołgi? Tak blisko? Nie podobało jej się to, zwłaszcza że z salonu dobiegł do niej zmieniony głos babci Janiny:
– Nie ma nic gorszego od wojny, a najgorsza jest wojna domowa.
Gabrysia wystraszyła się nie na żarty, ale Emil szybko pojawił się ponownie i wyjaśnił, że sobie tylko znanym sposobem Gomułka przekonał Chruszczowa, że rewolucji w Polsce nie ma. Kierownictwo KPZR** wróciło do Moskwy, czyli odwilż została utrzymana. Dziewczynka nie dałaby sobie uciąć ręki, w końcu przez cały czas siedziała w pokoju, ale wydawało jej się, że Emil otworzył szampana.
**KPZR – Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego.
Zresztą nie musiała znać się na polityce, żeby wiedzieć, jak władza traktuje ludzi. Wprawdzie do Ustronia czy Kołobrzegu docierały tylko echa wydarzeń w Poznaniu czy Warszawie, ale i tu zwykli obywatele byli czasem bici przez milicję bez wyraźnego powodu albo z przyczyny tak błahej, że aż trudno było uwierzyć. Nic więc dziwnego, że kiedy Gabrysia się zorientowała, że strażnik przypatruje jej się z zainteresowaniem, jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Wiedziała, że jeśli pokaże, iż jest zdenerwowana, przyciągnie jeszcze większą uwagę, ale nic nie mogła na to poradzić.
Emil musiał zauważyć jej niepokój, gdyż przeprosił pozostałych członków załogi, podszedł do niej i objął ją ramieniem. Bezbłędnie też wyczytał powód jej nastroju, bo kiedy się już z nią przywitał, przeniósł wzrok na strażnika.
– O co chodzi? – zwrócił się do niego. – To moja córka. Niedawno skończyła osiemnaście lat i postanowiłem jej zrobić prezent. Zawsze marzyła o tym, żeby popłynąć ze mną…
– Pani dokumenty – przerwał mu strażnik, nie spuszczając wzroku z Gabrysi.
Dziewczyna trzęsącą się ręką podała mu dowód osobisty.
Był od niej niewiele starszy. Nie więcej niż cztery, może pięć lat. Gabrysia miała dziwne wrażenie, że mundur do niego nie pasuje. Widziała go po raz pierwszy, co w tak małej miejscowości mogło oznaczać tylko jedno – niedawno przyjechał.
– Córka? – Strażnik zatrzymał wzrok na twarzy Emila. – Co mi pan tu farmazony opowiada, przecież nosi inne nazwisko!
– To moja pasierbica – wyjaśnił spokojnie Emil – ale jest dla mnie jak rodzona córka. Proszę zapytać przełożonego, on zna i mnie, i Gabrysię.
Wopista najwyraźniej zamierzał stoczyć z nim walkę na spojrzenia, ale Emil ani mrugnął, kiedy strażnik się w niego wpatrywał. W końcu westchnął i poprosił o pomoc dowódcę, o którym mówiono, że wkrótce ma przejść na emeryturę. Rybacy dobrze z nim żyli, nawet pozdrawiali się serdecznie na ulicy. Niektórzy strażnicy skutecznie utrudniali życie utrzymującym się z połowów ustroniakom, ale nie on.
– O co chodzi? – zapytał, odbierając z rąk podwładnego dowód Gabrieli.
– Obywatelka nie ma uprawnień, a zamierza wsiąść na kuter. Ten pan tutaj – wskazał Emila – twierdzi, że to jego pasierbica.
Dowódca poruszył niespokojnie wąsem. Gdyby nie ten młody, puściłby ich bez sprawdzenia. Mieszkał w Ustroniu na tyle długo, że zdążył się zorientować w relacjach łączących mieszkańców. Nie było żadną tajemnicą, że Emil Krawczyk od wielu lat jest w bliskich relacjach z Marcjanną Zielczyńską, a Gabrysię traktuje jak rodzoną córkę, chociaż przyjezdni się dziwili, kiedy widzieli tych dwoje razem na ulicy. Emil był młodszy od Marcjanny o kilka lat, a ona dość młodo urodziła córkę. Ojciec Gabrysi podobno zginął na wojnie albo zaraz po niej, strażnik dokładnie nie pamiętał już, jak to było. W każdym razie byli i tacy, którzy podejrzewali, że Krawczykowi chodzi o młodą Zielczyńską, ale gdyby ktoś zechciał zapytać go o zdanie, powiedziałby, że to bzdura. Rybak był porządnym człowiekiem, nie w głowie mu były małolaty. Wprawdzie teraz panna wyrosła, ale przecież kilka lat wcześniej groziłby mu za to kryminał! Nie, Emila i Gabrysię z całą pewnością łączyła inna relacja.
– No tak, to pasierbica obywatela Krawczyka – potwierdził bez mrugnięcia okiem, chociaż wciąż nie miał pewności, skąd młody przybył i jakie ma plecy. Swoich ludzi już zdążył dobrze poznać, ale ten był nowy, a co nowe, to niepewne.
– Nie musimy jej jakoś dodatkowo, hm, sprawdzić? – Strażnik się zawahał. – Jest pan pewien, że nic nie planują?
Mówił o nich tak, jakby nie stali tuż obok, co rozzłościło Gabrysię, ale wiedziała, że lepiej siedzieć cicho. Widocznie trafili na służbistę. Mieli tutaj i takich. Emil często jej opowiadał, co się dzieje na morzu i jakie przygody rybacy mają z wopistami, chociaż wiedział, że Marcjanna wolałaby, żeby córka pozostała apolityczna i nie słuchała takich opowieści. Miał jednak świadomość, że to tak nie działa. Albo jest się z partią, albo przeciwko niej.
– To sprawdzaj, człowieku, ale przestań dupę zawracać, bo jeszcze mamy dwie łodzie do zrobienia, a obiecałem żonie, że wrócę wcześniej do domu.
Młody strażnik najwyraźniej nie był zadowolony z takiego obrotu spraw, ale nie śmiał się sprzeciwić dowódcy. Bez słowa oddał Gabrieli dowód i szybko odszedł.
– Uff, a już myślałam, że nic z tego nie wyjdzie! – Gabrysia odetchnęła z ulgą.
– Przekonałaś mnie i Marcjannę do tej całej wyprawy, a miałby cię powstrzymać jakiś wopista? – Emil się roześmiał.
– Nikogo nie musiałam przekonywać. Jestem dorosła i… – zaczęła Gabriela, ale Krawczyk od razu jej przerwał.
– Tak, tak, słyszałem to setki razy! I niezmiennie ci powtarzam, że dorosła będziesz, jak zaczniesz sama o sobie stanowić. W tej kwestii muszę się zgodzić z twoją mamą. – Spojrzał na nią trochę z czułością, trochę z przyganą. – Zajmij się nauką, a potem…
Gabrysia mimowolnie przewróciła oczami. Jak dobrze, że zostało jej tylko kilka miesięcy szkoły! Chciała być niezależna, decydować o sobie i myślała, że chociaż Emil – wolny duch – ją rozumie, ale nie, on musiał wtórować Marcjannie! Pasowaliby do siebie. Szkoda, że matka nie potrafiła docenić tego, co miała.
To nie tak, że Gabrysia nie przepadała za szkołą. Lubiła naukę. Często brała udział w powiatowych i wojewódzkich konkursach z różnych przedmiotów i zdarzało się, że zajmowała wysokie miejsca. Miała potrzebę bycia najlepszą. Za każdym razem, kiedy coś osiągnęła, szukała w oczach matki aprobaty i skakała z radości, kiedy znalazła chociaż jej ślad. Marcjanna zawsze była gdzieś obok. Na co dzień nie chwaliła córki.
– Po kim ty taka mądra jesteś? – dziwiła się Janina, kiedy wnuczka po raz kolejny zajmowała dobre miejsce w jakimś konkursie.
– Jak to po kim? Po mnie – wtrącała Marcjanna, chichocząc przy tym pod nosem.
– Mój tata też musiał być mądry, skoro studiował medycynę – podchwyciła Gabrysia, ale mama i babcia od razu jakoś przygasły, a ona zrozumiała, że temat po raz kolejny nie zostanie przez nie podjęty.
Nie dziwiła się tej niechęci do rozmów o tacie. Janina kiedyś powiedziała, że mama bardzo kochała Ignacego i mocno przeżyła jego śmierć.
– Wydaje mi się, że do tej pory się z nią nie pogodziła – wyjaśniła wnuczce.
Gabrysia wiedziała, że mama po prostu nie chce rozdrapywać ran, ale czy to źle, że ona chciałaby się dowiedzieć o ojcu czegoś więcej?
Gabrysia chciała już pracować. Za kilka miesięcy miała zostać absolwentką Liceum Pedagogicznego w Koszalinie i liczyła, że znajdzie zatrudnienie w szkole w rodzinnym Ustroniu Morskim. Zresztą kierowniczka obiecała jej posadę przed kilkoma miesiącami, gdy odwiedziła placówkę, którą przecież sama ukończyła, chociaż wtedy mieściła się w innym budynku. Szkoła przy ulicy Wojska Polskiego została oddana do użytku kilka miesięcy po tym, jak skończyła siódmą klasę i poszła do liceum. Często mijała nowo powstały gmach tysiąclatki, wyobrażając sobie, że niebawem będzie kroczyć nowoczesnymi korytarzami jako nauczycielka. Jej marzenie wreszcie się spełni! Jasne i przestronne sale lekcyjne, ogromna sala gimnastyczna, nowe sprzęty, pomoce naukowe… Ach, jakże pragnęła stanąć wreszcie przy tablicy i poprowadzić swoją pierwszą lekcję! Miała zapał do pracy i uważała, że już wszystko wie. Nie chciała dłużej się męczyć w szkolnej ławce – przecież jej miejsce było za biurkiem!
Emil pomógł jej wejść na łódź. Musiała złapać się poręczy, bo inaczej by upadła. Zakołysało, chociaż tego dnia morze wydawało się spokojne. Musiała mieć nietęgą minę, gdyż pochylił się nad nią i zapytał zaniepokojony:
– Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz?
Potwierdziła z zapałem i uśmiechnęła się szeroko. Wciągnęła powietrze do płuc. Choć jeszcze nie przyzwyczaiła się do kołysania, w jednej chwili poczuła się wolna. Teraz rozumiała, dlaczego wopiści sprawdzają rybaków, a władze obawiają się ucieczek na Zachód. Na morzu wolność naprawdę może uderzyć człowiekowi do głowy. Różne rzeczy mogą się wydarzyć. Przepisy zabraniały rybakom oddalać się od brzegu na więcej niż sześć mil morskich, ale w takim miejscu reguły są ostatnim, o czym się myśli.
– Dlaczego nie zabrałeś mnie ze sobą wcześniej? – spytała, przekrzykując szum fal.
Emil nie odpowiedział, tylko z uśmiechem wyciągnął dłoń w jej stronę.
– Chodź, pokażę ci coś. Mam chwilę, póki nie dopłyniemy na łowisko.
Gabrysia bez słowa podała mu rękę i ruszyła za nim. Nie mogła się nadziwić swobodzie jego ruchów! Kutrem kołysało na lewo i na prawo, w przód i w tył, a on poruszał się tak płynnie, jakby na morzu się urodził.
– Pochodzę z Poznańskiego, ale to musi być czysty przypadek. Moi przodkowie zbłądzili, nie istnieje inne wytłumaczenie – roześmiał się, gdy mu o tym powiedziała. – Jestem człowiekiem morza, co zrozumiałem od razu, kiedy tylko wypłynąłem w pierwszy rejs.
– W takim razie ja też nim jestem – bąknęła.
– Oczywiście! Bo ty jesteś moja, nawet jeśli tak naprawdę moja nie jesteś… – Spochmurniał. – Stań tutaj! – rozkazał, zatrzymując się na dziobie.
– Ale… – zawahała się, rozglądając się niepewnie wokół. – Tutaj kołysze najbardziej!
– I na tym polega cała zabawa!
Kuter mknął na północny wschód. Gabrysia powoli, obawiając się upadku, puściła dłoń Emila i złapała się poręczy. Miał rację. Na tym polegała cała zabawa. Podtrzymując się metalowej rurki, wychyliła ostrożnie głowę i spojrzała w dół. Kuter miarowo uderzał o fale. Gabriela to unosiła się, to opadała, poddając się całkowicie sile żywiołu. Morze otaczało ją ze wszystkich stron, wypełniało bezgranicznym szczęściem, jakiego nie czuła jeszcze nigdy w życiu. Nie bała się go. Wiedziała, że jeśli okaże mu szacunek i uzna jego wyższość, odpłaci się jej z nawiązką.
Emil obserwował ją w milczeniu, raz po raz zaciągając się papierosem. Przepełniała go dumna. Ech, Marcyśka nigdy nawet nie chciała obejrzeć jego kutra! A ta mała miała morze we krwi. Nosiła w sobie potrzebę wolności. Oby nikt w niej tego nie stłamsił… Ludzie źle postrzegali takie kobiety, dlatego bał się, że będą chcieli ją utemperować. Żeby tylko Gabryśka poznała jakiegoś rozsądnego mężczyznę, który ją zrozumie, a nie będzie chciał wychowywać…
Marcjanna kiedyś powiedziała mu, że była taka sama. Też chciała być wolna, niezależna, choć dorastała w czasach, kiedy największym zmartwieniem panienki powinno być to, żeby dobrze wyjść za mąż. Ona miała większe ambicje. Wprawdzie nie potrafiła powiedzieć, czego chce od życia, ale wiedziała, że została stworzona do czegoś więcej niż gotowanie, pranie, sprzątanie, rodzenie dzieci i usługiwanie mężowi. I choć z zewnątrz wyglądało na to, że zachowała niezależność i potrzebę wolności, to Emil poznał Marcjannę na tyle, iż wiedział, że nie do końca. Marcjanna była sama nie dlatego, że nic jej nie ograniczało, ale właśnie dlatego, że była skrępowana. Skrępowana strachem. Nie udało mu się dotrzeć do niej na tyle blisko, żeby zrozumieć, co wywoływało w niej aż taki lęk, ale wiedział, że jego źródło nosi w sobie. Wielokrotnie namawiał ją, żeby wyznała mu prawdę, sugerując, że tylko w ten sposób – pozbywając się balastu – będzie w stanie pójść dalej, ale ona uparcie kręciła głową.
– Nie wiem, o co ci chodzi – burzyła się.
Ten jej strach w końcu go pokonał. Nie potrafił już walczyć, nie wiedząc, z czym przychodzi mu się mierzyć. Poddał się, uznawszy, że lepiej będzie im osobno, chociaż Marcjanna była miłością jego życia. Wprawdzie w międzyczasie miewał inne kobiety, ale zostawiał je, kiedy tylko Zielczyńska kiwnęła palcem. Przez piętnaście lat to się schodzili, to rozchodzili. Ostatnio coraz częściej łapał się na myśli, że przecież z którąś z tamtych kobiet mógł stworzyć normalną rodzinę. Nawet teraz, gdyby tylko chciał. Przecież miał dopiero trzydzieści dziewięć lat, jeszcze nie wszystko stracone… Ale nie chciał. Odsunął od siebie te uporczywe myśli, które powracały co jakiś czas. Zmusił się do tego, aby powrócić do rzeczywistego świata, w którym Gabrysia stała na dziobie kutra i z bezbrzeżnym zachwytem wpatrywała się w morze. Jak dobrze, że była!
– Muszę wydać sieci. Poradzisz sobie?
Potwierdziła skinieniem, ale kiedy Emil już odchodził, pomyślała, że zabierając ją na połów, być może liczył na jej pomoc.
– Jestem ci potrzebna?
– Daj spokój, nie będziesz niszczyła delikatnych rączek sieciami. – Mrugnął do niej. – Poza tym, wbrew pozorom, wydanie sieci wcale nie jest takie proste, bo trzeba uważać, żeby się nie poplątały.
– No, to przynajmniej poobserwuję was przy pracy.
Przytrzymując się poręczy, ruszyła za Emilem. Wciąż nie mogła wyjść z podziwu, z jaką swobodą rybacy poruszają się po kutrze. Ani na chwilę nie tracili równowagi, a przecież łodzią solidnie kołysało! Usłyszała, jak jeden z członków załogi marudzi, że kobieta na łajbie przynosi pecha, ale zignorowała jego słowa. Nie miała ochoty psuć sobie humoru. W ciszy obserwowała, jak mężczyźni wyciągają z worków sieci i wyrzucają je za burtę. Zajęło to nie więcej niż kilkadziesiąt minut. Kiedy kuter trałował sieci przez łowisko, Emil zawołał Gabrysię do sterówki.
– Teraz załoga może odpocząć – powiedział z uśmiechem. – Jesteś głodna? Z myślą o tobie zrobiłem więcej kanapek.
– Dziękuję, ale mam swoje. Chyba nie myślisz, że babcia wypuściłaby mnie bez wałówki? – Gabriela zachichotała.
– No tak, mogłem się tego domyślić.
Gabrysia w milczeniu jadła kanapki. Zgłodniała i przygotowane przez Janinę bułki z twarożkiem smakowały jej jak nigdy wcześniej. Kiedy skończyła, wyjęła z kieszeni kilka kukułek, które przed samym wyjściem wcisnęła jej babcia.
– Chcesz? – Wyciągnęła dłoń w kierunku Emila.
– Nie odmówię.
Siedzieli w milczeniu. Gabrysia obserwowała przez szybę członków załogi, którzy żartowali i śmiali się głośno. Atmosfera na kutrze była swobodna. Widać było, że rybacy ufają sobie nawzajem i dobrze się czują w swoim towarzystwie.
– Przyglądałam się wam podczas pracy – powiedziała, przełykając ostatniego cukierka. – Widać w tym, co robicie, prawdziwą pasję.
Emil odchrząknął.
– Na morzu pracuje się szczerze i z oddaniem. Tu nas nikt nie pogania, nie pilnuje, ale my sami wiemy, na co możemy sobie pozwolić, ile mamy czasu, zanim przyjdzie załamanie pogody. Jak nie złowimy, to nie zarobimy. – Wzruszył ramionami. – Ale masz rację! Jest w nas pasja do morza. Bez tego nie ma czego szukać w tej robocie. Ludzie często mnie pytają, jak jest na morzu. Odpowiadam im, że ciężko albo jeszcze gorzej, bo taka jest prawda. Trzeba to lubić, bo inaczej człowiek szybko się wypali.
– Ostatnio byłam u ciotki Rozalii. Adama też ciągnie na morze, ale on chce zostać marynarzem. Wyszkolił się, a teraz próbuje znaleźć pracę na statku, ale ciotce to wyjątkowo nie w smak. Boi się o niego. Wolałaby, żeby znalazł sobie jakąś pracę na miejscu, a jego wzywa wielki świat.
– Co to za wielki świat, jak statek zawija do trzech, czterech portów, a w międzyczasie jest tylko ciężka praca? – Emil delikatnie skierował kuter w zachodnią stronę. – To znaczy ja mu się nie dziwię, bo nie wyobrażam sobie innej roboty, ale żeby Adam się tym wielkim światem nie rozczarował… A co słychać u twojej ciotki?
Zapytał z grzeczności, bo nie przepadał za cioteczną siostrą Marcjanny. Nie podobało mu się, jak traktuje swojego męża Janusza, chociaż to nie była jego sprawa. Rozalia wiecznie chodziła naburmuszona. Cierpiętnica! Jej wyraz twarzy skutecznie zniechęcał do niej ludzi. Potrafiła się porozumieć tylko z Marcjanną. Kiedy Gabrysia była mała, spędzała w domu Kwiatkowskich sporo czasu, bo Rozalia nie pracowała i mogła zająć się córką kuzynki, podczas gdy Marcjanna i Janina były w Ustroniance, ale gdy podrosła, kontakty nieco się rozluźniły. Owszem, rodzina nadal spotykała się z okazji świąt, imienin i urodzin, Kwiatkowscy chętnie gościli u Zielczyńskich i odwrotnie, ale każdy miał swoje życie i swoje sprawy. Emil ucieszył się, kiedy Gabrysia przestała być pod silnym wpływem Rozalii. Jeszcze by się małej udzieliło jej malkontenctwo. Kobiety w tej rodzinie były… dziwne. Pełne pretensji i żalu, zgorzkniałe. Mógł mieć tylko nadzieję, że Gabrysi uda się tego uniknąć. Dzięki Bogu nie przyszło jej żyć w tak okrutnych czasach jak poprzedniemu pokoleniu, które dorastało wśród zła i nienawiści. Te nowe czasy również pozostawiały wiele do życzenia, ale po stokroć wolał dla Gabrysi tę pozorną normalność niż patrzenie każdego dnia śmierci w oczy.
– U ciotki w sumie bez zmian. Mam wrażenie, że żyje życiem Adama – stwierdziła Gabrysia.
– A u… – Emil głośno przełknął ślinę. – A u twojej mamy?
Gabriela ze świstem wypuściła powietrze.
– Mógłbyś ją sam o to zapytać.
– Niby mógłbym, ale tak jest lepiej.
W milczeniu pokiwała głową. Wiedziała, ale cóż mogła poradzić na to, że jest na matkę wściekła? Przez jej głupi upór została pozbawiona szansy na normalną rodzinę! Marcjanna nigdy nie znajdzie lepszego niż Emil, nigdy! Czego ona jeszcze w ogóle szuka? Czy sama zna odpowiedź na to pytanie?
– U mamy, cóż… sama nie wiem. Chyba też bez zmian. Wiesz, ona nigdy ze mną nie rozmawiała tak naprawdę, zawsze była jakby obok. Czasem mam wrażenie, że w ogóle jej nie znam – powiedziała drżącym głosem Gabriela. – Ona wciąż przede mną ucieka.
Emil spojrzał na dziewczynę z czułością. Gdyby tylko mógł coś zrobić… Ale nie mógł. Wielokrotnie próbował.
– Ona nie ucieka przed tobą, a przed samą sobą. Nie wiem, co jest tego przyczyną, ale jestem przekonany, że tak właśnie jest.
– Myślisz, że to śmierć mojego ojca… No, że to przez to, że tata nie żyje, ona jest taka?
Za każdym razem, kiedy mówiła o Ignacym Wasilewskim „tata”, czuł ucisk gdzieś w klatce piersiowej. To irracjonalne, ale był zazdrosny o tamtego mężczyznę, który przecież nie żył od prawie dwudziestu lat i w żaden sposób nie mógł mu zaszkodzić. Odczuwał żal na myśl o tym, że to tamten pierwszy spotkał Marcjannę i zostawił po sobie coś więcej niż tylko nieśmiertelnik, którego Marcysia nikomu nie pozwoliła dotykać. Strzegła go jak najcenniejszej relikwii. Emil oddałby wszystko, żeby cofnąć czas i odnaleźć Marcjannę gdzieś na Wołyniu, zanim poznała Ignacego.
– Wydaje mi się, że to bardziej złożona sprawa, ale wybacz, Gabrysiu, nie mam prawa o tym z tobą rozmawiać… – bąknął pod nosem, aby ukryć narastające wzruszenie. Ech, co się z nim działo! Prawie rozkleił się jak baba! – To są prywatne sprawy twojej mamy.
– Oczywiście – wymamrotała Gabrysia, a on czuł, że znów się od niego oddala.
Kiedy zaczęła dorastać, zrozumiał, że nigdy nie stanie się częścią jej świata. Jej losy będą toczyć się równolegle, ale kiedy dotrą do rozwidlenia, Gabrysia pójdzie w przeciwnym kierunku. Gdyby urodziła się chłopakiem, mógłby ją przyuczyć do zawodu, wyszkolić na rybaka i zatrzymać na kutrze. Ale to nie było miejsce dla kobiety. Nie pasowała do tej łodzi, tak jak nie pasowała do jego życia. Był jej potrzebny, może w dziwny sposób go kochała, ale stanowił tylko imitację. Namiastkę tego, który odszedł i pozostawił po sobie pustkę. Pragnienie, aby była jego córką, aż bolało. Nie miał prawa być wobec niej zaborczy, a jednak za każdym razem, gdy w jej otoczeniu pojawiała się nowa osoba, bał się, że skradnie jej zainteresowanie. Wiedział, że pewnego dnia będzie musiał się usunąć, a przecież w prawdziwej miłości nie ma miejsca na strach o to, że ukochana osoba odejdzie na zawsze, bo nawet jeśli się oddali, to wróci, bo kocha. A on nie miał pewności. Gabrysia była wolnym ptakiem. Nie mógł jej przy sobie zatrzymać na siłę tylko dlatego, że nie wyszło mu w życiu i nie miał własnej rodziny.
– No, już najwyższy czas uruchomić wyciągarkę – mruknął ni to do siebie, ni to do niej.
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Epilog