Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznaj tajemnice mieszkańców osiedla Pogodnego, otwórz drzwi kolejnego luksusowego domu.
Monika obserwuje afery i skandale, które wstrząsają życiem osiedla, choć nie ma czasu roztrząsać cudzych problemów, bo opiekuje się niepełnosprawną córką, pracuje zawodowo, a na dodatek prowadzi fundację. Kiedy pewnego dnia Monika znika bez śladu, jej partner Marcin szaleje z niepokoju. Postanawia na własną rękę odnaleźć ukochaną. Trafia na trop, prowadzący do przeszłości Moniki. Z przerażeniem odkrywa, że kobieta, którą uważał za wierną partnerkę i kochającą matkę, jest kimś zupełnie innym.
Dlaczego Monika zniknęła?
Czy każda kobieta ma instynkt macierzyński i jest stworzona do bycia matką?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Autor: Magdalena Majcher
Redakcja: Agnieszka Pietrzak
Korekta: Zuzanna Wierus
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska
Skład: Mariusz Kurkowski
Zdjęcia na okładce: shutterstock/Aris Suwanmalee; David Ryle; Weronika Smieszek (zdjęcie Autorki)
Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka
© Copyright by Magdalena Majcher
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2021
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-765-5
Konwersja do eBooka: Jarosław Jabłoński
Marcin stanął przed drzwiami z ogromną posrebrzaną jedynką i delikatnie zapukał. Zero odpowiedzi. Rozejrzał się więc i dopiero po dłuższej chwili zauważył dzwonek. W kolorze elewacji, może dlatego w pierwszej chwili go nie dostrzegł. Nacisnął przycisk i odczekał chwilę. W domu rozległ się głośny krzyk małego dziecka. Marcin zaklął pod nosem. Niezły początek. Po takim wstępie pewnie od razu go wyrzucą.
Kiedy kupowali z Moniką dom na Osiedlu Pogodnym, spodziewali się, że tak niewielka społeczność będzie ze sobą zżyta. Uroczy zakątek z dala od miasta, i tylko pięć domów, z których na stałe zamieszkane były cztery. Zresztą ten piąty był dla Marcina zagadką. Jak można kupić dom za pół miliona i w nim nie mieszkać? Plotka głosiła, że właściciele nabyli go dla córki, ale zanim zdążyła się wprowadzić, popełniła samobójstwo. Marcin wzdrygnął się na tę myśl. Osiedle niby Pogodne, a jednak przeklęte. Mimo że nie żyli zbyt blisko z sąsiadami, z grubsza wiedzieli, co u nich słychać. Na tak małej przestrzeni nie da się nie zauważyć, co się dzieje. A działo się sporo. Tylko w ciągu ostatniego roku rozpadły się dwa małżeństwa, a ten spod jedynki też zniknął na jakiś czas. Nawiasem mówiąc, sąsiedzi stanowili dla Moniki doskonałą wymówkę. Tak, tak, za każdym razem, kiedy Marcin zaczynał temat ślubu, ucinała rozmowę, stwierdzając, że ślub zbyt często prowadzi do rozwodu i ona nie zamierza ryzykować. Przykład? Proszę bardzo, było ich pod dostatkiem tuż za płotem.
Marcinowi bardziej zależało na nawiązaniu relacji z sąsiadami, Monika sprawiała wrażenie niezainteresowanej jakimikolwiek bliższymi znajomościami. On przed przeprowadzką na Pogodne wyobrażał sobie, że będzie jak w amerykańskich serialach. Miło, sielsko i anielsko. Wspólne grillowanie, bawiące się ze sobą dzieciaki, plenerowe urodziny, sąsiedzka pomoc i tak dalej. Szybko okazało się jednak, że każdy jest zajęty własnymi sprawami i widzi tylko czubek swojego nosa. Ale może to i lepiej? Może rzeczywiście bezpieczniej jest nie nawiązywać z tymi ludźmi żadnego kontaktu poza zwykłym „dzień dobry” i kurtuazyjnym uśmiechem? Marcin od początku tam nie pasował. To był świat Moniki, nie jego. Ale skoro szli razem przez życie, skoro byli rodziną, choć bez papierka, robił wszystko, aby stać się częścią środowiska, w którym ona się obracała.
Drzwi z jedynką w końcu się otworzyły i stanęła w nich blada kobieta z dzieckiem na rękach. Marcin najpierw uśmiechnął się do dziewczynki, a potem przeniósł wzrok na sąsiadkę. Z całego osiedla ona sprawiała wrażenie najbardziej wycofanej.
– Dzień dobry – przywitał się Marcin, uświadamiając sobie, że nigdy wcześniej nie widział jej z bliska.
Nie miał okazji spojrzeć w te chłodne, błękitne oczy, które w połączeniu z czarnymi jak węgiel włosami upodabniały ich właścicielkę do królowej lodu. Kobieta spod jedynki była piękna, ale w absolutnie zimny sposób. Fascynowała i przerażała.
Marcin potrzebował kilku sekund, aby otrząsnąć się po wrażeniu, jakie wywarła na nim sąsiadka.
– Eee, my chyba nie mieliśmy okazji się poznać, ale jestem…
– Wiem, kim pan jest – kobieta weszła mu w słowo, sadowiąc sobie córkę wygodnie na biodrze. – Mieszka pan pod czwórką. Mogę w czymś pomóc?
– Tak, właściwie to… – Marcin z zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Przepraszam, że się nie przedstawiłem. Marcin Leszczyński, jak słusznie pani zauważyła, sąsiad spod czwórki.
– Magdalena Pudełko. – Wyciągnęła w stronę mężczyzny dłoń, którą on szybko uścisnął. – Może pan wejdzie? – Obróciła się i omiotła spojrzeniem wnętrze domu, jak gdyby zastanawiała się, czy mieszkanie nadaje się do przyjęcia gościa.
– Nie, nie, dziękuję, nie zajmę pani dużo czasu. Chciałbym tylko w imieniu swoim i mojej… eee, partnerki… – Zawsze miał problem z nazywaniem Moniki partnerką, bo wydawało mu się, że to słowo jest zarezerwowane dla biznesu. Konkubina z kolei źle mu się kojarzyła, a na dziewczynę i chłopaka byli po prostu za starzy. – Monika jest prezeską i jedną z założycielek fundacji wspierającej ubogie rodziny niepełnosprawnych dzieci. Sama chyba pani rozumie, skąd to zainteresowanie tematem. – Uśmiechnął się smutno.
– Och, może jednak pan wejdzie? – Magdalena szerzej otworzyła drzwi, co Marcin uznał za zaproszenie nie do odrzucenia.
Przekroczył próg i rozejrzał się. Dziwnie się czuł w tym domu, tak bliźniaczo podobnym do jego własnego, a jednak zupełnie innym. Tutaj nikt nie poszerzył futryn, nie usunął progów, nie wyburzył części ścian działowych ani nie zamontował przy schodach specjalnej windy. Marcin był przekonany, że w łazience nie znalazłby siedzisk prysznicowych i uchwytów. Odsunął od siebie te myśli. Minęło tyle lat, a on wciąż nie potrafił zaakceptować rzeczywistości taką, jaka jest. Oddałby wszystko, co miał, nawet własne zdrowie, żeby tylko jego córka nie musiała się borykać z tymi wszystkimi ograniczeniami. Żeby dla jego dziecka ten przeklęty próg nie był barierą nie do pokonania. Kiedyś usłyszał – już nie pamiętał, od kogo – że los daje człowiekowi tyle, ile jest on w stanie unieść. Dlaczego więc nie doświadczył Marcina? Dlaczego wystawił na tę najcięższą próbę jego córkę?
– Naprawdę nie chciałbym przeszkadzać – odezwał się niepewnie Marcin.
– Nie przeszkadza pan. Jestem na urlopie wychowawczym – wyjaśniła Magdalena. – Czasem wydaje mi się, że tylko krok dzieli mnie od szaleństwa. – Roześmiała się, choć Marcin nie widział w całej tej scenie nic zabawnego. Kobieta położyła córkę na rozłożonym na podłodze kocu, wokół którego poniewierały się dziecięce zabawki.
Marcin zatrzymał wzrok na gumowej żyrafce. Jak ona… No właśnie, Sophie. Monika zamówiła ją dla Zosi w jakimś sklepie internetowym, poinformowawszy go, że to kultowa francuska zabawka. Podobno jest wykonana z bezpiecznych dla dziecka materiałów. Ta żyrafka przypomniała Marcinowi, że Zosia też kiedyś była normalnym dzieckiem, dla którego nie trzeba poszerzać futryn.
– Chyba to rozumiem – odpowiedział wymijająco Marcin, odwracając wzrok od bawiącej się dziewczynki.
– Gdyby dwa lata temu ktoś powiedział mi, że dobrowolnie zrezygnuję z pracy na rzecz siedzenia w domu, popukałabym się w czoło – stwierdziła Magdalena.
– Dla naszych dzieci rezygnujemy z wielu różnych rzeczy.
– Właśnie… – Zamyśliła się. – Napije się pan czegoś?
– Nie, naprawdę nie trzeba. Proszę sobie nie robić kłopotu.
– W takim razie może usiądziemy? – Magdalena gestem zachęciła sąsiada, żeby wszedł do salonu.
Marcin skinął tylko głową i usiadł na wskazanej przez kobietę kanapie.
– Wspominał pan o jakiejś fundacji – sąsiadka naprowadziła rozmowę na właściwe tory.
– Tak, tak, bo ja właściwie przyszedłem do pani z zaproszeniem… Mówiłem już, że moja partnerka jest współzałożycielką i prezeską fundacji. Wiemy, jak wiele pieniędzy potrzeba, aby zapewnić niepełnosprawnym dzieciom normalne funkcjonowanie i godny byt. Większości rodzin po prostu na to nie stać. – Marcin przetarł spocone dłonie o materiał spodni. – Dlatego Monika założyła tę fundację.
– Piękny gest – pochwaliła Magdalena, zastanawiając się, do czego dąży sąsiad. – Czy możemy państwu jakoś pomóc?
– Fundacja organizuje w niedzielę pewną akcję charytatywną. Na Rynku odbędzie się koncert. Od razu zaznaczam, że zagrają raczej niszowe zespoły. Nie mamy takiej siły przebicia, żeby zaprosić gwiazdy z pierwszych stron gazet, ale zapowiada się całkiem fajna impreza. Zapewniamy atrakcje dla dzieci, będzie malowanie buziek, będą dmuchańce, balony i tak sobie pomyśleliśmy… może zechcieliby państwo przyjść? Lokalne media zainteresowały się naszą inicjatywą, ale zapraszamy też znajomych i kogo tylko się da. Na Facebooku zostało utworzone wydarzenie, tam znajdują się szczegółowe informacje i…
– Bardzo chętnie – przerwała mu Magdalena. – Ola nie ma na co dzień zbyt wielu atrakcji – spojrzała na córkę – a jest za mała, aby zapisać ją do przedszkola. Dziękuję za zaproszenie, na pewno wpadniemy. Powinnam kupić u pana jakieś bilety? – Domyśliła się i już zamierzała pójść po portfel, ale Marcin ją zatrzymał.
– Nie, nie, spokojnie. Wstęp jest bezpłatny. Na miejscu będą wolontariusze z puszkami.
– Świetnie. Na pewno będziemy. Dobrze wiedzieć, że w sąsiedztwie mieszka ktoś o tak wielkim sercu.
– Tak, Monika jest wyjątkową kobietą – przyznał Marcin. – Podziwiam ją i zastanawiam się, skąd bierze na to wszystko siłę. Dom, praca, opieka nad naszą córką i jeszcze fundacja. Chciałbym mieć choć połowę tej energii co ona.
Magdalena wbiła wzrok w podłogę. Nie wiedziała, co jeszcze mogłaby dodać. Nie miała pojęcia, co mówi się rodzicom niepełnosprawnych dzieci. „Przykro mi”?, „Są państwo bardzo dzielni”? Milczała, bo wydawało jej się, że cokolwiek powie, będzie to nijakie.
– To ja będę się już zbierał. – Marcin wstał powoli. – Tak jak mówiłem, szczegółowe informacje znajdzie pani w wydarzeniu na Facebooku. Będziemy na Rynku od jedenastej do szesnastej.
– Dobrze. Dziękuję za informację. Gdybyśmy mogli jeszcze jakoś pomóc, proszę po prostu zapukać.
Magdalena poszła za gościem, aby go odprowadzić. Mężczyzna pożegnał się i zbiegł po schodach. Kiedy obejrzał się za siebie, zobaczył, że sąsiadka stoi w drzwiach i go obserwuje. Pod naporem jego spojrzenia pokryła się rumieńcem, po czym zniknęła we wnętrzu domu.
Marcin zatrzymał się przed drugim budynkiem. Jego właścicielka została sama z dwojgiem dzieci. Jej córka była prawdopodobnie niewiele starsza od Zosi. Kto wie, może w innych okolicznościach by się zaprzyjaźniły. Mogłyby razem biegać po osiedlu i robić sobie żarty z mieszkańców. Marcin znał to z dzieciństwa. Przełknął głośno ślinę. Biegać. Jego córka nigdy nie będzie biegać, a on musi się z tym pogodzić. Tyle razy dawano im nadzieję tylko po to, aby później brutalnie ją odebrać, dlatego Marcin już jej nie chciał. Widział, ile każde kolejne rozczarowanie kosztuje Zosię, Monikę i jego samego, dlatego przestał szukać informacji o terapiach eksperymentalnych, a na wieść o kolejnych lekarzach cudotwórcach zmieniał temat rozmowy. Niepełnosprawność Zosi wcale nie była czasowa, jak pocieszano ich bezpośrednio po operacji. Nie. Była stanem permanentnym, dlatego zamiast z nią walczyć, musieli ją zaakceptować.
Nie znał przyczyny, dla której sąsiadka spod dwójki rozstała się z mężem, ale szczerze jej współczuł. Wielokrotnie przekonywał się, że rodzina jest najważniejsza, a obecność tej drugiej osoby – bezcenna. Bez Moniki nie przetrwałby tego wszystkiego, co ich spotkało. Choć oficjalnie to on był tym silniejszym, w głębi duszy wiedział, że Monika jest motorem napędzającym tę rodzinę.
Zdecydowanie zapukał do drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Spojrzał na zegarek. Szesnasta dwanaście. No tak. O tej porze kobieta mogła być w pracy albo odbierać dzieci z przedszkola i szkoły. Już miał zrezygnować, kiedy na podjazd przed domem wjechał samochód. Zatrzymał wzrok na kierującej autem kobiecie. Wyglądała lepiej, niż Marcin zapamiętał. Jakiś czas temu spotkał ją na osiedlu. Miała podkrążone czerwone oczy, a jej makijaż sprawiał wrażenie wczorajszego. Gdyby nie była kobietą, Marcin pomyślałby, że i ona wydaje się wczorajsza. Szybko zrugał się za takie myślenie, dość stereotypowe. Nie tylko mężczyźni mają problemy z używkami. Ale sąsiadka nie przypominała już osoby, którą była kilka miesięcy wcześniej. Z samochodu wysiadła zadbana i elegancka kobieta.
– Pan do mnie? – zapytała ze zdziwieniem w głosie.
W ślad za matką z auta wyskoczyły dzieci – kilkuletni chłopiec i nastoletnia dziewczyna. On złapał mamę za rękę i z ciekawością przypatrywał się mężczyźnie, ona minęła sąsiada, rzucając krótkie „dzień dobry”, i weszła do domu.
– Dzień dobry. Nazywam się Marcin Leszczyński i mieszkam pod czwórką.
– Dzień dobry. Tak, tak, kojarzę pana – powiedziała kobieta, podchodząc bliżej. – Czy coś się stało?
Kolejny dowód na to, że na Pogodnym nie jest jak w amerykańskich serialach – tutaj sąsiedzi witają się słowami: „Czy coś się stało?”, i nikomu by do głowy nie przyszło, że mężczyzna spod czwórki przyniósł kawałek ciasta czy po prostu chce zaprosić na grilla organizowanego dla mieszkańców osiedla.
– Nie, spokojnie, wszystko w porządku. Chciałem tylko zaprosić panią z dziećmi na imprezę charytatywną organizowaną przez moją partnerkę w tę niedzielę na Rynku.
– Zbierają państwo pieniądze na leczenie córki? – domyśliła się Judyta.
– Nie, to nie tak – sprostował szybko Marcin, czując, że się czerwieni. Niemal natychmiast zbuntował się przeciwko sobie samemu: a nawet jeśli by tak było, czy powinien się wstydzić? Nie prosiłby przecież o wsparcie dla siebie, a dla Zosi. – Moja partnerka założyła fundację wspierającą ubogie rodziny niepełnosprawnych dzieci. Organizujemy imprezę z atrakcjami dla dzieci i dorosłych.
– Och. – Judyta zrobiła wielkie oczy. Sprawiała wrażenie, jak gdyby autentycznie było jej przykro. – Mój były mąż w ten weekend zabiera dzieci do siebie, a ja mam ślub. To znaczy, oczywiście, nie swój ślub. – Roześmiała się, jakby właśnie opowiedziała najlepszy dowcip. – Ale może mogłabym pomóc w inny sposób? Może przelew albo wsparcie zbiórki internetowej?
– Nie prowadzimy żadnej zbiórki w internecie, ale na stronie fundacji znajduje się numer konta. Może pani przekazać też jeden procent podatku.
– Mamusiu, idziemy? – Chłopiec delikatnie pociągnął matkę za rękę.
– Za chwilę, kochanie. Poda mi pan adres strony? Postaram się zapamiętać. – Uśmiechnęła się, co uwydatniło głębokie bruzdy ciągnące się od nosa do ust.
Z bliska nie wyglądała już tak dobrze jak z daleka. Miała zniszczoną, poszarzałą cerę. Sprawiała wrażenie kobiety nieszczęśliwej, z której los brutalnie zadrwił. Marcin raz jeszcze pomyślał o swojej teorii, według której to osiedle jest przeklęte. Kiedyś, dawno temu nie wierzył w takie rzeczy. Uważał, że każdy jest kowalem swojego losu. Był przekonany, że jego przyszłość zależy wyłącznie od niego. Ta wiara skończyła się, kiedy zachorowała Zosia. Stracił kontrolę nad sytuacją. Właśnie wtedy zrozumiał, że tym wszystkim steruje jakaś siła wyższa. Może rzeczywiście coś w tym było, może to miejsce rzeczywiście unieszczęśliwiało każdego, kto w nim zamieszkał? Ale nie. Jego własny dramat wydarzył się na długo przed tym, jak deweloper wybudował to osiedle. Wychodziło więc na to, że ludzie po prostu są nieszczęśliwi z natury.
Podał sąsiadce adres strony internetowej, przekonany, że kobieta zapomni nazwę fundacji, jeszcze zanim przestąpi próg swojego domu. Była nieobecna myślami. Prawdopodobnie chęci ma dobre, ale jej własne problemy skutecznie odwracają uwagę od tego, co dzieje się obok.
Marcin pożegnał się z kobietą i jej synkiem. Zatrzymał wzrok na trzecim domu. O tej rodzinie wiedział najwięcej. Właściwie to o kobiecie, bo czasy, kiedy dom zamieszkiwała cała rodzina, odeszły chyba bezpowrotnie. Marcin nigdy dłużej nie rozmawiał z sąsiadami spod trójki, ale doskonale się orientował, co u nich słychać, jak zresztą większość mieszkańców Bielska-Białej. Jesienią o znanym w regionie kardiologu i jego żonie, dyrektorce pobliskiego muzeum, pisały gazety i portale informacyjne, nie tylko lokalne. Marcin doskonale pamiętał reakcję Moniki. Była wściekła, że coś takiego się wydarzyło. Przecież wybrali to miejsce, aby Zosia miała ciszę i spokój. Monika obawiała się, że lada moment osiedle przeżyje prawdziwe oblężenie dziennikarzy, ale na szczęście temat szybko umarł śmiercią naturalną. Przez chwilę kręcił się tam jeszcze ten kardiolog, ale koniec końców chyba udało mu się porozumieć z żoną i kobieta została w dużym domu sama. Nie zazdrościł jej tego. Córka się wyprowadziła, małżeństwo się rozpadło. Marcin nie zdziwiłby się, gdyby sąsiadka postanowiła wystawić dom na sprzedaż. Nie potrzebowała takiego metrażu. Nie zrobiła tego jednak, być może z uwagi na córkę i z myślą o jej przyszłości.
Zawahał się. Wcześniej, jeszcze zanim to się stało, sąsiadka spod trójki wydawała mu się najsympatyczniejszą i najbardziej otwartą osobą na tym osiedlu. Czasem zamieniła z nim dwa słowa, pytając o samopoczucie czy komentując pogodę. Raz nawet zagadnęła go o Zosię, jednak kilka miesięcy temu wszystko się zmieniło. Kobieta zamknęła się szczelnie w swojej skorupie, zaczęła unikać ludzi. Nic dziwnego. Całe miasto wiedziało o jej osobistych problemach, wszyscy byli świadkami jej upokorzenia. Marcin złapał się na myśli, że nawet nie wie, jak tamta sprawa się skończyła. Nagle wszystko ucichło. Będzie musiał zapytać o to Monikę.
Głośno wciągnął powietrze do płuc i niepewnym krokiem podszedł do drzwi domu numer trzy. Energicznie zadzwonił dzwonkiem, potem zapukał, ale nic się nie wydarzyło. Wycofał się, uznawszy, że akurat do muzealniczki wieść o organizowanej imprezie charytatywnej na pewno dotarła. Z racji zawodu musiała być na bieżąco z życiem kulturalnym miasta.
Wracał do domu z poczuciem dobrze wykonanego zadania. Sam wpadł na to, żeby poinformować sąsiadów o akcji. Monika trochę kręciła nosem. Zawsze była dumniejsza od niego i miała na uwadze nie tylko dobro podopiecznych fundacji, ale przede wszystkim profesjonalizm działania, bo, jak tłumaczyła, jedno ściśle wiąże się z drugim. W końcu jednak machnęła ręką i stwierdziła, że nic się nie stanie, jeśli Marcin osobiście pofatyguje się do sąsiadów. Na osiedlu mieszkali majętni ludzie, których wsparcie mogło mieć dla fundacji ogromne znaczenie.
Otworzył drzwi kluczem i delikatnie je pchnął. Po wyburzeniu ścian działowych, co było niezbędne, aby zapewnić Zosi swobodę przemieszczania się, dom optycznie zyskał kilkanaście dodatkowych metrów kwadratowych, choć i bez tego do małych nie należał. Marcinowi podobał się ten układ – przedpokój, kuchnia, jadalnia, salon i gabinet były właściwie jednym ogromnym pomieszczeniem. Dzięki temu rodzina była razem, nawet kiedy Monika pichciła coś na obiad, on przeglądał e-maile, a Zosia oglądała nowy odcinek swojego ulubionego serialu. Czasem łapał się na myśli, że niczego więcej nie potrzebuje do szczęścia – tylko obecności Zosi i Moniki. No, może jeszcze… Ale pewne marzenia nie miały szansy się spełnić. Koledzy uważali go za pantoflarza, ale on po prostu bardzo kochał swoje dziewczyny i stawiał rodzinę na pierwszym miejscu.
Wszedł do domu i rozejrzał się. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby się upewnić, że parter jest pusty. Zdjął buty i schodami wszedł na piętro. Drzwi do pokoju Zosi były otwarte. Córka leżała na łóżku i przeglądała coś na swoim smartfonie. Niby zwykły obrazek. Rodzina jakich wiele. I tylko stojący przy łóżku wózek inwalidzki przypominał o tym, że oni wcale nie są zupełnie zwyczajną rodziną.
– Cześć, kochanie! – Marcin usiadł na brzegu łóżka i delikatnie potarmosił Zosię za włosy. – Co robisz?
Nastolatka odłożyła telefon na nocną szafkę i wzruszyła ramionami.
– Nic ciekawego, przeglądałam Snapa.
– Nie wiesz, gdzie jest mama?
– Poszła się położyć, bo bolała ją głowa.
– Lekcje odrobione? – zapytał Marcin i zatrzymał wzrok na wiszącym na ścianie zegarze. – Pamiętasz, o której masz rehabilitację?
– Chyba o siedemnastej czterdzieści pięć. Nie wiem, zapytaj mamę. Ty ze mną dzisiaj pojedziesz?
Marcin nigdy nie zapytał o to Zosi, ale przypuszczał, że córka jest zmęczona tymi wszystkimi wizytami u specjalistów, zabiegami, rehabilitacjami, masażami. W każdym razie on był. Ale może Zosia tak tego nie postrzegała, bo dla niej to była codzienność, odkąd tylko sięgała pamięcią? Nie pamiętała, jak to jest być w pełni zdrową i sprawną dziewczynką. To dobrze. Mniej cierpiała, nie mając świadomości, co straciła.
Jakiś czas temu Monika wróciła do domu podekscytowana. Marcin wiedział już, co to oznacza – znalazła kolejny cudowny sposób, aby pomóc Zosi. Nie pomylił się.
– Egzoszkielet – oznajmiła z triumfem w głosie Monika. – To przyszłość rehabilitacji pacjentów z niedowładami!
Kiedy Monika wyjaśniła mu, o co chodzi, pomyślał, że właściwie brzmi nieźle, ale jego entuzjazm był umiarkowany. Tych rewolucji było już przecież co najmniej kilkanaście, a jednak żadna nie przyniosła efektu. Kiedy jednak zobaczył, jak jego córka wstaje i przy pomocy urządzenia wykonuje pierwsze kroki, poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Inni rodzice każdego dnia obserwują swoje dzieci podczas takich czynności jak wstawanie, siadanie czy chodzenie i nie robi to na nich większego wrażenia. Nie zastanawiają się nad tym, że każdy krok jest cudem.
Rehabilitację z wykorzystaniem egzoszkieletu oferowało zaledwie kilkanaście ośrodków w kraju. Nic dziwnego, urządzenie kosztowało ponad pół miliona złotych. Kiedy Monika mu o tym powiedziała, poczuł, jak ogarnia go wściekłość.
– To czyste skurwysyństwo: wymyślić coś, co może pomóc niepełnosprawnym zrobić pierwszy krok do sprawności, i żądać za to pół miliona!
– Wiesz, pieniądz rządzi światem… – Monika wzruszyła ramionami. – Nie zmienimy zasad, ale możemy sprawić, że więcej dzieciaków będzie mogło być rehabilitowanych przy pomocy egzoszkieletu.
U Zosi nie było szans na odzyskanie pełnej sprawności, ale egzoszkielet i tak był dla niej wybawieniem. Pionizacja wpływała korzystnie na jej mięśnie, zapobiegała przykurczom i innym schorzeniom wynikającym z unieruchomienia. Rehabilitacja była niezbędna również dla uniknięcia powikłań zakrzepowych czy obrzęków. W ten sposób poprawiali ukrwienie i odżywienie tkanek. Marcin powoli zapominał już, jak wyglądało ich życie, zanim codzienność została całkowicie podporządkowana niepełnosprawności Zosi. Nie wyobrażał sobie, że można po prostu mieć wolne popołudnie.
Czule dotknął policzka córki, na co Zosia się skrzywiła. Jakiś czas wcześniej powiedziała ojcu, że jest za duża na tego typu czułości, że przecież nie ma już pięciu lat i dawno przestała być małą dziewczynką, ale Marcin szybko wyprowadził ją z błędu. Dla niego zawsze będzie ukochaną córeczką, która zmieniła jego życie na lepsze, pojawiając się na świecie dwanaście lat wcześniej. Kiedy dopadała go melancholia i wydawało mu się, że dłużej nie da rady, przypominał sobie, jak się czuł, kiedy po raz pierwszy trzymał Zosię na rękach, i znów mógł przenosić góry.
– Tak, dzisiaj ja z tobą pojadę, dobrze? Trzeba trochę odciążyć mamę, skoro boli ją głowa. To jak z tymi lekcjami? Odrobione?
– Miałam do zrobienia tylko dwa zadania z matmy. Mama sprawdziła mi zeszyt ćwiczeń.
Kiedy przyszedł czas na zapisanie Zosi do szkoły, Monice i Marcinowi naturalnym wydało się, że pójdzie do normalnej szkoły, co najwyżej do integracyjnej. Szybko jednak okazało się, że dyrektorka najbliższej podstawówki najchętniej widziałaby Zosię w szkole specjalnej.
Marcin na tę sugestię zaniemówił, w Monice odezwała się lwica.
– Co pani ma na myśli? – Zmrużyła oczy, jak zawsze, kiedy się złościła. – Zosia jest normalną, w pełni sprawną umysłowo dziewczynką! Według psychologa i pedagoga z poradni wręcz ponadprzeciętnie inteligentną i uzdolnioną! Porusza się na wózku, ale nie odstaje od rówieśników w żaden inny sposób.
Dyrektorka zaczerwieniła się i bąknęła coś pod nosem o tolerancji i barierach architektonicznych. Koniec końców okazało się, że rzeczywiście pewnych spraw nie przeskoczą. Wózek nie zmieściłby się w drzwiach do klasy, a dyrektorka nie dostałaby pieniędzy na zamontowanie specjalnej windy przy schodach. Zosia musiała pójść do szkoły integracyjnej, która była przygotowana na przyjęcie dzieci ze specjalnymi potrzebami.
– W porządku. – Marcin uznał, że może odpuścić, skoro Monika zadbała o to, aby Zosia odrobiła lekcje. – Idę na chwilę do mamy. Musimy wyjechać za pół godziny, jeśli nie chcemy się spóźnić.
– Dobrze, będę gotowa.
Od samego początku Monika i Marcin byli zgodni w jednej kwestii: muszą zrobić wszystko, aby Zosia była jak najbardziej samodzielna. Nie dawali jej taryfy ulgowej, choć bywało trudno. To Monika była tym rygorystycznym rodzicem. Marcin najchętniej wszystko robiłby za córkę, ale partnerka nigdy mu na to nie pozwalała.
– W ten sposób ją krzywdzisz – powtarzała z tą swoją groźną, nieugiętą miną. – Nie będziemy żyć wiecznie, ona musi sobie radzić.
Rehabilitacja miała jeszcze jeden, bardzo ważny cel: skoro Zosia cierpiała na niedowład kończyn dolnych, trzeba było wzmocnić te górne. Od początku powtarzano Monice i Marcinowi, że silne ręce choć w niewielkim stopniu zrekompensują Zosi braki wynikające z jej niepełnosprawności. I rzeczywiście, mieli rację. Zosia potrafiła samodzielnie się ubrać, wykąpać czy skorzystać z toalety. Każde z tych osiągnięć było dla nich powodem do świętowania. Marcin wiedział, że są głównie zasługą Moniki, bo kiedy Zosia sobie z czymś nie radziła, on od razu chciał zrobić to za nią.
– Zostaw – zatrzymywała go Monika, po czym zwracała się do Zosi: – Dasz radę!
Marcin wyszedł z pokoju córki i zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi do sypialni. Przez chwilę nasłuchiwał. Nie chciał obudzić Moniki, jeśli zasnęła. Brała na siebie zbyt wiele. Była skrajnie zmęczona. Sypiała po trzy, cztery godziny. Sprawy fundacji pochłaniały mnóstwo czasu, a ona przecież jeszcze pracowała. Kiedy stało się jasne, że Zosia nigdy nie będzie chodzić, Marcin spodziewał się, iż Monika zrezygnuje z pracy zawodowej, ale partnerka szybko mu wyjaśniła, dlaczego nie zamierza tego zrobić. Trzeba przyznać, że zarabiała więcej od niego. Dużo więcej. Jakieś trzy albo cztery razy. Dotkliwie odczuliby brak jej pensji. Jeśli ktoś mógłby porzucić swoje zajęcie, to raczej on. Ale przecież nie mógł tego zrobić. Był mężczyzną. I choć szedł z duchem czasu i absolutnie nie przeszkadzało mu, że to Monika w dużej mierze pracuje na ich utrzymanie, nie byłby w stanie zrezygnować z tych resztek niezależności. Wypruwali więc sobie żyły, żeby zaspokoić potrzeby swoich szefów, niepełnosprawnej córki i – to już właściwie tylko Monika – podopiecznych fundacji.
Nie usłyszał odgłosów chrapania, a oddech Moniki nie był spowolniony, więc Marcin delikatnie pchnął drzwi i zobaczył swoją partnerkę z szeroko otwartymi oczami. Była wpatrzona w jeden punkt na ścianie. Marcin wszedł do sypialni, przekonany, że przyciągnie jej uwagę, ale jej oczy pozostały nieruchome. Nawet spojrzał w tym samym kierunku. Sam nie wiedział, czego się spodziewał – przecież nie tego, że ukaże mu się wizerunek Matki Boskiej – ale był ciekaw, co Monikę tak zainteresowało. Zatrzymał wzrok na pustej błękitnej ścianie. Nie lubił tego majtkowego niebieskiego, jak nazywał ten kolor, ale Monice się podobał.
– Hej – powiedział cicho, bo miał wrażenie, że jeśli odezwie się głośniej, przestraszy ją.
Monika się wzdrygnęła. Przeniosła puste spojrzenie na Marcina. Odniósł wrażenie, że jej oczy są pokryte jakąś niewidoczną powłoką. Mrugnęła, a w jej brązowych tęczówkach na nowo pojawiła się ta iskra, która sprawiła, że wtedy, dawno temu zwrócił na nią uwagę.
– Cześć. – Podniosła głowę z poduszki. – Nie słyszałam, jak wchodziłeś do domu.
– Spokojnie, nie wstawaj. Zosia mówiła mi, że boli cię głowa. – Powoli podszedł do niej i cmoknął ją w usta.
Monika nie poruszyła się.
– To chyba przez tę pogodę – stwierdziła beznamiętnie.
Marcin zatrzymał wzrok na uchylonym oknie. Słońce świeciło wysoko, na niebie nie było ani jednej chmury. Delikatny wietrzyk wprawiał w ruch gałęzie rosnącej za oknem brzozy. W żaden sposób nie skomentował słów partnerki, bo kiedy ponownie na nią spojrzał, zorientował się, że ma rozmazany makijaż.
– Płakałaś?
– Nie – odpowiedziała krótko, nie wdając się w szczegóły. – Zaraz wstanę. Trzeba jechać z Zosią na rehabilitację.
– Ja z nią pojadę, a ty odpocznij. Należy ci się.
– Nie, w porządku, przecież mogę ją zawieźć.
– Ale możesz też zostać w domu i się przespać, skoro źle się czujesz.
– No dobrze – poddała się Monika. – Chyba masz rację. Przyda mi się odrobina odpoczynku. A co z naszymi sąsiadami? Byłeś u nich?
– Tak. – Marcin usiadł na brzegu szerokiego łóżka, uznawszy, że zapowiada się na dłuższą rozmowę. – Sąsiadka spod jedynki nawet zaprosiła mnie do środka i sprawiała wrażenie żywo zainteresowanej tematem. Obiecała, że będzie w niedzielę na Rynku.
– To dobrze – powiedziała tylko Monika i zapadła się z powrotem w łóżku.
– Wszystko w porządku?
– Tak, w porządku, tylko… jestem naprawdę zmęczona. Rzeczywiście powinnam się przespać.
Marcin nie naciskał. Jeśli coś gryzie Monikę, powie mu o tym sama. Znał ją jak nikt inny. Wiedział, że kiedy Monika ma jakiś problem, najpierw się z nim zamyka w sobie, a dopiero później mówi o nim głośno. Postanowił więc, że da jej czas.
Zresztą to nie był pierwszy raz, kiedy zamykała się w swoim świecie. Jego partnerka była… hmm. Potrzebował dłuższej chwili, aby znaleźć odpowiednie określenia. Bo mimo że byli ze sobą od piętnastu lat, ona wciąż pozostawała dla niego zagadką. Czasem miał wrażenie, że jest ich więcej, że mieszka z nim nie jedna Monika, a co najmniej dwie, trzy. Miewała swoje wzloty i upadki. Jednego dnia potrafiła zarażać innych optymizmem, a drugiego popadała w zadumę i stwierdzała, że to wszystko nie ma sensu.
Przerażała go wtedy.
– Wszystko? Czyli co konkretnie?
Wzruszała ramionami i mówiła coś w stylu: „Życie”, albo: „No, wszystko, mówię przecież”. Wtedy parskał śmiechem, całował ją w czoło i szeptał do ucha: „Moja filozofka”.
Może właśnie dlatego Monika po piętnastu latach fascynowała go tak samo jak pierwszego dnia?
Nigdy nie poznał jej tak naprawdę, bo Monika nikomu nie pozwalała podejść zbyt blisko. Wciąż więc uczył się jej na nowo. I może właśnie w tym szaleństwie jest metoda na udany związek?
– Zaraz będziemy spóźnieni! Co wy tam w ogóle robicie? – niecierpliwił się Marcin, zerkając na zegarek.
To Monice powinno zależeć na tym, żeby dotrzeć na czas, nie jemu. Tymczasem on był gotowy co najmniej od kwadransa, a Monika wciąż nie zeszła na dół.
– Zapinam mamie sukienkę! – dobiegający z góry krzyk Zosi rozległ się po domu. – Już schodzimy!
Marcin denerwował się chyba nawet bardziej od Moniki. Wiedział, jak ważna jest dla niej ta impreza. To było pierwsze tak duże wydarzenie organizowane przez jej fundację. Wiązała z nim ogromne nadzieje. Obawiała się o frekwencję, dlatego Marcin zapraszał znajomych. Zresztą działał w słusznej sprawie. Te dzieciaki i ich rodzice naprawdę potrzebowali pieniędzy.
Marcin od czasu do czasu pomagał Monice w kwestiach związanych z fundacją. Dużo rozmawiali na ten temat, jeszcze zanim ona zdecydowała się w to wejść i później, kiedy już żyła sprawami organizacji. Jako jedna z nielicznych instytucji tego typu, fundacja prowadzona przez Monikę podchodziła do każdej rodziny indywidualnie. Większość podobnych inicjatyw oferowała pomoc pod warunkiem przesłania kopii PIT-u za ubiegły rok. Ale Monika wiedziała, że nie tędy droga, bo dochód na osobę to jedno, a drugie – wydatki, które rodzina ponosi w związku z niepełnosprawnością dziecka. Ona żyła życiem swoich podopiecznych.
Marcinowi szczególnie zapadła w pamięć historia kobiety, która mogła się pochwalić imponującymi zarobkami, ale w praktyce nie miała za co żyć. Mąż zostawił ją samą z kilkumiesięczną córką z mózgowym porażeniem dziecięcym. Nie udźwignął niepełnosprawności swojego dziecka. Nie był odosobnionym przypadkiem. Mniej więcej połowa podopiecznych fundacji to były dzieci wychowywane tylko przez matki. Tamta kobieta miała dobrą pracę, z której nie chciała i nie mogła zrezygnować, bo wówczas nie miałaby z czego spłacać kredytu mieszkaniowego. Zatrudniła więc wykwalifikowaną opiekunkę, opłacała kosztowną rehabilitację córki, jeździła z dzieckiem na różnego rodzaju turnusy rehabilitacyjne, które w dużej mierze musiała finansować sama, bo przecież było ją stać. Gdyby rzuciła pracę, dostałaby ponad tysiąc czterysta złotych świadczenia, pięćset plus i pięćset złotych z funduszu alimentacyjnego, bo jej były mąż uchylał się od płacenia na dziecko. MOPS dałby jej opiekunkę albo zapłacił za przedszkole. Dostałaby zaświadczenie, z którym mogłaby prosić o wsparcie w fundacjach. Ale nic z tego jej się nie należało, bo pracowała. Fundacja prowadzona przez Monikę była jedyną instytucją, która wyciągnęła do niej pomocną dłoń.
Marcin wszedł na górę. Niby mieli zamontowaną specjalną windę dla Zosi, ale ta się zacinała i trzeba było długo czekać, zanim się uruchomi, dlatego Marcin często znosił córkę na dół na rękach, a Monika zjeżdżała wózkiem po schodach.
– Możemy już wychodzić? – Zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi do sypialni, w której dwie kobiety jego życia właśnie śmiały się z czegoś do rozpuku. – Hej, jesteście gotowe?
– Tak – potwierdziła Monika, rzucając jeszcze jedno spojrzenie w lustro. – Jak wyglądam?
– Pięknie, jak zawsze – mruknął Marcin, nawet nie patrząc w kierunku partnerki. – Ale to chyba nie twój wygląd jest dzisiaj najważniejszy.
– Oczywiście, że nie, ale przecież reprezentuję fundację.
– Wyglądasz świetnie. – Dla świętego spokoju zlustrował Monikę wzrokiem.
Skłamałby, gdyby powiedział, że przez tych piętnaście lat nie zmieniła się nic a nic. Wokół oczu uwydatniły się jej drobne zmarszczki. Skutecznie przykrywała farbą pierwsze siwe włosy. Tu i ówdzie było jej nieco więcej, ale Marcin wciąż widział w niej tamtą dziewczynę, w której się zakochał. Poznali się przez wspólnych znajomych na jakiejś imprezie. Monika nie od razu mu się spodobała. Opowiadała tylko o tych odczynnikach i reakcjach. On nigdy nie należał do najpilniejszych uczniów, a później studentów, dlatego wydała mu się okropnie nudna. Ile można rozmawiać o nauce? A jednak potem wpadł na nią przypadkiem na mieście i zaprosił ją na kawę. Sam nie wiedział, dlaczego to zrobił. To był impuls. Impuls, który rozpoczął coś pięknego.
– No dobra, idziemy! – zakomenderowała Monika.
– Masz wszystko, czego potrzebujesz?
– Tak, chyba tak. Chodźmy, bo rzeczywiście się spóźnimy.
Marcin pochylił się nad Zosią. Zrozumiała ojca bez słów. Wyciągnęła w jego stronę ręce, a on podniósł ją sprawnym ruchem. Zosia była drobna jak na swój wiek. Taka się urodziła i taka już została. Zapowiadało się, że będzie, tak jak matka, niska i szczupła.
Za każdym razem, kiedy brał ją na ręce, czuł jednocześnie radość i przejmującą rozpacz. Chciał być dla Zosi najważniejszym mężczyzną. Starał się, jak mógł. Wydawało mu się, że jest dobrym ojcem. Jej bliskość sprawiała, że czuł się szczęśliwy. Kiedy jej drobne dłonie oplatały jego kark, po ciele rozlewało mu się pochodzące z serca ciepło. Z przyjemnością pomagał Zosi w codziennych czynnościach. Ale z drugiej strony… Z drugiej strony oddałby wszystko, żeby tylko nie musieć jej pomagać. Żeby Zosia była normalną, pełnosprawną dziewczynką.
Czuł na sobie spojrzenie Moniki. Przypuszczał, że ona myśli to samo. Przypuszczał, bo Monika niewiele mówiła o swoich uczuciach. Zawsze była skryta, a od czasu choroby Zosi zamknęła się w swoim świecie jeszcze szczelniej.
– Wciąż nie tracę nadziei na to, że pewnego dnia to ciebie przeniosę przez próg – rzucił ze śmiechem Marcin, przepuszczając pchającą wózek Monikę.
Prawdę mówiąc, nie rozumiał, dlaczego ona tak bardzo nie chce ślubu. Początkowo Marcinowi było obojętne, czy sformalizują swój związek, czy będą żyć na kocią łapę. Mężczyźni zazwyczaj nie przywiązują wagi do takich szczegółów jak akt ślubu. Są szczęśliwi i bez tego. To kobiety zwykle naciskają na małżeństwo. W ich przypadku było jednak inaczej. Marcin raz czy dwa napomknął, że może powinni się w końcu zdecydować, ale wówczas Monika dziwnie się spinała. To mu dało do myślenia. Nie kocha go, nie jest go pewna? A może w jej życiu jest inny mężczyzna? Im gorliwiej przekonywała go, że ślub jest im niepotrzebny, tym bardziej on go chciał. Wydawało mu się podejrzane, że Monika konsekwentnie odmawia stanięcia na ślubnym kobiercu. Przecież każda kobieta wprost marzy o białej sukni, długim welonie, królewskim weselu i całej tej otoczce.
Później, kiedy okazało się, że Zosia jest chora, przestali rozmawiać o małżeńskich planach. Wszystko poza Zosinymi problemami zdrowotnymi poszło w odstawkę. Ale ostatnio przecież ich życie się ustabilizowało. W porządku, nie było już tak jak kiedyś – w końcu mieli niepełnosprawną córkę – ale żyło im się całkiem dobrze. Bez większych dramatów, jeśli można tak powiedzieć, i bez większych problemów. On znów myślał o tym, żeby jednak sformalizować związek, ale Monika konsekwentnie odmawiała, wciąż powtarzając, że ślub nieuchronnie prowadzi do rozwodu.
– Gdzie masz kluczyki? – zapytała, zatrzymując się przed samochodem.
Oni również, jak większość sąsiadów, rzadko korzystali z garażu, ale z innego powodu. Byłoby im niewygodnie znosić Zosię po stromych schodach, a do ich domu prowadził specjalny podjazd dla córki.
– Auto jest otwarte.
Monika szarpnęła za klamkę tylnych drzwi, za którymi znajdowała się zabudowa dla niepełnosprawnych. Oczywiście samochód też musiał być wyjątkowy, przystosowany do potrzeb Zosi. Dziewczynka rzadko jednak korzystała z tej przestrzeni. Zwykle przewożono tam jej wózek, a ją ojciec sadowił wygodnie na miejscu dla pasażera. Dziewczynka wciąż była lekka, a Marcin młody. Ale co później? Marcin wielokrotnie łapał się na myśleniu o tym, co stanie się z Zosią po śmierci jego i Moniki. W takich chwilach cieszył się, że córka jest w pełni sprawną umysłowo, inteligentną dziewczynką. Poza niedowładem kończyn dolnych właściwie nic jej nie dolegało. Powinna sobie poradzić, ale lęk nie chciał go opuścić. W pełni zdrowi młodzi ludzie gubią się w tej światowej dżungli, a co dopiero mówić o nieśmiałej dziewczynie na wózku…
Czasem wstydził się swoich myśli, zwłaszcza kiedy obserwował podopiecznych fundacji. Zdecydowana większość nie była zdolna do samodzielnej egzystencji. Dziesięcioletni chłopak, który zatrzymał się na etapie rozwoju trzymiesięcznego dziecka, pięciolatka pełzająca po podłodze, nastoletni chłopiec rzucający się z agresją na swoją matkę. Powinien być wdzięczny, że Zosia tylko jeździ na wózku. Jak mógł narzekać, jak mógł przeklinać los, który posadził jego córkę na tych czterech kółkach, skoro wokół miały miejsce o wiele gorsze dramaty?
Marcin usadowił Zosię na miejscu dla pasażera. Pomógł jej zapiąć pasy i podszedł do Moniki, która wciąż szarpała się z wózkiem.
– Daj – powiedział, ale ona sprawiała wrażenie, jakby nie usłyszała.
Odpuściła dopiero, kiedy wózek był już przypięty. Bez słowa obeszła samochód i zajęła miejsce na tylnej kanapie. Było niepisaną tradycją, że to Zosia jeździ z Marcinem z przodu. Czuła się wtedy ważniejsza, jak gdyby dojrzalsza.
Dojazd do centrum zajął im nie więcej niż kwadrans. W tygodniu nie dotarliby na Rynek z osiedla w tak krótkim czasie, ale weekendy rządziły się swoimi prawami. Marcinowi udało się znaleźć wolne miejsce obok zamku, skąd mieli do przejścia już tylko kilkadziesiąt metrów. Nie lubił przyjeżdżać z Zosią do centrum. Wcześniej nie zwracał uwagi na brukowane uliczki, ale odkąd jego córka poruszała się na wózku, szczerze ich nienawidził, choć Zośka sprawiała wrażenie niewzruszonej. Marcin coraz częściej łapał się na myśli, że w gruncie rzeczy wiele spraw, które według niego stanowią dla Zosi problem, dla niej są nieistotne. Może rzeczywiście, tak jak sugerowała jego siostra, jest przeczulony i wszystko wyolbrzymia? Ale jak miałby nie wyolbrzymiać, na miłość boską?! Chodziło o jego dziecko.
– To ja poszukam Eli i Patrycji, a wy się rozejrzyjcie – rzuciła Monika przez ramię do Marcina i już jej nie było.
Nie był zły, że zostawiła go samego z Zosią. Wcześniej ustalili, że to on będzie się zajmował córką. Monika była przecież jedną z organizatorek wydarzenia, miała swoje obowiązki i musiała sprawdzić, czy wszystko jest gotowe. Marcin znał Elę i Patrycję, nie tylko z fundacji. Czasem odwiedzały Monikę w domu. Nigdy nie rozumiał, dlaczego Patrycja zaangażowała się w tę inicjatywę. Bezdzietna singielka, mogłaby robić wszystko, a postanowiła pomagać rodzicom niepełnosprawnych dzieci. Cel był szczytny, ale Marcin zastanawiał się, co mu przyświecało. Z Elą była zupełnie inna sprawa. Jej córeczka zmarła kilka godzin po narodzinach. Okazało się, że już w ciąży jej lekarz podejrzewał, iż z dzieckiem może być coś nie tak, ale zignorował swoje przeczucie. Nie wysłał Eli na żadne dodatkowe badania. Dlaczego? Nie wiadomo. Może to kwestia wiary, poglądów, a może po prostu rutyny. Podobno Ela po śmierci dziecka bardzo się zmieniła. Podobno, bo Monika i Marcin poznali ją później, kiedy była już walczącą aktywistką. Przez wiele lat pracowała jako dziennikarka. Nadal miała kontakty w mediach, więc łatwo było jej się przebić. Zaczęła wszem wobec głosić o prawie kobiet do diagnostyki prenatalnej i aborcji. Cierpliwie tłumaczyła, że nie jest za aborcją, a za wyborem.
– To bardzo ważne, żeby kobieta miała wybór. Ja go nie miałam – powtarzała ze spokojem, za nic sobie mając ataki ze strony obrońców życia poczętego.
Nie wdawała się w spory. Robiła swoje. Uważała, że jej obowiązkiem jest pomóc kobietom, które znalazły się w takiej sytuacji jak ona kiedyś. Kolejnym, naturalnym dla niej krokiem było zaangażowanie się w życie fundacji opiekującej się rodzinami niepełnosprawnych dzieci. Córeczka Eli odeszła, ale przecież tyle maluchów potrzebowało wsparcia.
– Masz ochotę na watę cukrową? – zapytał Marcin, na co Zosia przewróciła oczami.
– Tato, nie mam już pięciu lat.
– Ja też nie, ale nadal uwielbiam watę cukrową. – Wzruszył ramionami.
Zosia parsknęła śmiechem.
– No dobra. Muszę przyznać ci rację.
– Niebieska, różowa, zielona czy żółta? – Marcin zatrzymał się przed budką z watą cukrową.
– Zwyczajna.
Musiał się zgodzić z córką. On też nie rozumiał, po co komplikować tak prozaiczną czynność jak zakup waty cukrowej. Wata to wata. Uważał, że szeroki wybór w sklepach i punktach usługowo-handlowych jest przekleństwem dwudziestego pierwszego wieku. Bo im więcej możliwości, tym więcej czasu człowiek spędza, zastanawiając się nad tym, czego właściwie chce.
– Dwie zwyczajne waty – złożył zamówienie.
Wyciągnął w stronę młodej dziewczyny banknot dziesięciozłotowy, ale ona go nie przyjęła.
– Mała, średnia czy duża? Niebieska, różowa, zielona czy biała?
– Zwyczajna. – Marcin spojrzał na córkę porozumiewawczo.
Dopiero wtedy dziewczyna sprzedająca watę cukrową zwróciła uwagę na Zosię. Marcin już się przyzwyczaił do tych uporczywych spojrzeń. Spodziewał się, że niepełnosprawność jego córki po prostu wzbudziła ciekawość tamtej – zdrowej, silnej, młodej kobiety – ale kiedy dziewczyna z budki z watą opuściła swoje miejsce pracy, zrozumiał, że zainteresowała się Zosią z innego powodu. Dziewczyna nie siedziała, tak jak wcześniej mu się wydawało, na stołku. Ona również była na wózku inwalidzkim.
– Od urodzenia? – zapytała Zosię, wymownie zerkając na jej wózek.
– Prawie. Miałam półtora roku, kiedy przeszłam operację, po której straciłam czucie w nogach – rzuciła lekko Zosia. Za lekko, gdyby ktoś zechciał zapytać Marcina o zdanie.
– Szczęściara! Przynajmniej nie wiedziałaś, co tracisz.
– A jak było z tobą? – zainteresowała się Zosia.
– Trzy lata temu miałam wypadek. – Dziewczyna wzruszyła ramionami.
Marcin przysłuchiwał się tej wymianie zdań zafascynowany. Zdrowi ludzie mówią o niepełnosprawności z pewnym zażenowaniem. Wydaje im się, że o tym nie wypada rozmawiać, bo w ten sposób można skrzywdzić kogoś, kogo ten problem dotyczy. Tymczasem po raz kolejny przekonywał się, że osoby przykute do wózka inwalidzkiego nie mają tego typu dylematów. Niepełnosprawność jest dla nich czymś naturalnym, oswojonym.
– Lekarze dają ci jakieś szanse?
– Wiesz, jak z nimi jest. Co innego mówią, co innego robią, a na koniec się okazuje, że źle mówili i źle robili. – Dziewczyna machnęła ręką. – Co ma być, to będzie. Jeśli stanę na nogi, będę przeszczęśliwa. Ale jeżeli nie…
– To trzeba żyć dalej, co?
Marcin z niedowierzaniem pokręcił głową. W tamtej chwili uświadomił sobie, że nigdy nie rozmawiał z Zosią o jej niepełnosprawności w ten sposób. Monika chyba też nie. Tłumaczyli jej, że czasem tak się dzieje, że los nie dzieli sprawiedliwie, ale będą walczyć do utraty tchu, aby odzyskała pełną sprawność, i że nie wolno tracić wiary, bo nadzieja umiera ostatnia. Żadne z nich nie powiedziało po prostu: „Zdarzyło się, trzeba żyć dalej”. Wyglądało na to, że ich dwunastoletnia córka jest mądrzejsza od obojga rodziców razem wziętych.
– Trochę mi zajęło, zanim do tego doszłam, ale tak, to prawda. Inni mają gorzej.
– Skąd się tu w ogóle wzięłaś? Chyba nie powiesz mi, że jesteś tu przypadkiem? – zachichotała Zosia, najwyraźniej uznając za szalenie zabawną obecność niepełnosprawnej dziewczyny w budce z watą cukrową na tego typu imprezie.
– Nie, sama się zgłosiłam. Zadzwoniłam do takiej pani z fundacji i…
– Może do mojej mamy!
– Twoja mama to jedna z tych kobiet z fundacji? No nieźle!
– Tak, mama założyła tę fundację – obwieściła z dumą Zosia.
– Marcin! Wszędzie cię szukałam!
Mężczyzna potrzebował dłuższej chwili, aby zrozumieć, że kobieta, która kogoś woła, w istocie zwraca się do niego. Powoli przeniósł wzrok ze swojej córki na niską blondynkę, która była tak różna od niego, że czasem aż nie potrafił uwierzyć w ich tak bliskie pokrewieństwo. Zapadło mu w pamięć pewne zdjęcie, które wiele razy pokazywała mu matka.
– Zobacz, synku – mówiła – jaki miałam wielki brzuch. Wszyscy się dziwili, dlaczego taki duży, i mówili mi, że chyba bliźniaki urodzę, a ja pukałam się w czoło. Lekarz nawet się nie zorientował, że to ciąża bliźniacza. A to przecież był już początek lat osiemdziesiątych. Wiadomo, nie było takiej techniki i takich możliwości, ale powinien był się połapać! Ty wiesz, jaki ja szok przeżyłam na porodówce?
Ale nawet to zdjęcie pokazywane ciągle przez matkę ani ich akty urodzenia nie sprawiły, że łatwiej mu było uwierzyć, iż Marcelina jest jego siostrą bliźniaczką. Marcin i Marcelina. Podobno rodzice mieli wybrane imię dla syna – Marcin – i dla córki – Agata, ale kiedy okazało się, że na świat przyszli i chłopiec, i dziewczynka, postanowili nadać bliźniakom podobne imiona. Chyba uznali, że to zabawne, chociaż gdyby ktoś zechciał zapytać Marcina o zdanie, stwierdziłby, iż nie widzi w tym nic śmiesznego.
Rodzice nie wyjaśnili mu, jak to możliwe, że jego siostra bliźniaczka wygląda zupełnie inaczej niż on. Dowiedział się tego dopiero na lekcji biologii w podstawówce. Bliźnięta dwujajowe. To tłumaczyło, dlaczego Marcelina była niską, krępą blondynką o szarych oczach, podczas gdy on właściwie od zawsze był od niej sporo wyższy i sporo lżejszy. Do tego był raczej brunetem – albo szatynem, bo nigdy nie odróżniał brunetów od szatynów – a jego oczy czasem wydawały się zielone, a czasem brązowe, w zależności od światła. W czasach, kiedy w dowodach osobistych wpisywano jeszcze kolor oczu, Marcin podał: różnokolorowe. Monika często mówiła, że najbardziej podobają jej się w nim właśnie oczy. Widziała w nich plamki, których on wprawdzie nie dostrzegał, ale lubił, kiedy ona o nich mówiła. A ostatnio jakby przestała mówić. No tak. Miała za dużo spraw na głowie, żeby jeszcze rozmyślać o plamkach.
– Jesteś! – ucieszył się Marcin.
Wprawdzie jego relacje z siostrą w okresie dzieciństwa i wczesnej młodości mógłby określić jako nienawiść przerywaną chwilami akceptacji, ale od dłuższego czasu byli ze sobą blisko. Jedyną rysą na szkle było to, że Marcelina nie lubiła Moniki. Niestety, z wzajemnością. Na szczęście próbowały chociaż udawać, że jest inaczej. Kiedyś zależało mu, żeby najważniejsze kobiety w jego życiu miały ze sobą dobry kontakt. W końcu jednak doszedł do wniosku, że życie przecież nie polega na tym, aby każdy każdego lubił. Najważniejsze, że się tolerowały. Nie zamierzał wymagać nic więcej.
– A czy kiedykolwiek nie dotrzymałam słowa? – Marcelina podeszła do brata i cmoknęła go w policzek. – Skoro powiedziałam, że będę, to jestem, no!
– Sama? – zapytał głupio Marcin, bo przecież widział, że nikt jej nie towarzyszy.
– Jak będziesz miał dziecko na studiach, to przekonasz się, że wyjście z domu w pojedynkę jest możliwe – stwierdziła Marcelina, uśmiechając się do Zosi. – Cześć, kochana!
Siostra Marcina mogła nie przepadać za jego partnerką, ale była wprost zakochana w ich córce. Marcin czasem łapał się na myśli, że Marcelina matkuje Zosi bardziej niż Monika. Nie potrafił wytłumaczyć, skąd to wrażenie. Może stąd, że Monika była raczej typem szalonego naukowca niż matki? Nie, to głupie. Zresztą po co miał to roztrząsać?
– Zosia na studiach to dla mnie bardzo odległy temat.
– Też tak mówiłam, i co? Jak się czujesz, Zosiu? O, widzę, że masz nową koleżankę. – Marcelina serdecznie uśmiechnęła się do dziewczyny z budki.
– Właściwie to próbowaliśmy zamówić watę cukrową i…
– To zamawiajcie, nie przeszkadzam. A gdzie Monika?
– Poczekaj chwilę, proszę. – Marcin posłał siostrze błagalne spojrzenie. – Czy możemy prosić te dwie waty? – zwrócił się do dziewczyny obsługującej budkę.
– Jasne. Dwie zwyczajne waty. – Mrugnęła do Zosi porozumiewawczo.
Marcin położył na tackę banknot, który przez cały czas trzymał w dłoni.
Dziewczyna wróciła na swoje stanowisko i zaczęła przygotowywać watę. Po chwili podała Zosi pierwszą – ogromną. Jeśli Marcin miałby być uczciwy, musiałby przyznać, że jeszcze nigdy nie widział tak dużej porcji.
– Yyy… ale ja chyba zapłaciłem za dwie małe. – Marcin z zakłopotaniem spojrzał na wywieszony przed budką cennik.
– W porządku. Niech pan wrzuci brakującą kwotę do puszki – stwierdziła z uśmiechem dziewczyna i podała mężczyźnie drugą watę.
Zosia odjechała na bok, bo do budki z watą ustawiła się już kolejka. Marcelina i Marcin dołączyli do dziewczynki. Mężczyzna podsunął siostrze swój patyk, ale ta odmówiła.
– Pamiętasz, jak mama kupowała nam watę na odpuście? – rozmarzył się Marcin.
– Nie, ale za to pamiętam, jak się bałam, kiedy strzelałeś petardami!
– Tata strzelał petardami? – zainteresowała się Zosia. – A teraz za każdym razem się burzy na fajerwerki w sylwestra!
– Wtedy nie mieliśmy świadomości, że to stresuje zwierzęta. Co u Artura? Może kiedyś wpadlibyście do nas? – Marcin szybko zmienił temat.
Marcelina podeszła do brata i urwała spory kawałek waty.
– Jednak się skuszę. Dawno nie jadłam. – Włożyła całą watę do ust. – Już zapomniałam, jakie to jest dobre! – Przełknęła. – A co u Artura? No wiesz. Praca, praca, praca i jeszcze raz praca. Ale masz rację, musimy się w końcu umówić. Dawno się nie widzieliśmy.
Marcin miał ze swoim szwagrem zupełnie inne relacje niż Monika z Marceliną, choć kiedyś, dawno temu dał mu w zęby. Marcelina zaszła w ciążę w szkole średniej. Zapowiadała się nieźle – miała dobre stopnie, rozległą wiedzę o świecie, sporo czytała – a tu trach, ciąża przed maturą. Matka i ojciec rozpaczali i wypominali córce, jak bardzo ich zawiodła. Nie myśleli o tym, że do tanga trzeba dwojga. Skupili się na Marcelinie, zapominając o sprawcy całego zamieszania. Ale Marcin pamiętał. Poszedł do Artura i kiedy otworzyła jego mama, poprosił, aby go zawołała. Przyszły ojciec wyszedł przed dom, a wtedy Marcin wymierzył mu solidny cios. Artur nawet się nie bronił. Wstał, otarł twarz z krwi i zapytał Marcina, czy już skończył. A potem zaprosił go na piwo. To właśnie wtedy, w tamtej knajpie, Marcin po raz pierwszy pomyślał, że Artur to równy gość. Miał łeb nie od parady i niezły pomysł na siebie. Zamierzał przenieść się na studia zaoczne i zainwestować we własny biznes. I, oczywiście, oświadczyć się Marcelinie. Nie migał się od odpowiedzialności.
Cztery miesiące później młodzi stanęli na ślubnym kobiercu. Bliżsi i dalsi znajomi nie dawali temu związkowi większych szans. Wiadomo, młodzi, niedoświadczeni, wzięli ślub tylko ze względu na ciążę. Ale Marcelina i Artur zaskoczyli wszystkich wokół, z nimi samymi włącznie. Niedawno obchodzili dwudziestą rocznicę ślubu i sprawiali wrażenie zakochanych w sobie bardziej niż wówczas, kiedy składali przysięgę.
– A jak mój genialny chrześniak?
– Nie wiem. Kiedy próbuję wejść do jego pokoju, prosi, żebym sprawdziła, czy nie ma mnie za drzwiami.
– Nie przejmuj się. On zawsze był… – Marcin zmarszczył czoło, szukając właściwego określenia – introwertyczny.
– Podobno geniusze tak mają – westchnęła Marcelina.
Zosia z zaciekawieniem przysłuchiwała się rozmowie ojca i ciotki. Z uwagi na swoją niepełnosprawność więcej czasu spędzała z dorosłymi niż z rówieśnikami. Zachowywała się jak stara malutka. Marcina martwiło to, że jego córki nie interesują sprawy dzieci, a zajmuje się kwestiami, którymi żyją dorośli.
– Powinnaś się cieszyć z tego, że twój syn jest wyjątkowy!
– Cieszę się. Tylko po prostu czasem wolałabym, żeby był… przeciętny – przyznała z zażenowaniem Marcelina. – To co, idziemy poszukać Moniki?
– Ona jest teraz zajęta – wyjaśnił Marcin. – Jak będzie miała chwilę, sama nas znajdzie.
– Przyszło już sporo ludzi – wtrąciła Marcelina.
– No właśnie. – W tym momencie Marcin kątem oka dostrzegł znajomą postać. – Mogę was na chwilę przeprosić?
– Jasne. – Marcelina obserwowała brata, ciekawa, kim są ludzie, do których podszedł.
Tymczasem Marcin wylewnie witał się z Magdaleną i jej mężem, który patrzył na niego jak na wariata. No tak. Najwyraźniej w ogóle nie skojarzył, że on to on. I to by było na tyle, jeśli chodzi o sąsiedzkie relacje na Osiedlu Pogodnym.
– To bardzo miłe, że państwo przyszliście. Naprawdę, doceniam i jeszcze raz dziękuję za zainteresowanie…
Magdalena sprawiała wrażenie zakłopotanej tą wdzięcznością, dlatego Marcin urwał w pół zdania.
– Mówiłam panu, że nie mamy żadnych planów na niedzielę, a zawsze chętnie wspieramy fundacje opiekujące się niepełnosprawnymi dziećmi.
– My chyba jeszcze nie mieliśmy przyjemności. Marcin Leszczyński. – Wyciągnął w stronę męża Magdaleny otwartą dłoń.
– Michał Pudełko, miło mi. – Mężczyzna odpowiedział uściskiem. – Aż dziwne, prawda? Mieszkamy obok siebie, a dopiero teraz mamy okazję się poznać!
– Trzeba będzie nadrobić zaległości. Zapraszamy na grilla. Co pan na to?
– Żaden pan, Michał jestem.
– Skoro już jesteśmy na tym etapie, to ja również zaproponuję przejście na ty. Magdalena. – Kobieta wyciągnęła wypielęgnowaną dłoń.
– Marcin, bardzo mi miło.
Marcin poczuł sympatię do tych ludzi, zwłaszcza do Michała. Nie potrafił określić, dlaczego go polubił. Tamten nie zrobił ani nie powiedział nic, co w jakiś sposób by go wyróżniało, a mimo to Marcin poczuł, że mógłby się z nim zaprzyjaźnić. Gdyby tylko miał więcej czasu i chęci do nawiązywania relacji międzyludzkich… Prawdę mówiąc, od dawna nie miał żadnego życia poza domem, pracą oraz kolejnymi ośrodkami rehabilitacyjnymi i gabinetami lekarskimi. Jedynymi osobami spoza swojej najbliższej rodziny, z którymi wciąż utrzymywał kontakt, byli siostra i szwagier. Do rodziców głównie dzwonił, bo na emeryturze wymyślili sobie, że wyprowadzą się na lubelską wieś i – ku zdumieniu swoich dzieci – plan zrealizowali.
Tak. Marcin właściwie nie pamiętał, co to życie towarzyskie. Ale czy nie taka jest kolej rzeczy?
Zosia od dawna już spała. Marcin czekał, aż Monika skończy przeglądać jakieś wykresy na komputerze. Spodziewał się, że po tak intensywnym dniu będzie zmęczona i po prostu położy się do łóżka, ale stwierdziła, że musi jeszcze chwilę popracować. Cała Monika. Marcin od piętnastu lat próbował ją czasem namówić na odrobinę szaleństwa. Powtarzał jej, że świat się nie zawali, jeśli choć raz wybierze przyjemność, a nie obowiązki, ale ona nie chciała go słuchać.
Obserwował w ciszy, jak Monika odkłada swój laptop i siada przy toaletce. Oparła głowę na dłoni. Wyglądała na bardzo spiętą, dlatego Marcin powoli do niej podszedł i położył dłonie na jej karku. Zadrżała, ale nie zaprotestowała. Marcin ucisnął mocniej, jak gdyby pytał ją o zgodę. Kiedy dalej nie reagowała, zaczął ją masować.
– Czasem tak sobie myślę, że bierzesz na siebie za dużo – powiedział, choć spodziewał się, że jego słowa zginą w próżni.
Przecież było tak już wiele razy.
– Robię tyle, ile do mnie należy, nic więcej – stwierdziła bez emocji Monika.
– Kiedy ostatnio zrobiliśmy coś szalonego?
– Coś szalonego? – Monika parsknęła nerwowym śmiechem. – Co masz na myśli? Robiliśmy szalone rzeczy, kiedy mieliśmy po dwadzieścia pięć lat i zero problemów na głowie.
– Co mam na myśli? Sam nie wiem… Może gdzieś polecimy? Nie planujmy, nie zastanawiajmy się, po prostu wykupmy jakiegoś lasta i…
– Marcin, czy ty siebie słyszysz? – Monika uchwyciła wzrok partnera w lustrze. – Zosia ma szkołę, my pracę.
– Świat się nie zawali, jeśli Zosia nie będzie przez tydzień chodzić do szkoły, a my weźmiemy sobie urlop.
– Wiesz, coraz częściej mam wrażenie – strąciła jego dłonie ze swojego karku – że ty nadal masz dwadzieścia pięć lat. Jesteś kompletnie niedojrzały i nieodpowiedzialny! Nie sądzisz, że najwyższa pora dorosnąć?
Marcin pod wpływem wzroku Moniki opuścił ze wstydem głowę. Znowu chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Powinien był już się do tego przyzwyczaić.
– Nie widzę nic złego w tym, że chciałbym zabrać swoją rodzinę na wakacje.
– Zapomniałeś, że my nie możemy wykupić pierwszego lepszego lasta, bo nie jesteśmy rodziną taką jak inne? Hotel musi być przystosowany do potrzeb Zosi, wolny od barier architektonicznych. Wiesz, że o to niełatwo.
– Nie było tematu – wycofał się Marcin. Ponownie położył dłonie na karku Moniki. Nie zareagowała. – Masz rację, gadam głupoty. To może chociaż pojedziemy w któryś weekend z Zosią nad morze?
– Za daleko. – Monika wzruszyła ramionami.
Kiedyś taka nie była. Nie doszukiwała się problemów tam, gdzie ich nie było. Szukała sposobu, a nie wymówki.
Zapadła cisza. Marcin masował kark Moniki i obserwował ją w lustrze. Wyglądało na to, że sprawia jej przyjemność.
– Jak w ogóle dzisiaj ci się podobało? – zapytała nagle.
– Nie spodziewałem się, że przyjdzie aż tyle osób. Jestem pod naprawdę dużym wrażeniem. Udała wam się ta impreza. Marcelina kazała ci przekazać, że jest z ciebie dumna.
– Szkoda, że nie udało nam się spotkać – powiedziała Monika, ale Marcin wyłapał w jej głosie nutkę fałszu.
– Tak, szkoda, ale Marcelina i Artur zapraszają nas do siebie. Pomyśl, kiedy moglibyśmy się z nimi zobaczyć. I wyobraź sobie, że ci sąsiedzi spod jedynki to są bardzo fajni ludzie. Pomyślałem, że może wpadliby do nas na grilla. A jednak może tu jeszcze być jak na amerykańskim osiedlu. – Roześmiał się z własnego żartu, bo Monika nie zareagowała. – No, ale… powiesz mi, dlaczego pokłóciłaś się z Elą i Patrycją?
– Dlaczego pokłóciłam się z Elą i Patrycją? – Monika powtórzyła jego słowa, a on miał dziwne wrażenie, że jego partnerka w ten sposób próbuje zyskać na czasie. – Nie pokłóciłam się. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
– Cóż, widziałem, jak…
– Coś ci się musiało pomylić. Po prostu rozmawiałyśmy. To nie była żadna kłótnia.
– A o czym?
– O sprawach fundacji. Nic ważnego.
– Dziwne – mruknął Marcin.
– Co jest takie dziwne?
Wiedział, że powinien się wycofać. Usłyszał irytację w głosie Moniki już przed chwilą. Nie lubiła, kiedy drążył, ale był naprawdę ciekawy, co je poróżniło. W porządku, miała prawo do własnych spraw i sekretów, ale komu miała opowiedzieć o swoich problemach, jeśli nie jemu?
– Wszystkie trzy wyglądałyście na zdenerwowane. To nie była zwykła rozmowa.
– Nie rób tego. – Przewróciła oczami. – Nie zawsze sprawy są takimi, jakimi je widzimy.
– Masz na myśli coś konkretnego?
Monika bez słowa wstała i podeszła do szafy, z której wyjęła swoją bawełnianą piżamę z misiem. Piętnaście lat wcześniej Marcin prawdopodobnie skrzywiłby się, gdyby ją w czymś takim zobaczył, ale teraz uważał tę piżamę za uroczą. Już dawno zostawili za sobą etap koronek. Nie brakowało mu ich. Wolał tę prawdziwą Monikę w piżamie z misiem.
– Jestem zmęczona. Chcę iść spać.
– Na pewno wszystko w porządku?
– Na pewno – westchnęła ze zniecierpliwieniem Monika. – Wiesz, że masz nieznośną tendencję do wyolbrzymiania?
– Marcelina zawsze mi to powtarzała.
– Chociaż w jednej kwestii zgadzam się z twoją siostrą.
– A jeśli już jesteśmy przy tym temacie…
– Tak? – Monika zatrzymała się w połowie drogi do łazienki.
– Marcelina prosiła, abym przekazał ci, że jeśli potrzebujemy pomocy przy Zosi, ona chętnie się zaangażuje – powiedział półgębkiem Marcin.
Wiedział, że Monika nie będzie zachwycona, ale obiecał Marcelinie, iż powtórzy jej słowa swojej partnerce. Jego siostra wciąż nie mogła zaakceptować myśli, że zatrudnili do pomocy obcą osobę, zamiast poprosić o wsparcie kogoś z rodziny. Ona i Monika były jak ogień i woda. Czasem Marcin zastanawiał się, jak to możliwe, że jest tak blisko z dwiema tak zupełnie różnymi od siebie kobietami.
– Rozmawialiśmy już o tym. Pani Irena ma kompetencje do pracy z niepełnosprawnymi dziećmi. Mam nadzieję, że jej to uświadomiłeś? Zresztą dlaczego oni nie zrobią sobie drugiego dziecka, skoro Marcelina ma tak silny instynkt macierzyński, co?
– To nie o to chodzi. – Marcin poczuł się urażony uwagą partnerki. Nigdy nie opowiadał się po żadnej ze stron, bo udawał, że nie ma żadnych stron. Teraz jednak poczuł, że musi bronić siostry. – Ona po prostu… chce dobrze. I bardzo kocha Zosię.
– A ja myślę, że właśnie w tym cały problem. Marcyśka przespała ostatni dzwonek na kolejne dziecko i przeniosła całe uczucie na Zośkę. – Monika zrobiła minę, która dość jednoznacznie świadczyła, co o tym wszystkim myśli. – No nic. Idę się kąpać. Padam ze zmęczenia.
Marcin pożegnał kolejnego kandydata uściskiem dłoni. Pierwszą turę rozmów kwalifikacyjnych przeprowadzał sam. Dyrektor dołączał do niego dopiero podczas kolejnych spotkań, w których brali udział tylko ci, którzy przeszli ten wstępny etap. Marcin poprosił mężczyznę, aby ten zamknął za sobą drzwi. Miał kwadrans tylko dla siebie. Przez chwilę zastanawiał się, czy ma ochotę na jeszcze jedną kawę, ale zrezygnował. W taką pogodę nie obudzi go nic, nawet piąte espresso.
Podszedł do okna. Zatrzymał wzrok na znajdującej się w pobliżu Galerii Sfera. Wydawało mu się, że dostrzegł swoją koleżankę z liceum. Chyba to ona weszła właśnie do centrum handlowego. Bliskie sąsiedztwo siedziby jego firmy z galerią sprowokowało go do refleksji: gdzie ci wszyscy ludzie pracują, skoro w ciągu dnia mają czas chodzić na zakupy? On wszystko robił w biegu. Trudno mu było znaleźć chwilę na szybkie zakupy spożywcze, a co dopiero mówić o wygospodarowaniu czasu dla siebie. Praca, dom, rehabilitacja Zosi, i znów praca, dom i rehabilitacja Zosi. Czasem łapał się na tym, że zastanawia się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby córka była w pełni sprawna. Może wówczas on też mógłby beztrosko przechadzać się po galerii handlowej i długo wybierać koszule? Ubrania kupowali online. Tak było szybciej. Szybciej. Marcin miał wrażenie, że całe jego życie ogranicza się właśnie do tego „szybciej”. Szybciej, bo spóźni się do pracy, szybciej, bo nie zdąży na rehabilitację Zosi, szybciej, bo zamkną sklepy, a on nie kupi pieczywa.
Rozległo się ciche pukanie. Marcin się wzdrygnął. Czas na powrót do rzeczywistości. Poprawił marynarkę i podszedł do drzwi, za którymi stała na oko dwudziestoletnia zdenerwowana kobieta. Wyglądała, jakby to miała być jej pierwsza praca, ale kiedy Marcin już zaprosił ją do środka, usiadł przy długim stole i zerknął kontrolnie na następne CV, przekonał się, że jego rozmówczyni ma imponujące doświadczenie i jest najlepiej wykształcona spośród wszystkich kandydatów. Zatrzymał wzrok na dacie urodzenia. Dwadzieścia osiem lat. Nie wyglądała na tyle.
– Co pani wie o naszej firmie? – zaczął od swojego standardowego pytania.
Zazwyczaj kandydaci byli zaskoczeni, że Marcin pyta o to w pierwszej kolejności. W gruncie rzeczy to jedno pytanie wystarczyło, aby odrzucić dziewięćdziesiąt procent aplikujących. Marcin szukał ludzi, którzy chcą pracować właśnie dla nich, nie zaś takich, którym zależy na jakimkolwiek zajęciu. Z jego doświadczenia wynikało, że tacy pracownicy są dla firmy najcenniejsi. Nie odchodzili po pół roku, kiedy tylko otworzyły się przed nimi nowe możliwości. Nie szli na łatwiznę, pięli się po szczeblach kariery powoli, acz skutecznie. Nie wsiadali do windy. Zawsze wchodzili na górę schodami.
Dziewczyna zaczęła z pewnością w głosie. Mówiła o strategii i celach firmy, przy okazji odpowiadając na kolejne pytanie – dlaczego chciałaby pracować właśnie dla nich.