Światło które rozjaśnia mrok - Magdalena Majcher - ebook

Światło które rozjaśnia mrok ebook

Magdalena Majcher

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dalsze losy Alicji, bohaterki książki Światło, które nigdy nie gaśnie

Alicja próbuje ułożyć swoje życie na nowo. Coraz więcej czasu spędza w rodzinnym domu. Początkowo wydaje się, że jedyną przyjazną jej osobą jest jej siostrzenica Agnieszka, ale z biegiem czasu Alicja nawiązuje nić porozumienia również z siostrą Agatą. Chciałaby znowu się z nią zaprzyjaźnić. Czy więzy krwi okażą się silniejsze od poczucia krzywdy i zdrady?

Niestety na jaw wychodzą kolejne rodzinne tajemnice. Alicja i Agata próbują odkryć, kim jest młoda kobieta, z którą spotyka się ich ojciec. Czy uda się wreszcie poznać całą historię rodziny?

Już pora zapomnieć o przeszłości, wybaczyć krzywdy i zacząć cieszyć się życiem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 270

Oceny
4,4 (177 ocen)
97
54
20
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

Cóż tu napisać, książkę przeczytałam prawie na jednym wdechu. Tak już mam kiedy zaczynam czytać książki Pani Magdaleny. Zachęcam wszystkich, nie zawiedziecie się.
20
madzia_8

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna bardzo dobra książka. Serdecznie polecam
10
ojonka18

Nie oderwiesz się od lektury

nawet nie wiem kiedy przeczytałam 😲
00
marekgrze

Dobrze spędzony czas

Pogmatwane perypetie ludzi sobie bliskich, z niedomówieniami, kłamstwami w tle, jakich nie brak w każdej wielopokoleniowej rodzinie. Przeplatane chwilami szczęścia, zgody, kompromisów i ostatecznych decyzji życiowych.
00
Wiosna333

Dobrze spędzony czas

"Światło, które rozjaśnia mrok".Myślę, że to idealny tytuł dla tej powieści. Zaciekawia, skłania do przemyśleń i refleksji.Dla każdego człowieka tym światłem może być co innego. Ważne jest ,aby to światło było zawsze obecne w naszym życiu i rozjaśniało jego mrok. Gorąco zachęcam do lektury.
00

Popularność




Rozdział 1

Le­ża­łam na nie­wy­god­nym szpi­tal­nym łó­żku i pa­trzy­łam w su­fit, nie mo­gąc po­zbyć się wra­że­nia, że utknęłam tam na do­bre. Kom­plet­nie stra­ci­łam po­czu­cie cza­su, bo ka­żdy dzień był taki sam. Chwi­lę przed szó­stą bu­dzi­ła mnie krząta­ni­na pie­lęgnia­rek i sa­lo­wych. Z ka­żdym ko­lej­nym po­ran­kiem by­łam co­raz bar­dziej obo­la­ła i nie­wy­spa­na. Mia­łam dziw­ne wra­że­nie, że leżę na tym sa­mym łó­żku, na któ­rym jako dzie­si­ęcio­lat­ka le­ża­łam po za­bie­gu wy­ci­ęcia mig­da­łków. W szpi­ta­lu czas jak­by się za­trzy­mał. Nikt prze­nie­sio­ny z prze­szło­ści nie uwie­rzy­łby, że od mo­men­tu, kie­dy dwa­dzie­ścia lat temu wsia­dł do we­hi­ku­łu, w rze­czy­wi­sto­ści mi­nęło aż tyle cza­su. Od le­że­nia na tym nie­wy­god­nym łó­żku roz­bo­la­ły mnie ple­cy, a gdy­by moja mat­ka nie przy­no­si­ła mi do­mo­we­go je­dze­nia, na szpi­tal­nym wik­cie z pew­no­ścią ze­szła­bym z gło­du. I to wszyst­ko na pa­to­lo­gii ci­ąży, gdzie z za­ło­że­nia ko­bie­ty kła­dzie się po to, aby tę ci­ążę utrzy­mać.

Ma­rzy­łam tyl­ko o tym, aby po­ło­żyć się spać w wy­god­nym łó­żku w miesz­ka­niu odzie­dzi­czo­nym po bab­ci, na Pod­cze­lu, ale nie śmia­łam wy­po­wie­dzieć tych my­śli na głos, bo prze­cież by­łam w szpi­ta­lu z kon­kret­ne­go po­wo­du i w kon­kret­nym celu. Mu­sia­łam, jak to mó­wi­ła pani Ha­lin­ka, zde­cy­do­wa­nie naj­sym­pa­tycz­niej­sza z pra­cu­jących na od­dzia­le pie­lęgnia­rek, za­ci­snąć nogi i wy­trwać z tymi za­ci­śni­ęty­mi no­ga­mi co naj­mniej dzie­wi­ęć ty­go­dni, do trzy­dzie­ste­go szó­ste­go ty­go­dnia ci­ąży. Wpraw­dzie ci­ąża jest uzna­wa­na za do­no­szo­ną od trzy­dzie­ste­go siód­me­go, ale pani Ha­lin­ka twier­dzi­ła, że jak wy­trzy­mam do trzy­dzie­ste­go szó­ste­go, nic złe­go stać się już nie może.

– No­wo­rod­ki uro­dzo­ne mi­ędzy trzy­dzie­stym czwar­tym a trzy­dzie­stym szó­stym ty­go­dniem to tak zwa­ne pó­źne wcze­śnia­ki – tłu­ma­czy­ła. – Oczy­wi­ście naj­le­piej, żeby dziec­ko sie­dzia­ło w brzu­chu mamy do czter­dzie­ste­go ty­go­dnia, ale nie­któ­re zbyt szyb­ko się pcha­ją na świat i nie za­wsze mo­żna temu za­po­biec. Le­ka­rzom uda­ło się nie do­pu­ścić do przed­wcze­sne­go po­ro­du, ale na dru­gi raz pro­szę nie te­sto­wać ich umie­jęt­no­ści i za­ci­skać nogi!

Za­ci­ska­nie nóg – co­kol­wiek mia­ło to zna­czyć, od trzech ty­go­dni sku­pia­łam całą swo­ją uwa­gę na tej czyn­no­ści. Z jed­nej stro­ny ten czas zle­ciał mi bły­ska­wicz­nie – zdzi­wi­łam się, od­kry­wa­jąc, że je­stem w szpi­ta­lu od ca­łych dwu­dzie­stu je­den dni – ale z dru­giej ci­ągnął się nie­mi­ło­sier­nie, po­zba­wia­jąc mnie na­dziei na ry­chłą zmia­nę. Nie li­czy­łam na to, że uda mi się wró­cić do ak­tyw­no­ści sprzed tego fe­ral­ne­go dnia, kie­dy wy­bra­łam się do Zie­lo­nej Góry, a wie­czo­rem, po po­wro­cie, za­czął się ten cały kosz­mar, któ­ry do­pro­wa­dził mnie na szpi­tal­ne łó­żko, ale od­da­ła­bym wszyst­ko za to, aby móc po pro­stu wró­cić do domu.

Przez te trzy ty­go­dnie nie było dnia, w któ­rym nie wy­rzu­ca­ła­bym so­bie, że ry­zy­ko­wa­łam wte­dy ży­ciem mo­jej cór­ki. Oczy­wi­ście gdy­by czło­wiek wie­dział, że się po­tknie i zła­mie nogę, nie wy­cho­dzi­łby z domu, ale prze­cież mo­głam prze­wi­dzieć, że tak duży wy­si­łek, przede wszyst­kim emo­cjo­nal­ny, na­ra­zi dziec­ko na nie­bez­pie­cze­ństwo. Wy­po­mi­na­łam so­bie, że gdy­bym cho­ciaż zo­sta­ła tam­tej nocy w Zie­lo­nej Gó­rze, gdy­bym od­po­częła i wy­ru­szy­ła w dro­gę po­wrot­ną rano, może to wszyst­ko by się nie wy­da­rzy­ło.

Roz­le­gło się ci­che pu­ka­nie. Chwi­lę pó­źniej w wąskiej szcze­li­nie mi­ędzy fu­try­ną a po­ma­lo­wa­ny­mi, jak wszyst­ko na tym od­dzia­le, na brud­ną biel drzwia­mi po­ja­wi­ła się Syl­wia. Moje usta same uło­ży­ły się w uśmiech. Od­wie­dzi­ny sta­no­wi­ły je­dy­ny ele­ment szpi­tal­nej rze­czy­wi­sto­ści, któ­ry po­zwa­lał mi za­jąć my­śli czy­mś in­nym niż ob­wi­nia­nie się i za­mar­twia­nie o dziec­ko. Praw­dę mó­wi­ąc, z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­łam, aż ktoś do mnie zaj­rzy. Sąsiad­ka z łó­żka obok wy­dzwa­nia­ła do bli­skich i ko­le­ża­nek, upar­cie na­ma­wia­jąc ich na wi­zy­ty, ale ja z na­tu­ry ra­czej się lu­dziom nie na­rzu­ca­łam, po pro­stu cze­ka­łam, aż świat so­bie o mnie przy­po­mni.

Do­tych­czas Syl­wia od­wie­dzi­ła mnie raz, ale aku­rat wpa­dła moja mat­ka i nie mia­ły­śmy oka­zji swo­bod­nie po­roz­ma­wiać, je­śli roz­mo­wę w wa­run­kach szpi­tal­nych w ogó­le mo­żna na­zwać swo­bod­ną. Ka­żde sło­wo było sta­ran­nie od­no­to­wy­wa­ne przez sąsiad­kę z łó­żka obok. Całe szczęście, że le­ża­łam w dwu­oso­bo­wej sali. W trzy- czy czte­ro­oso­bo­wych pu­blicz­no­ść była prze­cież jesz­cze wi­ęk­sza.

– Cze­ść! – Pod­nio­słam się, ale Syl­wia od razu się skrzy­wi­ła, co ode­bra­łam jako za­wo­alo­wa­ną su­ge­stię: nie wsta­waj.

– Hej. – Przy­ja­ció­łka po­chy­li­ła się nade mną i cmok­nęła w po­li­czek. – Jak do­brze cię wi­dzieć w dwu­pa­ku. Nie­złe­go stra­cha nam wszyst­kim na­pędzi­łaś!

– So­bie chy­ba naj­wi­ęk­sze­go – przy­zna­łam, pró­bu­jąc uło­żyć się na łó­żku tak, aby było mi wy­god­niej. – By­łam prze­ko­na­na, że… no wiesz, że stra­cę tę ci­ążę. – Od­wró­ci­łam wzrok, bo samo mó­wie­nie o tym, co mo­gło się wy­da­rzyć, spra­wi­ło mi ból.

– Na szczęście w porę zna­la­złaś się w szpi­ta­lu i le­ka­rze ci po­mo­gli. – Syl­wia usia­dła na sto­jącym przy łó­żku krze­śle i de­li­kat­nie ści­snęła moją dłoń. – Jak się czu­jesz?

– Do­brze. Wtło­czy­li tu we mnie taką licz­bę kro­pló­wek, że nie ma in­nej opcji.

– Co ci po­da­ją?

– Na po­cząt­ku do­sta­wa­łam ste­ry­dy na roz­wój płuc u ma­łej, a te­raz sama nie wiem, chy­ba ja­kieś kro­plów­ki wzmac­nia­jące.

– Ale ry­zy­ko mi­nęło? – upew­ni­ła się Syl­wia.

– Tak, na to wy­gląda, choć szyj­ka się bar­dzo skró­ci­ła i pew­nie naj­bli­ższe mie­si­ące spędzę przy­ku­ta do łó­żka. Mam na­dzie­ję, że cho­ciaż nie tego. – Wy­mow­nie wznio­słam oczy ku su­fi­to­wi.

Syl­wia wbi­ła wzrok w ma­te­ria­ło­wą tor­bę, któ­rą ze sobą przy­nio­sła, a na któ­rą do­pie­ro te­raz zwró­ci­łam uwa­gę.

– Po­pro­si­łam dziew­czy­ny od nas z bi­blio­te­ki, żeby wy­bra­ły dla cie­bie kil­ka ksi­ążek. Za­strze­głam, że to nie może być nic ci­ężkie­go, smut­ne­go, krwa­we­go, i tak da­lej. – Wy­ci­ągnęła z tor­by kil­ka to­mów. – Mam na­dzie­ję, że te po­wie­ści po­zwo­lą ci choć na chwi­lę ode­rwać się od rze­czy­wi­sto­ści.

Wzi­ęłam od niej ksi­ążki i przej­rza­łam je. Na­zwi­ska au­to­rek nic mi nie mó­wi­ły, choć wy­da­wa­ło mi się, że jed­no obi­ło mi się o uszy.

– Dzi­ęki. Mama przy­nio­sła mi parę ksi­ążek, ale już wszyst­kie prze­czy­ta­łam. To moja je­dy­na roz­ryw­ka tu­taj – przy­zna­łam. – Do kie­dy trze­ba je od­dać?

– Tym się nie przej­muj, naj­wy­żej je przedłu­żę w bi­blio­te­ce.

– Ja­sne. No nic, jesz­cze raz dzi­ęku­ję.

Ostro­żnie po­ło­ży­łam ksi­ążki na nie­wiel­kiej szaf­ce, w któ­rej znaj­do­wał się mój cały tym­cza­so­wy do­by­tek.

– Le­ka­rze mó­wi­li ci, kie­dy wyj­dziesz?

– Nie. – Skrzy­wi­łam się. – Do­sta­ję już kota, ale wiem, że nie trzy­ma­ją mnie tu­taj bez po­wo­du.

– Masz tu naj­lep­szą opie­kę – po­wie­dzia­ła Syl­wia i ro­zej­rza­ła się nie­pew­nie, jak gdy­by od­ga­dła moje my­śli o kon­dy­cji szpi­ta­la. – Będzie do­brze, tyl­ko moc­no za­ci­skaj nogi.

– Co wy wszy­scy z tym za­ci­ska­niem nóg? Jed­na z pie­lęgnia­rek cały czas mówi to samo: pro­szę za­ci­skać nogi.

– Bo to je­dy­na rzecz, któ­rą po­win­naś te­raz ro­bić – ro­ze­śmia­ła się Syl­wia. – A cho­ciaż do­brze cię tu kar­mią?

– Na­wet nie py­taj! Gdy­by nie wa­łów­ka, któ­rą pod­rzu­ca mi mat­ka, uma­rła­bym z gło­du.

Za­pa­dła ci­sza. Wy­star­czy­ło spoj­rzeć na Syl­wię, żeby się zo­rien­to­wać, że chce o coś za­py­tać, do cze­goś na­wi­ązać, ale bra­ku­je jej od­wa­gi. Kątem oka zer­k­nęłam na sąsiad­kę z łó­żka obok. Wpa­try­wa­ła się w wy­świe­tlacz te­le­fo­nu, ale da­ła­bym so­bie uci­ąć rękę, że przy­słu­chu­je się na­szej roz­mo­wie.

– A u cie­bie wszyst­ko w po­rząd­ku? – prze­rwa­łam przedłu­ża­jące się mil­cze­nie.

– Tak, tak, w po­rząd­ku.

Moja sąsiad­ka jak­by wy­czu­ła, że jej obec­no­ść unie­mo­żli­wia nam pro­wa­dze­nie swo­bod­nej roz­mo­wy, bo gło­śno wes­tchnęła, wsta­ła z łó­żka i mam­ro­cząc coś pod no­sem, wy­szła z sali. Jesz­cze przez chwi­lę wpa­try­wa­łam się w drzwi, jak­bym oba­wia­ła się, że za­raz so­bie o czy­mś przy­po­mni i wró­ci.

– No, to mów! – za­żąda­łam, kie­dy upew­ni­łam się, że tam­ta rze­czy­wi­ście wy­szła.

– Ale co?

– Prze­cież wi­dzę, że coś cię gry­zie.

– Nie, nic mnie nie gry­zie, po pro­stu… – Syl­wia się za­wa­ha­ła. – Aga­ta mó­wi­ła mi, że to Woj­tek cię tu­taj przy­wió­zł i za­sta­na­wia­łam się…

– Jak do tego do­szło?

– Mhm. Nie zro­zum mnie źle. Po pro­stu zdzi­wi­łam się, kie­dy mi o tym po­wie­dzia­ła, bo ostat­nio ra­czej uni­ka­li­ście swo­je­go to­wa­rzy­stwa, a tu na­gle…

– Nie ma w tym żad­ne­go dru­gie­go dna – pod­kre­śli­łam. – Za­dzwo­ni­łam do ro­dzi­ców, ale oni nie ode­bra­li, więc w na­stęp­nej ko­lej­no­ści wy­bra­łam nu­mer Aga­ty. To był śro­dek nocy, a ja by­łam zbyt prze­ra­żo­na, żeby po pro­stu za­dzwo­nić pod sto dwa­na­ście. Aga­ta ode­bra­ła, ka­za­ła Wojt­ko­wi po mnie po­je­chać, i tyle.

Syl­wia przez chwi­lę się nie od­zy­wa­ła, jak­by prze­twa­rza­ła do­pie­ro co za­sły­sza­ne in­for­ma­cje.

– Oookej – po­wie­dzia­ła w ko­ńcu, prze­ci­ąga­jąc sa­mo­gło­skę. – Po­roz­ma­wia­li­ście z Wojt­kiem? No wiesz, o tam­tym?

Skła­ma­łam. Oprócz wy­rzu­ca­nia so­bie, że zna­la­złam się w szpi­ta­lu na wła­sne ży­cze­nie i za­mar­twia­nia się, zaj­mo­wa­łam się jesz­cze jed­ną czyn­no­ścią: wy­rzu­ca­niem z pa­mi­ęci tam­tej sce­ny, któ­ra ro­ze­gra­ła się w miesz­ka­niu na Pod­cze­lu tuż przed na­szym wy­jaz­dem do szpi­ta­la. Pró­bo­wa­łam so­bie tłu­ma­czyć, że tak na­praw­dę nic się nie wy­da­rzy­ło – ot, mąż mo­jej sio­stry przy­tu­lił mnie i za­pew­nił, że wszyst­ko będzie do­brze, ale do­sko­na­le zda­wa­łam so­bie spra­wę, że to było coś wi­ęcej. Coś się wte­dy wy­da­rzy­ło, oby­dwo­je chwy­ci­li­śmy się tej na­miast­ki daw­nej bli­sko­ści. Od­na­le­źli­śmy to, co utra­co­ne. To trwa­ło do­słow­nie chwi­lę, może kil­ka se­kund, ale wy­star­czy­ło, aby uświa­do­mić mi, że ra­mio­na Wojt­ka na­dal są miej­scem, w któ­rym jest mi tak po pro­stu do­brze. Tłu­ma­czy­łam to sen­ty­men­tem, wspo­mnie­niem do­brych chwil, ale i tak czu­łam się w zwi­ąz­ku z tym bez­na­dziej­nie.

– Nie było na to cza­su – ode­zwa­łam się, nie pa­trząc Syl­wii w oczy. – Mu­sia­łam jak naj­szyb­ciej zna­le­źć się w szpi­ta­lu.

– A pó­źniej?

– Pó­źniej już się z nim nie wi­dzia­łam.

– Nie od­wie­dził cię w szpi­ta­lu? – zdzi­wi­ła się Syl­wia.

– A niby dla­cze­go mia­łby to zro­bić?

– No nie wiem. Po­my­śla­łam, że sko­ro już…

– Nie szu­kaj dru­gie­go dna tam, gdzie go nie ma. – Zmu­si­łam się, aby znów spoj­rzeć na przy­ja­ció­łkę. – Woj­tek po­je­chał ze mną do szpi­ta­la, bo Aga­ta go o to po­pro­si­ła. Tyl­ko tyle i aż tyle.

Jed­no­cze­śnie chcia­łam i nie chcia­łam, aby to była praw­da. Kie­dy Woj­tek za­par­ko­wał przed szpi­ta­lem i przez cały czas trzy­ma­jąc mnie za rękę, za­pro­wa­dził na izbę przy­jęć, by­łam prze­ra­żo­na. To on za­ła­twił za mnie wszyst­kie for­mal­no­ści. Wzi­ął ode mnie do­ku­men­ty, wy­ja­śnił, co się dzie­je, i za­dbał o to, aby jak naj­szyb­ciej ktoś się mną za­jął. Tych kil­ka mi­nut, któ­re upły­nęły, za­nim zsze­dł do nas gi­ne­ko­log, spędzi­łam, łka­jąc w jego ra­mię i po­wta­rza­jąc, że nie mogę stra­cić tego dziec­ka, bo tyl­ko ono mi zo­sta­ło. Woj­tek gła­skał mnie po wło­sach i za­pew­niał, że go nie stra­cę, choć prze­cież nie mógł tego wie­dzieć. Ock­nęłam się do­pie­ro, kie­dy tuż obok po­ja­wi­ła się pie­lęgniar­ka i oznaj­mi­ła mi, że le­karz za­pra­sza mnie do ga­bi­ne­tu.

– Mąż musi tu na pa­nią po­cze­kać – po­wie­dzia­ła, a ja za­ma­rłam.

Mąż? Mój mąż sie­dział w aresz­cie śled­czym w Zie­lo­nej Gó­rze, a Woj­tek był mężem mo­jej sio­stry. Czy moje ży­cie mo­gło­by być jesz­cze bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne? Mia­łam wra­że­nie kom­plet­ne­go od­re­al­nie­nia. Sce­na­rzy­ści te­le­no­we­li le­piej by tego nie wy­my­śli­li.

– Wra­caj do Aga­ty i dzie­ci – za­żąda­łam, za­nim we­szłam do ga­bi­ne­tu.

– Ale…

– Wra­caj do domu. Ja już so­bie po­ra­dzę.

W głębi tli­ła się we mnie na­dzie­ja, że kie­dy wyj­dę z ga­bi­ne­tu po ba­da­niu, Woj­tek na­dal tam będzie, ale tak się nie sta­ło. Zo­ba­czy­łam pu­ste krze­sło. Nie po­win­no mnie to dzi­wić – w ko­ńcu sama tego chcia­łam, choć nie ja pod­jęłam tę de­cy­zję po­nad dzie­si­ęć lat temu – ale kie­dy zo­rien­to­wa­łam się, że wró­cił do domu, zro­zu­mia­łam, że nie ma po­wro­tu do tego, co było. W grun­cie rze­czy wie­dzia­łam to od daw­na, ale do­pie­ro wte­dy, na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu, ta świa­do­mo­ść ude­rzy­ła we mnie z całą mocą.

Woj­tek nie od­wie­dził mnie w szpi­ta­lu. Raz czy dwa wpa­dła Aga­ta, czym mnie za­sko­czy­ła, bo nie spo­dzie­wa­łam się, że po­ja­wi się z wła­snej woli. Żad­na z nas jed­nak nie na­wi­ązy­wa­ła do tam­tej nocy, kie­dy mój te­le­fon wy­rwał ją i jej męża ze snu. Za­cho­wy­wa­ły­śmy tak, jak­by tam­to się nie wy­da­rzy­ło, choć na ko­ńcu języ­ka mia­łam py­ta­nie, co po­wie­dział jej Woj­tek po po­wro­cie ze szpi­ta­la. Czy przy­znał się, że nie­mal przez całą dro­gę ści­skał moją dłoń, że przy­tu­lał mnie i gła­skał po wło­sach, że był tak bli­sko, jak nie był od de­ka­dy? W pew­nej chwi­li na­wet po­czu­łam po­trze­bę, aby uświa­do­mić moją sio­strę, co za­szło, ale moja cho­ra sa­tys­fak­cja nie była war­ta tego, aby jesz­cze bar­dziej kom­pli­ko­wać ży­cie na­szej ro­dzi­nie. Nie na­wi­ąza­łam więc do tego, co się wy­da­rzy­ło, a może do tego, co wy­da­wa­ło mi się, że się wy­da­rzy­ło, i Aga­ta mia­ła po­zo­stać nie­świa­do­ma tego, co za­szło w miesz­ka­niu przy Lwow­skiej i na izbie przy­jęć.

– Hej, mó­wię do cie­bie! – Głos Syl­wii do­ta­rł do mnie jak­by z od­da­li.

Za­mru­ga­łam kil­ka razy, aby po­wró­cić z kra­iny wspo­mnień pro­sto do łó­żka, któ­re przez mi­nio­ne trzy ty­go­dnie sta­ło się moim prze­kle­ństwem.

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łam się – bąk­nęłam. – Mo­żesz po­wtó­rzyć?

– Py­ta­łam, czy po­in­for­mo­wa­łaś swo­je­go męża o tym, co się wy­da­rzy­ło.

– Nie. Nie roz­ma­wia­li­śmy od tam­te­go dnia, kie­dy od­wie­dzi­łam go w aresz­cie.

– Co on ci wła­ści­wie wte­dy po­wie­dział?

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– A co mógł mi po­wie­dzieć? Stwier­dził, że jego ad­wo­kat sta­ra się, aby od­po­wia­dał z wol­nej sto­py, i wszyst­ko wska­zu­je na to, że tak wła­śnie będzie. Py­tał, czy jest dla nas ja­kaś szan­sa. No wiesz, że­by­śmy na­dal two­rzy­li ro­dzi­nę.

– I co mu od­po­wie­dzia­łaś?

Przy­gry­złam po­li­czek od we­wnątrz. Zro­bi­łam to ca­łkiem nie­świa­do­mie. Do­pie­ro kie­dy po­czu­łam ból, uzmy­sło­wi­łam so­bie, że to ro­bię.

– Nie po­wie­dzia­łam ani tak, ani nie. Po­trze­bu­ję wi­ęcej cza­su. Nie wiem, co ro­bić. Ro­zu­miem, że dziec­ko po­win­no mieć obo­je ro­dzi­ców, ale boję się, że już ni­g­dy nie będę po­tra­fi­ła za­ufać Jó­ze­fo­wi. Poza tym ja tego nie wi­dzę. Będzie­my żyć na ty­ka­jącej bom­bie, cze­ka­jąc na wy­rok i jego po­wrót za krat­ki?

– Może uda się tego unik­nąć i sko­ńczy się na za­wia­sach – pod­su­nęła Syl­wia.

– Może tak, może nie. Nikt tego nie wie. Na tę chwi­lę nie czu­ję się go­to­wa, aby za­cząć z nim od nowa, ale może za ja­kiś czas będę po­tra­fi­ła spoj­rzeć na całą tę sy­tu­ację z dy­stan­su i… – urwa­łam, bo sama nie wie­dzia­łam, co wła­ści­wie się wte­dy sta­nie.

Jó­zef oszu­kał mnie w naj­gor­szy spo­sób – spra­wił, że całe po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa, na któ­rym zbu­do­wa­li­śmy na­szą co­dzien­no­ść, pry­sło. Wpędził mnie w po­czu­cie winy i do­pro­wa­dził do tego, że za­częłam się za­sta­na­wiać, któ­ra z wy­da­nych prze­ze mnie zło­tó­wek po­cho­dzi­ła z prze­stęp­stwa, a któ­ra z le­gal­nych źró­deł. Sama czu­łam się jak zło­dziej­ka, choć prze­cież o ni­czym nie mia­łam po­jęcia i świ­ęcie wie­rzy­łam w to, że mój mąż po pro­stu świet­nie zna się na pro­wa­dze­niu biz­ne­su i po­tra­fi za­mie­nić w zło­to wszyst­ko, cze­go się do­tknie. By­łam z nie­go dum­na, chwa­li­łam się za­rad­nym i przed­si­ębior­czym ma­łżon­kiem, a on oka­zał się zwy­kłym oszu­stem i wy­łu­dza­czem VAT-u. Do­pro­wa­dził do tego, że ko­mor­nik po­ło­żył łapę na domu, w któ­rym mie­li­śmy wie­ść uda­ne ży­cie ra­zem z na­szą cór­ką. Wszyst­kie moje ma­rze­nia le­gły w gru­zach. Zo­sta­łam sama, bez gro­sza przy du­szy, bez miej­sca do ży­cia i z dziec­kiem w brzu­chu, któ­re­go omal nie stra­ci­łam. Nie wi­dzia­łam świa­te­łka w tu­ne­lu. To­nęłam w ciem­no­ści.

– Co za­mie­rzasz, kie­dy już wyj­dziesz ze szpi­ta­la? – za­py­ta­ła Syl­wia, znów spro­wa­dza­jąc mnie na zie­mię. – Wró­cisz na Pod­cze­le?

– A mam inne wy­jście?

– Roz­ma­wia­łam o tym z two­ją mamą – przy­zna­ła z za­że­no­wa­niem moja przy­ja­ció­łka, bo wie­dzia­ła, że nie zno­szę być przed­mio­tem dys­ku­sji pro­wa­dzo­nych za mo­imi ple­ca­mi. – Spo­tka­łam ją kil­ka dni temu w skle­pie. Ona uwa­ża, że naj­lep­szym wy­jściem będzie twój po­wrót do domu. No wiesz, twier­dzi, że w tej sy­tu­acji po­win­naś być wśród swo­ich. Kie­dy wyj­dziesz ze szpi­ta­la, będziesz mu­sia­ła się oszczędzać. Ktoś musi być przy to­bie.

– Nie – po­wie­dzia­łam spo­koj­nie, choć we­wnątrz taka spo­koj­na nie by­łam. – Nie wró­cę tam. Tych kil­ka ty­go­dni, któ­re spędzi­łam w domu, nad­we­ręży­ło moją psy­chi­kę w ta­kim stop­niu, że…

– Wiem, nie mu­sisz mi tego tłu­ma­czyć. Mó­wię ci tyl­ko to, co usły­sza­łam od two­jej mamy – za­pew­ni­ła mnie Syl­wia.

– Cie­ka­we dla­cze­go mnie tego nie po­wie­dzia­ła – mruk­nęłam pod no­sem.

– Chy­ba obie wie­my. – Syl­wia, mimo po­wa­gi sy­tu­acji, nie po­tra­fi­ła po­wstrzy­mać się od par­sk­ni­ęcia śmie­chem.

Jej do­bry hu­mor udzie­lił się rów­nież mnie.

– Su­ge­ru­jesz, że je­stem aż tak okrop­na?

– Nie, su­ge­ru­ję, że nie zno­sisz, kie­dy pró­bu­je ci się coś na­rzu­cać, i gło­śno wte­dy pro­te­stu­jesz.

– No, ale po­wiedz sama – spró­bo­wa­łam prze­ci­ągnąć Syl­wię na swo­ją stro­nę – jak by to mia­ło wy­glądać? Mia­ła­bym za­miesz­kać na sta­łe z sio­strą, moim by­łym fa­ce­tem i mat­ką, któ­ra uwa­ża, że je­stem win­na ca­łe­go zła na tym na świe­cie?

– Two­ja mat­ka nie uwa­ża, że je­steś win­na…

– Pro­szę cię – prze­rwa­łam przy­ja­ció­łce, prze­wra­ca­jąc ocza­mi. – Za­wsze by­łam czar­ną owcą w tej ro­dzi­nie i nic się nie zmie­ni­ło.

– Bo może nie ro­bisz nic, aby to się zmie­ni­ło?

Po­ru­szy­łam się nie­spo­koj­nie. Nie po­do­bał mi się kie­ru­nek, w któ­rym zmie­rza­ła ta roz­mo­wa.

– Nie czu­ję po­trze­by, aby co­kol­wiek zmie­niać. Nie­wa­żne – rzu­ci­łam, bo do sali wła­śnie wró­ci­ła moja sąsiad­ka.

Syl­wia od razu zo­rien­to­wa­ła się, że nie chcę kon­ty­nu­ować tej oso­bi­stej roz­mo­wy przy ob­cej ko­bie­cie, i prze­szła na bar­dziej neu­tral­ny grunt. Po­pro­si­łam ją, by po pro­stu opo­wie­dzia­ła mi, co dzie­je się poza szpi­ta­lem, bo moja co­dzien­no­ść na­gle skur­czy­ła się do dzie­si­ęciu me­trów kwa­dra­to­wych. Za­po­mnia­łam już, że poza tą salą to­czy się nor­mal­ne ży­cie.

– Wy­brze­że po­wo­li pu­sto­sze­je – Syl­wia pod­chwy­ci­ła te­mat. – W Ko­ło­brze­gu nie wi­dać tego tak bar­dzo jak w Ustro­niu Mor­skim. Po pi­ęt­na­stym sierp­nia za­mknęła się część stra­ga­nów i punk­tów ga­stro­no­micz­nych. Ten se­zon trwał krót­ko, bo sier­pień był w tym roku re­kor­do­wo zim­ny. Za­wsze to w lip­cu po­go­da pła­ta­ła fi­gla, szcze­gól­nie na po­cząt­ku, a sier­pień był pew­nia­kiem. Wiesz, ja się z tego cie­szę, bo ni­g­dy nie prze­pa­da­łam za tłu­ma­mi, ale wła­ści­cie­le pen­sjo­na­tów, ho­te­li czy knajp pew­nie nie po­dzie­la­ją mo­je­go en­tu­zja­zmu.

– No wła­śnie, mama coś mi wspo­mi­na­ła, że ten rok chy­ba za­ko­ńczą z gor­szym bi­lan­sem niż po­przed­nie.

– Ko­ło­brzeg się zmie­nia. Już ja­kiś czas temu za­uwa­ży­li­śmy z ro­dzi­ca­mi, że tu­ry­ści chęt­niej wy­bie­ra­ją luk­su­so­we ho­te­le niż kwa­te­ry pry­wat­ne. Ostat­nio wspo­mi­na­ły­śmy z mamą lata dzie­wi­ęćdzie­si­ąte i dwu­ty­si­ęcz­ne. Wte­dy wszy­scy mie­li­śmy pe­łne obło­że­nie – po­wie­dzia­ła Syl­wia. – Te­raz lu­dzi stać na wi­ęcej. Je­żdżą do czte­ro­gwiazd­ko­wych ho­te­li albo la­ta­ją do Tur­cji czy in­ne­go Egip­tu.

– Coś w tym jest, ale… – za­wa­ha­łam się, bo na­gle uświa­do­mi­łam so­bie, że na­wet nie wiem, w ja­kiej kon­dy­cji fi­nan­so­wej jest moja ro­dzi­na. To by było na tyle w te­ma­cie czar­nej owcy. – Moi ro­dzi­ce chy­ba so­bie ja­koś ra­dzą?

– Ra­dzą so­bie, co mie­li­by so­bie nie ra­dzić. Na szczęście są jesz­cze lu­dzie, któ­rzy za­miast Egip­tu wolą na­sze pol­skie mo­rze. – Syl­wia za­częła zbie­rać się do wy­jścia. – Mu­szę le­cieć, bo dzie­cia­ki zo­sta­ły z moją mamą, a wiesz, jak jest.

Wie­dzia­łam. Mat­ka Syl­wii wci­ąż bo­ry­ka­ła się z na­stęp­stwa­mi uda­ru, któ­ry prze­szła wie­le lat temu. Ni­g­dy nie wró­ci­ła do pe­łnej spraw­no­ści, choć ca­łkiem nie­źle so­bie ra­dzi­ła ze swo­imi ogra­ni­cze­nia­mi. Wy­obra­ża­łam so­bie jed­nak, że opie­ka nad re­zo­lut­ny­mi i cie­ka­wy­mi świa­ta dzie­ćmi może być dla niej męcząca. Anna była jed­ną z tych ko­biet, któ­re ni­g­dy nie ska­rżą się na swój los, ale Syl­wia mu­sia­ła prze­cież wie­dzieć, jak trud­no jest jej ma­mie od­na­le­źć się w rze­czy­wi­sto­ści po cho­ro­bie.

– Ja­sne. Dzi­ęku­ję, że wpa­dłaś i za ksi­ążki.

– Zaj­rzę do cie­bie w naj­bli­ższym cza­sie – obie­ca­ła Syl­wia – choć mam na­dzie­ję, że na­stęp­nym ra­zem od­wie­dzę cię już w miesz­ka­niu. Chy­ba wy­star­czy tego szpi­ta­la, co?

– O ni­czym in­nym nie ma­rzę, ale na to nie mam żad­ne­go wpły­wu – po­wie­dzia­łam, po­zwa­la­jąc so­bie na gło­śne wes­tchnie­nie.

– Je­śli już nic złe­go nie będzie się dziać, po­win­ni cię w ko­ńcu wy­pu­ścić – stwier­dzi­ła moja przy­ja­ció­łka. – W ra­zie gdy­byś sko­ńczy­ła te ksi­ążki i chcia­ła nowe, za­dzwoń, coś ci zor­ga­ni­zu­ję.

– Będę ci do­zgon­nie wdzi­ęcz­na. Pew­nie po­łk­nę je w kil­ka dni, bo co tu in­ne­go ro­bić?

Syl­wia po­chy­li­ła się nade mną, aby cmok­nąć mnie w po­li­czek.

– Od­po­czy­waj i…

– Tak, tak, wiem, mam za­ci­skać nogi – za­chi­cho­ta­łam.

Wi­zy­ta Syl­wii po­mo­gła mi się ro­ze­rwać. Z mar­szu po­czu­łam się le­piej. Wy­gląda­ło na to, że po­trze­ba mi nie le­że­nia w szpi­ta­lu, a wła­śnie tego – to­wa­rzy­stwa. By­łam wdzi­ęcz­na Syl­wii, że po moim po­wro­cie nie roz­pa­mi­ęty­wa­ła tego, że kie­dy w zło­ści wy­je­cha­łam z Ko­ło­brze­gu, od­wró­ci­łam się rów­nież od niej. Za­cho­wy­wa­ła się, jak­by­śmy le­d­wie wczo­raj się roz­sta­ły i po pro­stu kon­ty­nu­owa­ła od miej­sca, w któ­rym prze­rwa­ły­śmy. Szko­da, że tego sa­me­go nie mo­żna było po­wie­dzieć o mo­jej ro­dzi­nie.

* * *

By­łam już na set­nej stro­nie jed­nej z ksi­ążek, któ­re przy­wio­zła mi Syl­wia. Wy­bo­ru lek­tu­ry do­ko­na­łam in­tu­icyj­nie – w pierw­szej ko­lej­no­ści si­ęgnęłam po po­wie­ść au­tor­ki, któ­rej na­zwi­sko coś mi mó­wi­ło, choć szyb­ko uświa­do­mi­łam so­bie, że tak na­zy­wa­ła się rów­nież moja ko­le­żan­ka z pod­sta­wów­ki. Ksi­ążka była do­bra, choć nie­co sche­ma­tycz­na. Mimo że do ko­ńca zo­sta­ło mi po­nad dwie­ście stron, wie­dzia­łam, jak sko­ńczy się ta hi­sto­ria. Zwy­kle nie si­ęga­łam po ta­kie po­wie­ści. Czy­ta­łam przede wszyst­kim kry­mi­na­ły, ale mimo to ksi­ążka mnie wci­ągnęła, po­zwo­li­ła na chwi­lę za­po­mnieć o tym, gdzie je­stem i dla­cze­go. I chy­ba na do­bre od­pły­nęła­bym do wy­kre­owa­nej na kar­tach po­wie­ści rze­czy­wi­sto­ści, gdy­by moja sąsiad­ka na­gle nie na­bra­ła ocho­ty na roz­mo­wę.

Chwi­lę wcze­śniej wy­sze­dł od niej jej mąż, ni­ski, mru­kli­wy mężczy­zna, któ­ry od­zy­wał się tyl­ko wte­dy, kie­dy zmu­sza­ła go do tego sy­tu­acja, czy­li prak­tycz­nie ni­g­dy. To jego żona ci­ągle pa­pla­ła, a on tyl­ko ki­wał gło­wą i co ja­kiś czas wtrącał coś w sty­lu „do­brze”, „w po­rząd­ku”, ewen­tu­al­nie „mhm”. Przez gło­wę prze­mknęła mi myśl, że z jego na­tu­rą ży­cie z taką ko­bie­tą musi być udręką, ale kie­dy dłu­żej się nad tym za­sta­no­wi­łam, do­szłam do wnio­sku, że ona ide­al­nie do nie­go pa­su­je. Mó­wi­ła za nie­go, za­da­wa­ła py­ta­nia i sama so­bie na nie od­po­wia­da­ła. Mężczy­zna spra­wiał wra­że­nie zu­pe­łnie bier­ne­go, a jego żonę chy­ba to cie­szy­ło. Mąż z całą pew­no­ścią ni­g­dy jej nie prze­ry­wał, a ona nade wszyst­ko ko­cha­ła mó­wić.

To wła­śnie z usły­sza­nych mi­mo­wol­nie mo­no­lo­gów do­wie­dzia­łam się, że jest w trze­ciej ci­ąży, a dwo­je dzie­ci cze­ka na nią w domu. Po­byt w szpi­ta­lu z pew­no­ścią był dla niej od­po­czyn­kiem, czy­mś w ro­dza­ju wa­ka­cji all in­c­lu­si­ve, ale bez ba­se­nu i wi­do­ku na mo­rze. Wszyst­kie obo­wi­ąz­ki spa­dły na­gle na jej męża, ale nie usły­sza­łam z jego ust ani sło­wa skar­gi, co w su­mie nie było dziw­ne, bo nie­wie­le się od­zy­wał. Sąsiad­ka spra­wia­ła wra­że­nie kom­plet­nie nie­skrępo­wa­nej moją obec­no­ścią. Kie­dy za­częła opo­wia­dać mężo­wi o za­par­ciach, na­kry­łam gło­wę po­dusz­ką.

Ode­tchnęłam z ulgą, kie­dy wy­sze­dł, bo to ozna­cza­ło, że w ko­ńcu za­pad­nie ci­sza. Nie cie­szy­łam się nią jed­nak dłu­go, bo ko­bie­ta naj­wy­ra­źniej jesz­cze się nie na­ga­da­ła.

– A pani mąż jest za gra­ni­cą? – wy­pa­li­ła na­gle, wpędza­jąc mnie w kon­ster­na­cję.

Spoj­rza­łam nad nią znad lek­tu­ry. Ni­g­dy nie czu­łam po­trze­by, aby ze szcze­gó­ła­mi opo­wia­dać ob­cym lu­dziom o swo­im ży­ciu. Nie ro­zu­mia­łam ko­biet, któ­re w ko­lej­ce do mi­ęsne­go po­tra­fią stre­ścić pro­ble­my wy­cho­waw­cze ze swo­imi dzie­ćmi, stwier­dzić, że mąż za dużo pije i jesz­cze po­plot­ko­wać na te­mat na­uczy­ciel­ki an­giel­skie­go, zbyt su­ro­wej i za dużo wy­ma­ga­jącej. Kto to wi­dział, tyle za­da­wać do domu, dzie­ci nie mają przez to cza­su być dzie­ćmi, i tak da­lej. Może dla­te­go w ży­ciu mia­łam tyl­ko jed­ną przy­ja­ció­łkę, a ko­le­ża­nek prak­tycz­nie wca­le? W ka­żdym ra­zie moja sąsiad­ka ze szpi­tal­nej sali z całą pew­no­ścią była taką ko­bie­tą z ko­lej­ki w mi­ęsnym.

– Skąd taki po­my­sł? – od­po­wie­dzia­łam py­ta­niem na py­ta­nie, li­cząc, że tam­ta zro­zu­mie alu­zję i wy­ła­pie moją nie­chęć do zwie­rzeń.

– No, bo do tej pory pani nie od­wie­dził.

– Może nie mam męża? – za­su­ge­ro­wa­łam.

– Ma pani – stwier­dzi­ła.

Na­wet nie po­zna­łam, a może nie od­no­to­wa­łam jej imie­nia. Ca­łkiem mo­żli­we, że uzna­łam, iż ta wie­dza do ni­cze­go mi się nie przy­da. I mia­łam ra­cję.

– Pod­słu­chi­wa­ła pani? – Zmru­ży­łam oczy, nie do­wie­rza­jąc, że mo­gła być aż tak wred­na, aby stać pod drzwia­mi, kie­dy roz­ma­wia­łam z Syl­wią.

– Ob­rącz­ka. – Sąsiad­ka spoj­rza­ła na mnie wy­mow­nie. – Ma pani ob­rącz­kę na ser­decz­nym pal­cu pra­wej dło­ni.

Spoj­rza­łam na cien­ki zło­ty krążek. No­si­łam ob­rącz­kę od po­nad dzie­wi­ęciu lat, więc siłą rze­czy sta­ła się dla mnie sta­łym ele­men­tem, wro­sła w moją dłoń. Ni­g­dy jej nie zdej­mo­wa­łam. Pa­mi­ęta­łam, że moja mat­ka za­wsze ści­ąga­ła ob­rącz­kę la­tem, tłu­ma­cząc, że ręce jej puch­ną od upa­łu, i wkła­da­ła ją z po­wro­tem je­sie­nią, ale ja nie mia­łam ta­kich pro­ble­mów. Ca­łkiem mo­żli­we, że jesz­cze nie, bo pew­ne przy­pa­dło­ści przy­cho­dzą wraz z wie­kiem. Nie zdjęłam też ob­rącz­ki po tym, jak Jó­zef zo­stał aresz­to­wa­ny. W fil­mach ko­bie­ty ze zło­ścią ci­ska­ją pie­rścion­ka­mi czy ob­rącz­ka­mi, kie­dy ich uko­cha­ni ich zra­nią, ale ja nie czu­łam po­trze­by ci­ska­nia czym­kol­wiek. Sąsiad­ka mia­ła więc ra­cję. Na ser­decz­nym pal­cu pra­wej dło­ni no­si­łam ob­rącz­kę, co sta­no­wi­ło dość czy­tel­ną in­for­ma­cję na te­mat mo­je­go sta­nu cy­wil­ne­go. Zdzi­wi­łam się jed­nak, że zwró­ci­ła uwa­gę na taki szcze­gół. Mu­sia­łam dla niej sta­no­wić za­gad­kę, ale na­dal nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go aż tak bar­dzo cie­ka­wi ją, gdzie jest mój mąż.

– A nie po­my­śla­ła pani, że ob­rącz­ka jest po to, aby znie­chęcić na­chal­nych ad­o­ra­to­rów? – Po­sta­no­wi­łam się z nią po­dro­czyć.

– No co pani?

Gło­śno wes­tchnęłam.

– Tak, mam męża, i tak, mój mąż mnie nie od­wie­dza, bo miesz­ka da­le­ko, ale nie za gra­ni­cą. Coś jesz­cze?

Sąsiad­ka za­częła mam­ro­tać pod no­sem coś na te­mat wy­nio­sło­ści, ale na szczęście nie usły­sza­łam do­kład­nie, co mówi, bo do sali wsze­dł le­karz w asy­ście dwóch pie­lęgnia­rek. Po­po­łu­dnio­wy ob­chód. Za­trzy­ma­li się przed moim łó­żkiem.

– Dzień do­bry, jak się dziś czu­je­my? – za­py­tał dok­tor, któ­ry był zde­cy­do­wa­nie naj­sym­pa­tycz­niej­szy z ca­łej ka­dry me­dycz­nej.

– Do­brze.

– Pew­nie chcia­ła­by już pani wró­cić do domu, co? – Uśmiech­nął się po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Chcia­ła­bym – po­twier­dzi­łam nie­śmia­ło.

– No to zbie­rać się! Na co pani cze­ka?

– Ale… mogę?

– Mogę, mogę, ale po ju­trzej­szym po­ran­nym ob­cho­dzie, do­brze? Je­śli nic się do tego cza­su nie wy­da­rzy, wy­pu­ści­my pa­nią do domu.

– Na­praw­dę?

– Ale musi mi pani obie­cać, że będzie na sie­bie uwa­żać. Żad­ne­go no­sze­nia ci­ężkich za­ku­pów, my­cia okien, sprząta­nia miesz­ka­nia, żad­ne­go… no, wła­ści­wie to nic nie po­win­na pani ro­bić, tyl­ko jak naj­wi­ęcej od­po­czy­wać.

– A spa­ce­ry? – za­py­ta­łam z na­dzie­ją w gło­sie.

– Za­le­ży, co ma pani na my­śli. Bo dla jed­nych spa­cer to prze­chadz­ka z Ko­ło­brze­gu do Dźwi­rzy­na i z po­wro­tem, a dla dru­gich…

– Do Dźwi­rzy­na nie będę cho­dzić, obie­cu­ję – bąk­nęłam, po­zwa­la­jąc so­bie na nie­śmia­ły uśmiech.

– Naj­now­sze usta­le­nia ame­ry­ka­ńskie­go To­wa­rzy­stwa Me­dy­cy­ny Mat­czy­no-Pło­do­wej re­wo­lu­cjo­ni­zu­ją za­le­ce­nia dla ci­ąży za­gro­żo­nej – po­wie­dział le­karz. – Wcze­śniej uwa­ża­no, że ko­bie­ta po­win­na le­żeć plac­kiem, ale co­raz częściej mówi się o szko­dli­wym wpły­wie bra­ku ru­chu. Oczy­wi­ście, musi się pani oszczędzać, ale spo­koj­ne spa­ce­ry nie za­szko­dzą, a wręcz mogą po­móc.

– Da mi pan to na pi­śmie, że­bym mo­gła po­ka­zać mo­jej mat­ce?

– Zo­ba­czy­my, co się da zro­bić. – Le­karz mru­gnął do mnie kon­spi­ra­cyj­nie.

W in­nych oko­licz­no­ściach po­my­śla­ła­bym, że ze mną flir­tu­je, ale chy­ba po pro­stu miał taki styl by­cia. Dok­tor w to­wa­rzy­stwie pie­lęgnia­rek prze­nió­sł się metr da­lej i za­czął roz­ma­wiać z moją sąsiad­ką, ale ja nie zwra­ca­łam na nich naj­mniej­szej uwa­gi. Li­czy­ło się dla mnie tyl­ko to, że już ju­tro po­ło­żę się spać we wła­snym łó­żku! Oczy­wi­ście, nic jesz­cze nie było prze­sądzo­ne, ale wie­rzy­łam, że tak będzie. W ko­ńcu co złe­go mo­gło­by się stać, sko­ro od trzech ty­go­dni nic się nie dzia­ło? Po­ło­ży­łam dłoń na brzu­chu. Moja có­recz­ka aku­rat w naj­lep­sze fi­ka­ła ko­zio­łki. Po raz pierw­szy od dłu­ższe­go cza­su po­my­śla­łam, że wszyst­ko będzie do­brze.

Rozdział 2

Za­gro­że­nie przed­wcze­snym po­ro­dem i po­byt w szpi­ta­lu z pew­no­ścią na­uczy­ły mnie jed­ne­go – że za­wsze może być go­rzej. Kie­dy więc wró­ci­łam do miesz­ka­nia przy Lwow­skiej, za­częłam do­strze­gać po­zy­tyw­ne stro­ny mo­jej sy­tu­acji. W po­rząd­ku, by­łam sama, mój mąż sie­dział w aresz­cie, zo­sta­li­śmy ban­kru­ta­mi, moja sio­stra od dzie­si­ęciu lat była żoną mężczy­zny, któ­ry był moją naj­wi­ęk­szą mi­ło­ścią, ale za kil­ka mie­si­ęcy na świat mia­ła przy­jść moja cór­ka, by­łam zdro­wa, mia­łam dwie ręce, dwie nogi i gło­wę pe­łną po­my­słów. Wstąpił we mnie nie­zna­ny mi przez ostat­nie ty­go­dnie opty­mizm. Za­częłam po­strze­gać mój po­wrót do Ko­ło­brze­gu nie w ka­te­go­riach po­ra­żki, a mo­żli­wo­ści zmia­ny swo­je­go ży­cia. Umów­my się – ni­g­dy nie lu­bi­łam pra­cy w urzędzie mia­sta. Wy­ko­ny­wa­łam ją, bo chcia­łam za­ra­biać i do­kła­dać się do ro­dzin­ne­go bu­dże­tu. Nie by­łam jed­ną z tych żon, któ­re w pa­pi­lo­tach cze­ka­ją na po­wrót męża z pra­cy. To nie był mój świat. Kie­dyś mia­łam ma­rze­nia i ocho­tę, aby je re­ali­zo­wać, ale tego dnia, kie­dy do­wie­dzia­łam się, że Aga­ta wy­cho­dzi za Wojt­ka, tam­ta dziew­czy­na uma­rła, a wraz z nią ode­szły jej pla­ny. Z dnia na dzień sta­łam się inną oso­bą, ca­łkiem zmie­ni­łam oto­cze­nie i śro­do­wi­sko, od­ci­ęłam się od prze­szło­ści i ro­dzi­ny. Wy­da­wa­ło mi się, że tyl­ko z dala od Ko­ło­brze­gu, od tego domu, w któ­rym czu­łam się bez­piecz­na, a w któ­rym moja sio­stra uwi­ła so­bie gniazd­ko z moim na­rze­czo­nym, mogę być szczęśli­wa. Mogę za­po­mnieć. Ale przez cały ten czas no­si­łam prze­szło­ść w so­bie.

W rze­czy­wi­sto­ści na­dal by­łam tam­tą dziew­czy­ną, któ­ra wy­je­cha­ła z nad­mor­skie­go mia­stecz­ka do wiel­kie­go Lon­dy­nu, aby spe­łniać się, roz­wi­jać i go­nić za ma­rze­nia­mi, ale mu­sia­łam po­ko­nać da­le­ką dro­gę, aby to zro­zu­mieć. Wy­da­wa­ło mi się, że tam­tej Ali­cji już nie ma, że do pew­nych miejsc i mo­men­tów nie ma po­wro­tu, a je­dy­ne, co mi po­zo­sta­ło, to nie oglądać się za sie­bie. Pa­mi­ętam pierw­sze dni w Lon­dy­nie. By­łam prze­ra­żo­na, bo szyb­ko się oka­za­ło, iż mimo że zna­łam język per­fek­cyj­nie, nie po­tra­fi­łam się do­ga­dać ze zwy­kły­mi lu­dźmi – sprze­daw­ca­mi w skle­pie, zna­jo­my­mi z uczel­ni czy sąsiad­ką. W szko­le uczo­no mnie ofi­cjal­ne­go języ­ka, któ­rym nie po­słu­gu­je się nie­mal nikt na Wy­spach. Mia­łam ogrom­ne pro­ble­my ze zro­zu­mie­niem idio­mów, zwi­ąz­ków fra­ze­olo­gicz­nych. Na­gle oka­za­ło się, że zna­jo­mo­ść cza­su Fu­tu­re Per­fect Con­ti­nu­ous do ni­cze­go mi się nie przy­da­je. W ogó­le cały żar­gon był dla mnie nie do prze­jścia i do­pie­ro po trzech mie­si­ącach w An­glii za­częłam swo­bod­nie się po­ro­zu­mie­wać.

Ba­rie­ra języ­ko­wa nie była jed­nak naj­gor­szym, co mnie spo­tka­ło. Na­wet ko­niecz­no­ść od­na­le­zie­nia się w mie­ście, w któ­rym funk­cjo­no­wa­ło je­de­na­ście li­nii me­tra i dwie­ście sie­dem­dzie­si­ąt sta­cji, nie była tak do­tkli­wa jak tęsk­no­ta. Na po­cząt­ku nie było dnia, że­bym nie pła­ka­ła w po­dusz­kę. W pew­nym mo­men­cie chcia­łam zre­zy­gno­wać i z pod­ku­lo­nym ogo­nem wró­cić do Ko­ło­brze­gu, ale moc­no za­ci­snęłam zęby. Tęsk­ni­łam za wszyst­kim – za pe­łnym zdra­dli­wych dla ob­co­kra­jow­ców sze­lesz­czących gło­sek języ­kiem, za zim­nym mo­rzem, za pol­skim chle­bem, za moim nie­wiel­kim po­ko­jem w ro­dzin­nym domu, na­wet za par­kiem za­ło­żo­nym na nie­miec­kich ko­ściach, a naj­bar­dziej za ro­dzi­ną i Wojt­kiem. Chy­ba na­wet bar­dziej za nim niż za ro­dzi­ca­mi czy sio­strą. By­li­śmy dla sie­bie stwo­rze­ni – wszy­scy nasi zna­jo­mi to po­wta­rza­li. Wiem, że tak się mówi, że wie­le osób twier­dzi, iż ro­zu­mie się z part­ne­rem bez słów, ale w na­szym przy­pad­ku na­praw­dę tak było. Za­nim jed­no się ode­zwa­ło, dru­gie już wie­dzia­ło, co chce po­wie­dzieć. Dla wszyst­kich wo­kół było ja­sne, że po moim po­wro­cie z Lon­dy­nu i uko­ńcze­niu stu­diów we­źmie­my ślub i będzie­my nie­przy­tom­ni ze szczęścia.

Pa­mi­ętam ostat­ni wie­czór w Pol­sce przed moim wy­lo­tem do An­glii. Bab­cia tra­dy­cyj­nie już przy­po­mnia­ła so­bie, że aku­rat w ten week­end mia­ła od­wie­dzić jed­ną z licz­nych ko­le­ża­nek z sa­na­to­rium i wy­je­cha­ła, zo­sta­wiw­szy nam klu­cze do miesz­ka­nia na Pod­cze­lu. Ko­cha­li­śmy się na­mi­ęt­nie, ale z ja­ki­mś spo­ko­jem, prze­ko­na­niem, że roz­sta­je­my się tyl­ko na chwi­lę, że cze­ka nas dłu­gie i szczęśli­we ży­cie. Nie było w tym ak­cie żad­nej roz­pa­czy, było za to mnó­stwo czu­ło­ści i bli­sko­ści. Pó­źniej le­że­li­śmy nago w łó­żku, trzy­ma­jąc się za ręce. Na­gle na­szła mnie dziw­na myśl. Dziw­na, bo wcze­śniej na­wet się nad tym nie za­sta­na­wia­łam. Od­po­wie­dź na py­ta­nie, któ­re zro­dzi­ło się nie­spo­dzie­wa­nie, była oczy­wi­sta, a jed­nak po­sta­no­wi­łam je za­dać, upew­nić się. Pó­źniej, kie­dy to wszyst­ko już się wy­da­rzy­ło, często o tym my­śla­łam. Czy­żbym już wte­dy prze­czu­wa­ła? A może to za­częło się wcze­śniej, a ja po pro­stu nie do­strze­ga­łam praw­dy, któ­rą mia­łam przed ocza­mi? Pró­bo­wa­łam wy­ło­wić z od­mętów pa­mi­ęci wspo­mnie­nie po­twier­dza­jące tę tezę, ja­kiś szcze­gół, któ­ry po­zwo­li­łby mi jed­no­znacz­nie roz­strzy­gnąć, czy by­łam oszu­ki­wa­na jesz­cze przed wy­jaz­dem, ale nic ta­kie­go nie zna­la­złam. Wy­da­wa­ło mi się, że Woj­tek kom­plet­nie nie był za­in­te­re­so­wa­ny Aga­tą, nie w tych ka­te­go­riach. Po­strze­gał ją po pro­stu jako moją młod­szą sio­strę, nie­odłącz­ny ele­ment co­dzien­no­ści. A Aga­ta? Czy da­wa­ła mu wcze­śniej ja­kieś zna­ki, sy­gna­ły? Ow­szem, cho­dzi­ła za nami, była moim cie­niem, ale młod­sze sio­stry tak już chy­ba mają. Zresz­tą wlo­kła się nie tyl­ko za mną i za Wojt­kiem. Na­le­ża­ła do na­szej pacz­ki, siłą rze­czy mia­ła więc częsty kon­takt ze wszyst­ki­mi, w tym z moim chło­pa­kiem.

– Będziesz na mnie cze­kać? – za­py­ta­łam wte­dy, w pod­czel­skim miesz­ka­niu, kie­dy le­że­li­śmy nago, od­dy­cha­jąc ci­ężko i pa­trząc so­bie w oczy.

Na twa­rzy Wojt­ka naj­pierw po­ja­wi­ło się zdu­mie­nie, a po­tem za­lążek zło­ści.

– Wąt­pisz w to? – Zmru­żył oczy i od­su­nął się ode mnie na taką od­le­gło­ść, że nie mo­głam go do­tknąć.

– Nie wąt­pię, po pro­stu py­tam. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– My­śla­łem, że to oczy­wi­ste.

– Od­po­wiedz, pro­szę.

Woj­tek si­ęgnął po pacz­kę pa­pie­ro­sów le­żącą na sto­le. Wte­dy oby­dwo­je po­pa­la­li­śmy. Ja sko­ńczy­łam z tym po wy­je­ździe do An­glii z ca­łkiem pro­za­icz­ne­go po­wo­du – nie było mnie stać na to, aby w fun­tach pła­cić za pa­pie­ro­sy. Woj­tek też rzu­cił, choć nie mam po­jęcia kie­dy. W ka­żdym ra­zie te­raz już nie pa­lił.

Wy­jął z pacz­ki jed­ne­go pa­pie­ro­sa i wsu­nął go mi­ędzy na­brzmia­łe od po­ca­łun­ków war­gi. Pstryk­nął za­pal­nicz­ką. Od­no­to­wa­łam w pa­mi­ęci, aby po­rząd­nie prze­wie­trzyć miesz­ka­nie, za­nim wyj­dzie­my.

– Będę na cie­bie cze­kał – oznaj­mił uro­czy­ście, a ja po­de­rwa­łam się z łó­żka i uwie­si­łam na jego szyi.

Ro­ze­śmiał się. Pó­źniej dłu­go mia­łam ten ob­raz przed ocza­mi – on, pa­lący pa­pie­ro­sa, uśmiech­ni­ęty, ze zmierz­wio­ny­mi po sek­sie przy­dłu­gi­mi wło­sa­mi, w któ­rych lu­bi­łam go naj­bar­dziej, i ja, naga, uwie­szo­na na jego ra­mie­niu, za­ko­cha­na do nie­przy­tom­no­ści mi­ło­ścią, jaką mogą od­czu­wać tyl­ko mło­de, nie­zna­jące jesz­cze go­ry­czy roz­cza­ro­wa­nia dziew­czy­ny.

– Je­steś zły, że wy­je­żdżam?

– Roz­ma­wia­li­śmy już o tym – przy­po­mniał mi Woj­tek.

Si­ęgnęłam po rzu­co­ną przez nie­go nie­dba­le pacz­kę pa­pie­ro­sów, jed­ną ręką wci­ąż ucze­pio­na jego ra­mie­nia. Bez sło­wa po­dał mi za­pal­nicz­kę. Za­ci­ągnęłam się moc­no.

– Wiem, że roz­ma­wia­li­śmy, ale… – urwa­łam, bo nie po­tra­fi­łam ra­cjo­nal­nie wy­ja­śnić, skąd wzi­ęły się moje wąt­pli­wo­ści, i to na dzień przed wy­jaz­dem.

A może wła­śnie wy­ni­ka­ły z tego: z po­de­ner­wo­wa­nia zbli­ża­jącą się pod­ró­żą i nie­pew­no­ścią tego, co za­sta­nę na miej­scu?

– Nie je­stem zły. Ro­zu­miem, dla­cze­go chcesz je­chać. To dla cie­bie szan­sa.

– Ale?

– Czy za­wsze musi być ja­kieś ale? – Woj­tek zga­sił pa­pie­ro­sa w po­piel­nicz­ce z na­pi­sem „Ko­ło­brzeg”.

Tak, miej­sco­wi rów­nież ku­pu­ją te wszyst­kie pier­dó­łki na stra­ga­nach z pa­mi­ąt­ka­mi, bo ła­twiej pó­jść na bul­war niż po­je­chać do po­rząd­ne­go mar­ke­tu do Ko­sza­li­na.

– Prze­cież wi­dzę, że jest.

Woj­tek zmarsz­czył czo­ło.

– Nie je­stem zły – po­wtó­rzył – ale je­stem smut­ny. Będzie mi cie­bie cho­ler­nie bra­ko­wać.

– Wiem. – Wtu­li­łam się w nie­go moc­niej, uwa­ża­jąc, aby nie przy­pa­lić go pa­pie­ro­sem. – Mnie cie­bie też. – Po­czu­łam, że do oczy na­pły­wa­ją mi łzy. – Nie roz­ma­wiaj­my o tym, bo za­raz się roz­pła­czę.

– Prze­cież sama za­częłaś. – Woj­tek się uśmiech­nął, ale było wi­dać, że jemu też nie jest ła­two.

– Przy­le­cę na świ­ęta – kon­ty­nu­owa­łam, choć jesz­cze przed chwi­lą pro­si­łam, aby­śmy prze­sta­li. – Będzie­my do sie­bie wy­sy­łać e-ma­ile i w mia­rę mo­żli­wo­ści dzwo­nić. No i prze­cież nie wy­je­żdżam na za­wsze.

– Szyb­ko zle­ci – po­wie­dział Woj­tek, a ja nie wie­dzia­łam, kogo bar­dziej pró­bu­je prze­ko­nać: mnie czy sie­bie. – A ty?

– Co ja?

– No, py­ta­łaś, czy będę na cie­bie cze­kać. A ty się nie roz­my­ślisz w mi­ędzy­cza­sie?

– W ży­ciu! – Obu­rzy­łam się, że w ogó­le coś ta­kie­go su­ge­ru­je.

– Pew­nie po­znasz no­wych lu­dzi, wpad­niesz w wir ży­cia to­wa­rzy­skie­go … Bar­dziej oba­wia­łbym się tego, że ty zmie­nisz zda­nie.

– Je­stem pew­na, że tak się nie sta­nie – oświad­czy­łam z prze­ko­na­niem w gło­sie.

Do­trzy­ma­łam sło­wa. Ow­szem, Woj­tek miał ra­cję – za­wa­rłam na Wy­spach nowe zna­jo­mo­ści, spo­tka­łam też wie­lu mężczyzn, któ­rzy pew­nie mie­li­by ocho­tę na nie­zo­bo­wi­ązu­jącą zna­jo­mo­ść z Po­lką, któ­ra przy­le­cia­ła na kil­ka mie­si­ęcy, a po­tem mia­ła wró­cić do domu, ale ja nie bra­łam tego pod uwa­gę. Dla mnie li­czył się tyl­ko je­den mężczy­zna.

Po­wrót po la­tach do Ko­ło­brze­gu wy­zwo­lił we mnie wspo­mnie­nia ukry­te w naj­głęb­szych za­ka­mar­kach mo­je­go umy­słu. Przez ostat­nią de­ka­dę wma­wia­łam so­bie, że Woj­tek jest mężem mo­jej sio­stry i nic tego nie zmie­ni, wo­la­łam więc nie roz­pa­mi­ęty­wać tego, co mi­nęło. Na zie­mię spro­wa­dził mnie do­pie­ro dzwo­ni­ący te­le­fon. Zdzi­wi­łam się, że to mat­ka pró­bu­je się ze mną skon­tak­to­wać, bo nie da­lej niż przed dwie­ma go­dzi­na­mi od­sta­wi­li mnie z oj­cem do miesz­ka­nia. Po po­wro­cie od­kry­łam, że lo­dów­ka wraz z za­mra­żar­ką są pe­łne. Wy­gląda­ło na to, że je­dze­nia star­czy mi co naj­mniej do Wiel­ka­no­cy. Całe miesz­ka­nie lśni­ło czy­sto­ścią. Mat­ka umy­ła też okna i zmie­ni­ła fi­ra­ny. Zro­bi­ła wszyst­ko, aby na­wet nie przy­szło mi do gło­wy za­bie­rać się do sprząta­nia czy wy­pra­wy po za­ku­py.

– Halo – po­wie­dzia­łam nie­pew­nie, bo przez gło­wę prze­szła mi myśl, że mu­sia­ło się coś stać, sko­ro wi­dzia­ły­śmy się dwie go­dzi­ny wcze­śniej, a ona do mnie dzwo­ni.

– No i co ro­bisz? – Sta­rym zwy­cza­jem na­tych­miast prze­szła do rze­czy. – Le­żysz?

– Mamo, pro­szę cię… Będziesz tak te­raz do mnie wy­dzwa­niać po kil­ka razy dzien­nie i spraw­dzać, czy aby na pew­no grzecz­nie się za­cho­wu­ję? Je­stem do­ro­sła.

– Czy to źle, że się mar­twię? Po­słu­chaj, bo tak so­bie po­my­śla­łam… – za­częła nie­śmia­ło, a ja by­łam prze­ko­na­na, że wiem, co za chwi­lę po­wie.

– Na­praw­dę, nie ma po­trze­by, że­bym się do was prze­no­si­ła. Wiesz, że ostat­nio to nie zda­ło eg­za­mi­nu – uprze­dzi­łam ją.

– Ale o czym ty mó­wisz? Roz­ma­wia­łam z Ag­nie­szką i ona po­wie­dzia­ła, że chcia­ła­by przy­je­chać do cie­bie na week­end. Po­dob­no je­steś su­per, ko­zac­ka i w ogó­le szto­so­wa cio­cia, co­kol­wiek to zna­czy – za­cy­to­wa­ła opi­nię mo­jej sio­strze­ni­cy, a ja po­czu­łam cie­pło gdzieś w oko­li­cach klat­ki pier­sio­wej. – Po­cząt­ko­wo od razu od­rzu­ci­łam ten po­my­sł, bo prze­cież ostat­nie, cze­go te­raz po­trze­bu­jesz, to dzie­si­ęcio­lat­ka na gło­wie, ale po­tem tak so­bie po­my­śla­łam, że, no wła­śnie, Agniesz­ka ma już dzie­si­ęć lat i może mo­gła­by ci po­móc.

– Zwa­rio­wa­łaś? Nie za­mie­rzam wy­słu­gi­wać się dziec­kiem! Niby co mia­ła­by u mnie ro­bić? Go­to­wać, prać i myć okna?

– Okna ci umy­łam, masz spo­kój na co naj­mniej dwa mie­si­ące, daj mi sko­ńczyć! – zde­ner­wo­wa­ła się mama. – Agniesz­ka mo­gła­by ci po pro­stu do­trzy­mać to­wa­rzy­stwa. Sko­ro sama o tym wspo­mnia­ła i sama to za­pro­po­no­wa­ła… – urwa­ła zna­cząco.

– A co na to Aga­ta?

– Aga­ta jesz­cze nic nie wie, wo­la­łam naj­pierw po­roz­ma­wiać z tobą i za­py­tać cię, czy się zgo­dzisz.

Za­wa­ha­łam się. Po­lu­bi­łam moją sio­strze­ni­cę, któ­rej, mu­szę to przy­znać ze wsty­dem, przed moim po­wro­tem do Ko­ło­brze­gu prak­tycz­nie w ogó­le nie zna­łam. Nie po­win­nam była po­strze­gać jej w ta­kich ka­te­go­riach, w ko­ńcu była tyl­ko dziec­kiem i nie pro­si­ła się na świat, ale, no wła­śnie, była dziec­kiem Aga­ty i Wojt­ka. Dla mnie tyl­ko to się li­czy­ło. Nie by­łam dla Agniesz­ki i Ant­ka bli­ską oso­bą. Nie in­ge­ro­wa­łam w ich ży­cie, nie za­da­łam so­bie tru­du, aby ich po­znać. Pa­trzy­łam na nich przez pry­zmat wła­snych krzywd. Ale kie­dy wró­ci­łam do Ko­ło­brze­gu, Agniesz­ka ja­koś tak in­tu­icyj­nie do mnie przy­lgnęła. Ta cie­ka­wo­ść była obu­stron­na. Sama nie wiem, kie­dy prze­sta­łam po­strze­gać ją jako dziec­ko, któ­re­go po­ja­wie­nie się znisz­czy­ło mi ży­cie.

– No do­brze – po­wie­dzia­łam po dłu­ższej chwi­li. – Je­śli tyl­ko Aga­ta się na to zgo­dzi, to ja je­stem na tak.

– Na­praw­dę? – W gło­sie mat­ki wy­ła­pa­łam nut­kę zdzi­wie­nia. Nie przy­pusz­cza­ła, że tak szyb­ko ska­pi­tu­lu­ję.

– Ale niech to będzie po pro­stu wi­zy­ta sio­strze­ni­cy, sły­szysz? Znam cię i wiem, co jej na­bi­jesz do gło­wy. Ona ma tyl­ko, a nie już dzie­si­ęć lat i jest przede wszyst­kim dziec­kiem, któ­re chce się ba­wić, a nie opie­ko­wać ciot­ką.

– Ja­sna spra­wa. Po­wie­dzia­łam prze­cież, że Agniesz­ka mia­ła­by ci tyl­ko do­trzy­mać to­wa­rzy­stwa, nic wi­ęcej. Po­roz­ma­wiasz z Aga­tą czy ja mam to zro­bić?

– Ty – od­pa­rłam bez wa­ha­nia. – W ko­ńcu to był twój po­my­sł.

– No do­brze. Dam ci znać, co usta­li­ły­śmy – rzu­ci­ła mat­ka i tra­dy­cyj­nie roz­łączy­ła się bez po­że­gna­nia.

Rozdział 3

Agniesz­kę przy­wió­zł do mnie mój oj­ciec. W drzwiach wy­ja­śnił, że Aga­ta i Woj­tek mie­li swo­je obo­wi­ąz­ki, dla­te­go za­pro­po­no­wał, że pod­rzu­ci wnucz­kę. Nie mu­siał mi tego tłu­ma­czyć, dla mnie było ja­sne, że wró­ci­li­śmy do punk­tu wy­jścia, sprzed mo­je­go po­by­tu w szpi­ta­lu.

Agniesz­ka we­szła do miesz­ka­nia dziar­skim kro­kiem, na­wet nie ogląda­jąc się na dziad­ka. Z cie­ka­wo­ścią ro­zej­rza­ła się wo­kół, a ja uświa­do­mi­łam so­bie, że pew­nie jest tu­taj pierw­szy raz. Od­kąd przed czte­re­ma laty bab­cia zma­rła, miesz­ka­nie naj­pierw sta­ło pu­ste, a po­tem mat­ka wy­na­jęła je ko­muś na moją pro­śbę. Wcze­śniej moja ro­dzi­na rzad­ko tu by­wa­ła, bo spo­ty­ka­li­śmy się w na­szym domu. Było tam wi­ęcej miej­sca, więc to bab­cia przy­je­żdża­ła do nas. Agniesz­ka pew­nie na­wet nie mia­ła oka­zji być w miesz­ka­niu, w któ­rym kie­dyś spo­ty­ka­łam się z jej oj­cem. Dziew­czyn­ka nie wie­dzia­ła o tym, co się kie­dyś wy­da­rzy­ło, i tak mia­ło po­zo­stać. Żad­ne dziec­ko nie po­win­no żyć ze świa­do­mo­ścią, że jego po­ja­wie­nie się na świe­cie znisz­czy­ło ko­muś pla­ny i ma­rze­nia. Zresz­tą to nie ona wszyst­ko ze­psu­ła, a jej mat­ka i oj­ciec. Ona przy­szła na świat z czy­stą kar­tą, zu­pe­łnie nie­win­na, złak­nio­na, jak ka­żde dziec­ko, ro­dzi­ciel­skiej mi­ło­ści, czu­ło­ści i po­czu­cia bez­pie­cze­ństwa. Oczy­wi­ście od sa­me­go po­cząt­ku zda­wa­łam so­bie z tego spra­wę, a mimo to uni­ka­łam mo­jej sio­strze­ni­cy. Pierw­szy raz zo­ba­czy­łam ją, kie­dy mia­ła dwa lata. Mat­ka w ko­ńcu wy­mo­gła na mnie wi­zy­tę w ro­dzin­nym domu. Po­pro­si­łam Jó­ze­fa, żeby po­je­chał ze mną, bo nie wy­obra­ża­łam so­bie, że mia­ła­bym być zu­pe­łnie sama. Jed­nak na­wet po przy­je­ździe do Ko­ło­brze­gu uni­ka­łam Agniesz­ki. Ba­łam się tego dziec­ka, ba­łam się emo­cji, któ­re mogą się we mnie na­ro­dzić, je­śli po­zwo­lę tej dwu­let­niej dziew­czyn­ce zbli­żyć się do mnie. Za­wsze utrzy­my­wa­łam w re­la­cjach z sio­strze­ni­cą dy­stans. Uda­wa­ło mi się to przez nie­mal dzie­si­ęć lat jej ży­cia, jed­nak kie­dy znów za­miesz­ka­łam w ro­dzin­nym domu, Agniesz­ka dość nie­spo­dzie­wa­nie dla mnie sa­mej sta­ła mi się naj­bli­ższą oso­bą w tej po­kręco­nej ro­dzin­ce, no, może poza moim oj­cem. Po­lu­bi­łam tę małą i choć ra­czej rzad­ko oka­zy­wa­łam uczu­cia, nie po­tra­fi­łam ukryć ra­do­ści po jej przy­je­ździe.

– Ni­cze­go nie po­trze­bu­je­cie? – upew­nił się mój tata, za­nim zsze­dł na dół.

– Po­ra­dzi­my so­bie – za­pew­ni­łam. – Dzi­ęki, tato.

Oj­ciec wy­ko­nał taki gest, jak­by chciał po­ma­chać do Agniesz­ki, ale ona już się od­wró­ci­ła, więc w ostat­niej chwi­li zre­zy­gno­wał.

– Dzwoń, je­śli coś by się dzia­ło – po­wie­dział, cmok­nął mnie w po­li­czek i wy­sze­dł.

Przez dłu­ższą chwi­lę się nie od­zy­wa­łam. W mil­cze­niu ob­ser­wo­wa­łam Agniesz­kę. Rzu­ci­ła ple­cak na podło­gę i ro­zej­rza­ła się nie­pew­nie wo­kół.

– Gdzie jest ła­zien­ka? – za­py­ta­ła, co utwier­dzi­ło mnie w prze­ko­na­niu, że nie od­wie­dza­ła z ro­dzi­ca­mi swo­jej pra­bab­ci albo od­wie­dza­ła, ale było to tak daw­no, że tego nie pa­mi­ęta­ła.

Wska­za­łam na drzwi na­prze­ciw­ko tych we­jścio­wych i włączy­łam świa­tło.

– My­dło jest tu­taj – po­ka­za­łam – a tu przy­go­to­wa­łam dla cie­bie ręcz­nik.

– Dzi­ęku­ję – bąk­nęła.

Wy­szłam z ła­zien­ki, aby jej nie prze­szka­dzać. Cze­ka­jąc na nią w przed­po­ko­ju, zła­pa­łam się na my­śli, że week­end z sio­strze­ni­cą jest dla mnie nie­złym chrztem bo­jo­wym przed po­ro­dem, choć z Agniesz­ką przy­szłam na go­to­we. Ta re­flek­sja uświa­do­mi­ła mi, że choć do po­ro­du zo­sta­ły mi już tyl­ko trzy mie­si­ące, na­dal nie by­łam psy­chicz­nie go­to­wa na to, aby zo­stać mat­ką. Nie po­tra­fi­łam upo­rząd­ko­wać swo­je­go ży­cia, nie mia­łam po­jęcia, jak będzie wy­glądać moja naj­bli­ższa przy­szło­ść, a co do­pie­ro mó­wić o zor­ga­ni­zo­wa­niu opie­ki nad no­wo­rod­kiem. Wy­da­wa­ło mi się, że jako mat­ka będę ab­so­lut­nie nie­kom­pe­tent­na.

Agniesz­ka wy­szła z ła­zien­ki na­dal wy­ra­źnie onie­śmie­lo­na.

– Cio­ciu, trze­ba ci w czy­mś po­móc? – za­py­ta­ła, a ja na­tych­miast zro­zu­mia­łam, że mimo mo­ich pró­śb mat­ka na­ka­za­ła jej się tak za­cho­wać.

– Nie, dzi­ęku­ję. Prze­cież przy­je­cha­łaś do mnie na dziew­czy­ński week­end, a nie do po­mo­cy! – Uśmiech­nęłam się, a mała nie­co się roz­lu­źni­ła.

– Ja­sne. Na­praw­dę się cie­szę, że tu je­stem.

– Ja też.

– W domu jest ostat­nio ja­koś… – zmarsz­czy­ła nos, pró­bu­jąc na­zwać tę at­mos­fe­rę – dziw­nie.

– Dziw­nie? Co masz na my­śli? – Za­drża­łam, bo przez gło­wę prze­mknęła mi myśl, że je­stem głów­ną przy­czy­ną tych zmian.

W ko­ńcu to mnie uwa­ża­no za czar­ną owcę w ro­dzi­nie i ob­wi­nia­no o całe zło tego świa­ta. By­łam tą krnąbr­ną, nie­wdzi­ęcz­ną cór­ką, któ­ra wy­je­cha­ła, a do bli­skich dzwo­ni­ła tyl­ko w sta­nach naj­wy­ższej ko­niecz­no­ści. Choć moja mat­ka ni­g­dy nie po­wie­dzia­ła mi tego wprost, by­łam prze­ko­na­na, że tak wła­śnie to so­bie tłu­ma­czy – zo­sta­wi­łam ro­dzi­ców, nie in­te­re­so­wa­łam się nimi i wró­ci­łam do­pie­ro, kie­dy grunt pa­lił mi się pod no­ga­mi. Gdy­by pa­trzeć z ze­wnątrz, tak to wła­śnie wy­gląda­ło, ale to, co wi­dać na pierw­szy rzut oka, to tyl­ko wierz­cho­łek góry lo­do­wej. Naj­wa­żniej­sze jest ukry­te pod ta­flą wody.

– Sama nie wiem. – Agniesz­ka od­wró­ci­ła wzrok. – Mama ostat­nio często kłó­ci się z dziad­ka­mi.

Moje brwi, jak­by nie­za­le­żnie ode mnie, po­szy­bo­wa­ły w górę. Tego się nie spo­dzie­wa­łam. Świ­ęta Aga­ta i kłót­nie? To do niej nie­po­dob­ne. Do­tych­czas je­dy­ną oso­bą, z któ­rą we­szła w otwar­ty kon­flikt, by­łam ja, bo tyl­ko ja się na niej po­zna­łam. Rzecz ja­sna nie po­dzie­li­łam się swo­imi re­flek­sja­mi z Agniesz­ką. Co do jed­ne­go by­łam pew­na – moja sio­strze­ni­ca po­win­na po­zo­stać poza tym wszyst­kim, co wy­da­rzy­ło się mi­ędzy mną i Aga­tą.

Po­czu­łam po­ku­sę, aby wy­py­tać Agniesz­kę, co wie, ale na­tych­miast się za to zga­ni­łam. Mia­łam przed sobą dzie­si­ęcio­let­nie dziec­ko. Dziew­czyn­ka była os­tat­nią oso­bą, któ­rą po­win­nam roz­py­ty­wać o sy­tu­ację w domu.

– Cza­sem tak jest – stwier­dzi­łam wy­mi­ja­jąco. – Na pew­no wszyst­ko so­bie wy­ja­śnią. Masz ocho­tę iść na spa­cer na pla­żę?

Agniesz­ka się za­wa­ha­ła, a z jej miny wy­wnio­sko­wa­łam, że zo­sta­ła od­po­wied­nio przy­go­to­wa­na na to py­ta­nie przez moją mat­kę.

– Ty mo­żesz spa­ce­ro­wać? – za­py­ta­ła tak ci­cho, że le­d­wie ją usły­sza­łam.

– Bab­cia jest odro­bi­nę prze­wra­żli­wio­na. – Pu­ści­łam do niej kon­spi­ra­cyj­nie oko.

– No wła­śnie mó­wi­ła, że po­win­naś le­żeć i od­po­czy­wać, a ja mu­szę ci po­ma­gać. Po­dob­no by­łaś w szpi­ta­lu i…

– By­łam, ale le­ka­rze uzna­li, że już wszyst­ko w po­rząd­ku i mogę wró­cić do domu. Spo­koj­ny spa­cer mi nie za­szko­dzi – za­pew­ni­łam sio­strze­ni­cę. – Cho­dźmy, bo nie­dłu­go zro­bi się ciem­no. Dzień jest co­raz krót­szy.

Agniesz­ka wa­ha­ła się tyl­ko przez chwi­lę.

– Nie je­steś głod­na? – upew­ni­łam się przed wy­jściem, uświa­do­miw­szy so­bie, że w su­mie naj­pierw po­win­nam za­pro­po­no­wać dziec­ku coś do je­dze­nia, a do­pie­ro pó­źniej spa­cer.

Fa­tal­ny ze mnie ma­te­riał na mat­kę.

– Nie, ja­dłam w domu.

– To co, idzie­my?

Agniesz­ka ski­nęła gło­wą.

Szyb­ko się prze­bra­łam. Nie mia­łam zbyt du­że­go wy­bo­ru – mie­ści­łam się tyl­ko w jed­ne spodnie ci­ążo­we, ku­pio­ne jesz­cze przed po­by­tem w szpi­ta­lu. Pla­no­wa­łam do­ku­pić dru­gą parę, ale te­raz, kie­dy moja mo­bil­no­ść była znacz­nie ogra­ni­czo­na, nie wi­dzia­łam sen­su, aby wy­da­wać pie­ni­ądze, któ­rych i tak nie mia­łam zbyt wie­le. Czło­wiek szyb­ko przy­zwy­cza­ja się do do­bre­go, ale trud­niej jest się prze­rzu­cić na gor­sze. Przez ostat­nie lata wła­ści­wie nie mu­sia­łam mar­twić się o pie­ni­ądze. Ku­po­wa­łam to, cze­go po­trze­bo­wa­łam i na co mia­łam ocho­tę, nie pa­trząc na met­kę z ceną. Oczy­wi­ście, wszyst­ko w gra­ni­cach roz­sąd­ku, bo wy­nio­słam z domu sza­cu­nek do ludz­kiej pra­cy i prze­ko­na­nie, że nie na­le­ży żyć po­nad stan. Kie­dy mój mąż zo­stał aresz­to­wa­ny, a ko­mor­nik za­jął dom i ma­jątek fir­my pro­wa­dzo­nej przez Jó­ze­fa, wszyst­ko się zmie­ni­ło. Na­gle przed wy­da­niem za­częłam oglądać ka­żdą zło­tów­kę.

– Włóż kurt­kę, na pla­ży pew­nie moc­no wie­je – po­pro­si­łam Agniesz­kę, na co ona prze­wró­ci­ła ocza­mi, ale wy­ko­na­ła moje po­le­ce­nie.

Mia­łam ra­cję. Nad mo­rzem już było czuć je­sień. Lato prze­mi­nęło sta­now­czo zbyt szyb­ko. Kie­dy po raz ostat­ni by­łam na pla­ży, od mo­rza wia­ła przy­jem­na bry­za, a li­ście na drze­wach były zie­lo­ne. Może nie tak in­ten­syw­nie jak wio­sną, ale na­dal so­czy­ście. Te­raz ta zie­leń mie­sza­ła się z od­cie­nia­mi żó­łte­go, po­ma­ra­ńczo­we­go, fio­le­to­we­go i brązo­we­go. Gdy­by ktoś za­py­tał mnie, kie­dy mo­rze jest naj­pi­ęk­niej­sze, od­po­wie­dzia­ła­bym, że wła­śnie je­sie­nią, któ­ra tego roku przy­szła dość szyb­ko, bo lato było upal­ne i su­che. Od­czu­łam to do­tkli­wie w szpi­ta­lu, gdzie o ta­kich udo­god­nie­niach jak kli­ma­ty­za­cja mo­żna było tyl­ko po­ma­rzyć.

Ze­szły­śmy z Agniesz­ką na pu­stą pla­żę. Ta pod­czel­ska na­wet w se­zo­nie nie była ob­le­ga­na, ale jed­nak mo­żna było na niej spo­tkać nie­wiel­kie grup­ki tu­ry­stów. Ja­kiś czas temu na osie­dlu wy­bu­do­wał się kom­pleks ho­te­lo­wy ze stre­fą spa i eks­klu­zyw­ną re­stau­ra­cją. To wła­śnie głów­nie go­ście tego obiek­tu pla­żo­wa­li na Pod­cze­lu, z dala od za­tło­czo­ne­go cen­trum, ale też głów­nych atrak­cji mia­sta. Do tej części Ko­ło­brze­gu przy­je­żdża­li wy­łącz­nie tu­ry­ści spra­gnie­ni ci­szy i spo­ko­ju, ale lu­bi­ący mieć roz­ryw­ki na wy­ci­ągni­ęcie ręki.

Te­raz pla­ża była ca­łkiem pu­sta, co świad­czy­ło o tym, że go­ście wró­ci­li do swo­ich do­mów i obo­wi­ąz­ków, a ich dzie­ci przy­go­to­wy­wa­ły się do no­we­go roku szkol­ne­go, któ­ry miał się roz­po­cząć lada dzień. Ta myśl mi coś uświa­do­mi­ła.

– Je­steś już go­to­wa na po­wrót do szko­ły? – za­py­ta­łam Agniesz­kę, kie­dy po­wo­li prze­ci­na­ły­śmy pla­żę, kie­ru­jąc się w stro­nę brze­gu.

Jed­no mu­sia­łam przy­znać mo­jej sio­strze – do­brze wy­cho­wa­ła swo­je dzie­ci. Agniesz­ka do­trzy­my­wa­ła mi kro­ku, trzy­ma­ła mnie pod rękę i co chwi­lę do­py­ty­wa­ła, czy na­praw­dę do­brze się czu­ję, co było jed­no­cze­śnie iry­tu­jące i miłe. Dziew­czyn­ka mia­ła w so­bie mnó­stwo em­pa­tii i wra­żli­wo­ści na dru­gie­go czło­wie­ka. Chcia­ła­bym, aby moja cór­ka była taka jak ona.

– Tak – po­twier­dzi­ła. – Ostat­nio by­łam z mamą na za­ku­pach, ku­pi­ły­śmy nowy tor­ni­ster, piór­nik, ze­szy­ty i tak da­lej.

– Ksi­ążki też już masz?

– Ksi­ążki do­sta­je się w szko­le – po­wie­dzia­ła Ag­nie­szka, a ja się zdzi­wi­łam.

Nie mia­łam zie­lo­ne­go po­jęcia, jak wy­gląda te­raz uczniow­ska co­dzien­no­ść, bo i skąd mia­łam mieć? Ni­g­dy się tym nie in­te­re­so­wa­łam.

– Na­praw­dę? To do­brze, pa­mi­ętam, że pod­rę­czni­ki za­wsze mnó­stwo kosz­to­wa­ły mo­ich ro­dzi­ców. Gdy­by cho­ciaż two­ja mama mo­gła je po mnie odzie­dzi­czyć… Gdzie tam, co roku wy­ma­ga­li in­nych ksi­ążek.

– By­łaś do­brą uczen­ni­cą?

Za­sta­no­wi­łam się, jak od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Bo rze­czy­wi­ście, oce­ny mia­łam do­bre, zwłasz­cza w pod­sta­wów­ce, tyl­ko…

– Po­wiedz­my. Uczy­łam się do­brze, ale za­wsze roz­ma­wia­łam na lek­cji z ko­le­żan­ką, przez co do­sta­wa­łam uwa­gi.

– A mama? – za­py­ta­ła z za­in­te­re­so­wa­niem dziew­czyn­ka.

– Z two­ją mamą było od­wrot­nie. Do­sta­wa­ła tro­chę gor­sze stop­nie ode mnie, ale była bar­dzo grzecz­na i na­uczy­cie­le ni­g­dy się na nią nie ska­rży­li.

– Na­praw­dę? Mama za­wsze mówi, że mia­ła same pi­ąt­ki – zdzi­wi­ła się Agniesz­ka.

– Tro­chę to ina­czej za­pa­mi­ęta­łam – bąk­nęłam, bo na­gle uświa­do­mi­łam so­bie, że może nie po­win­nam opo­wia­dać o tym, co moja sio­stra wo­la­ła­by zo­sta­wić dla sie­bie.

– A tata? Zna­łaś mo­je­go tatę, kie­dy był mło­dy?

Za­ma­rłam, ale cały czas sta­ra­łam się ro­bić do­brą minę do złej gry. To za­dzi­wia­jące, ja­kie traf­ne py­ta­nia po­tra­fią za­da­wać dzie­ci. Moja sio­strze­ni­ca z pew­no­ścią nie mia­ła nic złe­go na my­śli. Nie mo­gła wie­dzieć, że kie­dyś by­łam za­ręczo­na z jej oj­cem, ale jej cie­ka­wo­ść i tak mnie za­bo­la­ła.

– Tak, zna­łam, ale nie wiem, jak się uczył – skła­ma­łam.

W rze­czy­wi­sto­ści wie­dzia­łam o Wojt­ku o wie­le wi­ęcej. Wie­dzia­łam, że ma duży pie­przyk na le­wym bio­drze, że lubi moc­no ści­ętą ja­jecz­ni­cę, że kie­dy śpi, za­wsze jed­ną nogę wyj­mu­je spod ko­łdry i że z da­le­ka jego oczy wy­da­ją się brązo­we, a z bli­ska – zie­lo­ne. Wie­dzia­łam też, że jego wło­sy są mi­ęk­kie w do­ty­ku i że goli się co­dzien­nie, bo ma sła­by za­rost i nie lubi go po­ka­zy­wać. Wszędzie po­zna­ła­bym jego za­pach, a smak jego po­ca­łun­ków czu­łam wci­ąż na języ­ku, mimo upły­wu lat. Nie mo­głam jed­nak tego po­wie­dzieć jego cór­ce. Nie mo­głam i nie chcia­łam. Agniesz­ka nie za­słu­ży­ła na taką praw­dę. Może kie­dyś, gdy będzie do­ro­sła, ktoś – na pew­no nie ja – po­wie jej, że za­nim jej oj­ciec zwi­ązał się z jej mat­ką, był ze mną przez kil­ka lat i pla­no­wa­li­śmy wspól­ną przy­szło­ść. Te­raz jed­nak Agniesz­ka mia­ła nie­spe­łna dzie­si­ęć lat i nikt nie miał pra­wa nisz­czyć jej dzie­ci­ństwa. To były spra­wy do­ro­słych. Spra­wy do­kład­nie za­mie­cio­ne pod dy­wan.

– Tak my­śla­łam. – Agniesz­ka się za­my­śli­ła.

– To zna­czy?

– Tak my­śla­łam, że się zna­li­ście.

Za­pa­dła ci­sza, prze­ry­wa­na hu­kiem wzbu­rzo­ne­go mo­rza, któ­re ze zło­ścią ci­ska­ło fa­la­mi o brzeg. Przy­mknęłam oczy i wci­ągnęłam głębo­ko ten nie­po­wta­rzal­ny za­pach. Nie zna­la­złam go nad żad­nym in­nym mo­rzem: Śró­dziem­nym, Egej­skim, Ad­ria­tyc­kim, Czar­nym. Pró­żno szu­kać go też nad Oce­anem Atlan­tyc­kim. Tak pach­nie tyl­ko nasz pol­ski Ba­łtyk. Zje­ździ­łam Eu­ro­pę i spo­rą część świa­ta, ale z przy­jem­no­ścią wró­ci­łam tu, do Ko­ło­brze­gu, skąd po­cho­dzę i gdzie za­częła się moja hi­sto­ria.

– Dla­cze­go tak my­śla­łaś? – za­ry­zy­ko­wa­łam py­ta­nie, któ­re mo­gło spro­wo­ko­wać ko­lej­ne, ale chcia­łam za­spo­ko­ić swo­ją cie­ka­wo­ść.

– Bo tata cza­sem o to­bie wspo­mi­nał.

– Wspo­mi­nał? – po­wtó­rzy­łam jak echo.

– Tak. Na przy­kład kie­dy prze­czy­tał moje opo­wia­da­nie z pol­skie­go.

– Co wte­dy po­wie­dział? – Głos mi za­drżał.

– Że mam ta­lent po cio­ci. To praw­da?

Jed­no­cze­śnie ode­tchnęłam z ulgą i po­czu­łam roz­cza­ro­wa­nie. Nie wiem, co so­bie my­śla­łam. Co in­ne­go Woj­tek mia­łby opo­wia­dać o mnie swo­jej cór­ce? To oczy­wi­ste, że mu­siał prze­ka­zy­wać jej ja­kieś ogól­ni­ki, ale i tak było mi przy­kro, że tyl­ko tyle za­pa­mi­ętał.

– Tak, swe­go cza­su chcia­łam zo­stać pi­sar­ką.

– To dla­cze­go nie zo­sta­łaś?

– Bo to było zbyt duże ma­rze­nie. Nie mia­ło pra­wa się spe­łnić – wy­ja­śni­łam po­krót­ce, nie wcho­dząc w szcze­gó­ły.

– Dla­cze­go? – Agniesz­ka nie od­pusz­cza­ła.

– Znasz ja­kie­goś pi­sa­rza?

– Nie.

– No wła­śnie. Ja też nie – po­wie­dzia­łam, uświa­do­miw­szy so­bie, że nie po­win­nam w ten spo­sób za­bi­jać w dziec­ku kre­atyw­no­ści i wia­ry w siłę ma­rzeń. – Cho­ciaż, oczy­wi­ście, gdy­by wszy­scy pod­cho­dzi­li do tego w ten spo­sób, nikt z nas nie si­ęga­łby wy­so­ko. Trze­ba ma­rzyć i ro­bić wszyst­ko, żeby te ma­rze­nia spe­łniać – oświad­czy­łam nie­co wbrew so­bie, bo prze­cież by­łam naj­lep­szym przy­kła­dem na to, że ła­two się tyl­ko mówi. – A ty wiesz już, kim chcesz zo­stać?

– Hmm. –Agniesz­ka chy­ba za­częła się za­sta­na­wiać, a ja ode­tchnęłam z ulgą, wi­dząc, że dała się wci­ągnąć w tę zmia­nę te­ma­tu. – W kwiet­niu by­li­śmy z ro­dzi­ca­mi i Ant­kiem na spa­ce­rze. Spo­tka­li­śmy fokę.

– Fokę? – zdzi­wi­łam się, nie do ko­ńca ro­zu­mie­jąc, do cze­go dąży.

– Tak. Le­ża­ła na pla­ży.

– Żywa?

– Żywa – po­twier­dzi­ła moja sio­strze­ni­ca. – Wy­le­gi­wa­ła się w sło­ńcu i od­po­czy­wa­ła. Tam byli tacy lu­dzie z WWF-u. Sta­li w du­żej od­le­gło­ści od foki i pro­si­li, żeby do niej nie pod­cho­dzić. Wy­ty­czy­li taką ście­żkę za po­mo­cą pa­ty­ków, z dala od niej. Po pro­stu tam sta­li i pil­no­wa­li, żeby jej się nic nie sta­ło.

– I chcia­ła­byś pra­co­wać w WWF-ie?

Ta roz­mo­wa uświa­do­mi­ła mi, jak nie­tu­zin­ko­wym dziec­kiem jest moja sio­strze­ni­ca. Któ­ra dzie­si­ęcio­lat­ka ma­rzy o tym, żeby pra­co­wać w fun­da­cji dba­jącej o ochro­nę śro­do­wi­ska na­tu­ral­ne­go?

– Tak. – Agniesz­ka po­twier­dzi­ła moje przy­pusz­cze­nia. – Bar­dzo.

Nie chcia­łam jej su­ge­ro­wać, że w tego typu or­ga­ni­za­cji pra­cu­ją głów­nie wo­lon­ta­riu­sze. Na pew­no za­trud­nia­ją też ko­goś na umo­wę. Nie mia­łam pra­wa po­zba­wiać dzie­si­ęcio­lat­ki ma­rzeń tyl­ko dla­te­go, że mo­gły prze­grać w zde­rze­niu z rze­czy­wi­sto­ścią. Agniesz­ka mo­gła jesz­cze nie wie­dzieć, jak dzia­ła ten świat. Ży­czy­łam jej, aby ta nie­wie­dza trwa­ła jak naj­dłu­żej.

– To na­praw­dę… – za­wa­ha­łam się, szu­ka­jąc wła­ści­we­go sło­wa – pi­ęk­ne ma­rze­nie.

– Tak my­ślisz? – Uśmiech­nęła się sze­ro­ko, wy­ra­źnie z sie­bie dum­na.

– Tak – po­twier­dzi­łam. – Nie znam dru­giej dziew­czyn­ki, któ­ra ma­rzy­ła­by wła­śnie o pra­cy w WWF-ie. – Praw­dę mó­wi­ąc, w ogó­le nie zna­łam żad­nej dziew­czyn­ki w wie­ku Agniesz­ki poza nią samą, ale za­cho­wa­łam tę in­for­ma­cję dla sie­bie. – Wi­ęk­szo­ść two­ich ró­wie­śnic pew­nie ma­rzy o tym, żeby zo­stać na­uczy­ciel­ką albo…

– Youtu­ber­ką – Agniesz­ką we­szła mi w sło­wo. – Moje ko­le­żan­ki chcą mieć wła­sne ka­na­ły na YouTu­bie.

No tak. Przez po­nad dwa­dzie­ścia lat, któ­re upły­nęły, od­kąd ja sama by­łam w wie­ku mo­jej sio­strze­ni­cy, świat się zmie­nił.

Wło­ży­łam dło­nie do kie­sze­ni kurt­ki, bo zdąży­łam so­lid­nie zmar­z­nąć. Lato w tym roku było in­ten­syw­ne, ale, jak się oka­za­ło, krót­kie. Na­gle uświa­do­mi­łam so­bie, że w kie­sze­ni nie mam te­le­fo­nu.

– Cho­le­ra – wy­msknęło mi się. – Nie wzi­ęłam ko­mór­ki.

– A po­trze­bu­jesz? Mogę ci po­ży­czyć swo­ją. – Agniesz­ka na­tych­miast wy­jęła z kie­sze­ni spodni smart­fon, a ja zdzi­wi­łam się, że dziec­ko w jej wie­ku już ko­rzy­sta z te­le­fo­nu.

– Masz swój te­le­fon?

– U mnie w kla­sie wszy­scy mają. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie, nie po­trze­bu­ję, tyl­ko po­my­śla­łam so­bie, że gdy­by two­ja mama albo bab­cia dzwo­ni­ły… – urwa­łam.

– To za­dzwo­nią do mnie.

– Ale i tak mu­si­my wra­cać. – Ro­zej­rza­łam się. – Jest już sza­ro, za­raz za­pad­nie zmrok, a poza tym ja nie po­win­nam… no, nie po­win­nam zbyt­nio się for­so­wać.

– Ja­sne, mo­że­my wra­cać – zgo­dzi­ła się Agniesz­ka.

Po­my­śla­łam, że chcia­ła­bym, aby moja cór­ka była rów­nie bez­pro­ble­mo­wa, choć przy­pusz­cza­łam i mia­łam pew­ne spo­strze­że­nia po tych kil­ku ty­go­dniach spędzo­nych pod jed­nym da­chem z całą moją ro­dzi­ną, że Agniesz­ka jest taka tyl­ko wo­bec ob­cych, a ja by­łam obca. W po­rząd­ku, łączy­ło nas bli­skie po­kre­wie­ństwo, ale nie uczest­ni­czy­łam w jej ży­ciu. Agniesz­ka, jak ka­żde dziec­ko, po­zwa­la­ła so­bie na nie­fra­so­bli­wo­ść tyl­ko wo­bec swo­ich – ro­dzi­ców, dziad­ków. Ja na­dal by­łam z ze­wnątrz i po­dej­rze­wa­łam, że jesz­cze dużo wody upły­nie w Wi­śle, za­nim sta­nę się jej na­praw­dę bli­ska. Na ra­zie lu­bi­ła spędzać ze mną czas, bo była mnie cie­ka­wa i po­zwa­la­łam jej na wi­ęcej niż Aga­ta, Woj­tek czy moi ro­dzi­ce. Ja też ją po­lu­bi­łam, szcze­rze i dość nie­spo­dzie­wa­nie dla sa­mej sie­bie. Wcze­śniej nie mia­łam zbyt wie­lu do­świad­czeń w kon­tak­tach z dzie­ćmi. Praw­dę mó­wi­ąc, nie mia­łam ich wca­le. Sama nie wiem dla­cze­go, ale wy­da­wa­ło mi się, że dzie­ci nie są od lu­bie­nia bądź nie. Kie­ro­wa­łam się ja­kąś ste­reo­ty­po­wą oce­ną, prze­ko­na­niem, że ich obec­no­ść jest nie­zbęd­na do prze­trwa­nia ludz­ko­ści, ale sta­no­wią jak­by od­ręb­ny ga­tu­nek. Nie mam po­jęcia, skąd mi się to wzi­ęło, prze­cież na­wet Kor­czak zwy­kł ma­wiać, że nie ma dzie­ci, są lu­dzie.

Za­wró­ci­ły­śmy, ru­sza­jąc w kie­run­ku Pod­cze­la. Było jesz­cze ja­sno, ale za­raz miał za­pa­ść zmrok, dla­te­go mu­sia­ły­śmy przy­spie­szyć kro­ku. By­łam na sie­bie zła, że stra­ci­łam po­czu­cie cza­su, ale do­brze mi się roz­ma­wia­ło z Agniesz­ką. Poza tym po po­by­cie w szpi­ta­lu by­łam wy­posz­czo­na i spra­gnio­na mo­rza. Nic mnie jed­nak nie tłu­ma­czy­ło – nie po­win­nam po­zwo­lić, żeby dziec­ko wra­ca­ło po nocy do domu, na­wet je­śli nie było samo.

– Uwiel­biam ten wi­dok. – Nie­pew­ny głos Ag­nie­szki prze­bił się przez huk Ba­łty­ku. – Wi­dok na la­tar­nię.

– Ja też – po­wie­dzia­łam, cie­sząc się, że od­kry­łam ko­lej­ną rzecz, któ­ra łączy mnie z sio­strze­ni­cą. – Naj­pi­ęk­niej jest wie­czo­rem.

– Tak – roz­ma­rzy­ła się moja sio­strze­ni­ca. – Podświe­tlo­ny port, molo i la­tar­nia.

– To mi przy­po­mnia­ło, że kie­dy by­łam dziec­kiem, mia­łam jesz­cze jed­no ma­rze­nie, oprócz tego zwi­ąza­ne­go z pi­sar­stwem.

– Da­waj!

– Chcia­łam zo­stać la­tar­nicz­ką.

– Kim? – Agniesz­ka aż przy­sta­nęła. Chy­ba się tego nie spo­dzie­wa­ła.

Za­re­ago­wa­ła w su­mie tak samo jak ja na wie­ść o tym, że ma­rzy o pra­cy w WWF-ie. To uświa­do­mi­ło mi, że je­ste­śmy do sie­bie bar­dziej po­dob­ne, niż mo­gła­bym przy­pusz­czać. Kie­dyś ko­le­żan­ka w pra­cy opo­wie­dzia­ła aneg­dot­kę o swo­im synu. Nie pa­mi­ętam szcze­gó­łów, cho­dzi­ło o to, jak chło­piec za­cho­wał się w szko­le. Oka­za­ło się, że jego oj­ciec miał na su­mie­niu po­dob­ny wy­stępek z cza­sów, kie­dy sam był uczniem. Zna­jo­ma pod­su­mo­wa­ła całą hi­sto­rię ze śmie­chem sło­wa­mi: „To są geny, ich nie wy­dłu­biesz”. Pa­trząc na Agniesz­kę, uświa­do­mi­łam so­bie, jak praw­dzi­we jest to stwier­dze­nie. Mia­ły­śmy wspól­ną pulę ge­nów. Czy jej ro­dzi­ce do­strze­ga­li w niej to, co ja? Czy wi­dzie­li, jak bar­dzo przy­po­mi­na mnie w swo­jej nie­kon­wen­cjo­nal­no­ści i cie­ka­wo­ści świa­ta? Jak wów­czas re­ago­wa­li? Przy­pusz­cza­łam, że moja sio­stra mu­sia­ła się wście­kać. A może wła­śnie nie? Może, tak jak i ja, wci­ąż mia­ła w pa­mi­ęci te do­bre chwi­le, kie­dy by­ły­śmy ze sobą bli­sko? A Woj­tek? Czy my­ślał wte­dy o mnie? Wspo­mi­nał?

Otrząsnęłam się. Chy­ba za­wędro­wa­łam za da­le­ko w tych re­flek­sjach.

– La­tar­nicz­ką. Ko­bie­tą la­tar­ni­kiem. Chy­ba wiesz, kim jest la­tar­nik?

– Eeee… – bąk­nęła Agniesz­ka, co wy­star­czy­ło mi za od­po­wie­dź.

– Miesz­kasz w Ko­ło­brze­gu i nie wiesz, kto to la­tar­nik? – uda­łam obu­rze­nie. – La­tar­nik, jak mo­żna się do­my­ślać, pra­cu­je w la­tar­ni mor­skiej. Jego rolą jest pil­no­wa­nie, żeby la­tar­nia ni­g­dy nie zga­sła.

– No tak.

– Nadążasz, praw­da?

– Nadążam – po­twier­dzi­ła moja sio­strze­ni­ca. Tym ra­zem ona się nie­co zi­ry­to­wa­ła sa­mym py­ta­niem o to, czy ro­zu­mie. Mu­sia­ła być bar­dzo am­bit­na. Jak ja kie­dyś.

– La­tar­nia za­wsze była dla mnie ta­kim wła­śnie świa­tłem, któ­re ni­g­dy nie ga­śnie. Je­dy­ną sta­łą – wy­ja­śni­łam.

Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu po­ki­wa­ła gło­wą. Chy­ba była doj­rzal­sza, niż mi się wy­da­wa­ło.

– Tak, też to za­uwa­ży­łam, ale w su­mie chy­ba my­śla­łam, że to się dzie­je… no nie wiem, samo. Że ona świe­ci po pro­stu sama z sie­bie.

– Ka­żde świa­tło kie­dyś zga­śnie, je­śli nie będzie się go pod­trzy­my­wać. Ogień, ża­rów­ka, świe­ca – wy­mie­ni­łam. – Wszyst­ko ma okre­ślo­ną ży­wot­no­ść.

– No tak, w su­mie oczy­wi­ste – po­twier­dzi­ła Agniesz­ka.

Zwol­ni­łam, bo za­częłam ci­ężej od­dy­chać. Ty­go­dnie spędzo­ne w szpi­ta­lu za­owo­co­wa­ły po­gor­sze­niem kon­dy­cji. Wci­ąż mia­łam też w pa­mi­ęci sło­wa le­ka­rza – mu­sia­łam na sie­bie szcze­gól­nie uwa­żać, je­śli nie chcia­łam, aby moja cór­ka uro­dzi­ła się przed ter­mi­nem.

By­ły­śmy już nie­da­le­ko domu. Ten nie­wiel­ki dy­stans mo­gły­śmy po­ko­nać po zmro­ku, bo zbli­ży­ły­śmy się do cy­wi­li­za­cji. Spoj­rza­łam za sie­bie. Nie­bo złączy­ło się z mo­rzem w jed­ną ciem­no­ść. Dzień wal­czył jesz­cze z nocą, ale była to wal­ka z góry prze­gra­na, pro­wa­dzo­na ostat­kiem sił.

Wpa­try­wa­łam się w ten nie­wiel­ki punk­cik przed sobą, w to świa­tło, któ­re roz­ja­śnia­ło mrok, nie mo­gąc w nim nie do­strzec pew­ne­go sym­bo­lu na­wi­ązu­jące­go do mo­jej ży­cio­wej sy­tu­acji. Ka­żda, na­wet naj­dłu­ższa noc się kie­dyś ko­ńczy. Ucze­pi­łam się tej my­śli, pa­trząc z na­dzie­ją w przy­szło­ść. A tym­cza­sem mu­sia­łam się trzy­mać tych źró­deł świa­tła, któ­re mia­łam. Do­tknęłam brzu­cha, a dru­gą dło­nią moc­niej ści­snęłam rękę Agniesz­ki.

Ży­cie dziw­nie się ple­cie. Ni­g­dy bym się nie spo­dzie­wa­ła, że cór­ka mo­jej sio­stry i mężczy­zny, któ­ry zła­mał mi ser­ce, będzie tą, któ­ra zła­pie mnie za rękę i szarp­nie moc­no w górę. Uśmiech­nęłam się do Agniesz­ki. Tyle chcia­ła­bym jej po­wie­dzieć, ale wzru­sze­nie ode­bra­ło mi mowę. Od­da­ła ten uśmiech, jak­by ro­zu­mia­ła wi­ęcej, niż nam się wszyst­kim mo­gło wy­da­wać.

Rozdział 4

Po po­wro­cie do miesz­ka­nia zja­dły­śmy ko­la­cję, któ­rą przy­go­to­wa­ła Agniesz­ka. Wpraw­dzie upie­ra­łam się, że ja się tym zaj­mę, ale kie­dy ze łza­mi w oczach oznaj­mi­ła, że ona po­tra­fi zro­bić ka­nap­ki, od­pu­ści­łam. Nie mo­głam się na­dzi­wić jej za­rad­no­ści. Znów po­czu­łam to ukłu­cie za­zdro­ści – moja sio­stra była per­fek­cyj­ną mat­ką ide­al­ne­go dziec­ka, któ­re umia­ło przy­go­to­wać so­bie ko­la­cję, a ja na­wet nie za­częłam się roz­glądać za wy­praw­ką i na­dal nie wy­bra­łam imie­nia dla cór­ki.

Spraw­dzi­łam te­le­fon do­pie­ro wte­dy, kie­dy Agniesz­ka po­szła spać. Wcze­śniej nie czu­łam po­trze­by, aby zer­kać na ko­mór­kę. Obej­rza­ły­śmy od­ci­nek ulu­bio­ne­go se­ria­lu mo­jej sio­strze­ni­cy. Wpraw­dzie do­łączy­łam w po­ło­wie dru­gie­go se­zo­nu, ale trud­no było się nie po­ła­pać, kto jest kim i o co cho­dzi. Se­rial opo­wia­dał o na­sto­lat­ce, któ­ra za­przy­ja­źnia się z ko­niem. Ca­łkiem miły, od­pręża­jący ob­raz.

Kie­dy spraw­dzi­łam li­stę nie­ode­bra­nych po­łączeń, po­czu­łam, jak na mo­jej szyi za­ci­ska się nie­wi­dzial­na pętla. Za­ma­rłam, choć prze­cież te­le­fon od męża nie po­wi­nien wy­wo­ły­wać we mnie ta­kich emo­cji. W mo­jej gło­wie od razu po­ja­wi­ły się sce­ny z ostat­niej wi­zy­ty w wi­ęzie­niu. To od niej za­czął się cały ten kosz­mar, któ­ry do­pro­wa­dził mnie do szpi­ta­la. Do­sko­na­le wie­dzia­łam, dla­cze­go moja ci­ąża była za­gro­żo­na, choć nie usły­sza­łam tego wprost od żad­ne­go le­ka­rza – dłu­go­tr­wa­ły stres w po­łącze­niu z sil­ny­mi emo­cja­mi wy­wo­ła­ny­mi tam­tą roz­mo­wą omal nie do­pro­wa­dzi­ły do tra­ge­dii. Jó­zef o ni­czym nie wie­dział, bo niby skąd? Nie po­in­for­mo­wa­łam ni­ko­go z jego ro­dzi­ny, że leżę w szpi­ta­lu. Ca­łko­wi­cie od­ci­ęłam się od jego ro­dzi­ców i ro­dze­ństwa, bo wi­ni­li mnie za aresz­to­wa­nie Jó­ze­fa. Oczy­wi­ście, nie mia­łam po­jęcia o jego ma­chloj­kach, ży­łam w bło­giej nie­świa­do­mo­ści, prze­ko­na­na, że mój mąż świet­nie so­bie ra­dzi z biz­ne­sem, pła­ci po­dat­ki i jest pra­wo­rząd­nym oby­wa­te­lem. Ro­dzi­nie Jó­ze­fa chy­ba jed­nak ła­twiej było zrzu­cić choć część winy na mnie, niż do­pu­ścić do sie­bie myśl, że ich syn i brat przez dłu­ższy czas oszu­ki­wał pa­ństwo, czy­ni­ąc z tego źró­dło za­rob­ku. Poza tym moja de­cy­zja o po­wro­cie do Ko­ło­brze­gu nie spo­tka­ła się z nad­mier­nym en­tu­zja­zmem bli­skich mo­je­go męża. Uwa­ża­li, może i słusz­nie, że ucie­kam od pro­ble­mów. Te­ścio­wa na­wet za­su­ge­ro­wa­ła, że miej­sce żony jest przy mężu i nie po­win­nam go zo­sta­wiać sa­me­go w tak trud­nym cza­sie. Nikt na­wet mnie nie za­py­tał, jak ja się z tym wszyst­kim czu­ję. Mia­łam wra­że­nie, że nie było tam miej­sca na moje cier­pie­nie, więc wy­je­cha­łam, na po­czątek tyl­ko na ja­kiś czas, ale na­dal nie wie­dzia­łam, czy wró­cę.

Te­le­fon od Jó­ze­fa mógł ozna­czać tyl­ko jed­no – opu­ścił areszt śled­czy. Mó­wił mi o tym pod­czas na­sze­go ostat­nie­go spo­tka­nia. Spo­dzie­wał się, że będzie od­po­wia­dać z wol­nej sto­py, bo pro­ku­ra­tu­ra już ze­bra­ła do­wo­dy i nie ist­nia­ło ry­zy­ko ma­tac­twa, ale jego imię na li­ście nie­ode­bra­nych po­łączeń i tak mnie za­sko­czy­ło. Dzwo­nił tyl­ko raz, co było zu­pe­łnie do nie­go nie­po­dob­ne. Za­zwy­czaj pró­bo­wał do skut­ku, aż od­bio­rę. Nie zra­żał się po pierw­szej nie­uda­nej pró­bie. To uświa­do­mi­ło mi, jak wie­le się zmie­ni­ło. Czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek wró­ci­my do tam­te­go eta­pu? Wci­ąż nie zna­łam od­po­wie­dzi na to py­ta­nie, a wie­dzia­łam, że wła­śnie po nią dzwo­nił Jó­zef. Zi­gno­ro­wa­łam to i…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Autor: Magdalena Majcher

Redakcja: Magdalena Binkowska

Korekta: Zuzanna Wierus

Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska KB.design

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcie na okładce: goffkein.pro/Shutterstock; Weronika Smieszek (zdjęcie Autorki)

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Magdalena Majcher

Copyright for this edition © Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2021

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8103-864-5