Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dalsze losy Alicji, bohaterki książki Światło, które nigdy nie gaśnie
Alicja próbuje ułożyć swoje życie na nowo. Coraz więcej czasu spędza w rodzinnym domu. Początkowo wydaje się, że jedyną przyjazną jej osobą jest jej siostrzenica Agnieszka, ale z biegiem czasu Alicja nawiązuje nić porozumienia również z siostrą Agatą. Chciałaby znowu się z nią zaprzyjaźnić. Czy więzy krwi okażą się silniejsze od poczucia krzywdy i zdrady?
Niestety na jaw wychodzą kolejne rodzinne tajemnice. Alicja i Agata próbują odkryć, kim jest młoda kobieta, z którą spotyka się ich ojciec. Czy uda się wreszcie poznać całą historię rodziny?
Już pora zapomnieć o przeszłości, wybaczyć krzywdy i zacząć cieszyć się życiem!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Leżałam na niewygodnym szpitalnym łóżku i patrzyłam w sufit, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że utknęłam tam na dobre. Kompletnie straciłam poczucie czasu, bo każdy dzień był taki sam. Chwilę przed szóstą budziła mnie krzątanina pielęgniarek i salowych. Z każdym kolejnym porankiem byłam coraz bardziej obolała i niewyspana. Miałam dziwne wrażenie, że leżę na tym samym łóżku, na którym jako dziesięciolatka leżałam po zabiegu wycięcia migdałków. W szpitalu czas jakby się zatrzymał. Nikt przeniesiony z przeszłości nie uwierzyłby, że od momentu, kiedy dwadzieścia lat temu wsiadł do wehikułu, w rzeczywistości minęło aż tyle czasu. Od leżenia na tym niewygodnym łóżku rozbolały mnie plecy, a gdyby moja matka nie przynosiła mi domowego jedzenia, na szpitalnym wikcie z pewnością zeszłabym z głodu. I to wszystko na patologii ciąży, gdzie z założenia kobiety kładzie się po to, aby tę ciążę utrzymać.
Marzyłam tylko o tym, aby położyć się spać w wygodnym łóżku w mieszkaniu odziedziczonym po babci, na Podczelu, ale nie śmiałam wypowiedzieć tych myśli na głos, bo przecież byłam w szpitalu z konkretnego powodu i w konkretnym celu. Musiałam, jak to mówiła pani Halinka, zdecydowanie najsympatyczniejsza z pracujących na oddziale pielęgniarek, zacisnąć nogi i wytrwać z tymi zaciśniętymi nogami co najmniej dziewięć tygodni, do trzydziestego szóstego tygodnia ciąży. Wprawdzie ciąża jest uznawana za donoszoną od trzydziestego siódmego, ale pani Halinka twierdziła, że jak wytrzymam do trzydziestego szóstego, nic złego stać się już nie może.
– Noworodki urodzone między trzydziestym czwartym a trzydziestym szóstym tygodniem to tak zwane późne wcześniaki – tłumaczyła. – Oczywiście najlepiej, żeby dziecko siedziało w brzuchu mamy do czterdziestego tygodnia, ale niektóre zbyt szybko się pchają na świat i nie zawsze można temu zapobiec. Lekarzom udało się nie dopuścić do przedwczesnego porodu, ale na drugi raz proszę nie testować ich umiejętności i zaciskać nogi!
Zaciskanie nóg – cokolwiek miało to znaczyć, od trzech tygodni skupiałam całą swoją uwagę na tej czynności. Z jednej strony ten czas zleciał mi błyskawicznie – zdziwiłam się, odkrywając, że jestem w szpitalu od całych dwudziestu jeden dni – ale z drugiej ciągnął się niemiłosiernie, pozbawiając mnie nadziei na rychłą zmianę. Nie liczyłam na to, że uda mi się wrócić do aktywności sprzed tego feralnego dnia, kiedy wybrałam się do Zielonej Góry, a wieczorem, po powrocie, zaczął się ten cały koszmar, który doprowadził mnie na szpitalne łóżko, ale oddałabym wszystko za to, aby móc po prostu wrócić do domu.
Przez te trzy tygodnie nie było dnia, w którym nie wyrzucałabym sobie, że ryzykowałam wtedy życiem mojej córki. Oczywiście gdyby człowiek wiedział, że się potknie i złamie nogę, nie wychodziłby z domu, ale przecież mogłam przewidzieć, że tak duży wysiłek, przede wszystkim emocjonalny, narazi dziecko na niebezpieczeństwo. Wypominałam sobie, że gdybym chociaż została tamtej nocy w Zielonej Górze, gdybym odpoczęła i wyruszyła w drogę powrotną rano, może to wszystko by się nie wydarzyło.
Rozległo się ciche pukanie. Chwilę później w wąskiej szczelinie między futryną a pomalowanymi, jak wszystko na tym oddziale, na brudną biel drzwiami pojawiła się Sylwia. Moje usta same ułożyły się w uśmiech. Odwiedziny stanowiły jedyny element szpitalnej rzeczywistości, który pozwalał mi zająć myśli czymś innym niż obwinianie się i zamartwianie o dziecko. Prawdę mówiąc, z niecierpliwością czekałam, aż ktoś do mnie zajrzy. Sąsiadka z łóżka obok wydzwaniała do bliskich i koleżanek, uparcie namawiając ich na wizyty, ale ja z natury raczej się ludziom nie narzucałam, po prostu czekałam, aż świat sobie o mnie przypomni.
Dotychczas Sylwia odwiedziła mnie raz, ale akurat wpadła moja matka i nie miałyśmy okazji swobodnie porozmawiać, jeśli rozmowę w warunkach szpitalnych w ogóle można nazwać swobodną. Każde słowo było starannie odnotowywane przez sąsiadkę z łóżka obok. Całe szczęście, że leżałam w dwuosobowej sali. W trzy- czy czteroosobowych publiczność była przecież jeszcze większa.
– Cześć! – Podniosłam się, ale Sylwia od razu się skrzywiła, co odebrałam jako zawoalowaną sugestię: nie wstawaj.
– Hej. – Przyjaciółka pochyliła się nade mną i cmoknęła w policzek. – Jak dobrze cię widzieć w dwupaku. Niezłego stracha nam wszystkim napędziłaś!
– Sobie chyba największego – przyznałam, próbując ułożyć się na łóżku tak, aby było mi wygodniej. – Byłam przekonana, że… no wiesz, że stracę tę ciążę. – Odwróciłam wzrok, bo samo mówienie o tym, co mogło się wydarzyć, sprawiło mi ból.
– Na szczęście w porę znalazłaś się w szpitalu i lekarze ci pomogli. – Sylwia usiadła na stojącym przy łóżku krześle i delikatnie ścisnęła moją dłoń. – Jak się czujesz?
– Dobrze. Wtłoczyli tu we mnie taką liczbę kroplówek, że nie ma innej opcji.
– Co ci podają?
– Na początku dostawałam sterydy na rozwój płuc u małej, a teraz sama nie wiem, chyba jakieś kroplówki wzmacniające.
– Ale ryzyko minęło? – upewniła się Sylwia.
– Tak, na to wygląda, choć szyjka się bardzo skróciła i pewnie najbliższe miesiące spędzę przykuta do łóżka. Mam nadzieję, że chociaż nie tego. – Wymownie wzniosłam oczy ku sufitowi.
Sylwia wbiła wzrok w materiałową torbę, którą ze sobą przyniosła, a na którą dopiero teraz zwróciłam uwagę.
– Poprosiłam dziewczyny od nas z biblioteki, żeby wybrały dla ciebie kilka książek. Zastrzegłam, że to nie może być nic ciężkiego, smutnego, krwawego, i tak dalej. – Wyciągnęła z torby kilka tomów. – Mam nadzieję, że te powieści pozwolą ci choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości.
Wzięłam od niej książki i przejrzałam je. Nazwiska autorek nic mi nie mówiły, choć wydawało mi się, że jedno obiło mi się o uszy.
– Dzięki. Mama przyniosła mi parę książek, ale już wszystkie przeczytałam. To moja jedyna rozrywka tutaj – przyznałam. – Do kiedy trzeba je oddać?
– Tym się nie przejmuj, najwyżej je przedłużę w bibliotece.
– Jasne. No nic, jeszcze raz dziękuję.
Ostrożnie położyłam książki na niewielkiej szafce, w której znajdował się mój cały tymczasowy dobytek.
– Lekarze mówili ci, kiedy wyjdziesz?
– Nie. – Skrzywiłam się. – Dostaję już kota, ale wiem, że nie trzymają mnie tutaj bez powodu.
– Masz tu najlepszą opiekę – powiedziała Sylwia i rozejrzała się niepewnie, jak gdyby odgadła moje myśli o kondycji szpitala. – Będzie dobrze, tylko mocno zaciskaj nogi.
– Co wy wszyscy z tym zaciskaniem nóg? Jedna z pielęgniarek cały czas mówi to samo: proszę zaciskać nogi.
– Bo to jedyna rzecz, którą powinnaś teraz robić – roześmiała się Sylwia. – A chociaż dobrze cię tu karmią?
– Nawet nie pytaj! Gdyby nie wałówka, którą podrzuca mi matka, umarłabym z głodu.
Zapadła cisza. Wystarczyło spojrzeć na Sylwię, żeby się zorientować, że chce o coś zapytać, do czegoś nawiązać, ale brakuje jej odwagi. Kątem oka zerknęłam na sąsiadkę z łóżka obok. Wpatrywała się w wyświetlacz telefonu, ale dałabym sobie uciąć rękę, że przysłuchuje się naszej rozmowie.
– A u ciebie wszystko w porządku? – przerwałam przedłużające się milczenie.
– Tak, tak, w porządku.
Moja sąsiadka jakby wyczuła, że jej obecność uniemożliwia nam prowadzenie swobodnej rozmowy, bo głośno westchnęła, wstała z łóżka i mamrocząc coś pod nosem, wyszła z sali. Jeszcze przez chwilę wpatrywałam się w drzwi, jakbym obawiała się, że zaraz sobie o czymś przypomni i wróci.
– No, to mów! – zażądałam, kiedy upewniłam się, że tamta rzeczywiście wyszła.
– Ale co?
– Przecież widzę, że coś cię gryzie.
– Nie, nic mnie nie gryzie, po prostu… – Sylwia się zawahała. – Agata mówiła mi, że to Wojtek cię tutaj przywiózł i zastanawiałam się…
– Jak do tego doszło?
– Mhm. Nie zrozum mnie źle. Po prostu zdziwiłam się, kiedy mi o tym powiedziała, bo ostatnio raczej unikaliście swojego towarzystwa, a tu nagle…
– Nie ma w tym żadnego drugiego dna – podkreśliłam. – Zadzwoniłam do rodziców, ale oni nie odebrali, więc w następnej kolejności wybrałam numer Agaty. To był środek nocy, a ja byłam zbyt przerażona, żeby po prostu zadzwonić pod sto dwanaście. Agata odebrała, kazała Wojtkowi po mnie pojechać, i tyle.
Sylwia przez chwilę się nie odzywała, jakby przetwarzała dopiero co zasłyszane informacje.
– Oookej – powiedziała w końcu, przeciągając samogłoskę. – Porozmawialiście z Wojtkiem? No wiesz, o tamtym?
Skłamałam. Oprócz wyrzucania sobie, że znalazłam się w szpitalu na własne życzenie i zamartwiania się, zajmowałam się jeszcze jedną czynnością: wyrzucaniem z pamięci tamtej sceny, która rozegrała się w mieszkaniu na Podczelu tuż przed naszym wyjazdem do szpitala. Próbowałam sobie tłumaczyć, że tak naprawdę nic się nie wydarzyło – ot, mąż mojej siostry przytulił mnie i zapewnił, że wszystko będzie dobrze, ale doskonale zdawałam sobie sprawę, że to było coś więcej. Coś się wtedy wydarzyło, obydwoje chwyciliśmy się tej namiastki dawnej bliskości. Odnaleźliśmy to, co utracone. To trwało dosłownie chwilę, może kilka sekund, ale wystarczyło, aby uświadomić mi, że ramiona Wojtka nadal są miejscem, w którym jest mi tak po prostu dobrze. Tłumaczyłam to sentymentem, wspomnieniem dobrych chwil, ale i tak czułam się w związku z tym beznadziejnie.
– Nie było na to czasu – odezwałam się, nie patrząc Sylwii w oczy. – Musiałam jak najszybciej znaleźć się w szpitalu.
– A później?
– Później już się z nim nie widziałam.
– Nie odwiedził cię w szpitalu? – zdziwiła się Sylwia.
– A niby dlaczego miałby to zrobić?
– No nie wiem. Pomyślałam, że skoro już…
– Nie szukaj drugiego dna tam, gdzie go nie ma. – Zmusiłam się, aby znów spojrzeć na przyjaciółkę. – Wojtek pojechał ze mną do szpitala, bo Agata go o to poprosiła. Tylko tyle i aż tyle.
Jednocześnie chciałam i nie chciałam, aby to była prawda. Kiedy Wojtek zaparkował przed szpitalem i przez cały czas trzymając mnie za rękę, zaprowadził na izbę przyjęć, byłam przerażona. To on załatwił za mnie wszystkie formalności. Wziął ode mnie dokumenty, wyjaśnił, co się dzieje, i zadbał o to, aby jak najszybciej ktoś się mną zajął. Tych kilka minut, które upłynęły, zanim zszedł do nas ginekolog, spędziłam, łkając w jego ramię i powtarzając, że nie mogę stracić tego dziecka, bo tylko ono mi zostało. Wojtek głaskał mnie po włosach i zapewniał, że go nie stracę, choć przecież nie mógł tego wiedzieć. Ocknęłam się dopiero, kiedy tuż obok pojawiła się pielęgniarka i oznajmiła mi, że lekarz zaprasza mnie do gabinetu.
– Mąż musi tu na panią poczekać – powiedziała, a ja zamarłam.
Mąż? Mój mąż siedział w areszcie śledczym w Zielonej Górze, a Wojtek był mężem mojej siostry. Czy moje życie mogłoby być jeszcze bardziej skomplikowane? Miałam wrażenie kompletnego odrealnienia. Scenarzyści telenoweli lepiej by tego nie wymyślili.
– Wracaj do Agaty i dzieci – zażądałam, zanim weszłam do gabinetu.
– Ale…
– Wracaj do domu. Ja już sobie poradzę.
W głębi tliła się we mnie nadzieja, że kiedy wyjdę z gabinetu po badaniu, Wojtek nadal tam będzie, ale tak się nie stało. Zobaczyłam puste krzesło. Nie powinno mnie to dziwić – w końcu sama tego chciałam, choć nie ja podjęłam tę decyzję ponad dziesięć lat temu – ale kiedy zorientowałam się, że wrócił do domu, zrozumiałam, że nie ma powrotu do tego, co było. W gruncie rzeczy wiedziałam to od dawna, ale dopiero wtedy, na szpitalnym korytarzu, ta świadomość uderzyła we mnie z całą mocą.
Wojtek nie odwiedził mnie w szpitalu. Raz czy dwa wpadła Agata, czym mnie zaskoczyła, bo nie spodziewałam się, że pojawi się z własnej woli. Żadna z nas jednak nie nawiązywała do tamtej nocy, kiedy mój telefon wyrwał ją i jej męża ze snu. Zachowywałyśmy tak, jakby tamto się nie wydarzyło, choć na końcu języka miałam pytanie, co powiedział jej Wojtek po powrocie ze szpitala. Czy przyznał się, że niemal przez całą drogę ściskał moją dłoń, że przytulał mnie i głaskał po włosach, że był tak blisko, jak nie był od dekady? W pewnej chwili nawet poczułam potrzebę, aby uświadomić moją siostrę, co zaszło, ale moja chora satysfakcja nie była warta tego, aby jeszcze bardziej komplikować życie naszej rodzinie. Nie nawiązałam więc do tego, co się wydarzyło, a może do tego, co wydawało mi się, że się wydarzyło, i Agata miała pozostać nieświadoma tego, co zaszło w mieszkaniu przy Lwowskiej i na izbie przyjęć.
– Hej, mówię do ciebie! – Głos Sylwii dotarł do mnie jakby z oddali.
Zamrugałam kilka razy, aby powrócić z krainy wspomnień prosto do łóżka, które przez minione trzy tygodnie stało się moim przekleństwem.
– Przepraszam, zamyśliłam się – bąknęłam. – Możesz powtórzyć?
– Pytałam, czy poinformowałaś swojego męża o tym, co się wydarzyło.
– Nie. Nie rozmawialiśmy od tamtego dnia, kiedy odwiedziłam go w areszcie.
– Co on ci właściwie wtedy powiedział?
Wzruszyłam ramionami.
– A co mógł mi powiedzieć? Stwierdził, że jego adwokat stara się, aby odpowiadał z wolnej stopy, i wszystko wskazuje na to, że tak właśnie będzie. Pytał, czy jest dla nas jakaś szansa. No wiesz, żebyśmy nadal tworzyli rodzinę.
– I co mu odpowiedziałaś?
Przygryzłam policzek od wewnątrz. Zrobiłam to całkiem nieświadomie. Dopiero kiedy poczułam ból, uzmysłowiłam sobie, że to robię.
– Nie powiedziałam ani tak, ani nie. Potrzebuję więcej czasu. Nie wiem, co robić. Rozumiem, że dziecko powinno mieć oboje rodziców, ale boję się, że już nigdy nie będę potrafiła zaufać Józefowi. Poza tym ja tego nie widzę. Będziemy żyć na tykającej bombie, czekając na wyrok i jego powrót za kratki?
– Może uda się tego uniknąć i skończy się na zawiasach – podsunęła Sylwia.
– Może tak, może nie. Nikt tego nie wie. Na tę chwilę nie czuję się gotowa, aby zacząć z nim od nowa, ale może za jakiś czas będę potrafiła spojrzeć na całą tę sytuację z dystansu i… – urwałam, bo sama nie wiedziałam, co właściwie się wtedy stanie.
Józef oszukał mnie w najgorszy sposób – sprawił, że całe poczucie bezpieczeństwa, na którym zbudowaliśmy naszą codzienność, prysło. Wpędził mnie w poczucie winy i doprowadził do tego, że zaczęłam się zastanawiać, która z wydanych przeze mnie złotówek pochodziła z przestępstwa, a która z legalnych źródeł. Sama czułam się jak złodziejka, choć przecież o niczym nie miałam pojęcia i święcie wierzyłam w to, że mój mąż po prostu świetnie zna się na prowadzeniu biznesu i potrafi zamienić w złoto wszystko, czego się dotknie. Byłam z niego dumna, chwaliłam się zaradnym i przedsiębiorczym małżonkiem, a on okazał się zwykłym oszustem i wyłudzaczem VAT-u. Doprowadził do tego, że komornik położył łapę na domu, w którym mieliśmy wieść udane życie razem z naszą córką. Wszystkie moje marzenia legły w gruzach. Zostałam sama, bez grosza przy duszy, bez miejsca do życia i z dzieckiem w brzuchu, którego omal nie straciłam. Nie widziałam światełka w tunelu. Tonęłam w ciemności.
– Co zamierzasz, kiedy już wyjdziesz ze szpitala? – zapytała Sylwia, znów sprowadzając mnie na ziemię. – Wrócisz na Podczele?
– A mam inne wyjście?
– Rozmawiałam o tym z twoją mamą – przyznała z zażenowaniem moja przyjaciółka, bo wiedziała, że nie znoszę być przedmiotem dyskusji prowadzonych za moimi plecami. – Spotkałam ją kilka dni temu w sklepie. Ona uważa, że najlepszym wyjściem będzie twój powrót do domu. No wiesz, twierdzi, że w tej sytuacji powinnaś być wśród swoich. Kiedy wyjdziesz ze szpitala, będziesz musiała się oszczędzać. Ktoś musi być przy tobie.
– Nie – powiedziałam spokojnie, choć wewnątrz taka spokojna nie byłam. – Nie wrócę tam. Tych kilka tygodni, które spędziłam w domu, nadwerężyło moją psychikę w takim stopniu, że…
– Wiem, nie musisz mi tego tłumaczyć. Mówię ci tylko to, co usłyszałam od twojej mamy – zapewniła mnie Sylwia.
– Ciekawe dlaczego mnie tego nie powiedziała – mruknęłam pod nosem.
– Chyba obie wiemy. – Sylwia, mimo powagi sytuacji, nie potrafiła powstrzymać się od parsknięcia śmiechem.
Jej dobry humor udzielił się również mnie.
– Sugerujesz, że jestem aż tak okropna?
– Nie, sugeruję, że nie znosisz, kiedy próbuje ci się coś narzucać, i głośno wtedy protestujesz.
– No, ale powiedz sama – spróbowałam przeciągnąć Sylwię na swoją stronę – jak by to miało wyglądać? Miałabym zamieszkać na stałe z siostrą, moim byłym facetem i matką, która uważa, że jestem winna całego zła na tym na świecie?
– Twoja matka nie uważa, że jesteś winna…
– Proszę cię – przerwałam przyjaciółce, przewracając oczami. – Zawsze byłam czarną owcą w tej rodzinie i nic się nie zmieniło.
– Bo może nie robisz nic, aby to się zmieniło?
Poruszyłam się niespokojnie. Nie podobał mi się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa.
– Nie czuję potrzeby, aby cokolwiek zmieniać. Nieważne – rzuciłam, bo do sali właśnie wróciła moja sąsiadka.
Sylwia od razu zorientowała się, że nie chcę kontynuować tej osobistej rozmowy przy obcej kobiecie, i przeszła na bardziej neutralny grunt. Poprosiłam ją, by po prostu opowiedziała mi, co dzieje się poza szpitalem, bo moja codzienność nagle skurczyła się do dziesięciu metrów kwadratowych. Zapomniałam już, że poza tą salą toczy się normalne życie.
– Wybrzeże powoli pustoszeje – Sylwia podchwyciła temat. – W Kołobrzegu nie widać tego tak bardzo jak w Ustroniu Morskim. Po piętnastym sierpnia zamknęła się część straganów i punktów gastronomicznych. Ten sezon trwał krótko, bo sierpień był w tym roku rekordowo zimny. Zawsze to w lipcu pogoda płatała figla, szczególnie na początku, a sierpień był pewniakiem. Wiesz, ja się z tego cieszę, bo nigdy nie przepadałam za tłumami, ale właściciele pensjonatów, hoteli czy knajp pewnie nie podzielają mojego entuzjazmu.
– No właśnie, mama coś mi wspominała, że ten rok chyba zakończą z gorszym bilansem niż poprzednie.
– Kołobrzeg się zmienia. Już jakiś czas temu zauważyliśmy z rodzicami, że turyści chętniej wybierają luksusowe hotele niż kwatery prywatne. Ostatnio wspominałyśmy z mamą lata dziewięćdziesiąte i dwutysięczne. Wtedy wszyscy mieliśmy pełne obłożenie – powiedziała Sylwia. – Teraz ludzi stać na więcej. Jeżdżą do czterogwiazdkowych hoteli albo latają do Turcji czy innego Egiptu.
– Coś w tym jest, ale… – zawahałam się, bo nagle uświadomiłam sobie, że nawet nie wiem, w jakiej kondycji finansowej jest moja rodzina. To by było na tyle w temacie czarnej owcy. – Moi rodzice chyba sobie jakoś radzą?
– Radzą sobie, co mieliby sobie nie radzić. Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy zamiast Egiptu wolą nasze polskie morze. – Sylwia zaczęła zbierać się do wyjścia. – Muszę lecieć, bo dzieciaki zostały z moją mamą, a wiesz, jak jest.
Wiedziałam. Matka Sylwii wciąż borykała się z następstwami udaru, który przeszła wiele lat temu. Nigdy nie wróciła do pełnej sprawności, choć całkiem nieźle sobie radziła ze swoimi ograniczeniami. Wyobrażałam sobie jednak, że opieka nad rezolutnymi i ciekawymi świata dziećmi może być dla niej męcząca. Anna była jedną z tych kobiet, które nigdy nie skarżą się na swój los, ale Sylwia musiała przecież wiedzieć, jak trudno jest jej mamie odnaleźć się w rzeczywistości po chorobie.
– Jasne. Dziękuję, że wpadłaś i za książki.
– Zajrzę do ciebie w najbliższym czasie – obiecała Sylwia – choć mam nadzieję, że następnym razem odwiedzę cię już w mieszkaniu. Chyba wystarczy tego szpitala, co?
– O niczym innym nie marzę, ale na to nie mam żadnego wpływu – powiedziałam, pozwalając sobie na głośne westchnienie.
– Jeśli już nic złego nie będzie się dziać, powinni cię w końcu wypuścić – stwierdziła moja przyjaciółka. – W razie gdybyś skończyła te książki i chciała nowe, zadzwoń, coś ci zorganizuję.
– Będę ci dozgonnie wdzięczna. Pewnie połknę je w kilka dni, bo co tu innego robić?
Sylwia pochyliła się nade mną, aby cmoknąć mnie w policzek.
– Odpoczywaj i…
– Tak, tak, wiem, mam zaciskać nogi – zachichotałam.
Wizyta Sylwii pomogła mi się rozerwać. Z marszu poczułam się lepiej. Wyglądało na to, że potrzeba mi nie leżenia w szpitalu, a właśnie tego – towarzystwa. Byłam wdzięczna Sylwii, że po moim powrocie nie rozpamiętywała tego, że kiedy w złości wyjechałam z Kołobrzegu, odwróciłam się również od niej. Zachowywała się, jakbyśmy ledwie wczoraj się rozstały i po prostu kontynuowała od miejsca, w którym przerwałyśmy. Szkoda, że tego samego nie można było powiedzieć o mojej rodzinie.
* * *
Byłam już na setnej stronie jednej z książek, które przywiozła mi Sylwia. Wyboru lektury dokonałam intuicyjnie – w pierwszej kolejności sięgnęłam po powieść autorki, której nazwisko coś mi mówiło, choć szybko uświadomiłam sobie, że tak nazywała się również moja koleżanka z podstawówki. Książka była dobra, choć nieco schematyczna. Mimo że do końca zostało mi ponad dwieście stron, wiedziałam, jak skończy się ta historia. Zwykle nie sięgałam po takie powieści. Czytałam przede wszystkim kryminały, ale mimo to książka mnie wciągnęła, pozwoliła na chwilę zapomnieć o tym, gdzie jestem i dlaczego. I chyba na dobre odpłynęłabym do wykreowanej na kartach powieści rzeczywistości, gdyby moja sąsiadka nagle nie nabrała ochoty na rozmowę.
Chwilę wcześniej wyszedł od niej jej mąż, niski, mrukliwy mężczyzna, który odzywał się tylko wtedy, kiedy zmuszała go do tego sytuacja, czyli praktycznie nigdy. To jego żona ciągle paplała, a on tylko kiwał głową i co jakiś czas wtrącał coś w stylu „dobrze”, „w porządku”, ewentualnie „mhm”. Przez głowę przemknęła mi myśl, że z jego naturą życie z taką kobietą musi być udręką, ale kiedy dłużej się nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że ona idealnie do niego pasuje. Mówiła za niego, zadawała pytania i sama sobie na nie odpowiadała. Mężczyzna sprawiał wrażenie zupełnie biernego, a jego żonę chyba to cieszyło. Mąż z całą pewnością nigdy jej nie przerywał, a ona nade wszystko kochała mówić.
To właśnie z usłyszanych mimowolnie monologów dowiedziałam się, że jest w trzeciej ciąży, a dwoje dzieci czeka na nią w domu. Pobyt w szpitalu z pewnością był dla niej odpoczynkiem, czymś w rodzaju wakacji all inclusive, ale bez basenu i widoku na morze. Wszystkie obowiązki spadły nagle na jej męża, ale nie usłyszałam z jego ust ani słowa skargi, co w sumie nie było dziwne, bo niewiele się odzywał. Sąsiadka sprawiała wrażenie kompletnie nieskrępowanej moją obecnością. Kiedy zaczęła opowiadać mężowi o zaparciach, nakryłam głowę poduszką.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy wyszedł, bo to oznaczało, że w końcu zapadnie cisza. Nie cieszyłam się nią jednak długo, bo kobieta najwyraźniej jeszcze się nie nagadała.
– A pani mąż jest za granicą? – wypaliła nagle, wpędzając mnie w konsternację.
Spojrzałam nad nią znad lektury. Nigdy nie czułam potrzeby, aby ze szczegółami opowiadać obcym ludziom o swoim życiu. Nie rozumiałam kobiet, które w kolejce do mięsnego potrafią streścić problemy wychowawcze ze swoimi dziećmi, stwierdzić, że mąż za dużo pije i jeszcze poplotkować na temat nauczycielki angielskiego, zbyt surowej i za dużo wymagającej. Kto to widział, tyle zadawać do domu, dzieci nie mają przez to czasu być dziećmi, i tak dalej. Może dlatego w życiu miałam tylko jedną przyjaciółkę, a koleżanek praktycznie wcale? W każdym razie moja sąsiadka ze szpitalnej sali z całą pewnością była taką kobietą z kolejki w mięsnym.
– Skąd taki pomysł? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, licząc, że tamta zrozumie aluzję i wyłapie moją niechęć do zwierzeń.
– No, bo do tej pory pani nie odwiedził.
– Może nie mam męża? – zasugerowałam.
– Ma pani – stwierdziła.
Nawet nie poznałam, a może nie odnotowałam jej imienia. Całkiem możliwe, że uznałam, iż ta wiedza do niczego mi się nie przyda. I miałam rację.
– Podsłuchiwała pani? – Zmrużyłam oczy, nie dowierzając, że mogła być aż tak wredna, aby stać pod drzwiami, kiedy rozmawiałam z Sylwią.
– Obrączka. – Sąsiadka spojrzała na mnie wymownie. – Ma pani obrączkę na serdecznym palcu prawej dłoni.
Spojrzałam na cienki złoty krążek. Nosiłam obrączkę od ponad dziewięciu lat, więc siłą rzeczy stała się dla mnie stałym elementem, wrosła w moją dłoń. Nigdy jej nie zdejmowałam. Pamiętałam, że moja matka zawsze ściągała obrączkę latem, tłumacząc, że ręce jej puchną od upału, i wkładała ją z powrotem jesienią, ale ja nie miałam takich problemów. Całkiem możliwe, że jeszcze nie, bo pewne przypadłości przychodzą wraz z wiekiem. Nie zdjęłam też obrączki po tym, jak Józef został aresztowany. W filmach kobiety ze złością ciskają pierścionkami czy obrączkami, kiedy ich ukochani ich zranią, ale ja nie czułam potrzeby ciskania czymkolwiek. Sąsiadka miała więc rację. Na serdecznym palcu prawej dłoni nosiłam obrączkę, co stanowiło dość czytelną informację na temat mojego stanu cywilnego. Zdziwiłam się jednak, że zwróciła uwagę na taki szczegół. Musiałam dla niej stanowić zagadkę, ale nadal nie rozumiałam, dlaczego aż tak bardzo ciekawi ją, gdzie jest mój mąż.
– A nie pomyślała pani, że obrączka jest po to, aby zniechęcić nachalnych adoratorów? – Postanowiłam się z nią podroczyć.
– No co pani?
Głośno westchnęłam.
– Tak, mam męża, i tak, mój mąż mnie nie odwiedza, bo mieszka daleko, ale nie za granicą. Coś jeszcze?
Sąsiadka zaczęła mamrotać pod nosem coś na temat wyniosłości, ale na szczęście nie usłyszałam dokładnie, co mówi, bo do sali wszedł lekarz w asyście dwóch pielęgniarek. Popołudniowy obchód. Zatrzymali się przed moim łóżkiem.
– Dzień dobry, jak się dziś czujemy? – zapytał doktor, który był zdecydowanie najsympatyczniejszy z całej kadry medycznej.
– Dobrze.
– Pewnie chciałaby już pani wrócić do domu, co? – Uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Chciałabym – potwierdziłam nieśmiało.
– No to zbierać się! Na co pani czeka?
– Ale… mogę?
– Mogę, mogę, ale po jutrzejszym porannym obchodzie, dobrze? Jeśli nic się do tego czasu nie wydarzy, wypuścimy panią do domu.
– Naprawdę?
– Ale musi mi pani obiecać, że będzie na siebie uważać. Żadnego noszenia ciężkich zakupów, mycia okien, sprzątania mieszkania, żadnego… no, właściwie to nic nie powinna pani robić, tylko jak najwięcej odpoczywać.
– A spacery? – zapytałam z nadzieją w głosie.
– Zależy, co ma pani na myśli. Bo dla jednych spacer to przechadzka z Kołobrzegu do Dźwirzyna i z powrotem, a dla drugich…
– Do Dźwirzyna nie będę chodzić, obiecuję – bąknęłam, pozwalając sobie na nieśmiały uśmiech.
– Najnowsze ustalenia amerykańskiego Towarzystwa Medycyny Matczyno-Płodowej rewolucjonizują zalecenia dla ciąży zagrożonej – powiedział lekarz. – Wcześniej uważano, że kobieta powinna leżeć plackiem, ale coraz częściej mówi się o szkodliwym wpływie braku ruchu. Oczywiście, musi się pani oszczędzać, ale spokojne spacery nie zaszkodzą, a wręcz mogą pomóc.
– Da mi pan to na piśmie, żebym mogła pokazać mojej matce?
– Zobaczymy, co się da zrobić. – Lekarz mrugnął do mnie konspiracyjnie.
W innych okolicznościach pomyślałabym, że ze mną flirtuje, ale chyba po prostu miał taki styl bycia. Doktor w towarzystwie pielęgniarek przeniósł się metr dalej i zaczął rozmawiać z moją sąsiadką, ale ja nie zwracałam na nich najmniejszej uwagi. Liczyło się dla mnie tylko to, że już jutro położę się spać we własnym łóżku! Oczywiście, nic jeszcze nie było przesądzone, ale wierzyłam, że tak będzie. W końcu co złego mogłoby się stać, skoro od trzech tygodni nic się nie działo? Położyłam dłoń na brzuchu. Moja córeczka akurat w najlepsze fikała koziołki. Po raz pierwszy od dłuższego czasu pomyślałam, że wszystko będzie dobrze.
Zagrożenie przedwczesnym porodem i pobyt w szpitalu z pewnością nauczyły mnie jednego – że zawsze może być gorzej. Kiedy więc wróciłam do mieszkania przy Lwowskiej, zaczęłam dostrzegać pozytywne strony mojej sytuacji. W porządku, byłam sama, mój mąż siedział w areszcie, zostaliśmy bankrutami, moja siostra od dziesięciu lat była żoną mężczyzny, który był moją największą miłością, ale za kilka miesięcy na świat miała przyjść moja córka, byłam zdrowa, miałam dwie ręce, dwie nogi i głowę pełną pomysłów. Wstąpił we mnie nieznany mi przez ostatnie tygodnie optymizm. Zaczęłam postrzegać mój powrót do Kołobrzegu nie w kategoriach porażki, a możliwości zmiany swojego życia. Umówmy się – nigdy nie lubiłam pracy w urzędzie miasta. Wykonywałam ją, bo chciałam zarabiać i dokładać się do rodzinnego budżetu. Nie byłam jedną z tych żon, które w papilotach czekają na powrót męża z pracy. To nie był mój świat. Kiedyś miałam marzenia i ochotę, aby je realizować, ale tego dnia, kiedy dowiedziałam się, że Agata wychodzi za Wojtka, tamta dziewczyna umarła, a wraz z nią odeszły jej plany. Z dnia na dzień stałam się inną osobą, całkiem zmieniłam otoczenie i środowisko, odcięłam się od przeszłości i rodziny. Wydawało mi się, że tylko z dala od Kołobrzegu, od tego domu, w którym czułam się bezpieczna, a w którym moja siostra uwiła sobie gniazdko z moim narzeczonym, mogę być szczęśliwa. Mogę zapomnieć. Ale przez cały ten czas nosiłam przeszłość w sobie.
W rzeczywistości nadal byłam tamtą dziewczyną, która wyjechała z nadmorskiego miasteczka do wielkiego Londynu, aby spełniać się, rozwijać i gonić za marzeniami, ale musiałam pokonać daleką drogę, aby to zrozumieć. Wydawało mi się, że tamtej Alicji już nie ma, że do pewnych miejsc i momentów nie ma powrotu, a jedyne, co mi pozostało, to nie oglądać się za siebie. Pamiętam pierwsze dni w Londynie. Byłam przerażona, bo szybko się okazało, iż mimo że znałam język perfekcyjnie, nie potrafiłam się dogadać ze zwykłymi ludźmi – sprzedawcami w sklepie, znajomymi z uczelni czy sąsiadką. W szkole uczono mnie oficjalnego języka, którym nie posługuje się niemal nikt na Wyspach. Miałam ogromne problemy ze zrozumieniem idiomów, związków frazeologicznych. Nagle okazało się, że znajomość czasu Future Perfect Continuous do niczego mi się nie przydaje. W ogóle cały żargon był dla mnie nie do przejścia i dopiero po trzech miesiącach w Anglii zaczęłam swobodnie się porozumiewać.
Bariera językowa nie była jednak najgorszym, co mnie spotkało. Nawet konieczność odnalezienia się w mieście, w którym funkcjonowało jedenaście linii metra i dwieście siedemdziesiąt stacji, nie była tak dotkliwa jak tęsknota. Na początku nie było dnia, żebym nie płakała w poduszkę. W pewnym momencie chciałam zrezygnować i z podkulonym ogonem wrócić do Kołobrzegu, ale mocno zacisnęłam zęby. Tęskniłam za wszystkim – za pełnym zdradliwych dla obcokrajowców szeleszczących głosek językiem, za zimnym morzem, za polskim chlebem, za moim niewielkim pokojem w rodzinnym domu, nawet za parkiem założonym na niemieckich kościach, a najbardziej za rodziną i Wojtkiem. Chyba nawet bardziej za nim niż za rodzicami czy siostrą. Byliśmy dla siebie stworzeni – wszyscy nasi znajomi to powtarzali. Wiem, że tak się mówi, że wiele osób twierdzi, iż rozumie się z partnerem bez słów, ale w naszym przypadku naprawdę tak było. Zanim jedno się odezwało, drugie już wiedziało, co chce powiedzieć. Dla wszystkich wokół było jasne, że po moim powrocie z Londynu i ukończeniu studiów weźmiemy ślub i będziemy nieprzytomni ze szczęścia.
Pamiętam ostatni wieczór w Polsce przed moim wylotem do Anglii. Babcia tradycyjnie już przypomniała sobie, że akurat w ten weekend miała odwiedzić jedną z licznych koleżanek z sanatorium i wyjechała, zostawiwszy nam klucze do mieszkania na Podczelu. Kochaliśmy się namiętnie, ale z jakimś spokojem, przekonaniem, że rozstajemy się tylko na chwilę, że czeka nas długie i szczęśliwe życie. Nie było w tym akcie żadnej rozpaczy, było za to mnóstwo czułości i bliskości. Później leżeliśmy nago w łóżku, trzymając się za ręce. Nagle naszła mnie dziwna myśl. Dziwna, bo wcześniej nawet się nad tym nie zastanawiałam. Odpowiedź na pytanie, które zrodziło się niespodziewanie, była oczywista, a jednak postanowiłam je zadać, upewnić się. Później, kiedy to wszystko już się wydarzyło, często o tym myślałam. Czyżbym już wtedy przeczuwała? A może to zaczęło się wcześniej, a ja po prostu nie dostrzegałam prawdy, którą miałam przed oczami? Próbowałam wyłowić z odmętów pamięci wspomnienie potwierdzające tę tezę, jakiś szczegół, który pozwoliłby mi jednoznacznie rozstrzygnąć, czy byłam oszukiwana jeszcze przed wyjazdem, ale nic takiego nie znalazłam. Wydawało mi się, że Wojtek kompletnie nie był zainteresowany Agatą, nie w tych kategoriach. Postrzegał ją po prostu jako moją młodszą siostrę, nieodłączny element codzienności. A Agata? Czy dawała mu wcześniej jakieś znaki, sygnały? Owszem, chodziła za nami, była moim cieniem, ale młodsze siostry tak już chyba mają. Zresztą wlokła się nie tylko za mną i za Wojtkiem. Należała do naszej paczki, siłą rzeczy miała więc częsty kontakt ze wszystkimi, w tym z moim chłopakiem.
– Będziesz na mnie czekać? – zapytałam wtedy, w podczelskim mieszkaniu, kiedy leżeliśmy nago, oddychając ciężko i patrząc sobie w oczy.
Na twarzy Wojtka najpierw pojawiło się zdumienie, a potem zalążek złości.
– Wątpisz w to? – Zmrużył oczy i odsunął się ode mnie na taką odległość, że nie mogłam go dotknąć.
– Nie wątpię, po prostu pytam. – Wzruszyłam ramionami.
– Myślałem, że to oczywiste.
– Odpowiedz, proszę.
Wojtek sięgnął po paczkę papierosów leżącą na stole. Wtedy obydwoje popalaliśmy. Ja skończyłam z tym po wyjeździe do Anglii z całkiem prozaicznego powodu – nie było mnie stać na to, aby w funtach płacić za papierosy. Wojtek też rzucił, choć nie mam pojęcia kiedy. W każdym razie teraz już nie palił.
Wyjął z paczki jednego papierosa i wsunął go między nabrzmiałe od pocałunków wargi. Pstryknął zapalniczką. Odnotowałam w pamięci, aby porządnie przewietrzyć mieszkanie, zanim wyjdziemy.
– Będę na ciebie czekał – oznajmił uroczyście, a ja poderwałam się z łóżka i uwiesiłam na jego szyi.
Roześmiał się. Później długo miałam ten obraz przed oczami – on, palący papierosa, uśmiechnięty, ze zmierzwionymi po seksie przydługimi włosami, w których lubiłam go najbardziej, i ja, naga, uwieszona na jego ramieniu, zakochana do nieprzytomności miłością, jaką mogą odczuwać tylko młode, nieznające jeszcze goryczy rozczarowania dziewczyny.
– Jesteś zły, że wyjeżdżam?
– Rozmawialiśmy już o tym – przypomniał mi Wojtek.
Sięgnęłam po rzuconą przez niego niedbale paczkę papierosów, jedną ręką wciąż uczepiona jego ramienia. Bez słowa podał mi zapalniczkę. Zaciągnęłam się mocno.
– Wiem, że rozmawialiśmy, ale… – urwałam, bo nie potrafiłam racjonalnie wyjaśnić, skąd wzięły się moje wątpliwości, i to na dzień przed wyjazdem.
A może właśnie wynikały z tego: z podenerwowania zbliżającą się podróżą i niepewnością tego, co zastanę na miejscu?
– Nie jestem zły. Rozumiem, dlaczego chcesz jechać. To dla ciebie szansa.
– Ale?
– Czy zawsze musi być jakieś ale? – Wojtek zgasił papierosa w popielniczce z napisem „Kołobrzeg”.
Tak, miejscowi również kupują te wszystkie pierdółki na straganach z pamiątkami, bo łatwiej pójść na bulwar niż pojechać do porządnego marketu do Koszalina.
– Przecież widzę, że jest.
Wojtek zmarszczył czoło.
– Nie jestem zły – powtórzył – ale jestem smutny. Będzie mi ciebie cholernie brakować.
– Wiem. – Wtuliłam się w niego mocniej, uważając, aby nie przypalić go papierosem. – Mnie ciebie też. – Poczułam, że do oczy napływają mi łzy. – Nie rozmawiajmy o tym, bo zaraz się rozpłaczę.
– Przecież sama zaczęłaś. – Wojtek się uśmiechnął, ale było widać, że jemu też nie jest łatwo.
– Przylecę na święta – kontynuowałam, choć jeszcze przed chwilą prosiłam, abyśmy przestali. – Będziemy do siebie wysyłać e-maile i w miarę możliwości dzwonić. No i przecież nie wyjeżdżam na zawsze.
– Szybko zleci – powiedział Wojtek, a ja nie wiedziałam, kogo bardziej próbuje przekonać: mnie czy siebie. – A ty?
– Co ja?
– No, pytałaś, czy będę na ciebie czekać. A ty się nie rozmyślisz w międzyczasie?
– W życiu! – Oburzyłam się, że w ogóle coś takiego sugeruje.
– Pewnie poznasz nowych ludzi, wpadniesz w wir życia towarzyskiego … Bardziej obawiałbym się tego, że ty zmienisz zdanie.
– Jestem pewna, że tak się nie stanie – oświadczyłam z przekonaniem w głosie.
Dotrzymałam słowa. Owszem, Wojtek miał rację – zawarłam na Wyspach nowe znajomości, spotkałam też wielu mężczyzn, którzy pewnie mieliby ochotę na niezobowiązującą znajomość z Polką, która przyleciała na kilka miesięcy, a potem miała wrócić do domu, ale ja nie brałam tego pod uwagę. Dla mnie liczył się tylko jeden mężczyzna.
Powrót po latach do Kołobrzegu wyzwolił we mnie wspomnienia ukryte w najgłębszych zakamarkach mojego umysłu. Przez ostatnią dekadę wmawiałam sobie, że Wojtek jest mężem mojej siostry i nic tego nie zmieni, wolałam więc nie rozpamiętywać tego, co minęło. Na ziemię sprowadził mnie dopiero dzwoniący telefon. Zdziwiłam się, że to matka próbuje się ze mną skontaktować, bo nie dalej niż przed dwiema godzinami odstawili mnie z ojcem do mieszkania. Po powrocie odkryłam, że lodówka wraz z zamrażarką są pełne. Wyglądało na to, że jedzenia starczy mi co najmniej do Wielkanocy. Całe mieszkanie lśniło czystością. Matka umyła też okna i zmieniła firany. Zrobiła wszystko, aby nawet nie przyszło mi do głowy zabierać się do sprzątania czy wyprawy po zakupy.
– Halo – powiedziałam niepewnie, bo przez głowę przeszła mi myśl, że musiało się coś stać, skoro widziałyśmy się dwie godziny wcześniej, a ona do mnie dzwoni.
– No i co robisz? – Starym zwyczajem natychmiast przeszła do rzeczy. – Leżysz?
– Mamo, proszę cię… Będziesz tak teraz do mnie wydzwaniać po kilka razy dziennie i sprawdzać, czy aby na pewno grzecznie się zachowuję? Jestem dorosła.
– Czy to źle, że się martwię? Posłuchaj, bo tak sobie pomyślałam… – zaczęła nieśmiało, a ja byłam przekonana, że wiem, co za chwilę powie.
– Naprawdę, nie ma potrzeby, żebym się do was przenosiła. Wiesz, że ostatnio to nie zdało egzaminu – uprzedziłam ją.
– Ale o czym ty mówisz? Rozmawiałam z Agnieszką i ona powiedziała, że chciałaby przyjechać do ciebie na weekend. Podobno jesteś super, kozacka i w ogóle sztosowa ciocia, cokolwiek to znaczy – zacytowała opinię mojej siostrzenicy, a ja poczułam ciepło gdzieś w okolicach klatki piersiowej. – Początkowo od razu odrzuciłam ten pomysł, bo przecież ostatnie, czego teraz potrzebujesz, to dziesięciolatka na głowie, ale potem tak sobie pomyślałam, że, no właśnie, Agnieszka ma już dziesięć lat i może mogłaby ci pomóc.
– Zwariowałaś? Nie zamierzam wysługiwać się dzieckiem! Niby co miałaby u mnie robić? Gotować, prać i myć okna?
– Okna ci umyłam, masz spokój na co najmniej dwa miesiące, daj mi skończyć! – zdenerwowała się mama. – Agnieszka mogłaby ci po prostu dotrzymać towarzystwa. Skoro sama o tym wspomniała i sama to zaproponowała… – urwała znacząco.
– A co na to Agata?
– Agata jeszcze nic nie wie, wolałam najpierw porozmawiać z tobą i zapytać cię, czy się zgodzisz.
Zawahałam się. Polubiłam moją siostrzenicę, której, muszę to przyznać ze wstydem, przed moim powrotem do Kołobrzegu praktycznie w ogóle nie znałam. Nie powinnam była postrzegać jej w takich kategoriach, w końcu była tylko dzieckiem i nie prosiła się na świat, ale, no właśnie, była dzieckiem Agaty i Wojtka. Dla mnie tylko to się liczyło. Nie byłam dla Agnieszki i Antka bliską osobą. Nie ingerowałam w ich życie, nie zadałam sobie trudu, aby ich poznać. Patrzyłam na nich przez pryzmat własnych krzywd. Ale kiedy wróciłam do Kołobrzegu, Agnieszka jakoś tak intuicyjnie do mnie przylgnęła. Ta ciekawość była obustronna. Sama nie wiem, kiedy przestałam postrzegać ją jako dziecko, którego pojawienie się zniszczyło mi życie.
– No dobrze – powiedziałam po dłuższej chwili. – Jeśli tylko Agata się na to zgodzi, to ja jestem na tak.
– Naprawdę? – W głosie matki wyłapałam nutkę zdziwienia. Nie przypuszczała, że tak szybko skapituluję.
– Ale niech to będzie po prostu wizyta siostrzenicy, słyszysz? Znam cię i wiem, co jej nabijesz do głowy. Ona ma tylko, a nie już dziesięć lat i jest przede wszystkim dzieckiem, które chce się bawić, a nie opiekować ciotką.
– Jasna sprawa. Powiedziałam przecież, że Agnieszka miałaby ci tylko dotrzymać towarzystwa, nic więcej. Porozmawiasz z Agatą czy ja mam to zrobić?
– Ty – odparłam bez wahania. – W końcu to był twój pomysł.
– No dobrze. Dam ci znać, co ustaliłyśmy – rzuciła matka i tradycyjnie rozłączyła się bez pożegnania.
Agnieszkę przywiózł do mnie mój ojciec. W drzwiach wyjaśnił, że Agata i Wojtek mieli swoje obowiązki, dlatego zaproponował, że podrzuci wnuczkę. Nie musiał mi tego tłumaczyć, dla mnie było jasne, że wróciliśmy do punktu wyjścia, sprzed mojego pobytu w szpitalu.
Agnieszka weszła do mieszkania dziarskim krokiem, nawet nie oglądając się na dziadka. Z ciekawością rozejrzała się wokół, a ja uświadomiłam sobie, że pewnie jest tutaj pierwszy raz. Odkąd przed czterema laty babcia zmarła, mieszkanie najpierw stało puste, a potem matka wynajęła je komuś na moją prośbę. Wcześniej moja rodzina rzadko tu bywała, bo spotykaliśmy się w naszym domu. Było tam więcej miejsca, więc to babcia przyjeżdżała do nas. Agnieszka pewnie nawet nie miała okazji być w mieszkaniu, w którym kiedyś spotykałam się z jej ojcem. Dziewczynka nie wiedziała o tym, co się kiedyś wydarzyło, i tak miało pozostać. Żadne dziecko nie powinno żyć ze świadomością, że jego pojawienie się na świecie zniszczyło komuś plany i marzenia. Zresztą to nie ona wszystko zepsuła, a jej matka i ojciec. Ona przyszła na świat z czystą kartą, zupełnie niewinna, złakniona, jak każde dziecko, rodzicielskiej miłości, czułości i poczucia bezpieczeństwa. Oczywiście od samego początku zdawałam sobie z tego sprawę, a mimo to unikałam mojej siostrzenicy. Pierwszy raz zobaczyłam ją, kiedy miała dwa lata. Matka w końcu wymogła na mnie wizytę w rodzinnym domu. Poprosiłam Józefa, żeby pojechał ze mną, bo nie wyobrażałam sobie, że miałabym być zupełnie sama. Jednak nawet po przyjeździe do Kołobrzegu unikałam Agnieszki. Bałam się tego dziecka, bałam się emocji, które mogą się we mnie narodzić, jeśli pozwolę tej dwuletniej dziewczynce zbliżyć się do mnie. Zawsze utrzymywałam w relacjach z siostrzenicą dystans. Udawało mi się to przez niemal dziesięć lat jej życia, jednak kiedy znów zamieszkałam w rodzinnym domu, Agnieszka dość niespodziewanie dla mnie samej stała mi się najbliższą osobą w tej pokręconej rodzince, no, może poza moim ojcem. Polubiłam tę małą i choć raczej rzadko okazywałam uczucia, nie potrafiłam ukryć radości po jej przyjeździe.
– Niczego nie potrzebujecie? – upewnił się mój tata, zanim zszedł na dół.
– Poradzimy sobie – zapewniłam. – Dzięki, tato.
Ojciec wykonał taki gest, jakby chciał pomachać do Agnieszki, ale ona już się odwróciła, więc w ostatniej chwili zrezygnował.
– Dzwoń, jeśli coś by się działo – powiedział, cmoknął mnie w policzek i wyszedł.
Przez dłuższą chwilę się nie odzywałam. W milczeniu obserwowałam Agnieszkę. Rzuciła plecak na podłogę i rozejrzała się niepewnie wokół.
– Gdzie jest łazienka? – zapytała, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie odwiedzała z rodzicami swojej prababci albo odwiedzała, ale było to tak dawno, że tego nie pamiętała.
Wskazałam na drzwi naprzeciwko tych wejściowych i włączyłam światło.
– Mydło jest tutaj – pokazałam – a tu przygotowałam dla ciebie ręcznik.
– Dziękuję – bąknęła.
Wyszłam z łazienki, aby jej nie przeszkadzać. Czekając na nią w przedpokoju, złapałam się na myśli, że weekend z siostrzenicą jest dla mnie niezłym chrztem bojowym przed porodem, choć z Agnieszką przyszłam na gotowe. Ta refleksja uświadomiła mi, że choć do porodu zostały mi już tylko trzy miesiące, nadal nie byłam psychicznie gotowa na to, aby zostać matką. Nie potrafiłam uporządkować swojego życia, nie miałam pojęcia, jak będzie wyglądać moja najbliższa przyszłość, a co dopiero mówić o zorganizowaniu opieki nad noworodkiem. Wydawało mi się, że jako matka będę absolutnie niekompetentna.
Agnieszka wyszła z łazienki nadal wyraźnie onieśmielona.
– Ciociu, trzeba ci w czymś pomóc? – zapytała, a ja natychmiast zrozumiałam, że mimo moich próśb matka nakazała jej się tak zachować.
– Nie, dziękuję. Przecież przyjechałaś do mnie na dziewczyński weekend, a nie do pomocy! – Uśmiechnęłam się, a mała nieco się rozluźniła.
– Jasne. Naprawdę się cieszę, że tu jestem.
– Ja też.
– W domu jest ostatnio jakoś… – zmarszczyła nos, próbując nazwać tę atmosferę – dziwnie.
– Dziwnie? Co masz na myśli? – Zadrżałam, bo przez głowę przemknęła mi myśl, że jestem główną przyczyną tych zmian.
W końcu to mnie uważano za czarną owcę w rodzinie i obwiniano o całe zło tego świata. Byłam tą krnąbrną, niewdzięczną córką, która wyjechała, a do bliskich dzwoniła tylko w stanach najwyższej konieczności. Choć moja matka nigdy nie powiedziała mi tego wprost, byłam przekonana, że tak właśnie to sobie tłumaczy – zostawiłam rodziców, nie interesowałam się nimi i wróciłam dopiero, kiedy grunt palił mi się pod nogami. Gdyby patrzeć z zewnątrz, tak to właśnie wyglądało, ale to, co widać na pierwszy rzut oka, to tylko wierzchołek góry lodowej. Najważniejsze jest ukryte pod taflą wody.
– Sama nie wiem. – Agnieszka odwróciła wzrok. – Mama ostatnio często kłóci się z dziadkami.
Moje brwi, jakby niezależnie ode mnie, poszybowały w górę. Tego się nie spodziewałam. Święta Agata i kłótnie? To do niej niepodobne. Dotychczas jedyną osobą, z którą weszła w otwarty konflikt, byłam ja, bo tylko ja się na niej poznałam. Rzecz jasna nie podzieliłam się swoimi refleksjami z Agnieszką. Co do jednego byłam pewna – moja siostrzenica powinna pozostać poza tym wszystkim, co wydarzyło się między mną i Agatą.
Poczułam pokusę, aby wypytać Agnieszkę, co wie, ale natychmiast się za to zganiłam. Miałam przed sobą dziesięcioletnie dziecko. Dziewczynka była ostatnią osobą, którą powinnam rozpytywać o sytuację w domu.
– Czasem tak jest – stwierdziłam wymijająco. – Na pewno wszystko sobie wyjaśnią. Masz ochotę iść na spacer na plażę?
Agnieszka się zawahała, a z jej miny wywnioskowałam, że została odpowiednio przygotowana na to pytanie przez moją matkę.
– Ty możesz spacerować? – zapytała tak cicho, że ledwie ją usłyszałam.
– Babcia jest odrobinę przewrażliwiona. – Puściłam do niej konspiracyjnie oko.
– No właśnie mówiła, że powinnaś leżeć i odpoczywać, a ja muszę ci pomagać. Podobno byłaś w szpitalu i…
– Byłam, ale lekarze uznali, że już wszystko w porządku i mogę wrócić do domu. Spokojny spacer mi nie zaszkodzi – zapewniłam siostrzenicę. – Chodźmy, bo niedługo zrobi się ciemno. Dzień jest coraz krótszy.
Agnieszka wahała się tylko przez chwilę.
– Nie jesteś głodna? – upewniłam się przed wyjściem, uświadomiwszy sobie, że w sumie najpierw powinnam zaproponować dziecku coś do jedzenia, a dopiero później spacer.
Fatalny ze mnie materiał na matkę.
– Nie, jadłam w domu.
– To co, idziemy?
Agnieszka skinęła głową.
Szybko się przebrałam. Nie miałam zbyt dużego wyboru – mieściłam się tylko w jedne spodnie ciążowe, kupione jeszcze przed pobytem w szpitalu. Planowałam dokupić drugą parę, ale teraz, kiedy moja mobilność była znacznie ograniczona, nie widziałam sensu, aby wydawać pieniądze, których i tak nie miałam zbyt wiele. Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, ale trudniej jest się przerzucić na gorsze. Przez ostatnie lata właściwie nie musiałam martwić się o pieniądze. Kupowałam to, czego potrzebowałam i na co miałam ochotę, nie patrząc na metkę z ceną. Oczywiście, wszystko w granicach rozsądku, bo wyniosłam z domu szacunek do ludzkiej pracy i przekonanie, że nie należy żyć ponad stan. Kiedy mój mąż został aresztowany, a komornik zajął dom i majątek firmy prowadzonej przez Józefa, wszystko się zmieniło. Nagle przed wydaniem zaczęłam oglądać każdą złotówkę.
– Włóż kurtkę, na plaży pewnie mocno wieje – poprosiłam Agnieszkę, na co ona przewróciła oczami, ale wykonała moje polecenie.
Miałam rację. Nad morzem już było czuć jesień. Lato przeminęło stanowczo zbyt szybko. Kiedy po raz ostatni byłam na plaży, od morza wiała przyjemna bryza, a liście na drzewach były zielone. Może nie tak intensywnie jak wiosną, ale nadal soczyście. Teraz ta zieleń mieszała się z odcieniami żółtego, pomarańczowego, fioletowego i brązowego. Gdyby ktoś zapytał mnie, kiedy morze jest najpiękniejsze, odpowiedziałabym, że właśnie jesienią, która tego roku przyszła dość szybko, bo lato było upalne i suche. Odczułam to dotkliwie w szpitalu, gdzie o takich udogodnieniach jak klimatyzacja można było tylko pomarzyć.
Zeszłyśmy z Agnieszką na pustą plażę. Ta podczelska nawet w sezonie nie była oblegana, ale jednak można było na niej spotkać niewielkie grupki turystów. Jakiś czas temu na osiedlu wybudował się kompleks hotelowy ze strefą spa i ekskluzywną restauracją. To właśnie głównie goście tego obiektu plażowali na Podczelu, z dala od zatłoczonego centrum, ale też głównych atrakcji miasta. Do tej części Kołobrzegu przyjeżdżali wyłącznie turyści spragnieni ciszy i spokoju, ale lubiący mieć rozrywki na wyciągnięcie ręki.
Teraz plaża była całkiem pusta, co świadczyło o tym, że goście wrócili do swoich domów i obowiązków, a ich dzieci przygotowywały się do nowego roku szkolnego, który miał się rozpocząć lada dzień. Ta myśl mi coś uświadomiła.
– Jesteś już gotowa na powrót do szkoły? – zapytałam Agnieszkę, kiedy powoli przecinałyśmy plażę, kierując się w stronę brzegu.
Jedno musiałam przyznać mojej siostrze – dobrze wychowała swoje dzieci. Agnieszka dotrzymywała mi kroku, trzymała mnie pod rękę i co chwilę dopytywała, czy naprawdę dobrze się czuję, co było jednocześnie irytujące i miłe. Dziewczynka miała w sobie mnóstwo empatii i wrażliwości na drugiego człowieka. Chciałabym, aby moja córka była taka jak ona.
– Tak – potwierdziła. – Ostatnio byłam z mamą na zakupach, kupiłyśmy nowy tornister, piórnik, zeszyty i tak dalej.
– Książki też już masz?
– Książki dostaje się w szkole – powiedziała Agnieszka, a ja się zdziwiłam.
Nie miałam zielonego pojęcia, jak wygląda teraz uczniowska codzienność, bo i skąd miałam mieć? Nigdy się tym nie interesowałam.
– Naprawdę? To dobrze, pamiętam, że podręczniki zawsze mnóstwo kosztowały moich rodziców. Gdyby chociaż twoja mama mogła je po mnie odziedziczyć… Gdzie tam, co roku wymagali innych książek.
– Byłaś dobrą uczennicą?
Zastanowiłam się, jak odpowiedzieć na to pytanie. Bo rzeczywiście, oceny miałam dobre, zwłaszcza w podstawówce, tylko…
– Powiedzmy. Uczyłam się dobrze, ale zawsze rozmawiałam na lekcji z koleżanką, przez co dostawałam uwagi.
– A mama? – zapytała z zainteresowaniem dziewczynka.
– Z twoją mamą było odwrotnie. Dostawała trochę gorsze stopnie ode mnie, ale była bardzo grzeczna i nauczyciele nigdy się na nią nie skarżyli.
– Naprawdę? Mama zawsze mówi, że miała same piątki – zdziwiła się Agnieszka.
– Trochę to inaczej zapamiętałam – bąknęłam, bo nagle uświadomiłam sobie, że może nie powinnam opowiadać o tym, co moja siostra wolałaby zostawić dla siebie.
– A tata? Znałaś mojego tatę, kiedy był młody?
Zamarłam, ale cały czas starałam się robić dobrą minę do złej gry. To zadziwiające, jakie trafne pytania potrafią zadawać dzieci. Moja siostrzenica z pewnością nie miała nic złego na myśli. Nie mogła wiedzieć, że kiedyś byłam zaręczona z jej ojcem, ale jej ciekawość i tak mnie zabolała.
– Tak, znałam, ale nie wiem, jak się uczył – skłamałam.
W rzeczywistości wiedziałam o Wojtku o wiele więcej. Wiedziałam, że ma duży pieprzyk na lewym biodrze, że lubi mocno ściętą jajecznicę, że kiedy śpi, zawsze jedną nogę wyjmuje spod kołdry i że z daleka jego oczy wydają się brązowe, a z bliska – zielone. Wiedziałam też, że jego włosy są miękkie w dotyku i że goli się codziennie, bo ma słaby zarost i nie lubi go pokazywać. Wszędzie poznałabym jego zapach, a smak jego pocałunków czułam wciąż na języku, mimo upływu lat. Nie mogłam jednak tego powiedzieć jego córce. Nie mogłam i nie chciałam. Agnieszka nie zasłużyła na taką prawdę. Może kiedyś, gdy będzie dorosła, ktoś – na pewno nie ja – powie jej, że zanim jej ojciec związał się z jej matką, był ze mną przez kilka lat i planowaliśmy wspólną przyszłość. Teraz jednak Agnieszka miała niespełna dziesięć lat i nikt nie miał prawa niszczyć jej dzieciństwa. To były sprawy dorosłych. Sprawy dokładnie zamiecione pod dywan.
– Tak myślałam. – Agnieszka się zamyśliła.
– To znaczy?
– Tak myślałam, że się znaliście.
Zapadła cisza, przerywana hukiem wzburzonego morza, które ze złością ciskało falami o brzeg. Przymknęłam oczy i wciągnęłam głęboko ten niepowtarzalny zapach. Nie znalazłam go nad żadnym innym morzem: Śródziemnym, Egejskim, Adriatyckim, Czarnym. Próżno szukać go też nad Oceanem Atlantyckim. Tak pachnie tylko nasz polski Bałtyk. Zjeździłam Europę i sporą część świata, ale z przyjemnością wróciłam tu, do Kołobrzegu, skąd pochodzę i gdzie zaczęła się moja historia.
– Dlaczego tak myślałaś? – zaryzykowałam pytanie, które mogło sprowokować kolejne, ale chciałam zaspokoić swoją ciekawość.
– Bo tata czasem o tobie wspominał.
– Wspominał? – powtórzyłam jak echo.
– Tak. Na przykład kiedy przeczytał moje opowiadanie z polskiego.
– Co wtedy powiedział? – Głos mi zadrżał.
– Że mam talent po cioci. To prawda?
Jednocześnie odetchnęłam z ulgą i poczułam rozczarowanie. Nie wiem, co sobie myślałam. Co innego Wojtek miałby opowiadać o mnie swojej córce? To oczywiste, że musiał przekazywać jej jakieś ogólniki, ale i tak było mi przykro, że tylko tyle zapamiętał.
– Tak, swego czasu chciałam zostać pisarką.
– To dlaczego nie zostałaś?
– Bo to było zbyt duże marzenie. Nie miało prawa się spełnić – wyjaśniłam pokrótce, nie wchodząc w szczegóły.
– Dlaczego? – Agnieszka nie odpuszczała.
– Znasz jakiegoś pisarza?
– Nie.
– No właśnie. Ja też nie – powiedziałam, uświadomiwszy sobie, że nie powinnam w ten sposób zabijać w dziecku kreatywności i wiary w siłę marzeń. – Chociaż, oczywiście, gdyby wszyscy podchodzili do tego w ten sposób, nikt z nas nie sięgałby wysoko. Trzeba marzyć i robić wszystko, żeby te marzenia spełniać – oświadczyłam nieco wbrew sobie, bo przecież byłam najlepszym przykładem na to, że łatwo się tylko mówi. – A ty wiesz już, kim chcesz zostać?
– Hmm. –Agnieszka chyba zaczęła się zastanawiać, a ja odetchnęłam z ulgą, widząc, że dała się wciągnąć w tę zmianę tematu. – W kwietniu byliśmy z rodzicami i Antkiem na spacerze. Spotkaliśmy fokę.
– Fokę? – zdziwiłam się, nie do końca rozumiejąc, do czego dąży.
– Tak. Leżała na plaży.
– Żywa?
– Żywa – potwierdziła moja siostrzenica. – Wylegiwała się w słońcu i odpoczywała. Tam byli tacy ludzie z WWF-u. Stali w dużej odległości od foki i prosili, żeby do niej nie podchodzić. Wytyczyli taką ścieżkę za pomocą patyków, z dala od niej. Po prostu tam stali i pilnowali, żeby jej się nic nie stało.
– I chciałabyś pracować w WWF-ie?
Ta rozmowa uświadomiła mi, jak nietuzinkowym dzieckiem jest moja siostrzenica. Która dziesięciolatka marzy o tym, żeby pracować w fundacji dbającej o ochronę środowiska naturalnego?
– Tak. – Agnieszka potwierdziła moje przypuszczenia. – Bardzo.
Nie chciałam jej sugerować, że w tego typu organizacji pracują głównie wolontariusze. Na pewno zatrudniają też kogoś na umowę. Nie miałam prawa pozbawiać dziesięciolatki marzeń tylko dlatego, że mogły przegrać w zderzeniu z rzeczywistością. Agnieszka mogła jeszcze nie wiedzieć, jak działa ten świat. Życzyłam jej, aby ta niewiedza trwała jak najdłużej.
– To naprawdę… – zawahałam się, szukając właściwego słowa – piękne marzenie.
– Tak myślisz? – Uśmiechnęła się szeroko, wyraźnie z siebie dumna.
– Tak – potwierdziłam. – Nie znam drugiej dziewczynki, która marzyłaby właśnie o pracy w WWF-ie. – Prawdę mówiąc, w ogóle nie znałam żadnej dziewczynki w wieku Agnieszki poza nią samą, ale zachowałam tę informację dla siebie. – Większość twoich rówieśnic pewnie marzy o tym, żeby zostać nauczycielką albo…
– Youtuberką – Agnieszką weszła mi w słowo. – Moje koleżanki chcą mieć własne kanały na YouTubie.
No tak. Przez ponad dwadzieścia lat, które upłynęły, odkąd ja sama byłam w wieku mojej siostrzenicy, świat się zmienił.
Włożyłam dłonie do kieszeni kurtki, bo zdążyłam solidnie zmarznąć. Lato w tym roku było intensywne, ale, jak się okazało, krótkie. Nagle uświadomiłam sobie, że w kieszeni nie mam telefonu.
– Cholera – wymsknęło mi się. – Nie wzięłam komórki.
– A potrzebujesz? Mogę ci pożyczyć swoją. – Agnieszka natychmiast wyjęła z kieszeni spodni smartfon, a ja zdziwiłam się, że dziecko w jej wieku już korzysta z telefonu.
– Masz swój telefon?
– U mnie w klasie wszyscy mają. – Wzruszyła ramionami.
– Nie, nie potrzebuję, tylko pomyślałam sobie, że gdyby twoja mama albo babcia dzwoniły… – urwałam.
– To zadzwonią do mnie.
– Ale i tak musimy wracać. – Rozejrzałam się. – Jest już szaro, zaraz zapadnie zmrok, a poza tym ja nie powinnam… no, nie powinnam zbytnio się forsować.
– Jasne, możemy wracać – zgodziła się Agnieszka.
Pomyślałam, że chciałabym, aby moja córka była równie bezproblemowa, choć przypuszczałam i miałam pewne spostrzeżenia po tych kilku tygodniach spędzonych pod jednym dachem z całą moją rodziną, że Agnieszka jest taka tylko wobec obcych, a ja byłam obca. W porządku, łączyło nas bliskie pokrewieństwo, ale nie uczestniczyłam w jej życiu. Agnieszka, jak każde dziecko, pozwalała sobie na niefrasobliwość tylko wobec swoich – rodziców, dziadków. Ja nadal byłam z zewnątrz i podejrzewałam, że jeszcze dużo wody upłynie w Wiśle, zanim stanę się jej naprawdę bliska. Na razie lubiła spędzać ze mną czas, bo była mnie ciekawa i pozwalałam jej na więcej niż Agata, Wojtek czy moi rodzice. Ja też ją polubiłam, szczerze i dość niespodziewanie dla samej siebie. Wcześniej nie miałam zbyt wielu doświadczeń w kontaktach z dziećmi. Prawdę mówiąc, nie miałam ich wcale. Sama nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że dzieci nie są od lubienia bądź nie. Kierowałam się jakąś stereotypową oceną, przekonaniem, że ich obecność jest niezbędna do przetrwania ludzkości, ale stanowią jakby odrębny gatunek. Nie mam pojęcia, skąd mi się to wzięło, przecież nawet Korczak zwykł mawiać, że nie ma dzieci, są ludzie.
Zawróciłyśmy, ruszając w kierunku Podczela. Było jeszcze jasno, ale zaraz miał zapaść zmrok, dlatego musiałyśmy przyspieszyć kroku. Byłam na siebie zła, że straciłam poczucie czasu, ale dobrze mi się rozmawiało z Agnieszką. Poza tym po pobycie w szpitalu byłam wyposzczona i spragniona morza. Nic mnie jednak nie tłumaczyło – nie powinnam pozwolić, żeby dziecko wracało po nocy do domu, nawet jeśli nie było samo.
– Uwielbiam ten widok. – Niepewny głos Agnieszki przebił się przez huk Bałtyku. – Widok na latarnię.
– Ja też – powiedziałam, ciesząc się, że odkryłam kolejną rzecz, która łączy mnie z siostrzenicą. – Najpiękniej jest wieczorem.
– Tak – rozmarzyła się moja siostrzenica. – Podświetlony port, molo i latarnia.
– To mi przypomniało, że kiedy byłam dzieckiem, miałam jeszcze jedno marzenie, oprócz tego związanego z pisarstwem.
– Dawaj!
– Chciałam zostać latarniczką.
– Kim? – Agnieszka aż przystanęła. Chyba się tego nie spodziewała.
Zareagowała w sumie tak samo jak ja na wieść o tym, że marzy o pracy w WWF-ie. To uświadomiło mi, że jesteśmy do siebie bardziej podobne, niż mogłabym przypuszczać. Kiedyś koleżanka w pracy opowiedziała anegdotkę o swoim synu. Nie pamiętam szczegółów, chodziło o to, jak chłopiec zachował się w szkole. Okazało się, że jego ojciec miał na sumieniu podobny występek z czasów, kiedy sam był uczniem. Znajoma podsumowała całą historię ze śmiechem słowami: „To są geny, ich nie wydłubiesz”. Patrząc na Agnieszkę, uświadomiłam sobie, jak prawdziwe jest to stwierdzenie. Miałyśmy wspólną pulę genów. Czy jej rodzice dostrzegali w niej to, co ja? Czy widzieli, jak bardzo przypomina mnie w swojej niekonwencjonalności i ciekawości świata? Jak wówczas reagowali? Przypuszczałam, że moja siostra musiała się wściekać. A może właśnie nie? Może, tak jak i ja, wciąż miała w pamięci te dobre chwile, kiedy byłyśmy ze sobą blisko? A Wojtek? Czy myślał wtedy o mnie? Wspominał?
Otrząsnęłam się. Chyba zawędrowałam za daleko w tych refleksjach.
– Latarniczką. Kobietą latarnikiem. Chyba wiesz, kim jest latarnik?
– Eeee… – bąknęła Agnieszka, co wystarczyło mi za odpowiedź.
– Mieszkasz w Kołobrzegu i nie wiesz, kto to latarnik? – udałam oburzenie. – Latarnik, jak można się domyślać, pracuje w latarni morskiej. Jego rolą jest pilnowanie, żeby latarnia nigdy nie zgasła.
– No tak.
– Nadążasz, prawda?
– Nadążam – potwierdziła moja siostrzenica. Tym razem ona się nieco zirytowała samym pytaniem o to, czy rozumie. Musiała być bardzo ambitna. Jak ja kiedyś.
– Latarnia zawsze była dla mnie takim właśnie światłem, które nigdy nie gaśnie. Jedyną stałą – wyjaśniłam.
Ku mojemu zdziwieniu pokiwała głową. Chyba była dojrzalsza, niż mi się wydawało.
– Tak, też to zauważyłam, ale w sumie chyba myślałam, że to się dzieje… no nie wiem, samo. Że ona świeci po prostu sama z siebie.
– Każde światło kiedyś zgaśnie, jeśli nie będzie się go podtrzymywać. Ogień, żarówka, świeca – wymieniłam. – Wszystko ma określoną żywotność.
– No tak, w sumie oczywiste – potwierdziła Agnieszka.
Zwolniłam, bo zaczęłam ciężej oddychać. Tygodnie spędzone w szpitalu zaowocowały pogorszeniem kondycji. Wciąż miałam też w pamięci słowa lekarza – musiałam na siebie szczególnie uważać, jeśli nie chciałam, aby moja córka urodziła się przed terminem.
Byłyśmy już niedaleko domu. Ten niewielki dystans mogłyśmy pokonać po zmroku, bo zbliżyłyśmy się do cywilizacji. Spojrzałam za siebie. Niebo złączyło się z morzem w jedną ciemność. Dzień walczył jeszcze z nocą, ale była to walka z góry przegrana, prowadzona ostatkiem sił.
Wpatrywałam się w ten niewielki punkcik przed sobą, w to światło, które rozjaśniało mrok, nie mogąc w nim nie dostrzec pewnego symbolu nawiązującego do mojej życiowej sytuacji. Każda, nawet najdłuższa noc się kiedyś kończy. Uczepiłam się tej myśli, patrząc z nadzieją w przyszłość. A tymczasem musiałam się trzymać tych źródeł światła, które miałam. Dotknęłam brzucha, a drugą dłonią mocniej ścisnęłam rękę Agnieszki.
Życie dziwnie się plecie. Nigdy bym się nie spodziewała, że córka mojej siostry i mężczyzny, który złamał mi serce, będzie tą, która złapie mnie za rękę i szarpnie mocno w górę. Uśmiechnęłam się do Agnieszki. Tyle chciałabym jej powiedzieć, ale wzruszenie odebrało mi mowę. Oddała ten uśmiech, jakby rozumiała więcej, niż nam się wszystkim mogło wydawać.
Po powrocie do mieszkania zjadłyśmy kolację, którą przygotowała Agnieszka. Wprawdzie upierałam się, że ja się tym zajmę, ale kiedy ze łzami w oczach oznajmiła, że ona potrafi zrobić kanapki, odpuściłam. Nie mogłam się nadziwić jej zaradności. Znów poczułam to ukłucie zazdrości – moja siostra była perfekcyjną matką idealnego dziecka, które umiało przygotować sobie kolację, a ja nawet nie zaczęłam się rozglądać za wyprawką i nadal nie wybrałam imienia dla córki.
Sprawdziłam telefon dopiero wtedy, kiedy Agnieszka poszła spać. Wcześniej nie czułam potrzeby, aby zerkać na komórkę. Obejrzałyśmy odcinek ulubionego serialu mojej siostrzenicy. Wprawdzie dołączyłam w połowie drugiego sezonu, ale trudno było się nie połapać, kto jest kim i o co chodzi. Serial opowiadał o nastolatce, która zaprzyjaźnia się z koniem. Całkiem miły, odprężający obraz.
Kiedy sprawdziłam listę nieodebranych połączeń, poczułam, jak na mojej szyi zaciska się niewidzialna pętla. Zamarłam, choć przecież telefon od męża nie powinien wywoływać we mnie takich emocji. W mojej głowie od razu pojawiły się sceny z ostatniej wizyty w więzieniu. To od niej zaczął się cały ten koszmar, który doprowadził mnie do szpitala. Doskonale wiedziałam, dlaczego moja ciąża była zagrożona, choć nie usłyszałam tego wprost od żadnego lekarza – długotrwały stres w połączeniu z silnymi emocjami wywołanymi tamtą rozmową omal nie doprowadziły do tragedii. Józef o niczym nie wiedział, bo niby skąd? Nie poinformowałam nikogo z jego rodziny, że leżę w szpitalu. Całkowicie odcięłam się od jego rodziców i rodzeństwa, bo winili mnie za aresztowanie Józefa. Oczywiście, nie miałam pojęcia o jego machlojkach, żyłam w błogiej nieświadomości, przekonana, że mój mąż świetnie sobie radzi z biznesem, płaci podatki i jest praworządnym obywatelem. Rodzinie Józefa chyba jednak łatwiej było zrzucić choć część winy na mnie, niż dopuścić do siebie myśl, że ich syn i brat przez dłuższy czas oszukiwał państwo, czyniąc z tego źródło zarobku. Poza tym moja decyzja o powrocie do Kołobrzegu nie spotkała się z nadmiernym entuzjazmem bliskich mojego męża. Uważali, może i słusznie, że uciekam od problemów. Teściowa nawet zasugerowała, że miejsce żony jest przy mężu i nie powinnam go zostawiać samego w tak trudnym czasie. Nikt nawet mnie nie zapytał, jak ja się z tym wszystkim czuję. Miałam wrażenie, że nie było tam miejsca na moje cierpienie, więc wyjechałam, na początek tylko na jakiś czas, ale nadal nie wiedziałam, czy wrócę.
Telefon od Józefa mógł oznaczać tylko jedno – opuścił areszt śledczy. Mówił mi o tym podczas naszego ostatniego spotkania. Spodziewał się, że będzie odpowiadać z wolnej stopy, bo prokuratura już zebrała dowody i nie istniało ryzyko matactwa, ale jego imię na liście nieodebranych połączeń i tak mnie zaskoczyło. Dzwonił tylko raz, co było zupełnie do niego niepodobne. Zazwyczaj próbował do skutku, aż odbiorę. Nie zrażał się po pierwszej nieudanej próbie. To uświadomiło mi, jak wiele się zmieniło. Czy jeszcze kiedykolwiek wrócimy do tamtego etapu? Wciąż nie znałam odpowiedzi na to pytanie, a wiedziałam, że właśnie po nią dzwonił Józef. Zignorowałam to i…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Autor: Magdalena Majcher
Redakcja: Magdalena Binkowska
Korekta: Zuzanna Wierus
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska KB.design
eBook: Atelier Du Châteaux
Zdjęcie na okładce: goffkein.pro/Shutterstock; Weronika Smieszek (zdjęcie Autorki)
Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka
© Copyright by Magdalena Majcher
Copyright for this edition © Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2021
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-864-5