Światło, które nigdy nie gaśnie - Magdalena Majcher - ebook
BESTSELLER

Światło, które nigdy nie gaśnie ebook

Magdalena Majcher

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o tym, jak łatwo pogubić się w pogoni za pieniędzmi i stracić to, co najcenniejsze.

 

Alicja postanowiła nigdy nie wracać do rodzinnego Kołobrzegu. Złość i duma nie pozwalały jej wysłuchać najbliższych.

 

Ale los bywa przewrotny i Alicja musi wrócić, bo z dnia na dzień zostaje z niczym. Jej mąż jest oskarżony o przestępstwa skarbowe i tonie w długach. Alicja kolejny raz musi uciekać, tym razem z miejsca, w którym udało jej się zapomnieć o przeszłości. Ale czy na pewno zapomniała? Czy przeszłość można tak po prostu wymazać, udawać, że nigdy się nie wydarzyła?

 

Alicja będzie musiała stanąć twarzą w twarz z ludźmi, którzy mieli zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i szczęście, a zdradzili ją w najdotkliwszy sposób. Będzie musiała też nauczyć się tego, czego nigdy nie potrafiła – być sama.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 271

Oceny
4,2 (312 oceny)
151
99
46
12
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natkari22

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna cudowna historia. czekam na dalsze losy bohaterów
10
Magi8015

Całkiem niezła

urywa się w naniej oczekiwanym momencie
10
Jolka68

Nie oderwiesz się od lektury

szybko się czyta
00
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Oliska88

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka! Nie mogłam się od niej oderwać. Bardzo polecam
00

Popularność




Spis treści

Karta tytułowa

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Od autorki

Karta redakcyjna

Prolog

Daw­no nie je­cha­łam sa­mo­cho­dem tak dłu­go. Zwy­kle po­ko­ny­wa­łam kil­ku­ki­lo­me­tro­we tra­sy z domu do pra­cy, z pra­cy do domu, na za­ku­py, cza­sem gdzieś za mia­sto. Ni­g­dy nie lu­bi­łam pro­wa­dzić, zro­bi­łam pra­wo jaz­dy tyl­ko dla­te­go, że trud­no funk­cjo­no­wać bez auta w ta­kiej dziu­rze, w ja­kiej się wy­cho­wa­łam. Wie­lu lu­dziom Ko­ło­brzeg ko­ja­rzy się z nad­mor­skim ku­ror­tem, ale dla mnie to po pro­stu była mała mie­ści­na, z któ­rej wszędzie jest da­le­ko.

Stłu­mi­łam ziew­ni­ęcie i sku­pi­łam wzrok na ciem­nym as­fal­cie, któ­ry ci­ągnął się w nie­sko­ńczo­no­ść. Nie za­gląda­łam w ro­dzin­ne stro­ny od kil­ku lat, stąd nie mia­łam po­jęcia, że od­da­no do użyt­ku spo­ry ka­wa­łek eks­pre­sów­ki aż do Ko­sza­li­na i w oko­li­cy zro­bi­ło się jak­by eu­ro­pej­sko. Na mnie ta tra­sa dzia­ła­ła usy­pia­jąco. Do­bi­ja­ła mnie jej mo­no­to­nia. Mój mąż za­wsze wo­lał pod­ró­żo­wać au­to­stra­da­mi, ja jed­nak pre­fe­ro­wa­łam jaz­dę po mie­ście. Wia­do­mo, skrzy­żo­wa­nie, ron­do, prze­jście dla pie­szych, ha­mo­wa­nie, przy­spie­sza­nie, skręca­nie. Przez cały czas coś się dzie­je. Tym­cza­sem od do­brych stu ki­lo­me­trów je­cha­łam pro­stą dro­gą i od­no­si­łam nie­od­par­te wra­że­nie, że za­raz za­snę. Od kil­ku­na­stu ty­go­dni spa­nie było moją ulu­bio­ną czyn­no­ścią. Cór­ka od­bie­ra­ła mi wszyst­kie siły wi­tal­ne.

Wy­prze­dził mnie pierw­szy od wie­lu ki­lo­me­trów sa­mo­chód. Za kil­ka ty­go­dni na tra­sie będzie duży ruch, ale na ra­zie wy­da­wa­ło się, że dro­ga pro­wa­dzi do­ni­kąd.

Ode­tchnęłam z ulgą, kie­dy znak po­in­for­mo­wał mnie, że za trzy ki­lo­me­try jest zjazd na Ko­ło­brzeg. Chcia­łam już do­trzeć na miej­sce, choć jesz­cze kil­ka go­dzin wcze­śniej od­wle­ka­łam mo­ment, kie­dy wsi­ądę do sa­mo­cho­du i ru­szę przed sie­bie. By­łam wście­kła. Na sie­bie, na los, na męża. Mia­łam już ni­g­dy nie wra­cać w ro­dzin­ne stro­ny, a wła­śnie je­cha­łam do domu z pod­ku­lo­nym ogo­nem.

Mia­sto spra­wia­ło wra­że­nie po­grążo­ne­go we śnie. Je­cha­łam przez pu­ste uli­ce, ob­ser­wu­jąc oko­licz­ne blo­ki i domy. Gdzie­nie­gdzie pa­li­ło się świa­tło, ale w wi­ęk­szo­ści miesz­kań pa­no­wa­ła ciem­no­ść. Zła­pa­łam się na tym, że za­sta­na­wiam się, co ro­bią lu­dzie, któ­rzy jesz­cze nie śpią. Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła pó­łnoc. Wy­je­cha­łam od sie­bie zde­cy­do­wa­nie za pó­źno. O tej po­rze za­zwy­czaj od daw­na już spa­łam. Te­le­fon znów za­wi­bro­wał, ale go zi­gno­ro­wa­łam. Dzwo­ni­ła moja mat­ka, żeby za­py­tać, kie­dy przy­ja­dę. Czu­łam dziw­ną przy­jem­no­ść na myśl, że ona tam cho­dzi od okna do okna i mar­twi się, gdzie je­stem. Po­wie­dzia­łam jej, że będę pó­źnym wie­czo­rem, więc nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go co chwi­lę do mnie wy­dzwa­nia. Naj­chęt­niej po­je­cha­ła­bym od razu na Pod­cze­le, do miesz­ka­nia po bab­ci, ale mu­sia­łam po­cze­kać kil­ka ty­go­dni, aż wy­pro­wa­dzą się z nie­go lo­ka­to­rzy.

Na ron­dzie skręci­łam w lewo, w stro­nę domu, ale za­mie­rza­łam jesz­cze od­wie­dzić jed­no miej­sce. Je­śli za czy­mś tęsk­ni­łam z dala od Ko­ło­brze­gu, to właś­nie za mo­rzem. Nie do­ce­nia­łam jego bli­sko­ści, kie­dy tu miesz­ka­łam, ale gdy się wy­pro­wa­dzi­łam, za­tęsk­ni­łam za nim nie­mal na­tych­miast. W Zie­lo­nej Gó­rze do­skwie­ra­ła mi przede wszyst­kim ci­sza. Wy­cho­dzi­łam na ta­ras na­sze­go domu na obrze­żach mia­sta i szyb­ko ucie­ka­łam do środ­ka. Od dziec­ka by­łam przy­zwy­cza­jo­na do szu­mi­ące­go huku mo­rza. Miesz­ka­łam za­raz przy pla­ży, od któ­rej dzie­lił nasz dom tyl­ko nie­wiel­ki park. Wła­ści­wie ni­g­dy nie do­świad­cza­łam ci­szy. Pa­mi­ętam, jak mia­łam kil­ka­na­ście lat i w ta­jem­ni­cy przed ro­dzi­ca­mi zda­rza­ło mi się po­pa­lać pa­pie­ro­sy. Pó­źnym wie­czo­rem wy­cho­dzi­łam na bal­kon i szyb­ko wy­pa­la­łam szlu­ga, jak wów­czas mó­wi­ły­śmy z ko­le­żan­ka­mi, w oba­wie, że zo­sta­nę na­kry­ta przez mat­kę. Tata był w po­rząd­ku, pew­nie rzu­ci­łby tyl­ko ko­men­tarz w sty­lu „two­je zdro­wie”, ale mat­ka roz­pęta­ła­by ist­ne pie­kło na zie­mi. Już po wy­pa­le­niu pa­pie­ro­sa opie­ra­łam się o ścia­nę, za­my­ka­łam oczy i wsłu­chi­wa­łam się w ten dźwi­ęk, któ­ry opa­no­wy­wał wszyst­kie prze­strze­nie. Tak bar­dzo mi pó­źniej tego bra­ko­wa­ło.

Sa­mo­chód zo­sta­wi­łam ulicz­kę wcze­śniej. Gdy­by m­atka zo­ba­czy­ła, że już przy­je­cha­łam, od razu za­ci­ąg­nęła­by mnie do domu, a ja mu­sia­łam jesz­cze prze­wie­trzyć my­śli, za­nim sta­nę oko w oko z moją ro­dzi­ną. Za­mknęłam sa­mo­chód i szyb­kim kro­kiem ru­szy­łam w stro­nę ze­jścia na pla­żę. Prze­ci­ęłam park, któ­ry tak bar­dzo zmie­nił się od cza­sów mo­je­go dzie­ci­ństwa. Bie­ga­ły­śmy tu z Aga­tą i dzie­cia­ka­mi z sąsiedz­twa. Za ka­żdym ra­zem wście­ka­łam się, kie­dy mama pro­si­ła, że­bym za­bra­ła ze sobą sio­strę i mia­ła na nią oko, ale ni­g­dy nie śmia­łam się sprze­ci­wić. Na­sza mat­ka mia­ła w so­bie coś ta­kie­go, że nikt nie po­tra­fił jej po­wie­dzieć „nie”. Cała ro­dzi­na przyj­mo­wa­ła jej sło­wa za pew­nik i po pro­stu wy­ko­ny­wa­ła jej roz­ka­zy. Tak, roz­ka­zy, nie pro­śby, bo ona nie pro­si­ła. Nie, nie mia­łam trud­ne­go dzie­ci­ństwa. Mat­ka ni­g­dy na nas nie krzy­cza­ła, nie sto­so­wa­ła prze­mo­cy, wła­ści­wie była dla nas bar­dzo do­bra, tyl­ko po pro­stu mia­ła au­to­ry­tar­ny cha­rak­ter. Typ uro­dzo­ne­go przy­wód­cy. Tata cza­sem się śmiał, że gdy­by uro­dzi­ła się mężczy­zną, zro­bi­ła­by ka­rie­rę w woj­sku.

Pó­źniej prze­sta­li­śmy cho­dzić do par­ku, bo Ma­rek, naj­star­szy z ca­łe­go to­wa­rzy­stwa, po­wie­dział nam, że cho­wa­no w nim Niem­ców i ba­wi­ąc się tam, stąpa­my po ko­ściach uma­rłych. Mia­łam wów­czas je­de­na­ście lat, więc jego sło­wa zro­bi­ły na mnie pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Dłu­go zbie­ra­łam się na od­wa­gę, żeby za­py­tać o to tatę. Mama pew­nie by mnie zby­ła. Była wiecz­nie za­jęta zmie­nia­niem po­ście­li mi­ędzy jed­nym tur­nu­sem a dru­gim i snu­ciem pla­nów o roz­bu­do­wa­niu pen­sjo­na­tu, z któ­rych do dziś nic nie wy­szło. Zresz­tą, ona żyła tu i te­raz, ni­g­dy nie za­sta­na­wia­ła się nad prze­szło­ścią i tym, kto był tu­taj przed nami. Przy­szło­ścią też ra­czej nie za­prząta­ła so­bie gło­wy, chy­ba że do­ty­czy­ła ona ro­dzin­ne­go biz­ne­su, co do któ­re­go mia­ła ogrom­ne pla­ny. Te­raz już wiem, że mat­ka lubi się po­ru­szać w stre­fie swo­ich ma­rzeń, wy­obra­żać so­bie, jak mo­gło­by być, ale nie robi ab­so­lut­nie nic, aby do tej zmia­ny do­szło.

Tata wte­dy, na py­ta­nie o ko­ści Niem­ców, od­po­wie­dział, że pod ko­niec dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku w części par­ku rze­czy­wi­ście funk­cjo­no­wał cmen­tarz. To mi wy­star­czy­ło, aby uni­kać tego miej­sca jak ognia, choć wy­tłu­ma­czył mi, że ne­kro­po­lia znaj­do­wa­ła się w za­chod­niej części par­ku, bar­dziej w stro­nę Grzy­bo­wa. Cmen­tarz za­mkni­ęto wie­le lat temu, za­raz po dru­giej woj­nie świa­to­wej. Oj­ciec bez prze­ko­na­nia stwier­dził, że z tam­tych lu­dzi już nic nie zo­sta­ło, ale ja mu nie uwie­rzy­łam. Na­wet te­raz, idąc przez park jako do­ro­sła ko­bie­ta, ba­łam się du­chów tych, któ­rzy zo­sta­li po­cho­wa­ni w tej zie­mi. Ma­rek, tam­ten ko­le­ga, opo­wia­dał nam o Niem­cach dziw­ne hi­sto­rie: że po­za­ko­py­wa­li na tych zie­miach swo­je skar­by, że wró­cą i nas wszyst­kich wy­mor­du­ją, a na­sze cia­ła wrzu­cą do Ba­łty­ku, gdzie zje­dzą nas re­ki­ny. Przy wzmian­ce o tych re­ki­nach sta­łam się nie­uf­na, bo kto to wi­dział w na­szym mo­rzu re­ki­ny, ale kie­dy Ma­rek na po­par­cie swo­ich słów za­pre­zen­to­wał mi nie­miec­ką zło­tą mo­ne­tę, któ­rą po­noć wy­ko­pał ze swo­je­go ogród­ka, za­częłam się bać. Nie za­pom­nę, jak któ­re­jś nie­dzie­li po­szłam z ro­dzi­ca­mi do jed­nej z tych re­stau­ra­cji, któ­re la­tem wy­sta­wia­ją na sta­rów­ce ogród­ki, i mama ka­za­ła mi po­de­jść do sie­dzącej sa­mot­nie przy sto­li­ku ko­bie­ty, by za­py­tać ją, czy mo­że­my się do­si­ąść. Wszyst­kie inne miej­sca były za­jęte.

– Wol­ne? – bąk­nęłam, nie pa­trząc w oczy blon­dyn­ce, bo od za­wsze by­łam ra­czej nie­śmia­ła w to­wa­rzy­stwie ob­cych.

Za­pa­dła ci­sza. Pod­nio­słam wzrok. Ko­bie­ta wy­gląda­ła na zdzi­wio­ną, jak­by nie zro­zu­mia­ła mo­je­go py­ta­nia, dla­te­go po­wtó­rzy­łam je i wska­za­łam na wol­ne krze­sła.

– Ja, ja – od­po­wie­dzia­ła.

Od­wró­ci­łam się na pi­ęcie i po­bie­głam do ro­dzi­ców, tłu­ma­cząc, że ko­bie­ta na ko­goś cze­ka. Po chwi­li zwol­nił się inny sto­lik, a ja ukrad­kiem ob­ser­wo­wa­łam Niem­kę, za­sta­na­wia­jąc się, czy przy­je­cha­ła po skarb.

To wspo­mnie­nie po­ja­wi­ło się w mo­jej gło­wie na­gle, a ja zła­pa­łam się na tym, że za­sta­na­wiam się, jak wła­ści­wie po­to­czy­ły się losy Mar­ka. Wy­pro­wa­dził się z Ko­ło­brze­gu jesz­cze przede mną. Po stu­diach zo­stał w Szcze­ci­nie. Nie mia­łam go w zna­jo­mych na Face­bo­oku, nie pa­mi­ęta­łam na­wet, jak ma na na­zwi­sko. Mat­ka by wie­dzia­ła, ona wie­dzia­ła o sąsia­dach wszyst­ko, ale nie chcia­łam jej o to wy­py­ty­wać. Czy to wa­żne?

Źró­dło huku znaj­do­wa­ło się co­raz bli­żej. Mo­rze tego wie­czo­ru, a wła­ści­wie tej nocy, bo z całą pew­no­ścią było już po dwu­dzie­stej czwar­tej, było wzbu­rzo­ne, ale wła­śnie ta­kie lu­bi­łam je naj­bar­dziej. Naj­wy­ra­źniej po­sta­no­wi­ło mnie na­le­ży­cie przy­wi­tać. Ostat­nie me­try dzie­lące mnie od ze­jścia na pla­żę po­ko­na­łam bie­giem. Chcia­łam już zo­sta­wić za sobą ten park, te nie­miec­kie du­chy i prze­szło­ść, któ­ra wła­śnie w zwi­ąza­nym z nią miej­scu bo­la­ła naj­bar­dziej. Opo­wie­dzia­łam o niej tyl­ko jed­nej oso­bie. Nie wiem, dla­cze­go to zro­bi­łam, bo Mar­le­na nie była na­wet moją ko­le­żan­ką, a po pro­stu zna­jo­mą z pra­cy. Może wła­śnie dla­te­go ła­twiej było mi się przed nią otwo­rzyć, może ko­muś bli­skie­mu nie po­tra­fi­ła­bym od­dać tej opo­wie­ści? Nie mam po­jęcia, bo po re­ak­cji Mar­le­ny już ni­g­dy nie od­wa­ży­łam się tego po­wtó­rzyć.

– Daj spo­kój, prze­cież tak się cza­sem dzie­je. Nie masz po­wo­dów, żeby na­dal się na nich wście­kać. – Mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką, zbyt lek­ce­wa­żąco, gdy­by ktoś ze­chciał za­py­tać mnie o zda­nie. – Zresz­tą chy­ba wy­szło ci to na do­bre? Gdy­byś tam zo­sta­ła, nie by­ło­by tego wszyst­kie­go.

Mó­wi­ąc „tego wszyst­kie­go”, mia­ła pew­nie na my­śli moją co­dzien­no­ść w Zie­lo­nej Gó­rze, ale prze­cież wca­le nie o to cho­dzi­ło. To nie był wy­bór mi­ędzy po­przed­nim i obec­nym ży­ciem, ale mi­ędzy ro­dzi­ną a zdra­dą, mi­ędzy za­sa­da­mi a ich bra­kiem, mi­ędzy mi­ło­ścią a… Mar­le­na jed­nak nie przyj­mo­wa­ła mo­ich tłu­ma­czeń. Orze­kła, że prze­sa­dzam i że po­win­nam się cie­szyć tym, co mam, za­miast pa­trzeć wstecz, na co się wście­kłam. Zmie­ni­łam te­mat i już ni­g­dy nie wra­ca­łam do tej roz­mo­wy. Rzecz w tym, że ni­g­dy nie usły­sza­łam na­wet „prze­pra­szam”, a cała ro­dzi­na za­cho­wy­wa­ła się, jak gdy­by nic się nie wy­da­rzy­ło. Dla­te­go wy­je­cha­łam. Dla­te­go za­częłam nowe ży­cie i mia­łam już ni­g­dy tu, do Ko­ło­brze­gu, nie wra­cać.

Za­trzy­ma­łam się na ta­ra­sie wi­do­ko­wym, któ­re­go nie pa­mi­ęta­łam, i mia­łam do tego pra­wo, bo wcze­śniej go tu nie było. Ta­bli­ca z fla­gą Unii Eu­ro­pej­skiej wy­jaś­nia­ła jego po­cho­dze­nie, na­wet nie mu­sia­łam się za­po­zna­wać z tek­stem na zna­ku in­for­ma­cyj­nym. Na mo­jej ulu­bio­nej pla­ży wy­ró­sł be­to­no­wy klo­cek i chy­ba nie do ko­ńca mi się to po­do­ba­ło. Czło­wiek ma nie­zno­śną ten­den­cję do psu­cia tego, co stwo­rzy­ła na­tu­ra. Wy­da­je mu się, że swo­imi dzia­ła­nia­mi udo­sko­na­li to, co go ota­cza, ale wi­ęcej z tego szko­dy niż po­żyt­ku. Za­po­mi­na­my o tym, że wszech­świat ca­łkiem nie­źle ra­dził so­bie jesz­cze wte­dy, kie­dy nas nie było, i wła­ści­wie gdy­by wal­nął w nas ja­kiś me­te­oryt, sta­ło­by się to z ko­rzy­ścią dla na­tu­ry. Mo­rze trwa­ło­by w nie­zmie­nio­nej for­mie, bo je­ste­śmy mu kom­plet­nie zbęd­ni, tak jak ten be­to­no­wy klo­cek, któ­ry po­sta­wio­no na pla­ży.

Ze­szłam scho­da­mi na pla­żę. Po­de­szłam do sa­me­go brze­gu i za­mknęłam oczy. Ten pierw­szy wdech, ja­kże dla mnie bo­le­sny, uświa­do­mił mi, jak bar­dzo tęsk­ni­łam za tym miej­scem, za tą utra­co­ną zie­mią. W Lu­bu­skiem ni­g­dy tak na­praw­dę nie po­czu­łam się u sie­bie, choć miesz­ka­łam tam dzie­si­ęć lat.

Ko­ło­brzeg ko­cha­łam tak samo moc­no, jak go nie­na­wi­dzi­łam. Mo­głam na­rze­kać na in­fra­struk­tu­rę, na brak roz­ry­wek, mar­ne per­spek­ty­wy, ale tu­taj by­łam u sie­bie. Umie­jęt­no­ść ad­ap­ta­cji do zmian ni­g­dy nie była moją moc­ną stro­ną. Gdzie­kol­wiek by­łam, tęsk­ni­łam.

Dziec­ko po­ru­szy­ło się. Po­ło­ży­łam rękę na brzu­chu, jak gdy­bym chcia­ła prze­ka­zać cór­ce wia­do­mo­ść, że jest bez­piecz­na i nie musi się ni­cze­go bać. Mój le­karz za­rze­kał się, że do dziec­ka w ło­nie mat­ki do­cie­ra­ją od­gło­sy, mu­sia­ło się więc prze­stra­szyć huku fal ci­ska­nych z wście­kło­ścią przez mo­rze o brzeg.

– Ty też je­steś stąd, bo tu jest po­ło­wa two­jej hi­sto­rii – prze­mó­wi­łam do brzu­cha.

Czu­łam się jak wa­riat­ka, kie­dy to ro­bi­łam, zwłasz­cza że wy­pu­kło­ść wci­ąż była nie­wiel­ka. Gdy­by ktoś na­gle po­ja­wił się tej nocy na pla­ży, po­my­śla­łby, że ma do czy­nie­nia z dzi­wacz­ką, któ­ra mówi sama do sie­bie. Szan­se na to były jed­nak mi­ni­mal­ne. Mój wzrok już przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści. Mo­głam ro­zej­rzeć się i prze­ko­nać, że wo­kół mnie nie ma ży­wej du­szy. Ale oba­wa przed tym, co po­my­ślą inni, nie była je­dy­nym po­wo­dem, dla któ­re­go czu­łam się idio­tycz­nie, prze­ma­wia­jąc do brzu­cha. Nie trak­to­wa­łam cór­ki jako od­ręb­ne­go bytu, ży­cia, któ­re się we mnie roz­wi­ja. Była po pro­stu częścią mnie. Mimo że czu­łam jej ru­chy, mimo że wi­dzia­łam ją na ekra­nie pod­czas ba­da­nia USG, na­dal nie po­tra­fi­łam przy­jąć, że ro­śnie we mnie czło­wiek, inna isto­ta.

Zro­bi­łam dwa kro­ki w tył, bo mo­rze za­własz­cza­ło co­raz wi­ęk­szą część pla­ży. Wy­gląda­ło na to, że zbli­ża się sztorm. Ja­kież to wy­mow­ne. Przy­je­żdżam do Ko­ło­brze­gu, a Ba­łtyk za­czy­na sztor­mo­wać. Spoj­rza­łam w lewo, pró­bu­jąc od­dzie­lić cze­rń nie­ba od czer­ni mo­rza, ale było to nie­mo­żli­we. Ciem­no­ść była jed­no­ścią, nie mo­żna jej było roz­ró­żnić. Zer­k­nęłam w dru­gą stro­nę i mi­mo­wol­nie uśmiech­nęłam się do sie­bie.

Świa­tło la­tar­ni mor­skiej wska­zy­wa­ło kie­ru­nek. To je­dy­ne ze zna­nych mi świa­teł, któ­re ni­g­dy nie gaś­nie. Tak wie­le się zmie­ni­ło, od­kąd by­łam tu po raz ostat­ni, a świa­tło wci­ąż wy­zna­cza­ło dro­gę.

Rozdział 1

– To dziew­czyn­ka – oznaj­mił le­karz, wy­ra­źnie dum­ny z sie­bie, choć nie wi­dzia­łam żad­nych po­wo­dów do tej dumy.

Nie z jego stro­ny.

– Jest pan pe­wien? – za­py­ta­łam drżącym gło­sem, pró­bu­jąc ukryć swo­je roz­cza­ro­wa­nie.

Po tym wszyst­kim, co prze­szli­śmy z Jó­ze­fem, żeby w ogó­le to dziec­ko mieć, nie po­win­nam prze­cież być roz­cza­ro­wa­na, a jed­nak mia­łam ci­chą na­dzie­ję, że uro­dzę chłop­ca. Moje re­la­cje z naj­bli­ższy­mi ko­bie­ta­mi były tak po­kręco­ne, że o wie­le pro­ściej by było, gdy­bym nie mu­sia­ła wcho­dzić w ko­lej­ny taki układ. Mężczy­źni wy­da­ją mi się mniej skom­pli­ko­wa­ni.

– Pew­no­ść uzy­skam do­pie­ro za kil­ka ty­go­dni, ale by­łbym bar­dzo zdzi­wio­ny, gdy­bym się po­my­lił. To do­pie­ro trzy­na­sty ty­dzień, więc gło­wy nie dam so­bie uci­ąć, ale rękę już tak – po­wie­dział z uśmie­chem le­karz, po czym wci­snął na ma­szy­nie ja­kiś przy­cisk.

Ob­raz się za­trzy­mał. Moje dziec­ko, któ­re tym ra­zem choć tro­chę przy­po­mi­na­ło ludz­kie, za­sty­gło w bez­ru­chu w czer­ni i bie­li. Po­przed­nie ba­da­nie mia­łam wy­ko­ny­wa­ne pięć ty­go­dni wcze­śniej. Cór­ka była wów­czas ja­sną krop­ką o nie­re­gu­lar­nych kszta­łtach.

Wpa­try­wa­łam się w tę stop-klat­kę, do­szu­ku­jąc się ja­kie­goś po­do­bie­ństwa do mnie lub do mo­je­go męża, ale te pró­by oka­za­ły się z góry ska­za­ne na po­ra­żkę. Dziec­ko było po­dob­ne zu­pe­łnie do ni­ko­go.

Le­karz po­dał mi ręcz­ni­ki pa­pie­ro­we, abym mo­gła ze­trzeć zim­ny żel z dołu brzu­cha. Za­sko­czył mnie, kie­dy po­wie­dział, że tym ra­zem wy­ko­na ba­da­nie przez po­wło­ki brzusz­ne. Wy­da­wa­ło mi się, że na tym eta­pie dziec­ko jest jesz­cze za małe, ale nie mia­łam ra­cji. Dok­tor w trak­cie USG orze­kł, że ma świet­ne wa­run­ki do ba­da­nia, co­kol­wiek to mia­ło ozna­czać.

Wy­ta­rłam skó­rę i ro­zej­rza­łam się za ko­szem na śmie­ci. Wsta­łam z le­żan­ki, wy­rzu­ci­łam zu­ży­te ręcz­ni­ki i do­łączy­łam do le­ka­rza, któ­ry roz­sia­dł się już na wy­god­nym, er­go­no­micz­nym fo­te­lu. Dla pa­cjen­tek prze­wi­dzia­no zwy­kłe krze­sło, ale one prze­cież spędza­ły w tym ga­bi­ne­cie o wie­le mniej cza­su.

– Dla pew­no­ści trze­ba będzie po­cze­kać jesz­cze na wy­ni­ki z krwi, ale na USG nie za­uwa­ży­łem żad­nych nie­pra­wi­dło­wo­ści. Ry­zy­ko wy­stąpie­nia wad ge­ne­tycz­nych jest bar­dzo ni­skie.

Ode­tchnęłam z ulgą, uświa­da­mia­jąc so­bie, że zdro­wie dziec­ka po­win­no być dla mnie istot­niej­sze niż płeć, ale nic nie mo­głam po­ra­dzić na to, że w skle­pach z nie­mow­lęcy­mi ubran­ka­mi od razu ci­ągnęło mnie w stro­nę dzia­łu chło­pi­ęce­go. Co­dzien­nie po­wta­rza­łam Jó­ze­fo­wi, że uro­dzę syna, bo tak czu­ję. By­łam prze­ko­na­na, że dziec­ko w moim brzu­chu jest chłop­cem, dla­te­go tak zdzi­wi­ły mnie sło­wa le­ka­rza. To by było tyle, je­śli cho­dzi o słyn­ne mat­czy­ne prze­czu­cia.

– Czy­li wszyst­ko jest w po­rząd­ku, tak? – Spro­wa­dzi­łam swo­je my­śli na wła­ści­we tory.

– W jak naj­lep­szym. Ci­ąża roz­wi­ja się pra­wi­dło­wo, nie mam się do cze­go przy­cze­pić. – Za­trzy­mał jesz­cze raz wzrok na wy­ni­kach, któ­re ze sobą przy­nio­słam. – Mor­fo­lo­gia mo­gła­by być lep­sza, ale na ra­zie nie będę pani fa­sze­ro­wał żad­ny­mi su­ple­men­ta­mi. Pro­szę spo­ży­wać pro­duk­ty bo­ga­te w że­la­zo i będzie do­brze.

Opu­ści­łam ga­bi­net le­kar­ski bo­gat­sza o nową wie­dzę, całą li­stę za­le­ceń i ko­lej­ne zwol­nie­nie le­kar­skie. Niby ci­ąża to nie cho­ro­ba, ale ja czu­łam się tak kiep­sko, że nie wy­obra­ża­łam so­bie co­dzien­nie rano wsta­wać z łó­żka i je­ździć do pra­cy. Mdło­ści po­wo­li od­pusz­cza­ły, ale po­trze­bo­wa­łam czter­na­stu go­dzin snu na dobę, żeby nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Po­dzi­wia­łam ko­bie­ty, któ­re po­zo­sta­ją ak­tyw­ne do sa­me­go po­ro­du. Ja naj­chęt­niej za­ko­pa­ła­bym się pod ko­łdrą i wy­szła spod niej do­pie­ro, kie­dy po­czu­ję bóle po­ro­do­we. Zmu­sza­łam się jed­nak do tego, żeby od cza­su do cza­su wy­jść po­bie­gać. Przed ci­ążą by­łam ak­tyw­na, nie chcia­łam więc tego zmie­niać, zwłasz­cza że le­karz nie za­bro­nił mi upra­wia­nia spor­tu.

– Wszyst­ko, oczy­wi­ście, w gra­ni­cach roz­sąd­ku – za­strze­gł.

Wsia­dłam do sa­mo­cho­du i od razu ru­szy­łam w stro­nę domu. Po­sta­no­wi­łam, że po dro­dze za­trzy­mam się w skle­pie, bo wy­ja­dłam już cały za­pas sło­dy­czy. Po­chła­nia­łam je w za­stra­sza­jącym tem­pie. Mo­głam zre­zy­gno­wać ze śnia­da­nia czy obia­du, ale co­dzien­nie mu­sia­łam zje­ść przy­naj­mniej kil­ka ko­stek cze­ko­la­dy. Ci­ąża ca­łko­wi­cie zmie­ni­ła moje na­wy­ki ży­wie­nio­we. To zna­czy na­dal sta­ra­łam się jeść zdro­wo, ale sło­dy­cze na sta­łe za­go­ści­ły w mo­jej die­cie, choć się na to wście­ka­łam.

Z to­reb­ki, któ­rą rzu­ci­łam na sie­dze­nie pa­sa­że­ra, roz­le­gł się dzwo­nek. Nie zdąży­łam jesz­cze wy­je­chać z par­kin­gu, dla­te­go za­ci­ągnęłam ręcz­ny i si­ęgnęłam po te­le­fon. By­łam prze­ko­na­na, że to Jó­zef pró­bu­je się ze mną skon­tak­to­wać, bo nie mógł mi to­wa­rzy­szyć na USG. Miał urwa­nie gło­wy w pra­cy, a przy­naj­mniej tak mi po­wie­dział. Nie chcia­łam się na nie­go dąsać z tego po­wo­du, ale i tak było mi przy­kro. Zer­k­nęłam na wy­świe­tlacz i gło­śno wes­tchnęłam. Mama. Od­kąd za­szłam w ci­ążę, dzwo­ni­ła do mnie zde­cy­do­wa­nie częściej niż wcze­śniej. To ja pod­jęłam de­cy­zję, żeby ca­łko­wi­cie od­ci­ąć się od mo­jej ro­dzi­ny. Spo­dzie­wa­łam się, że będą wal­czyć, ale za­dzi­wia­jąco szyb­ko od­pu­ści­li, co do­dat­ko­wo mnie za­bo­la­ło. Wy­obra­żam so­bie, jak to wy­gląda­ło: mat­ka orze­kła, że prze­cze­ka­ją okres mo­ich dąsów i pre­ten­sji, a cała ro­dzi­na ode­tchnęła z ulgą, bo znów ktoś pod­jął de­cy­zję za nich, a oni nie mu­sie­li brać od­po­wie­dzial­no­ści na sie­bie. To jed­nak spra­wi­ło, że jesz­cze bar­dziej się od sie­bie od­da­li­li­śmy. Może gdy­by­śmy wów­czas, tych dzie­si­ęć lat temu, po pro­stu usie­dli ra­zem i po­roz­ma­wia­li, by­ło­by ina­czej. Tam­to mil­cze­nie jed­nak ob­ro­sło ca­ły­mi la­ta­mi obo­jęt­no­ści i nie­szcze­ro­ści. Mi­nęło tak dużo cza­su, że już nie spo­sób było po­skła­dać na­szej ro­dzi­ny w ca­ło­ść. Po­wta­rza­łam so­bie, że do­brze jest, jak jest, i ży­łam swo­im ży­ciem, nie ogląda­jąc się wstecz. Mu­sia­łam jed­nak po­in­for­mo­wać ro­dzi­ców o ci­ąży, bo tak na­ka­zy­wa­ła zwy­kła przy­zwo­ito­ść.

Nie ode­bra­łam. Nie mia­łam ocho­ty po raz ko­lej­ny wy­słu­chi­wać jej za­chwy­tów i za­pew­nień, jak bar­dzo jest szczęśli­wa, że w ko­ńcu zde­cy­do­wa­li­śmy się z Jó­ze­fem na dziec­ko. Wście­ka­łam się wów­czas na nią, bo tak nie­wie­le o mnie wie­dzia­ła, a prze­cież to nie jej wina. To ja nie chcia­łam jej wta­jem­ni­czać w moje spra­wy. Nie po­wie­dzia­łam jej o la­tach sta­rań, kil­ku nie­uda­nych pró­bach in vi­tro i stra­co­nych na­dzie­jach. Do­szła więc do wnio­sku, że po pro­stu wcze­śniej nie chcia­łam mieć dziec­ka. To jej pa­so­wa­ło do ob­ra­zu wy­rod­nej cór­ki, któ­ra nie przy­je­żdża do swo­ich ro­dzi­ców na­wet na świ­ęta i nie dzwo­ni, aby za­py­tać o ich sa­mo­po­czu­cie.

Kie­dy te­le­fon prze­stał dzwo­nić, wy­stu­ka­łam do mat­ki wia­do­mo­ść.

Nie mogę te­raz roz­ma­wiać. Wszyst­ko w po­rząd­ku, to naj­praw­do­po­dob­niej dziew­czyn­ka.

Tyle po­win­no jej wy­star­czyć. Z prze­ra­że­niem my­śla­łam o tym, że kie­dy dziec­ko już przyj­dzie na świat, ro­dzi­ce pew­nie będą chcie­li nas od­wie­dzić, ewen­tu­al­nie za­pro­szą nas do sie­bie. Ostat­ni raz wi­dzia­łam się z nimi czte­ry lata wcze­śniej, kie­dy mat­ka, nie­mal pła­cząc do słu­chaw­ki, wy­mu­si­ła na mnie, że­bym przy­je­cha­ła, bo za­cho­ro­wa­ła bab­cia. Nie mu­sia­ła na­wet tego ro­bić. Bab­cia jako je­dy­na za­wsze była po mo­jej stro­nie i ro­zu­mia­ła, dla­cze­go czu­ję się zra­nio­na. Dla niej po­je­cha­ła­bym na­wet na dru­gi ko­niec świa­ta. Zresz­tą do­pó­ki bab­cia do­brze się czu­ła, od­wie­dza­ła nas w Zie­lo­nej Gó­rze. Za­wsze była bar­dzo ak­tyw­na. Pro­po­no­wa­łam jej na­wet, że mogę po nią po­je­chać, ale za ka­żdym ra­zem się obu­rza­ła.

– A co to, po­ci­ągi z Ko­ło­brze­gu do Zie­lo­nej Góry nie je­żdżą?

Do­brze, że po­je­cha­łam, bo mia­łam oka­zję się z nią po­że­gnać. Bab­cia cho­ro­wa­ła wła­ści­wie tyl­ko kil­ka dni. Nie­mal do sa­me­go ko­ńca była oka­zem zdro­wia. Mama po­wta­rza­ła na jej po­grze­bie, że chcia­ła­by umrzeć jak ona, nie męczyć się, po­zo­stać ak­tyw­ną, a po­tem ode­jść z god­no­ścią. Wście­ka­łam się, kie­dy to sły­sza­łam, ale sama nie wiem, czy przez to, co mó­wi­ła moja mat­ka, czy przez to, że mó­wi­ła to wła­śnie ona.

Bab­cia zo­sta­wi­ła te­sta­ment. Dla in­nych może nie by­ło­by to nic dziw­ne­go, ale dla nas ten fakt sta­no­wił za­sko­cze­nie. Nie zna­li­śmy ni­ko­go, kto zo­sta­wia­łby te­sta­ment, przy­naj­mniej nie tam, w Ko­ło­brze­gu. Oka­za­ło się, że bab­cia po­sta­no­wi­ła prze­ka­zać miesz­ka­nie – je­dy­ny ma­jątek, któ­ry po­sia­da­ła, a któ­ry otrzy­ma­ła w la­tach dzie­wi­ęćdzie­si­ątych w ra­mach re­kom­pen­sa­ty za zie­mie utra­co­ne po woj­nie na Wscho­dzie – wła­śnie mnie. Zła­ma­ła tym sa­mym nie­pi­sa­ną za­sa­dę, że w tej ro­dzi­nie ka­żde­mu na­le­ży się po rów­no. Nie po­trze­bo­wa­łam tego miesz­ka­nia. Gdy­by bab­cia ze­chcia­ła spy­tać mnie o zda­nie, po­wie­dzia­ła­bym jej, że nie musi tego ro­bić, ale sko­ro pod­jęła taką de­cy­zję, przy­jęłam spa­dek, po raz ko­lej­ny udo­wad­nia­jąc swo­jej ro­dzi­nie, że nie li­czę się z ni­czym i ni­kim, ale ich opi­nia już daw­no prze­sta­ła mnie ob­cho­dzić.

Scho­wa­łam te­le­fon do to­reb­ki i już mia­łam wy­je­żdżać z par­kin­gu, kie­dy zo­ba­czy­łam wy­cho­dzącą z kli­ni­ki pra­cow­ni­cę re­cep­cji. Sta­nęła przed bu­dyn­kiem i ro­zej­rza­ła się. Nie wiem sama dla­cze­go, ale coś mnie tknęło. Wy­sia­dłam z sa­mo­cho­du.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­ta­łam, choć prze­cież od­po­wie­dź była ja­sna.

Wy­star­czy­ło spoj­rzeć na tę dziew­czy­nę. Wy­gląda­ła na prze­ra­żo­ną.

– Jak do­brze, że pani jesz­cze nie od­je­cha­ła! – Na mój wi­dok wy­ra­źnie ode­tchnęła z ulga. – Pła­ci­ła pani kar­tą, a ja nie spoj­rza­łam na wy­druk z ter­mi­na­la i… czy mogę pa­nią pro­sić o po­no­wie­nie trans­ak­cji? Jest od­mo­wa.

– Od­mo­wa? – Za­sta­no­wi­łam się nad tym, czy po­praw­nie wpi­sa­łam PIN. Ostat­nio by­wa­łam taka roz­ko­ja­rzo­na. – Pro­szę po­cze­kać, wja­dę z po­wro­tem na miej­sce par­kin­go­we.

Za­par­ko­wa­łam i w to­wa­rzy­stwie roz­lu­źnio­nej już re­cep­cjo­nist­ki wró­ci­łam do kli­ni­ki. Mu­sia­ła się nie­źle ze­stre­so­wać, że będzie mu­sia­ła po­kryć tę ró­żni­cę z wła­sne­go port­fe­la. Wy­ci­ągnęłam kar­tę, zbli­ży­łam ją do ter­mi­na­la i wpi­sa­łam PIN, prze­ko­na­na, że tym ra­zem się uda.

– Zno­wu od­mo­wa. – Dziew­czy­na spoj­rza­ła na mnie po­dejrz­li­wie, a ja po­czu­łam się jak zło­dziej­ka.

– To nie­mo­żli­we – wy­mam­ro­ta­łam. Zaj­rza­łam na port­fe­la. – Ile je­stem dłu­żna?

– Dwie­ście osiem­dzie­si­ąt zło­tych.

Od­li­czy­łam trzy bank­no­ty stu­zło­to­we, po­ło­ży­łam je na bla­cie, bąk­nęłam pod no­sem, że resz­ty nie trze­ba, i za­wsty­dzo­na wy­szłam z kli­ni­ki. Całe szczęście, że mia­łam przy so­bie go­tów­kę. Za­zwy­czaj pła­cę kar­tą i rzad­ko mie­wam w port­fe­lu pie­ni­ądze. Wsia­dłam do sa­mo­cho­du i do­kład­nie obej­rza­łam moją kar­tę. Może w wy­ni­ku ci­ążo­we­go za­ćmie­nia mó­zgu prze­oczy­łam, że stra­ci­ła wa­żno­ść? Ale nie, nic z tych rze­czy, była wa­żna jesz­cze przez dwa lata. Wy­jęłam te­le­fon z to­reb­ki, aby za­lo­go­wać się do apli­ka­cji ban­ko­wej, ale jak na zło­ść upar­cie wy­ska­ki­wał mi błąd. Po­zo­sta­ło mi tyl­ko za­dzwo­nić do męża i za­py­tać, czy wie, o co cho­dzi. Jó­zef oczy­wi­ście nie od­bie­rał, jak za­wsze, kie­dy pra­co­wał. Zło­ści­łam się na nie­go, że spędza tak dużo cza­su w fir­mie, ale w głębi ser­ca by­łam z nie­go dum­na. Do wszyst­kie­go do­sze­dł sam. Ni­g­dy nie mógł li­czyć na wspar­cie fi­nan­so­we ro­dzi­ców, któ­rzy żyli skrom­nie – żeby nie po­wie­dzieć: bied­nie. To byli bar­dzo do­brzy, choć pro­ści lu­dzie i ta­kie same były ich po­trze­by. Mój mąż po­cho­dził z wie­lo­dziet­nej ro­dzi­ny, w któ­rej bra­ko­wa­ło wszyst­kie­go oprócz mi­ło­ści. Tyl­ko on z pi­ęcior­ga ro­dze­ństwa wy­rwał się z tego śro­do­wi­ska. Jego bra­cia i sio­stra po­dzie­li­li los ro­dzi­ców. Jó­zef jako je­dy­ny wy­bił się po­nad prze­ci­ęt­no­ść. Po za­ro­bie­niu pierw­szych pie­ni­ędzy za­ło­żył małe przed­si­ębior­stwo usłu­go­wo-han­dlo­we. Dzia­łał z ko­le­gą, ale ka­żdy z nich na wła­sną rękę. Zaj­mo­wa­li się spro­wa­dza­niem sa­mo­cho­dów z Nie­miec i ich od­sprze­da­żą, w ca­ło­ści lub na części. Fir­ma szyb­ko się roz­ro­sła i za­częła przy­no­sić spo­re do­cho­dy. Kie­dy po­zna­łam Jó­ze­fa, wcho­dził aku­rat na nowy ry­nek. Jego wspól­nik na­dal zaj­mo­wał się głów­nie sprze­da­żą aut spro­wa­dzo­nych zza za­chod­niej gra­ni­cy, a Jó­zef wzi­ął na sie­bie roz­kręce­nie skle­pu z ole­ja­mi, fil­tra­mi, pły­na­mi i pre­pa­ra­ta­mi do pie­lęgna­cji sa­mo­cho­dów. Mu­szę przy­znać, że za­wsze miał ży­łkę do in­te­re­sów. Cze­go tyl­ko do­tknął, za­mie­niał w zło­to. Ak­tu­al­nie za­rządzał dużą fir­mą o sze­ro­kim pro­fi­lu dzia­ła­nia, za­trud­niał spo­ro osób z Zie­lo­nej Góry i oko­lic. Zaj­mo­wał się sze­ro­ko po­jętym han­dlem. Pla­no­wał roz­kręcić też biu­ro pro­jek­to­we, aby za­jąć się rów­nież pro­duk­cją, ale ko­niec ko­ńców zre­zy­gno­wał z tego. Jó­zef twier­dził, że bar­dziej opła­ca się sprze­da­wać to, co ktoś wy­pro­du­ko­wał, niż ro­bić to sa­me­mu. Nie do ko­ńca ro­zu­mia­łam, jak to dzia­ła, bo ja z ko­lei ni­g­dy nie mia­łam smy­ka­łki do in­te­re­sów. Bez­piecz­ny etat był tym, w czym od­naj­do­wa­łam się naj­le­piej. Biz­nes wi­ązał się dla mnie z na­zbyt du­żym ry­zy­kiem, ale mo­je­mu mężo­wi wy­cho­dził do­sko­na­le. Może nie za­ra­bia­łam ko­ko­sów, ale wy­star­cza­ło na naj­bar­dziej pod­sta­wo­we wy­dat­ki. O resz­tę dbał Jó­zef.

– Ty się o nic nie martw, ty tyl­ko leż i pach­nij – żar­to­wał, a ja sama nie wie­dzia­łam, czy mam się śmiać, czy na nie­go zło­ścić.

Ni­g­dy nie by­łam ko­bie­tą, któ­ra cze­ka w domu na to, aż mąż przy­nie­sie wy­pła­tę. Lu­bi­łam nie­za­le­żno­ść i nie wy­obra­ża­łam so­bie, że mia­ła­bym się tłu­ma­czyć z ka­żde­go wy­dat­ku. To nie tak, że mąż wy­li­czał mi pie­ni­ądze, ale, jak to mężczy­zna, nie­któ­re moje za­ku­py uwa­żał za zbęd­ne. Krzy­wił się, kie­dy za­ma­wia­łam ko­lej­ną su­kien­kę czy per­fu­my, bez któ­rych mo­gła­bym się obe­jść.

– Po co ci tego tyle? – Pu­kał się wy­mow­nie w czo­ło. – Na­wet nie wło­ży­łaś po­ło­wy su­kie­nek, któ­re wi­szą w sza­fie, a ku­pu­jesz ko­lej­ne.

Jó­zef był z in­ne­go po­ko­le­nia niż ja. Star­szy ode mnie o po­nad dzie­si­ęć lat, wy­cho­wa­ny w dość tra­dy­cyj­nej ro­dzi­nie, w któ­rej to mężczy­zna pra­co­wał, a ko­bie­ta dba­ła o dom i wy­cho­wy­wa­ła dzie­ci, cza­sem spra­wiał wra­że­nie, jak­by nie do ko­ńca ro­zu­miał, że świat się zmie­niał na na­szych oczach. Zresz­tą nie mo­głam się mu dzi­wić. Po­cho­dził z ma­łej wio­ski pod Zie­lo­ną Górą, gdzie na­dal obo­wi­ązy­wał tra­dy­cyj­ny mo­del ro­dzi­ny. Po­cząt­ko­wo to­czy­łam z Jó­ze­fem licz­ne boje. Nie po to się uczy­łam i wy­je­cha­łam stu­dio­wać za gra­ni­cę, żeby te­raz dać się za­mknąć w domu. Nie zro­bi­łam może osza­ła­mia­jącej ka­rie­ry, ale moja pra­ca w Urzędzie Mia­sta Zie­lo­nej Góry mi wy­star­cza­ła. Kie­dyś wpraw­dzie ma­rzy­łam o tym, aby na­pi­sać i wy­dać ksi­ążkę, ale co­dzien­no­ść po­chło­nęła mnie na tyle, że za­po­mnia­łam o tych mło­dzie­ńczych ro­je­niach. Do­ro­sło­ść we­ry­fi­ku­je pla­ny i ma­rze­nia. Mu­sia­łam się po­go­dzić z tym, że nie ka­żdy jest prze­zna­czo­ny do wiel­kich rze­czy. To na­tu­ral­ne. Gdy­by tak było, prze­sta­ły­by być aż tak wiel­kie.

Wy­je­żdża­jąc z par­kin­gu, prze­ana­li­zo­wa­łam w my­ślach za­war­to­ść lo­dów­ki. Na szczęście za­ku­py mo­głam jesz­cze odło­żyć w cza­sie, bo nie czu­łam się na si­łach na­wet na wi­zy­tę w mar­ke­cie. Ma­rzy­łam, żeby wró­cić do domu i za­lec na ka­na­pie z ksi­ążką i ogrom­ną por­cją lo­dów.

Rozdział 2

Bie­głam za Aga­tą, krzy­cząc wnie­bo­gło­sy, żeby wró­ci­ła ze mną do domu, bo fale są co­raz wi­ęk­sze i za­no­si się na sztorm, kie­dy po­czu­łam de­li­kat­ne szarp­ni­ęcie. Po­cząt­ko­wo je zi­gno­ro­wa­łam, bo prze­cież mu­sia­łam za­ci­ągnąć sio­strę do domu. Wie­dzia­łam, że mat­ka będzie na mnie wście­kła. Pro­si­ła, że­bym mia­ła oko na Aga­tę, kie­dy ona będzie przy­go­to­wy­wać po­kój na pó­łpi­ętrze dla no­wych go­ści. Z góry wie­dzia­łam, że cze­ka mnie trud­ne za­da­nie. Je­śli ist­nia­ła ja­kaś oso­ba, z któ­rej zda­niem moja sio­stra się li­czy­ła, to była to ona sama. Ro­dzi­ce często po­wta­rza­li zresz­tą, że ze star­szą cór­ką ni­g­dy nie mie­li żad­nych pro­ble­mów wy­cho­waw­czych, ale z młod­szą… W tym miej­scu mama za­wsze wy­mow­nie prze­wra­ca­ła ocza­mi, co mia­ło słu­żyć za ko­men­tarz. Tym bar­dziej nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go wy­ma­ga się ode mnie, abym pil­no­wa­ła tego dia­bła w skó­rze słod­kiej kil­ku­lat­ki. Sama by­łam jesz­cze dziec­kiem i wo­la­ła­bym bie­gać po par­ku z ko­le­żan­ka­mi i ko­le­ga­mi czy sta­wiać na pla­ży zam­ki z pia­sku, niż opie­ko­wać się sio­strą, ale już wte­dy ro­zu­mia­łam, że naj­pierw obo­wi­ąz­ki, a pó­źniej przy­jem­no­ści.

– Ali­cja. – Głos męża do­bie­gł do mnie jak­by z od­da­li. – Mar­twi­łem się o cie­bie. Dzwo­nię do cie­bie od trzech go­dzin, a ty nie od­bie­rasz.

Ko­lej­ne, nie­co moc­niej­sze szturch­ni­ęcie osta­tecz­nie wy­rwa­ło mnie ze snu. Za­mru­ga­łam, aby przy­zwy­cza­ić oczy do pó­łm­ro­ku. To za­dzi­wia­jące: kie­dy się po­ło­ży­łam z ksi­ążką, zbli­ża­ła się pora obia­do­wa, a tym­cza­sem wy­gląda­ło na to, że nad­cho­dzi wie­czór.

Ali­cja – mój mąż był wła­ści­wie je­dy­ną oso­bą, któ­ra się tak do mnie zwra­ca­ła. Po­do­ba­ło mi się to. Wszy­scy inni uży­wa­li skró­co­nej wer­sji mo­je­go imie­nia. Ala pa­so­wa­ła może do kil­ku­let­niej dziew­czyn­ki, ale nie do trzy­dzie­sto­trzy­let­niej ko­bie­ty. Poza tym Ala wy­da­wa­ła mi się tak po­spo­li­ta. Lu­bi­łam za to pe­łną wer­sję swo­je­go imie­nia.

Usia­dłam na ka­na­pie, roz­ma­so­wu­jąc obo­la­ły kark. Mu­sia­łam za­snąć, czy­ta­jąc ksi­ążkę, choć była cie­ka­wa. To była nowa po­wie­ść po­pu­lar­ne­go au­to­ra nor­we­skich kry­mi­na­łów. Uwiel­biam li­te­ra­tu­rę skan­dy­naw­ską, a w po­wie­ściach kry­mi­nal­nych za­czy­tu­ję się wręcz na­ło­go­wo. Za­uwa­ży­łam u sie­bie pew­ną pra­wi­dło­wo­ść – im wi­ęcej czy­tam, tym ła­twiej prze­wi­du­ję za­ko­ńcze­nie. Pew­nie wi­ęk­szo­ść osób uzna­ła­by taką po­wie­ść, przy lek­tu­rze któ­rej mo­żna się do­my­ślić, kto jest mor­der­cą, za kiep­ską, ale ja nie lu­bi­łam czuć się za­ska­ki­wa­na. Za ka­żdym ra­zem wcho­dzi­łam w przed­sta­wio­ne na kar­tach po­wie­ści śledz­two w roli dru­gie­go śled­cze­go. Cie­szy­łam się, kie­dy uda­wa­ło mi się od­kryć to­żsa­mo­ść za­bój­cy i zro­zu­mieć mo­tyw jego dzia­ła­nia. Gdy­bym pi­sa­ła ksi­ążki, to by­ły­by to wła­śnie kry­mi­na­ły.

Jó­zef spoj­rzał na okład­kę po­wie­ści, któ­ra spa­dła na zie­mię, pod­czas gdy zmie­nia­łam po­zy­cję.

– Mó­wi­łem ci, że­byś dała so­bie te­raz spo­kój z tymi kry­mi­na­ła­mi – po­wie­dział pół żar­tem, pół se­rio. – Może po­czy­tasz coś we­sel­sze­go? Nie chcę, że­byś się de­ner­wo­wa­ła w two­im sta­nie.

Pew­nie inna ko­bie­ta zi­ry­to­wa­ła­by się, sły­sząc z mężow­skich ust taką uwa­gę, ale ro­zu­mia­łam tę prze­sad­ną tro­skę. Sta­ra­li­śmy się o dziec­ko teo­re­tycz­nie od pi­ęciu lat, a w prak­ty­ce nie­mal od dzie­si­ęciu. Ni­g­dy się nie za­bez­pie­cza­li­śmy, uznaw­szy, że co ma być, to będzie, ale kie­dy po po­nad czte­rech la­tach ma­łże­ństwa na­dal nie mie­li­śmy dziec­ka, za­częli­śmy się za­sta­na­wiać nad przy­czy­ną ta­kie­go sta­nu rze­czy. Prze­szli­śmy przez praw­dzi­we pie­kło, żeby w ko­ńcu się uda­ło. Wie­dzie­li­śmy, że to wła­ści­wie na­sza je­dy­na szan­sa na dziec­ko, dla­te­go Jó­zef mar­twił się o mnie aż nad­to. Do­szło do tego, że pró­bo­wał mi wmó­wić, iż czy­ta­nie prze­ze mnie krwa­wych kry­mi­na­łów czy ogląda­nie dra­stycz­nych scen w fil­mach może za­szko­dzić na­sze­mu dziec­ku.

Przez ostat­nie lata uwa­żnie ob­ser­wo­wa­łam mo­je­go męża i wi­dzia­łam, jak bar­dzo ob­wi­nia się o to, że po­miesz­cze­nie, któ­re z za­my­słu mia­ło być po­ko­jem dzie­ci­ęcym, po­zo­sta­je pu­ste. Kie­dyś na­wet za­su­ge­ro­wał, że może le­piej by było, gdy­by­śmy się roz­sta­li, a ja spró­bo­wa­ła­bym uło­żyć so­bie ży­cie na nowo.

– Je­steś mło­da, mo­żesz jesz­cze ko­goś po­znać i uro­dzić mu dziec­ko. Ta ró­żni­ca wie­ku była czy­mś faj­nym, kie­dy się po­zna­li­śmy, ale te­raz? Po­wo­li do­bie­gam już pi­ęćdzie­si­ąt­ki – po­wie­dział wte­dy, a ja wście­kłam się na jego sło­wa.

Jó­zef był star­szy ode mnie o trzy­na­ście lat. Kie­dy pierw­szy raz się spo­tka­li­śmy, mia­łam dwa­dzie­ścia trzy lata, on – trzy­dzie­ści sze­ść, choć wy­glądał mak­sy­mal­nie na trzy­dzie­ści, no, może trzy­dzie­ści dwa. Ta ró­żni­ca wie­ku ab­so­lut­nie nie była dla nas pro­ble­mem, bo ja za­wsze by­łam doj­rzal­sza niż moje ró­wie­śni­ce, a on z ko­lei był ty­pem Pio­tru­sia Pana, któ­ry doj­rzał do­pie­ro, kie­dy by­li­śmy już w zwi­ąz­ku. Moi ro­dzi­ce kręci­li no­sem, twier­dzi­li, że Jó­zef jest dla mnie po pro­stu za sta­ry, ale ja wów­czas już to­tal­nie nie li­czy­łam się z ich zda­niem. Dzi­siaj, z per­spek­ty­wy cza­su, wi­dzę, że mój zwi­ązek z mężczy­zną, któ­re­go oni nie ak­cep­to­wa­li, był for­mą uka­ra­nia ich za to, że wte­dy nie sta­nęli po mo­jej stro­nie. Skła­ma­ła­bym, gdy­bym po­wie­dzia­ła, że za­ko­cha­łam się w Jó­ze­fie od pierw­sze­go wej­rze­nia. To uczu­cie doj­rze­wa­ło la­ta­mi. Na­wet kie­dy sta­łam na ślub­nym ko­bier­cu, nie by­łam pew­na, czy ko­cham tego mężczy­znę. Wci­ąż my­śla­łam o tam­tym, ale wie­dzia­łam, że nie ma po­wro­tu do tego, co było. Wy­szłam za Jó­ze­fa z ogrom­nej sym­pa­tii do nie­go. Był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, a wy­da­wa­ło mi się, że wła­śnie z taką oso­bą po­win­no się spędzić ży­cie. Mi­ło­ść przy­szła pó­źniej i wte­dy, tam­te­go wcze­sne­go wie­czo­ru, kie­dy Jó­zef wró­cił z pra­cy i za­stał mnie po­grążo­ną we śnie na ka­na­pie, mo­głam śmia­ło po­wie­dzieć, że ko­cham tego czło­wie­ka. By­łam go­to­wa zre­zy­gno­wać dla nie­go z ma­rze­nia o ma­cie­rzy­ństwie, choć on nie chciał tego dla mnie. Ta ci­ąża była dla nas praw­dzi­wym bło­go­sła­wie­ństwem. W na­szym ma­łże­ństwie le­piej się dzia­ło od dnia, kie­dy zo­ba­czy­łam na te­ście dwie kre­ski. Jó­zef ode­tchnął z ulgą i prze­stał się ob­wi­niać. Oczy­wi­ście nie uda­ło nam się po­cząć dziec­ka w na­tu­ral­ny spo­sób. Ci­ąża była wy­ni­kiem in vi­tro. Czwar­te­go i ostat­nie­go, bo po­sta­no­wi­li­śmy, że je­śli tym ra­zem się nie uda, od­pu­ści­my. Mo­gli­by­śmy wpraw­dzie spró­bo­wać za­płod­nie­nia na­sie­niem daw­cy, ale na to z ko­lei ja nie chcia­łam się zgo­dzić. Jó­ze­fo­wi wła­ści­wie było wszyst­ko jed­no, czy to on będzie bio­lo­gicz­nym oj­cem dziec­ka, czy ano­ni­mo­wy czło­wiek, ale mnie wy­da­wa­ło się, że to już za dużo. Pra­gnęłam dziec­ka, ale nie za wszel­ką cenę.

– Jak się czu­jesz? Dzwo­ni­łem do cie­bie, żeby się do­wie­dzieć, jak było na USG. – Jó­zef prze­rzu­cił swe­ter przez opar­cie fo­te­la i usia­dł obok mnie.

– Pró­bo­wa­łam się z tobą skon­tak­to­wać po wy­jściu od le­ka­rza, ale nie od­bie­ra­łeś. – Prze­ta­rłam wierz­chem dło­ni za­spa­ne oczy.

– By­łem za­jęty.

– Z dziec­kiem wszyst­ko w po­rząd­ku, ci­ąża roz­wi­ja się pra­wi­dło­wo. Cze­kam jesz­cze na wy­ni­ki ba­dań krwi, ale le­karz za­pew­nił mnie, że ry­zy­ko wad ge­ne­tycz­nych jest bar­dzo ni­skie. Ach, i po­dał płeć. Wpraw­dzie zo­sta­wił so­bie mar­gi­nes błędu, bo prze­cież jest jesz­cze wcze­śnie i… – urwa­łam. – Chcesz wie­dzieć? – za­py­ta­łam, bo od­nio­słam wra­że­nie, że mój mąż jest my­śla­mi gdzieś bar­dzo da­le­ko. Na pew­no nie ze mną.

– Na­praw­dę po­dał już płeć? – Jó­zef utkwił we mnie za­cie­ka­wio­ny wzrok.

Kie­dy spoj­rza­łam mu w oczy, do­strze­głam w nich ogrom­ne zmęcze­nie. Nie po­wi­nien się tak prze­pra­co­wy­wać. Wie­lo­krot­nie mu to su­ge­ro­wa­łam, ale on szyb­ko zmie­niał te­mat, ewen­tu­al­nie zby­wał mnie pó­łsłów­ka­mi, obie­cu­jąc, że kie­dy dziec­ko już przyj­dzie na świat, będzie pra­co­wał mniej, ale ja wie­dzia­łam, że to tyl­ko ta­kie czcze ga­da­nie.

– Tak. Chcesz wie­dzieć? – po­no­wi­łam py­ta­nie.

Na po­cząt­ku mo­jej ci­ąży Jó­zef stwier­dził, że chy­ba wo­la­łby nie­spo­dzian­kę, ale ja chcia­łam jak naj­szyb­ciej się do­wie­dzieć, kogo no­szę pod ser­cem, aby przy­go­to­wać się, psy­chicz­nie, i nie tyl­ko. Za­mie­rza­łam ku­pić całą wy­praw­kę przed po­ro­dem. Wo­la­łam sama po­czy­nić nie­zbęd­ne za­ku­py, niż li­czyć na męża, kie­dy będę z dziec­kiem w szpi­ta­lu.

– Wy­da­wa­ło mi się, że nie chcę, ale te­raz, kie­dy ty już wiesz… no do­bra, po­wiedz mi.

– To dziew­czyn­ka.

– Dziew­czyn­ka? – zdzi­wił się. Przez ostat­nie ty­go­dnie tyle razy usły­szał ode mnie, iż uro­dzę chłop­ca, że chy­ba sam w to uwie­rzył. – Cór­ka… mój Boże… to… wspa­nia­le – wy­du­sił z sie­bie.

Ob­ser­wo­wa­łam go w na­pi­ęciu, cze­ka­jąc na jego re­ak­cję, ale nie zo­ba­czy­łam tego roz­cza­ro­wa­nia, któ­re sama prze­ży­łam na le­żan­ce w ga­bi­ne­cie, kie­dy le­karz po­dzie­lił się ze mną swo­im od­kry­ciem. Jó­zef był au­ten­tycz­nie wzru­szo­ny.

– Jak damy jej na imię? – Był czło­wie­kiem czy­nu, dla­te­go nie zdzi­wi­ła mnie jego re­ak­cja.

– Nie mam po­jęcia. Jest tyle pi­ęk­nych imion, ale kie­dy mam wy­brać to jed­no… nie wiem. A to­bie ja­kie się po­do­ba­ją?

– Spo­ro tego. – Jó­zef zmarsz­czył czo­ło. – Na­ta­lia, An­to­ni­na, Emi­lia, Ju­lia, Zu­zan­na.

– Taak, to ład­ne imio­na, ale bar­dzo po­pu­lar­ne. Chy­ba wo­la­ła­bym, żeby na­sza cór­ka na­zy­wa­ła się… ja­koś ina­czej.

– Czy­li jak?

– Nie wiem.

– A może imię po któ­re­jś bab­ci? – za­su­ge­ro­wał Jó­zef.

Wzdry­gnęłam się. Nie zro­bi­ła­bym tego mo­jej cór­ce. Nie chcia­ła­bym, żeby no­si­ła imię po mo­jej mat­ce. Już sam fakt, że sama nie­ba­wem mia­łam we­jść w ko­lej­ną re­la­cję mat­ka-cór­ka, wzbu­dzał we mnie nie­po­kój. Po­przed­nia nie na­le­ża­ła do uda­nych, choć w tam­tym ukła­dzie to ja by­łam cór­ką. Te­raz mia­łam re­ali­zo­wać się w in­nej roli, ale wo­la­ła­bym, żeby we­jść w nią z jak naj­mniej­szym ob­ci­ąże­niem. Nada­nie dziec­ku imie­nia po mo­jej mat­ce było kiep­skim po­my­słem.

– Nie lu­bię, kie­dy w ro­dzi­nie jest kil­ka osób o tym sa­mym imie­niu – uda­ło mi się ja­koś wy­brnąć. – Wte­dy nie wia­do­mo, do kogo się zwra­ca. Nie, nie, to kiep­ski po­my­sł. Chcia­ła­bym cze­goś neu­tral­ne­go.

– W po­rząd­ku, będzie tak, jak so­bie ży­czysz. Mamy jesz­cze spo­ro cza­su na za­sta­no­wie­nie. – Jó­zef po­de­rwał się z ka­na­py i ru­szył w stro­nę ła­zien­ki, mam­ro­cząc pod no­sem. – Cór­ka… Będę miał cór­kę!

Po­szłam do kuch­ni, gdzie uświa­do­mi­łam so­bie, że prze­cież nie przy­go­to­wa­łam nic na obiad. Mia­łam to zro­bić, kie­dy od­pocz­nę, ale nie wie­dzieć cze­mu, z po­łud­nia na­gle zro­bił się wie­czór, a ja po­czu­łam, jak bar­dzo je­stem głod­na.

– Może za­mó­wi­my dziś coś w tej no­wej wło­skiej knajp­ce? – krzyk­nęłam w stro­nę za­mkni­ętych drzwi do ła­zien­ki, bo w jed­nej chwi­li zro­zu­mia­łam, że wła­śnie kuch­nia ro­dem ze sło­necz­nej Ita­lii jest tym, na co mam ocho­tę.

– Do­brze, za­mów. Zjem co­kol­wiek.

Wy­bra­łam nu­mer do re­stau­ra­cji, któ­rą po­le­ci­ła nam żona zna­jo­me­go Jó­ze­fa, a w któ­rej dwu­krot­nie go­ści­li­śmy. Kar­mi­li tam na­praw­dę do­brze. W Zie­lo­nej Gó­rze trud­no o re­stau­ra­cję z praw­dzi­we­go zda­rze­nia. W oko­li­cy aż roi się od knaj­pek z ke­ba­ba­mi czy pol­skich piz­ze­rii, jak zwy­kłam na­zy­wać lo­ka­le ser­wu­jące piz­zę na gru­bym cie­ście, obo­wi­ąz­ko­wo z so­sem czosn­ko­wym, ale nie­ła­two do­stać na­praw­dę smacz­ny obiad. Ta nowo po­wsta­ła knaj­pa mia­ła naj­lep­sze mo­żli­wo­ści ku temu, aby stać się kul­to­wą, pod wa­run­kiem że nie pój­dą w ilo­ść, za­miast w ja­ko­ść.

Teo­re­tycz­nie mo­gli­by­śmy po­je­chać do cen­trum i zje­ść obiad na miej­scu, ale czu­łam, że zro­bie­nie ma­ki­ja­żu, uło­że­nie fry­zu­ry i ubra­nie się w coś sen­sow­ne­go to czyn­no­ści, któ­re wy­kra­cza­ją poza moje mo­żli­wo­ści. Ko­ńczy­łam pierw­szy try­mestr ci­ąży, we­dług le­ka­rza i mo­ich zna­jo­mych wkrót­ce po­win­no być już le­piej, ale te­raz bra­ko­wa­ło mi ener­gii na zwy­kły prysz­nic, a co do­pie­ro mó­wić o do­pro­wa­dze­niu się do po­rząd­ku.

Do­staw­ca przy­je­chał czter­dzie­ści mi­nut po moim te­le­fo­nie.

– Jó­zef, otwo­rzysz? – za­py­ta­łam, ale mój mąż prze­ka­zał mi na migi, że pro­wa­dzi wła­śnie wa­żną roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną, dla­te­go zwlo­kłam się z ka­na­py, na któ­rej zdąży­łam się już po­now­nie usa­do­wić, i ru­szy­łam w stro­nę drzwi. Po dro­dze chwy­ci­łam to­reb­kę, w któ­rej znaj­do­wał się mój port­fel. Wy­szłam na ze­wnątrz. Do­staw­ca – mło­dy chło­pak – stał za furt­ką, nie­cier­pli­wie prze­stępu­jąc z nogi na nogę. Na mój wi­dok wy­ra­źnie się od­prężył.

– Dzień do­bry – przy­wi­tał się. – Mam pani za­mó­wie­nie.

– Dzień do­bry. Będzie płat­no­ść kar­tą, tak jak mó­wi­łam przez te­le­fon.

– Ja­sne. – Chło­pak po­dał mi pa­pie­ro­wą tor­bę, z któ­rej wy­do­by­wa­ły się wspa­nia­łe aro­ma­ty, i pod­su­nął mi pod nos ter­mi­nal.

Odło­ży­łam re­kla­mów­kę na zie­mię i wy­jęłam z port­fe­la kar­tę. Zbli­ży­łam ją do ter­mi­na­la. Ra­chu­nek wy­sze­dł po­ni­żej stu zło­tych, dla­te­go nie zo­sta­łam po­pro­szo­na o po­da­nie kodu PIN.

– Od­mo­wa – po­wie­dział do­staw­ca, a ja w tym sa­mym mo­men­cie uświa­do­mi­łam so­bie, że tego dnia sły­szę to stwier­dze­nie po raz dru­gi.

Mia­łam prze­cież za­py­tać Jó­ze­fa o to, dla­cze­go moja kar­ta nie za­dzia­ła­ła, ale na śmie­rć o tym za­po­mnia­łam. Po po­wro­cie do domu nie­mal na­tych­miast za­snęłam, a pó­źniej już o tym nie my­śla­łam.

– Spró­buj­my jesz­cze raz – po­pro­si­łam, choć z góry wie­dzia­łam, jaki będzie re­zul­tat.

Kie­dy po raz dru­gi nie uda­ło mi się za­pła­cić za po­mo­cą kar­ty, od­pu­ści­łam. Wy­tłu­ma­czy­łam do­staw­cy, że pój­dę do domu po go­tów­kę, ale nie wy­glądał na prze­ko­na­ne­go. Dla jego pew­no­ści zo­sta­wi­łam tor­bę z je­dze­niem na zie­mi i po­gna­łam do domu. Wpa­dłam na Jó­ze­fa w przed­po­ko­ju.

– Nie mogę za­pła­cić kar­tą! Masz ja­kieś pie­ni­ądze?

– Po­wi­nie­nem coś mieć. – Jó­zef ucie­kł wzro­kiem.

Coś mnie tknęło.

– Co się dzie­je? Wcze­śniej też nie mo­głam użyć mo­jej kar­ty.

– Nie wiem, może to ja­kaś awa­ria – bąk­nął i wy­jął z kie­sze­ni dżin­sów sto zło­tych.

Bez sło­wa wzi­ęłam od nie­go bank­not i wy­szłam po­now­nie z domu, aby za­pła­cić. Kie­dy wręcza­łam pie­ni­ądze do­staw­cy, wy­ra­źnie ode­tchnął z ulgą. Za­wsty­dzi­łam się, wi­dząc jego re­ak­cję. Pew­nie po­my­ślał, że będę chcia­ła go oszu­kać. Pod­nio­słam pa­pie­ro­wą tor­bę z je­dze­niem i ucie­kłam do domu, przy­go­to­wa­na na kon­fron­ta­cję z moim mężem. Od­no­si­łam dziw­ne wra­że­nie, że nie mówi mi wszyst­kie­go. Wia­do­mo­ść o tym, że nie mogę użyć kar­ty, na­wet go nie zdzi­wi­ła. Wy­dał wszyst­kie na­sze pie­ni­ądze? Mało re­al­ne. Kie­dy ostat­nio spraw­dza­łam stan kon­ta, na ra­chun­ku bie­żącym było pra­wie dwa­dzie­ścia ty­si­ęcy zło­tych.

We­szłam do środ­ka, by prze­ko­nać się, że Jó­zef gdzieś znik­nął. Za­nio­słam je­dze­nie do kuch­ni i ro­zej­rza­łam się po domu. Ist­nia­ło jed­no miej­sce, w któ­rym mo­głam go zna­le­źć.

Rze­czy­wi­ście, Jó­zef za­szył się w swo­im ga­bi­ne­cie na pi­ętrze. We­szłam do środ­ka i zmie­rzy­łam go wzro­kiem. Uświa­do­mi­łam so­bie, że źle wy­gląda. Przez ostat­nie mie­si­ące schu­dł co naj­mniej kil­ka ki­lo­gra­mów, ale zrzu­ca­łam to na karb prze­pra­co­wa­nia i stre­su zwi­ąza­ne­go naj­pierw z ko­lej­nym in vi­tro, a pó­źniej z moją ci­ążą. Zresz­tą, by­łam chy­ba zbyt za­jęta swo­im sta­nem, żeby za­uwa­żyć ja­kie­kol­wiek inne zmia­ny w oto­cze­niu. W nasz ogród mó­głby ude­rzyć me­te­oryt, a ja bym tego nie do­strze­gła. Po­wo­li jed­nak przy­zwy­cza­ja­łam się do swo­je­go od­mien­ne­go sta­nu. Pierw­sza eu­fo­ria już mi­nęła i stop­nio­wo za­czy­na­ło do mnie do­cie­rać, że obok mnie to­czy się nor­mal­ne ży­cie. By­łam tak sku­pio­na na tym roz­wi­ja­jącym się w moim ło­nie, że nie do­strze­ga­łam już tego co­dzien­ne­go.

Jó­zef jak­by nie za­uwa­żył mo­je­go po­ja­wie­nia się. Szu­kał cze­goś w szu­fla­dzie biur­ka i nie za­szczy­cił mnie cho­ćby spoj­rze­niem. Jego za­cho­wa­nie udo­wod­ni­ło mi, że dzie­je się coś nie­do­bre­go.

– Mo­że­my po­roz­ma­wiać? – za­py­ta­łam ze spo­ko­jem w gło­sie, choć wca­le taka spo­koj­na nie by­łam.

– Ja­sne, za­raz. – Mój mąż na­dal nie pod­nió­sł wzro­ku. – Mu­szę tyl­ko coś zna­le­źć. Może naj­pierw zje­my?

– Dzi­siaj w kli­ni­ce nie mo­głam za­pła­cić kar­tą – zi­gno­ro­wa­łam jego su­ge­stię. – Te­raz znów się to po­wtó­rzy­ło. Nie mamy pie­ni­ędzy na kon­cie?

– Oczy­wi­ście, że mamy, ale są ja­kieś pro­ble­my w ban­ku, dla­te­go na ra­zie nie uży­waj kar­ty, do­brze?

– O czym ty mó­wisz? Ja­kie pro­ble­my w ban­ku? Dzwo­ni­łeś na in­fo­li­nię?

– Tak, dzwo­ni­łem. Przez ja­kiś czas będzie­my mu­sie­li pła­cić go­tów­ką.

– Ale ja nie mam go­tów­ki! Prze­cież wiesz, że moje wy­na­gro­dze­nie wpły­wa na kon­to – zde­ner­wo­wa­łam się. – Po­wie­dzie­li, kie­dy usu­ną awa­rię?

– Awa­rię? – Jó­zef spoj­rzał na mnie nie­przy­tom­nie. – Nie wiem, nikt nie po­tra­fił mi po­dać kon­kret­nej daty.

– W ta­kim ra­zie ja spró­bu­ję się cze­goś do­wie­dzieć – po­sta­no­wi­łam i od razu wy­szłam z mężow­skie­go ga­bi­ne­tu. – Za­raz do nich za­dzwo­nię.

Jó­zef do­go­nił mnie w kil­ka se­kund.

– Ali­cja, zo­staw, ja to za­ła­twię. Nie ma sen­su, że­byś się de­ner­wo­wa­ła. W two­im sta­nie…

– Prze­stań ob­cho­dzić się ze mną jak z jaj­kiem! Nie mamy do­stępu do na­szych pie­ni­ędzy, prze­cież to jest nie­do­pusz­czal­ne. Trze­ba na­tych­miast to za­ła­twić.

Mąż zła­pał mnie de­li­kat­nie za ra­mię.

– Nie dzwoń, pro­szę. – Po­słał mi smut­ne spoj­rze­nie. – To nie wina ban­ku.

– Nie? – Za­trzy­ma­łam się. – A czy­ja?

Jó­zef wbił wzrok w podło­gę.

– Mamy pew­ne… pro­ble­my w fir­mie – przy­znał nie­chęt­nie.

– Pro­ble­my w fir­mie? – po­wtó­rzy­łam jak echo. – Ja­kie pro­ble­my? I dla­cze­go do­wia­du­ję się o tym do­pie­ro te­raz?

– Nie chcia­łem cię de­ner­wo­wać.

Po­kręci­łam z nie­do­wie­rza­niem gło­wą.

– No, to te­raz mnie do­pie­ro zde­ner­wo­wa­łeś!

– Ali­cja, pro­szę. Pa­mi­ętaj, że mu­sisz dbać o sie­bie w szcze­gól­ny spo­sób. Stres…

– Co ty mi tu­taj pie­przysz?! – pod­nio­słam głos. – Mo­głeś o tym po­my­śleć, za­nim mnie okła­ma­łeś! Nie uwa­żasz, że po­wi­nie­neś był mi po­wie­dzieć, co się dzie­je? Czu­łam się jak idiot­ka, kie­dy nie mo­głam za­pła­cić kar­tą, a lu­dzie pa­trzy­li na mnie jak na oszust­kę! Co to w ogó­le za pro­ble­my? Je­ste­śmy ban­kru­ta­mi, tak?

– Nie opo­wia­daj głupstw – żach­nął się Jó­zef. – To prze­jścio­we pro­ble­my. Mamy pie­ni­ądze, tyl­ko że… wi­dzisz, środ­ki na na­szym kon­cie zo­sta­ły za­blo­ko­wa­ne.

– Za­blo­ko­wa­ne? – Nic z tego nie ro­zu­mia­łam.

– Mam tro­chę za­le­gło­ści wo­bec ZUS-u – wy­jaś­nił po­kręt­nie Jó­zef – ale lada dzień to ure­gu­lu­ję, więc nie mu­sisz się o nic mar­twić. W przy­szłym ty­go­dniu do­sta­nę duży prze­lew za za­le­głą fak­tu­rę i…

– O ja­kich za­le­gło­ściach mó­wi­my?

– To nie­istot­ne. Po­kry­ję wszyst­ko w przy­szłym ty­go­dniu i kon­to zo­sta­nie od­blo­ko­wa­ne. Zaj­mę się wszyst­kim, obie­cu­ję – po­wie­dział Jó­zef, kon­se­kwent­nie uni­ka­jąc kon­tak­tu wzro­ko­we­go.

Po­czu­łam, jak do oczu na­pły­wa­ją mi łzy. Za­wsze do­sko­na­le kon­tro­lo­wa­łam swo­je emo­cje. Na­wet wte­dy, kie­dy zo­sta­łam zra­nio­na przez moją ro­dzi­nę, nie da­łam po so­bie po­znać, jak bar­dzo mnie to za­bo­la­ło. Kon­tro­la była czy­mś, co da­wa­ło mi prze­wa­gę. Lu­bi­łam być pa­nią sy­tu­acji. Wy­cho­dzi­łam z za­ło­że­nia, że je­śli nie do­star­czę in­nym wie­dzy o mo­ich uczu­ciach, będą mie­li mniej oka­zji, aby mnie zra­nić. Ci­ąża jed­nak wie­le zmie­ni­ła. Szyb­ciej się wzru­sza­łam, trud­niej mi było kon­tro­lo­wać moje re­ak­cje.

– Mó­wisz sa­my­mi pó­łsłów­ka­mi. Na­wet te­raz, kie­dy sy­tu­acja zmu­si­ła cię do po­dzie­le­nia się ze mną tym szcze­gó­li­kiem – spio­ru­no­wa­łam męża wzro­kiem – nie po­wiesz mi wprost, co się sta­ło?

– Bo mam wszyst­ko pod kon­tro­lą! Po co masz się de­ner­wo­wać, sko­ro wiem, że sy­tu­acja za­raz się wy­ja­śni?

– Ko­mor­nik za­jął na­sze kon­to, zga­dza się?

– Ko­mor­nik skar­bo­wy – do­pre­cy­zo­wał Jó­zef, a ja po­czu­łam, jak na zmia­nę robi mi się to zim­no, to go­rąco.

Mia­łam wra­że­nie, że tra­cę kon­takt z podło­żem. Przy­cup­nęłam na scho­dach, żeby utrzy­mać rów­no­wa­gę. A jesz­cze kil­ka go­dzin wcze­śniej my­śla­łam o tym, jak za­rad­nym czło­wie­kiem jest mój mąż i jak do­sko­na­le trosz­czy się o na­sze fi­nan­se!

– Dla­cze­go w ogó­le masz te za­le­gło­ści? – wy­mam­ro­ta­łam. – Nie pła­ci­łeś skła­dek?

– Pła­ci­łem, ale nie wszyst­kie, więc tro­chę się tego na­zbie­ra­ło. Ale na­praw­dę…

– Tro­chę to zna­czy ile?

– Nie­du­żo.

– Ile?! – krzyk­nęłam, wście­kła, że mu­szę wy­ci­ągać z nie­go te in­for­ma­cje siłą.

– Oko­ło dwu­dzie­stu pi­ęciu ty­si­ęcy zło­tych.

– To jest dla cie­bie tro­chę?

– Ko­cha­nie, je­śli we­źmie­my pod uwa­gę ob­ro­ty fir­my, to jest na­praw­dę nie­wiel­ka…

– Za­milcz! – Wy­ce­lo­wa­łam w nie­go oska­rży­ciel­sko pa­lec. – Jak mo­głeś nam to zro­bić? Od jak daw­na nie pła­cisz tych skła­dek?

– Od nie­daw­na. To jest prze­jścio­wa sy­tu­acja. Nic nad­zwy­czaj­ne­go, cza­sem tak jest w biz­ne­sie. Raz na wo­zie, raz pod wo­zem.

Nie spodo­ba­ło mi się jego spoj­rze­nie. Było w nim spo­ro wy­ższo­ści. Jó­zef jako mężczy­zna wy­cho­wa­ny w ta­kim, a nie in­nym domu uwa­żał, że ko­bie­ty nie mają zie­lo­ne­go po­jęcia o pro­wa­dze­niu in­te­re­sów. W ta­kich mo­men­tach jak ten wy­cho­dzi­ła rów­nież duża ró­żni­ca wie­ku mi­ędzy nami – Jó­zef ni­g­dy nie po­wie­dział mi tego wprost, ale cza­sem od­no­si­łam wra­że­nie, że trak­tu­je mnie jak duże dziec­ko, a dziec­ka prze­cież nie wta­jem­ni­cza się w pew­ne spra­wy.

– Po co była ta Do­mi­ni­ka­na la­tem, po co zmie­nia­łeś sa­mo­chód, po co… – roz­pła­ka­łam się. – Mo­głeś mi po­wie­dzieć, że coś się dzie­je, za­ci­snęli­by­śmy pasa! Jak mo­głeś do­pu­ścić do tego, żeby wsze­dł nam na kon­to ko­mor­nik?

– Ali­cja, uspo­kój się, pro­szę. Po­wie­dzia­łem prze­cież, że to prze­jścio­wa sy­tu­acja, tak? Za mie­si­ąc na­wet nie będziesz pa­mi­ętać o tym, że coś ta­kie­go się wy­da­rzy­ło. Ostat­nio mia­łem tro­chę słab­szy czas, ale już wy­cho­dzę na pro­stą. W przy­szłym ty­go­dniu po­ja­dę do Nie­miec, mam upa­trzo­nych kil­ka sa­mo­cho­dów, na któ­rych mo­żna zro­bić świet­ny in­te­res, i wszyst­ko wró­ci do nor­my.

– Z cze­go będzie­my żyć do tego cza­su? – Za­cis­nęłam ze zło­ścią pi­ęści.

– Mam tro­chę wol­nej go­tów­ki.

– Tro­chę czy­li ile? Co zro­bi­my, kie­dy te pie­ni­ądze się sko­ńczą? Dziec­ko przyj­dzie na świat za pół roku i… jak ty to so­bie wy­obra­żasz? – Na­kręca­łam się w tym czar­no­widz­twie, ale nie po­dzie­la­łam en­tu­zja­zmu Jó­ze­fa.

Sy­tu­acja była po­wa­żna, sko­ro do gry wsze­dł już ko­mor­nik. To nie były prze­jścio­we pro­ble­my, jak pró­bo­wał wmó­wić mi mąż.

– Spła­cę za­dłu­że­nie jesz­cze w tym mie­si­ącu, po­wie­dzia­łem ci prze­cież. Wła­śnie dla­te­go nie za­mie­rza­łem ci nic mó­wić. Wy­ol­brzy­miasz pro­blem.

– Nic nie wy­ol­brzy­miam! Mamy ko­mor­ni­ka na kon­cie, to po­wa­żna spra­wa! Przez cie­bie nie mam do­stępu do swo­je­go wy­na­gro­dze­nia!

– Z któ­re­go i tak byś się nie utrzy­ma­ła – rzu­cił lek­ko Jó­zef, a ja po­czu­łam, że za spra­wą jego słów tra­cę od­dech.

Oczy­wi­ście, do­sko­na­le zda­wa­łam so­bie spra­wę z tego, że za­ra­biam nie­po­rów­ny­wal­nie mniej od mo­je­go męża i że to głów­nie dzi­ęki nie­mu ży­je­my na dość wy­so­kim po­zio­mie, ale on ni­g­dy mi tego nie wy­po­mniał. Mu­siał być bar­dziej zde­ner­wo­wa­ny, niż to oka­zy­wał, sko­ro si­ęgnął po taki ar­gu­ment.

– Chcesz się o tym prze­ko­nać? – za­py­ta­łam lo­do­wa­to.

Jó­zef na­tych­miast skur­czył się w so­bie, a na jego twa­rzy od­ma­lo­wał się żal.

– Prze­pra­szam, nie po­wi­nie­nem był… prze­pra­szam…

Wsta­łam ze scho­dów i ru­szy­łam w dół. Tyl­ko spa­cer mógł mi po­móc. Mu­sia­łam od­re­ago­wać, prze­rwać tę kłót­nię, za­nim któ­reś z nas po­wie za dużo. Ta sy­tu­acja była dla mnie czy­mś no­wym. Wcze­śniej wie­lo­krot­nie się kłó­ci­li­śmy, ale z zu­pe­łnie in­ne­go po­wo­du. Źró­dłem wszyst­kich na­pi­ęć była nie­mo­żno­ść za­jścia w ci­ążę. Za­nim po­zna­li­śmy dia­gno­zę, omi­ja­li­śmy te­mat na­szej nie­płod­no­ści. Kłó­ci­li­śmy się o nią, ale ni­g­dy wprost. Ży­li­śmy w na­pi­ęciu, dla­te­go na­wet naj­mniej­sza bła­host­ka mo­gła do­pro­wa­dzić do awan­tu­ry. Pó­źniej­szy po­wrót do domu, nie­zro­bio­ne za­ku­py, nie­wy­nie­sio­ne śmie­ci – sprze­cza­li­śmy się o to wszyst­ko, choć w rze­czy­wi­sto­ści isto­tą wszyst­kich sprze­czek był brak dziec­ka. Sy­tu­acja zmie­ni­ła się, kie­dy do­wie­dzie­li­śmy, że to Jó­zef ma pro­blem. Le­ka­rze orze­kli, że jego na­sie­nie jest złej ja­ko­ści.

– Nie­wiel­ka licz­ba plem­ni­ków, a te, któ­re są, wy­ka­zu­ją wy­jąt­ko­wo małą ru­chli­wo­ść – usły­sze­li­śmy.

Od tam­tej pory to Jó­zef podświa­do­mie dążył do kłót­ni, a ja wszyst­kie sprzecz­ki tłu­mi­łam w za­rod­ku. Tłu­ma­czy­łam so­bie jego dziw­ne za­cho­wa­nie po­czu­ciem winy i bra­kiem wia­ry w sie­bie. Ro­bi­łam wszyst­ko, aby nie czuł się gor­szy. Cza­sem by­łam aż na­zbyt słod­ka, ale chcia­łam, aby Jó­zef czuł, że mi­ędzy nami nic się nie zmie­ni­ło. Trwa­łam przy jego boku i nie za­mie­rza­łam tego zmie­niać. Ko­cha­łam go. By­łam na­wet go­to­wa po­go­dzić się z my­ślą, że do ko­ńca ży­cia nie będę mamą.

Ale ni­g­dy nie kłó­ci­li­śmy się o pie­ni­ądze.

Na­rzu­ci­łam na ra­mio­na kurt­kę i już mia­łam wy­cho­dzić z domu, kie­dy w pro­gu za­trzy­mał mnie Jó­zef.

– Zo­stań, pro­szę. Głu­pio zro­bi­łem, że ci nie po­wie­dzia­łem, ale te­raz, kie­dy nam się uda­ło, kie­dy je­steś w ci­ąży… – Po­ło­żył dło­nie na mo­ich ra­mio­nach i spoj­rzał mi głębo­ko w oczy. – Je­ste­ście dla mnie naj­wa­żniej­si. Ty i na­sze dziec­ko. Od­kręcę to, obie­cu­ję.

– Chcę, że­byś trak­to­wał mnie jak rów­no­rzęd­ną part­ner­kę do ży­cia i do roz­mo­wy.

– Prze­cież tak jest!

– Pro­szę cię. – Prze­wró­ci­łam ocza­mi. – Wła­śnie udo­wod­ni­łeś, że nie. Mamy pro­blem, spo­ry pro­blem, a ty pró­bo­wa­łeś to przede mną ukryć.

– Bo…

– Bo nie chcia­łeś mnie mar­twić, tak, wiem. Wie­lo­krot­nie to po­wtó­rzy­łeś, ale ta spra­wa do­ty­czy rów­nież mnie. Wie­rzy­łeś w to, że uda ci się to przede mną ukryć?

Jó­zef z za­kło­po­ta­niem po­dra­pał się po gło­wie.

– Praw­dę mó­wi­ąc, li­czy­łem na to.

– Ni­g­dy wi­ęcej tego nie rób – oznaj­mi­łam zde­cy­do­wa­na. – Nie okła­muj mnie, bo wy­da­je ci się, że wiesz, co jest dla mnie naj­lep­sze. Sama po­tra­fię do­ko­nać wy­bo­ru.

Rozdział 3

Jó­zef mógł so­bie twier­dzić, że mamy tyl­ko prze­jścio­we pro­ble­my, ale ja by­łam prze­ra­żo­na. Je­śli coś wy­nio­słam z domu ro­dzin­ne­go, to wła­śnie tę na­ukę – naj­pierw za­rób, po­tem wy­da­waj. Moi ro­dzi­ce ni­g­dy nie za­ci­ąga­li kre­dy­tów, ostro­żnie pla­no­wa­li wy­dat­ki i za­wsze mie­li zgro­ma­dzo­ne wi­ęk­sze oszczęd­no­ści na trud­niej­sze cza­sy. Chy­ba wła­śnie dla­te­go nie roz­bu­do­wa­li pen­sjo­na­tu, co było wiel­kim ma­rze­niem mo­jej mat­ki, ale ko­niec ko­ńców do­brze na tym wy­szli. Obo­je do­bie­ga­li już sze­śćdzie­si­ąt­ki i mo­gli być spo­koj­ni o swo­ją eme­ry­tu­rę. Po­cząt­ko­wo mie­li plan, żeby w pew­nym mo­men­cie prze­ka­zać dom mnie i Aga­cie. To my mia­ły­śmy kon­ty­nu­ować ich dzie­ło, ale z wia­do­mych po­wo­dów sche­da mia­ła przy­pa­ść w udzia­le wy­łącz­nie mo­jej sio­strze. Ja nie za­mie­rza­łam wra­cać do Ko­ło­brze­gu. Nie wy­obra­ża­łam so­bie, że po tym wszyst­kim, co się wy­da­rzy­ło, mia­ła­bym pro­wa­dzić ro­dzin­ny biz­nes z moją sio­strą. Po­za­bi­ja­ły­by­śmy się w at­mos­fe­rze wza­jem­nych pre­ten­sji i nie­do­mó­wień.

Do wczo­raj wy­da­wa­ło mi się, że Jó­zef rów­nież jest ostro­żny i nie gro­zi nam ża­den kry­zys fi­nan­so­wy. Kie­dy się obu­dzi­łam, jego nie było już w domu i mu­szę przy­znać, że ode­tchnęłam z ulgą. Po­przed­nie­go wie­czo­ru niby po­szli­śmy spać po­go­dze­ni, ale na­dal by­łam na nie­go wście­kła. Sama nie wie­dzia­łam, co jest głów­ną przy­czy­ną mo­je­go żalu – czy fakt, że na­ro­bił dłu­gów, czy może jed­nak to, że skrzęt­nie ukry­wał przede mną pro­ble­my fi­nan­so­we. By­li­śmy ma­łże­ństwem, wpraw­dzie nie mie­li­śmy wspól­no­ty ma­jąt­ko­wej, ale ra­zem pro­wa­dzi­li­śmy go­spo­dar­stwo do­mo­we, więc jego pro­ble­my były rów­nież mo­imi pro­ble­ma­mi. Nie ro­zu­mia­łam, jak mógł za­ta­ić przede mną tak wa­żną in­for­ma­cję.

Pierw­sze, co zro­bi­łam po wsta­niu z łó­żka, to włącze­nie eks­pre­su. Za­py­ta­łam mo­je­go le­ka­rza, czy mogę pić kawę w ci­ąży, bo nie wy­obra­ża­łam so­bie funk­cjo­no­wa­nia bez ko­fe­iny. Kawa po­ma­ga­ła mi się obu­dzić, i to od niej za­wsze za­czy­na­łam dzień. Dok­tor stwier­dził, że nie mu­szę zmie­niać swo­ich przy­zwy­cza­jeń, ale do­brze by­ło­by, gdy­by kawa nie była zbyt moc­na i że­bym nie prze­sa­dza­ła z jej ilo­ścią. Ogra­ni­cza­łam się więc do jed­ne­go cap­puc­ci­no dzien­nie, choć trud­no było mi się przy­zwy­cza­ić.

Za­trzy­ma­łam wzrok na pli­ku bank­no­tów, któ­ry Jó­zef zo­sta­wił na bla­cie. Tak jak obie­cał, dał mi tro­chę go­tów­ki na czas, kie­dy na­sze kon­to ban­ko­we będzie za­blo­ko­wa­ne, ale czu­łam, że to nie roz­wi­ązu­je pro­ble­mu. Za­wsze w kry­zy­so­wych sy­tu­acjach dzia­ła­łam, bo to po­zwa­la­ło mi prze­trwać, dla­te­go nie mo­głam bez­wol­nie cze­kać. Po­sta­no­wi­łam zaj­rzeć do fir­my i prze­ko­nać się, na ile po­wa­żna jest sy­tu­acja. Z prze­ra­że­niem od­kry­łam, że nie po­tra­fię do ko­ńca za­ufać Jó­ze­fo­wi. Już raz mnie prze­cież okła­mał.

Zja­dłam więc szyb­kie śnia­da­nie, żeby za­po­biec mdło­ściom, któ­re po­wra­ca­ły za ka­żdym ra­zem, kie­dy mój żo­łądek był pu­sty, wzi­ęłam prysz­nic i ubra­łam się. Po dłu­ższym za­sta­no­wie­niu po­sta­no­wi­łam na­ło­żyć ma­ki­jaż, bo bla­do­ść mo­jej twa­rzy prze­ra­ża­ła na­wet mnie samą. Ni­g­dy nie prze­pa­da­łam za swo­ją kre­do­wo­bia­łą cerą, któ­ra była moim zna­kiem roz­po­znaw­czym, ale w ci­ąży wy­gląda­łam jesz­cze bar­dziej ane­micz­nie niż wcze­śniej. Nie chcia­łam prze­stra­szyć wspó­łpra­cow­ni­ków Jó­ze­fa swo­im wy­glądem.

Nie­spe­łna go­dzi­nę po prze­bu­dze­niu by­łam go­to­wa do wy­jścia. Otwo­rzy­łam bra­mę, wy­je­cha­łam sa­mo­cho­dem przed po­se­sję i wy­sia­dłam, aby za­mknąć za sobą bra­mę. Jó­zef od daw­na prze­bąki­wał o wy­mia­nie jej na au­to­ma­tycz­ną, ale wci­ąż nie mo­gli­śmy się do tego za­brać. Mój mąż ku­pił ten dom, za­nim się po­zna­li­śmy. Jak mi tłu­ma­czył, uda­ło mu się go na­być w oka­zyj­nej ce­nie, bo wcze­śniej­szy wła­ści­ciel dość nie­ocze­ki­wa­nie do­stał pro­po­zy­cję prze­nie­sie­nia się do cen­tra­li fir­my do Wro­cła­wia i mu­siał szyb­ko za­ła­twić for­mal­no­ści zwi­ąza­ne z prze­pro­wadz­ką. Dom nie był sta­ry, mak­sy­mal­nie dwu­dzie­sto­pi­ęcio­let­ni, ale tech­no­lo­gia po­szła moc­no do przo­du od lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych i cza­sem ła­pa­li­śmy się na tym, że drob­ne udo­god­nie­nia mo­gły­by nam uła­twić ży­cie.

– Dzień do­bry, pani Ali­cjo – usły­sza­łam za sobą ko­bie­cy głos.

Od­wró­ci­łam się i gło­śno wes­tchnęłam w du­chu. Na­sza sąsiad­ka była jed­ną z naj­wi­ęk­szych plot­kar, ja­kie no­si­ła zie­mia. Roz­ma­wia­jąc z nią, za­wsze ła­pa­łam się na tym, że sta­ram się nie po­wie­dzieć jej zbyt wie­le. Umia­ła pod­cho­dzić lu­dzi, a nade wszyst­ko in­te­re­so­wa­ła się tym, co dzie­je się w sąsiedz­twie. Nie chcia­łam do­star­czać jej in­for­ma­cji, bo nie lu­bi­łam, kie­dy inni wie­dzie­li o mnie zbyt dużo, ale cza­sem uda­ło jej się coś ode mnie wy­ci­ągnąć. Nie­opatrz­nie po­dzie­li­łam się z nią wie­ścią o ci­ąży i te­raz za ka­żdym ra­zem za­ga­dy­wa­ła mnie o sa­mo­po­czu­cie. Przy­pusz­cza­łam, że wła­śnie dla­te­go mnie za­cze­pi­ła.

– Jak tam? Wszyst­ko u pa­ństwa w po­rząd­ku? Jak się pani czu­je?

Nie po­my­li­łam się.

– Tak, w po­rząd­ku, dzi­ęku­ję.

– Wia­do­mo już, czy to chło­piec, czy dziew­czyn­ka?

– Naj­praw­do­po­dob­niej dziew­czyn­ka – od­po­wie­dzia­łam przez za­ci­śni­ęte zęby.

– A nie mó­wi­łam! Mnie od razu wła­śnie tak to wy­gląda­ło. Dziew­czyn­ka od­bie­ra mat­ce uro­dę.

Wiel­kie dzi­ęki. Spoj­rza­łam na nią zdu­mio­na. Wy­da­wa­ło mi się, że ta ko­bie­ta już ni­czym nie jest mnie w sta­nie za­sko­czyć, a jed­nak.

– Nie wie­rzę w ta­kie ga­da­nie – burk­nęłam, za­my­ka­jąc za sobą bra­mę.

– No, to na kie­dy ma pani ter­min?

– Na li­sto­pad. – By­łam wście­kła na sie­bie, że kon­ty­nu­uję tę roz­mo­wę, za­miast po pro­stu wsi­ąść do sa­mo­cho­du i od­je­chać.

– Ja to za­wsze tak ce­lo­wa­łam, żeby uro­dzić na wio­snę. Będzie pani całą je­sień i zimę z dziec­kiem sie­dzieć w domu, a tak to…

– Nie­któ­rzy nie mają mo­żli­wo­ści wy­ce­lo­wa­nia – rzu­ci­łam ze zło­ścią i nie­mal na­tych­miast uświa­do­mi­łam so­bie, że do­star­czy­łam sąsiad­ce ko­lej­nych po­wo­dów do plo­tek. – Prze­pra­szam, ale bar­dzo się spie­szę. Mam kil­ka spraw do za­ła­twie­nia.

Nie cze­ka­jąc na re­ak­cję ko­bie­ty, usia­dłam na fo­te­lu kie­row­cy i ener­gicz­nie ru­szy­łam przed sie­bie. Co za wścib­ska baba! Za­sta­na­wia­łam się, skąd się ta­kie bio­rą. Przy­pusz­cza­łam, że sąsiad­ka mia­ła po pro­stu nud­ne ży­cie. Ni­g­dy nie pra­co­wa­ła, za­ra­bia­niem w jej ro­dzi­nie zaj­mo­wał się mąż. Od­cho­wa­ła dzie­ci, któ­re zdąży­ły się wy­pro­wa­dzić z domu, a któ­rych co­dzien­no­ścią żyła wcze­śniej. Zło­ży­łam so­bie w my­ślach obiet­ni­cę, że ni­g­dy nie będę taka jak ona, że nie po­świ­ęcę się mo­jej ro­dzi­nie w ca­ło­ści. Coś prze­cież musi zo­stać dla mnie.

Za­po­mnia­łam o sąsiad­ce za­raz po wy­je­cha­niu z osie­dla. Sa­mo­rządow­cy wci­ąż obie­cy­wa­li, że wy­bu­du­ją po­łu­dnio­wą ob­wod­ni­cę mia­sta, ale na obiet­ni­cach nie­ste­ty się ko­ńczy­ło. Miesz­ka­ńcy chy­ba już prze­sta­li wie­rzyć, że w ko­ńcu do­cze­ka­ją się uspraw­nie­nia ru­chu. Lu­bi­łam dziel­ni­cę, w któ­rej miesz­ka­li­śmy, ale trze­ba było przy­znać, że do cen­trum było da­le­ko i w go­dzi­nach szczy­tu grzęzło się w kor­kach. Ra­cu­la jesz­cze kil­ka lat wcze­śniej była sa­mo­dziel­ną wsią, ale w dwa ty­si­ące pi­ęt­na­stym roku włączo­no ją w ad­mi­ni­stra­cyj­ne gra­ni­ce Zie­lo­nej Góry. Trzy­dzie­ste­go pierw­sze­go grud­nia dwa ty­si­ące czter­na­ste­go roku śmia­li­śmy się z Jó­ze­fem, że jesz­cze je­ste­śmy wieś­nia­ka­mi, ale ju­tro sta­nie­my się miesz­czu­cha­mi.

Za­par­ko­wa­łam sa­mo­chód tuż przy we­jściu do fir­my. Kie­dy po­zna­łam Jó­ze­fa, sie­dzi­ba przed­si­ębior­stwa mie­ści­ła się w ma­lut­kim bu­dyn­ku wci­śni­ętym mi­ędzy sta­cję pa­liw a su­per­mar­ket. Lu­bi­łam tam­to miej­sce. Mimo że ogrze­wa­nie ci­ągle się psu­ło, a za spra­wą nie­szczel­nych okien do wnętrza zimą wla­ty­wa­ło lo­do­wa­te po­wie­trze, to było tam ja­koś tak do­mo­wo. Jó­zef prze­sia­dy­wał w fir­mie całe dnie, wspól­nie z ko­le­gą pla­nu­jąc pod­bój świa­ta. Mie­li­śmy wte­dy mniej, ale chy­ba by­li­śmy szczęśliw­si. Wte­dy na­szej co­dzien­no­ści nie de­ter­mi­no­wa­ły sta­ra­nia o dziec­ko, ko­lej­ne ba­da­nia, za­bie­gi i nie­ko­ńczące się roz­cza­ro­wa­nia. Mniej wy­ma­ga­li­śmy, od sie­bie, od in­nych, od ży­cia. Po pro­stu cie­szy­li­śmy się tym, co mamy, i po­tra­fi­li­śmy czer­pać z tego ra­do­ść. To za­dzi­wia­jące, że im wi­ęcej po­sia­da­li­śmy, tym mniej nas to cie­szy­ło. Nie mó­wię tyl­ko o pie­ni­ądzach, któ­re, wia­do­mo, są wa­żne, ale nie naj­wa­żniej­sze, przy­naj­mniej nie dla mnie, bo Jó­zef chy­ba w pew­nym mo­men­cie zgu­bił się w tej po­go­ni. Ro­zu­mia­łam to – kie­dyś nie miał nic, więc gdy już się cze­goś do­ro­bił, to­wa­rzy­szył mu lęk, że to tyl­ko chwi­lo­we, że znów sta­nie się tam­tym chło­pa­kiem z bied­ne­go domu, więc pra­co­wał za trzech, aby za­bez­pie­czyć się na przy­szło­ść.

W dwa ty­si­ące trzy­na­stym roku Jó­zef prze­nió­sł sie­dzi­bę fir­my bli­żej cen­trum. Wy­my­ślił so­bie, że wy­naj­mie re­pre­zen­ta­cyj­ne biu­ro, w któ­rym będzie przyj­mo­wać kon­tra­hen­tów. Uwa­ża­łam, że to zbęd­ny wy­da­tek, bo prze­cież wi­ęk­szo­ść cza­su i tak spędzał w skle­pie albo w tra­sie, ale ko­niec ko­ńców to była do­bra in­we­sty­cja, bo w pew­nym mo­men­cie Jó­zef mu­siał zre­zy­gno­wać z usług biu­ra ra­chun­ko­we­go i za­trud­nić ksi­ęgo­we­go na sta­łe. Poza tym w biu­rze pra­co­wa­ła pani Asia, ktoś w ro­dza­ju asy­stent­ki i se­kre­tar­ki w jed­nym. Lu­bi­łam tę ko­bie­tę, któ­ra po­win­na już prze­jść na eme­ry­tu­rę do­brych kil­ka lat temu, ale, jak twier­dzi­ła, obo­je jej ro­dzi­ce zmar­li krót­ko po re­zy­gna­cji z pra­cy, więc za­mie­rza­ła pra­co­wać, żeby oszu­kać ko­stu­chę.

– W domu za­nu­dzi­ła­bym się na śmie­rć! – po­wta­rza­ła.

Była bar­dzo re­zo­lut­na jak na swój wiek. Ani nie wy­gląda­ła, ani nie za­cho­wy­wa­ła się na sze­śćdzie­si­ąt kil­ka lat. Da­ła­bym jej co naj­wy­żej pi­ęćdzie­si­ąt.

Wy­sia­dłam z sa­mo­cho­du i za­wa­ha­łam się. Może jed­nak po­win­nam była za­dzwo­nić do Jó­ze­fa i uprze­dzić go, że sto­ję przed sie­dzi­bą jego fir­my? Niby nic złe­go nie ro­bi­łam – chcia­łam prze­cież tyl­ko od­wie­dzić swo­je­go męża w pra­cy – ale rzad­ko się na to zdo­by­wa­łam i do­sko­na­le zda­wa­łam so­bie spra­wę, jak zo­sta­nie ode­bra­na moja wi­zy­ta. Jako pró­ba kon­tro­li, ale w za­sa­dzie z taką my­ślą tu przy­je­cha­łam. Zre­zy­gno­wa­łam więc z za­mia­ru wy­bra­nia nu­me­ru Jó­ze­fa i dziar­skim kro­kiem ru­szy­łam w stro­nę we­jścia. Pa­trzy­łam pod nogi i na­gle zła­pa­łam się na tym, że za­sta­na­wiam się, jak dłu­go jesz­cze będę wi­dzieć swo­je sto­py. Ci­ąża, któ­rej tak bar­dzo pra­gnęłam i o któ­rą tak dłu­go się sta­ra­li­śmy, była dla mnie kom­plet­nym za­sko­cze­niem. Praw­dę mó­wi­ąc, po­de­szłam do tego ostat­nie­go in vi­tro z my­ślą, że i tak nic z tego nie będzie. Spi­sa­łam je na stra­ty. I może dla­te­go tym ra­zem się uda­ło?

Po­ko­nu­jąc tę krót­ką dro­gę po­mi­ędzy par­kin­giem a biu­rem, my­śla­łam o wszyst­kich la­tach i mie­si­ącach, któ­re do­pro­wa­dzi­ły mnie do miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wa­łam. Ni­g­dy nie przy­zna­ła­bym się gło­śno do swo­ich uczuć, ale nie po­tra­fi­łam w pe­łni cie­szyć się z ci­ąży. Wci­ąż nie wie­rzy­łam w to, że na ko­ńcu tej dro­gi spo­tkam moje dziec­ko. Podświa­do­mie cze­ka­łam na ko­lej­ne roz­cza­ro­wa­nie, dla­te­go sta­ra­łam się aż tak bar­dzo nie przy­wi­ązy­wać do my­śli, że zo­sta­nę mat­ką.

W ko­ry­ta­rzu nie­mal wpa­dłam na pa­nią Asię, któ­ra wła­śnie na­ci­ąga­ła na sie­bie kurt­kę. Spoj­rza­łam na nią. Nie ucie­szy­ła się na mój wi­dok.

– Pani Ali­cja? – Za­mru­ga­ła ocza­mi. – Pan Jó­zef nie mó­wił, że nas dzi­siaj pani od­wie­dzi.

– Chcia­łam mu zro­bić nie­spo­dzian­kę. Jest w biu­rze?

– Tak.

– Czy wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­ta­łam, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z tej ko­bie­ty, któ­ra zwy­kle za­ra­ża­ła in­nych ener­gią.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Mąż pani nie mó­wił?

– A o czym miał mó­wić?

– Nie będę mu już po­trzeb­na – po­wie­dzia­ła pani Asia, a ja zo­rien­to­wa­łam się, że wal­czy ze łza­mi.

– Ale co też pani opo­wia­da? Prze­cież… – nie zdąży­łam do­ko­ńczyć, bo pani Asia mach­nęła ręką i wy­mi­nęła mnie szyb­ko.

Zdzi­wi­łam się nie tyl­ko jej za­cho­wa­niem – za­wsze mia­łam ją za kul­tu­ral­ną i ser­decz­ną ko­bie­tę – ale przede wszyst­kim in­for­ma­cją, któ­rą od niej uzy­ska­łam. Jó­zef za­mie­rzał po­dzi­ęko­wać jej za wspó­łpra­cę? Ale dla­cze­go? Prze­cież sam wie­lo­krot­nie pod­kre­ślał, że jego biz­nes kręci się głów­nie dzi­ęki pani Asi, któ­ra bie­rze na sie­bie wszyst­kie for­mal­ne i mniej for­mal­ne spra­wy.

Wtar­gnęłam do biu­ra bez pu­ka­nia. Jó­zef na­wet mnie nie za­uwa­żył, bo stał przy oknie, ty­łem do drzwi, i przez te­le­fon tłu­ma­czył coś ko­muś pod­nie­sio­nym gło­sem. W po­wie­trzu czuć było ner­wo­wą at­mos­fe­rę. Ksi­ęgo­wy na mój wi­dok bąk­nął coś pod no­sem, wstał, ze­brał plik pa­pie­rów i nie­mal na­tych­miast wy­sze­dł, dzie­rżąc w dło­ni tecz­kę z do­ku­men­ta­mi. Mój we­wnętrz­ny ra­dar na pro­ble­my gło­śno za­wył.

– Pani Ali­cjo, jesz­cze nie mia­łem oka­zji: gra­tu­lu­ję. – Ksi­ęgo­wy za­trzy­mał się na chwi­lę w drzwiach i nie cze­ka­jąc na moją re­ak­cję, po­sze­dł w tyl­ko so­bie zna­nym kie­run­ku.

Do­pie­ro jego sło­wa uświa­do­mi­ły Jó­ze­fo­wi, że coś się zmie­ni­ło od cza­su, kie­dy za­czął tę nie­przy­jem­ną roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną. Szyb­ko po­że­gnał się z roz­mów­cą, wsu­nął ko­mór­kę do kie­sze­ni i rzu­cił mi po­dejrz­li­we spoj­rze­nie.

– Nie mó­wi­łaś, że wpad­niesz.

– A może by tak: „Cze­ść, ko­cha­nie, cie­szę się, że cię wi­dzę”? – prych­nęłam.

Jó­zef zmu­sił się do uśmie­chu – wiem, że był wy­mu­szo­ny, bo mój mąż ni­g­dy nie był zbyt do­brym ak­to­rem – i pod­sze­dł do mnie. Cmok­nął mnie szyb­ko w po­li­czek i ge­stem za­chęcił, abym we­szła do środ­ka, bo na­dal sta­łam w drzwiach, za­sta­na­wia­jąc się, co tu się wła­ści­wie dzie­je. Wszyst­ko po­wo­li łączy­ło się w ca­ło­ść. Za­blo­ko­wa­ne kon­to ban­ko­we, ner­wów­ka w biu­rze… Czy­żby na­sze kło­po­ty fi­nan­so­we były po­wa­żniej­sze, niż utrzy­my­wał Jó­zef?

– Cze­ść, ko­cha­nie, cie­szę się, że cię wi­dzę – bąk­nął mój mąż, nie pa­trząc mi w oczy. – Po pro­stu… za­sko­czy­łaś mnie. Nie spo­dzie­wa­łem się cie­bie tu­taj. Na­pi­jesz się her­ba­ty? Za­raz po­pro­szę… – urwał, kie­dy uświa­do­mił so­bie, że pani Asi nie ma już w biu­rze. – Za­raz ci zro­bię.

– Nie chcę her­ba­ty. Dla­cze­go zwal­niasz pa­nią Asię?

Jó­zef wy­glądał na za­sko­czo­ne­go. Po kil­ku se­kun­dach jed­nak zmu­sił się do tego, aby przy­brać obo­jęt­ny wy­raz twa­rzy.

– Skąd o tym wiesz?

– To nie jest od­po­wie­dź na moje py­ta­nie. – Spio­ru­no­wa­łam go wzro­kiem.

– Wiesz prze­cież, że pani Asia jest w ta­kim wie­ku, że może po pro­stu prze­jść na eme­ry­tu­rę.

– I to jest po­wód, dla któ­re­go dzi­ęku­jesz jej za wspó­łpra­cę? Ona lubi to miej­sce i chce po­zo­stać ak­tyw­na za­wo­do­wo. Poza tym wie­lo­krot­nie po­wta­rza­łeś, jak do­brym jest pra­cow­ni­kiem, dla­te­go nie ro­zu­miem, cze­mu na­gle…

– Ali­cja, roz­ma­wia­li­śmy o tym, praw­da? – Jó­zef prze­ta­rł dło­nie o spodnie. Za­wsze nad­mier­nie się po­cił, kie­dy był zde­ner­wo­wa­ny, ale ja i bez tego wi­dzia­łam, że dzie­je się z nim coś nie­do­bre­go. – Usta­li­li­śmy, że de­cy­zje o lo­sie fir­my będę po­dej­mo­wał sam po…

– …po kon­sul­ta­cji ze mną. Nie ocze­ku­ję od cie­bie, że będziesz mnie in­for­mo­wał o ka­żdym za­mó­wie­niu czy no­wym klien­cie, ale jako two­ja żona chy­ba po­win­nam wie­dzieć, że za­mie­rzasz zwol­nić swo­ją naj­lep­szą pra­cow­ni­cę! – pod­nio­słam głos, za co na­tych­miast upo­mnia­łam się w du­chu.

Nie chcia­łam ro­bić scen w fir­mie. Po co wspó­łpra­cow­ni­cy Jó­ze­fa mie­li­by o nas plot­ko­wać? Ni­g­dy nie lu­bi­łam, kie­dy inni lu­dzie wie­dzie­li o mnie za dużo. Nie dzie­li­łam się swo­im pry­wat­nym ży­ciem w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, nie­chęt­nie o so­bie opo­wia­da­łam. Na­wet jako na­sto­lat­ka chęt­niej słu­cha­łam, kie­dy mó­wi­li o so­bie inni, niż sama za­bie­ra­łam głos. To moja sio­stra zwy­kle była tą, któ­ra re­la­cjo­no­wa­ła swo­je ży­cie wszyst­kim, któ­rzy tyl­ko ze­chcie­li jej słu­chać. Nie ro­zu­mia­łam tego. Na­wet kil­ka razy za­su­ge­ro­wa­łam jej, że lu­dzie, któ­rym opo­wia­da o swo­ich pro­ble­mach, tyl­ko uda­ją za­in­te­re­so­wa­nie i wspó­łczu­cie, a tak na­praw­dę cze­ka­ją na to, aby ob­ga­dać ją za jej ple­ca­mi, ale Aga­ta pu­ka­ła się wte­dy w czo­ło. Uwa­ża­ła, że do­brze jest wie­rzyć lu­dziom, ja – wręcz prze­ciw­nie. To, co się sta­ło, było smut­nym chi­cho­tem losu.

– Za­mie­rza­łem ci po­wie­dzieć – wy­mam­ro­tał Jó­zef.

We­szłam głębiej do biu­ra, zmu­sza­jąc tym sa­mym męża do wy­co­fa­nia się. Usia­dłam na miej­scu Jó­ze­fa i ro­zej­rza­łam się po po­miesz­cze­niu. Sama nie wie­dzia­łam, cze­go szu­kam, ale chy­ba wy­pa­try­wa­łam po­twier­dze­nia swo­ich przy­pusz­czeń, ja­kie­goś do­wo­du na to, że…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Od autorki

Los za­kpił ze mnie, spra­wia­jąc, że przy­szłam na świat kil­ka­set ki­lo­me­trów od mo­rza. Ci, któ­rzy mnie zna­ją, wie­dzą, że lata temu zo­sta­wi­łam przy li­nii brze­go­wej swo­je ser­ce i wra­cam nad Ba­łtyk tak często, jak to tyl­ko mo­żli­we. Wie­le scen z tej ksi­ążki zro­dzi­ło się w mo­jej gło­wie w lu­tym 2021 roku, kie­dy spa­ce­ro­wa­łam po przy­kry­tej śnie­giem pla­ży i szu­ka­łam in­spi­ra­cji. Zna­la­złam ją. Hi­sto­ria, któ­ra po­cząt­ko­wo mia­ła być jed­no­to­mo­wą opo­wie­ścią, roz­ro­sła się. Wkrót­ce po­wró­ci­my do Ko­ło­brze­gu i prze­ko­na­my się, jak po­to­czy­ły się dal­sze losy Ali­cji, Aga­ty, Jó­ze­fa i Wojt­ka. Ja już wiem, jak ta hi­sto­ria się za­ko­ńczy, ale je­stem prze­ko­na­na, że moi bo­ha­te­ro­wie jesz­cze nie­raz mnie za­sko­czą.

Chcia­ła­bym po­dzi­ęko­wać panu Mar­ci­no­wi Gó­rec­kie­mu za po­moc praw­ną i pod­po­wie­dzi, jak wsa­dzić mo­je­go bo­ha­te­ra do aresz­tu. Pani Kin­dze Rad­ke dzi­ęku­ję za wy­ja­śnie­nie kwe­stii zwi­ąza­nych z eg­ze­ku­cją ko­mor­ni­czą.

Spe­cjal­ne po­dzi­ęko­wa­nia skła­dam też mo­jej ma­mie, któ­ra w 1997 roku za­bra­ła mnie nad mo­rze po raz pierw­szy w ży­ciu i za­ra­zi­ła mnie tą mi­ło­ścią, któ­ra trwa do dziś, a któ­rej re­zul­ta­tem jest wie­le mo­ich ksi­ążek, cho­ćby trzy­to­mo­wa Saga nad­mor­ska czy po­wie­ść, któ­rą wła­śnie trzy­ma­cie Pa­ństwo w rękach.

Dzi­ęku­ję mo­je­mu mężo­wi i sy­nom za wspól­ne pod­ró­że, nie tyl­ko nad mo­rze, i za to, że dzie­li­cie ze mną pa­sję i głód po­zna­nia. Z Wami ni­g­dy nie mo­żna się nu­dzić!

Autor: Magdalena Majcher

Redakcja: Agnieszka Rakowska-Barciuk

Korekta: Zuzanna Wierus, Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcie na okładce: © Lyn Randle / Trevillion Images Category; Weronika Smieszek (zdjęcie Autorki)

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

Copyright © Magdalena Majcher

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2021

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8103-780-8