Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O polskiej transformacji bez mitów i moralizowania
Tę historię trzeba wreszcie opowiedzieć inaczej. Dziś wszystko jest oczywiste: poprzedni system upadł, więc tak właśnie musiało być. Ale Polacy z 1986 roku nie byli świadomi tego, że żyją w schyłkowym komunizmie. W reportażu historycznym Michał Przeperski nie poucza bohaterów tamtych wydarzeń, ale próbuje ich zrozumieć. Rozbraja mity i uproszczenia, pokazując, że schyłkowy PRL wcale nie był taki szary, a wczesne lata 90. takie kolorowe.
Autor przekonuje, że transformacja to więcej niż zmiana polityczna wynegocjowana przy okrągłym stole. Podważa obiegowe opinie zaskakującymi danymi liczbowymi, a sięgając po badania socjologiczne z tamtych czasów, kreśli fascynujące portrety zbiorowe. Ale przede wszystkim interesuje go to, co działo się wtedy na polskich ulicach i w polskich domach. Oddaje głos zwykłym ludziom – również tym, których transformacja nie oszczędziła. Co wtedy myśleli, jakie mieli plany, czego chcieli i czego się bali? Jak przeszli z epoki „załatwiania”, dwóch kanałów w telewizji, kolejki jako podstawowej formy życia społecznego i radzieckich baz wojskowych w erę dzikiego kapitalizmu, eksplozji małych biznesów i wielkich przekrętów, stadionowego handlu i mantry o „gonieniu Zachodu”? Dziki Wschód to wyprawa do dziwnego, ale i fascynującego kraju, jakim na przełomie lat 80. i 90. była Polska.
Jakim iluzjom ulegli Polacy w 1989 roku? Jak przeżyli zbiorową operację na żywym organizmie społecznym, jaką była tamta zmiana? Tej historii nie da się oddzielić od teraźniejszości grubą kreską. Dziki Wschód tylko pozornie jest opowieścią o przeszłości, bo nie sposób zrozumieć współczesnej Polski bez tego, co zdarzyło się w tamtych czasach. Jak pisze autor: „podoba nam się to, czy nie, wszyscy jesteśmy z transformacji”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Podoba nam się to czy nie, wszyscy jesteśmy z transformacji. Kwidzyn, 1988 rok.
Ostatnie tygodnie służby wojskowej były nudne jak flaki z olejem. Nuda, tumiwisizm, za oknem szarość listopada. Ale dobre było to, że nie musiałem już spać w koszarach. Razem z żoną mieszkaliśmy w prowincjonalnym mieście i tutaj też służyłem w wojsku, w kwatermistrzostwie. Jako pan sierżant, po studiach, a i po wojskowej szkółce, każdego dnia wracałem wyspać się w swoim łóżku.
Ale przy całej tej szarości to nie był zwykły czas. Żona trafiła do szpitala. To były ostatnie dni przed terminem – czekaliśmy na dziecko. Szczęśliwie wszystko szło bez komplikacji. Czekałem spokojny, z poczuciem, że ma dobrą opiekę. Udało się ją umieścić w szpitalu w sąsiednim województwie: lepszy standard, ale gorszy kontakt. Ja w tym wojsku – nie mogłem być z nią. O komórkach oczywiście nikt jeszcze nawet nie śnił. Na szczęście – a to był rarytas! – w domu mieliśmy telefon.
Pamiętam dobrze ten dzień. Przyszedłem do domu. Dzwoni telefon – po drugiej stronie żona. Pytam: „Jak się czujesz?”. Ona na to: „No, dobrze, całkiem dobrze, już jestem po”. Ja na to: „Ale co po?”. „No, już urodziłam. Masz syna”. Więc szczęka mi opadła, oczy zaszły łzami. Potrzebowałem dłuższej chwili, żeby dojść do siebie.
A ponieważ byłem w domu, to zaraz po tym, jak skończyłem z nią rozmawiać i doszedłem do siebie, pomyślałem: trzeba świętować. Trzeba opić sprawę, zmontować chłopaków z jednostki. Tylko jak dać im znać? Szaro, zimno, nie będę się telepał przez całe miasto... No i absolutnie nie ma możliwości, żeby z cywilnego telefonu dodzwonić się na wojskową centralę. To po prostu niemożliwe. Kropka.
Nie pamiętam dobrze, czy to te emocje, czy może zdążyłem już coś wypić z radości. W każdym razie odezwała się ułańska fantazja. Ja się nie dodzwonię? Przecież znam doskonale te numery, z wojskowych telefonów korzystałem nieraz w czasie służby. Tak, znałem je dobrze. Jasne, głupota, z technicznego punktu widzenia mógł się dodzwonić tylko wojskowy. Nie cywil w mundurze, taki jak ja. No bo jaki to był czas? Długi stan wojenny, wojsko to państwo w państwie. Trzęśli administracją, lokalnymi instancjami partii. Wojskowy to była figura – cywil był pionkiem.
Pierwsze połączenie na centralę wojskową: chwila napięcia i skupienia. Ale nikt mnie nie obsztorcował. Przeciwnie, pełna uprzejmość. Wszystko gładko, bezproblemowo i zupełnie wbrew procedurom. Przełączyli raz, drugi raz, trzeci. W końcu telefon zadzwonił na korytarzu jednostki czy w gabinecie dyżurnego. Byliśmy w domu. Naprawdę, ułańska fantazja w mieście ułanów. Nie minęła godzina, a wesoła kompania z jednostki z naprędce wystawionymi przepustkami była u mnie. Uściski, gratulacje, ohydna kartkowa wódka. Następnego dnia – solidny kac.
Z końcem listopada 1986 roku przyszedł rachunek za telefon. Jeden z najwyższych, jakie kiedykolwiek musiałem zapłacić.
Opowieść Jacka dobrze wprowadza w klimat połowy lat osiemdziesiątych. Szaro, brudno i nieciekawie. I to nie tylko wtedy, gdy za oknem był listopad. Rzeczywistość nie dość, że mało zachęcająca, to jeszcze najeżona dziesiątkami paradoksów. O, proszę, pierwszy z brzegu: nie ma możliwości dodzwonić się na centralę wojskową z cywilnego telefonu? No nie ma. Są przecież w centralach automaty, liczne kontrole, a długi stan wojenny powoduje, że wszystko, co wojskowe, jest ultratajne. Ale gdy zdarzy się jakiś wypadek? Wtedy nawet najgęstsze zasieki tajemnic państwowych udaje się sforsować bez większego problemu. I to jest chyba jedna z najważniejszych prawd o Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej tego okresu. To nie było państwo do końca na serio. „Wszystko trzeba traktować z przymrużeniem oka”[1] – podsumowywała socjolożka Hanna Świda-Ziemba.
A jednocześnie trudno było o szeroki uśmiech dystansu. W 1986 roku na ziemiach polskich stacjonowali w najlepsze żołnierze z czerwoną gwiazdą na czapkach. Północna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej to nie były wojska okupacyjne, ale przy okazjach kryzysów politycznych w Polsce trudno było tak o niej nie myśleć. Mogła przecież skutecznie stłamsić każdy społeczny opór. Posmakowali tego Węgrzy w połowie lat pięćdziesiątych oraz Czesi i Słowacy pod koniec lat sześćdziesiątych. Polakom PGWAR zagroziła na serio już w październiku 1956 roku – sowieckie czołgi zatrzymały się wtedy na rogatkach Warszawy, o krok od apokalipsy. Do dziś nie mamy jasności, jak bardzo niewiele brakowało, żeby Armia Sowiecka stłumiła wolnościowy ruch spod znaku Solidarności w latach 1980–1981. Sowieci nie musieli wychodzić z koszar, sytuację spacyfikowało Wojsko Polskie. Ale te garnizony – Legnica, Borne Sulinowo, Świętoszów – jak miecz Damoklesa wisiały nad wszystkim, co się w Polsce działo.
Lecz więcej rzeczy powodowało, że między Odrą a Bugiem żyło się trudno. Nie było wolności słowa ani wolności gospodarczej. Świat uciekał. Powszechne było poczucie straty czasu. Że wprowadzano w Polsce zmiany, rozmaitego rodzaju reformy? Miały mikroskopijną skalę, zmieniały detale. „Idziemy na piechotę krok po kroku, a ludzie jadą samochodami, i to mi się nie podoba!”[2] – mówił ze złością Lech Wałęsa o zmianach w Polsce końca lat osiemdziesiątych.
Czy było rzeczywiście tak źle? „To nieprawda, że Polska musi cierpieć na zastój, beznadziejne dreptanie w miejscu, stawać się krajem zamieszkanym przez zniechęconych i zgorzkniałych ludzi. To nieprawda, że w Polsce nie można zrobić nic dobrego. Taki obraz Polski jest kłamliwy i zafałszowany” – mówił energiczny premier Mieczysław Rakowski w październiku 1988 roku. Ale chociaż na różne sposoby wzywał do aktywności, do tego, by nie tracić wiary, jego diagnoza sytuacji była miażdżąca. „Prawdą jest [...], że Polska to kraj, który dotychczas nie może się uporać ze skutkami kryzysu społeczno-gospodarczego. Jego przejawy widoczne są w niemal każdej dziedzinie życia. Wielu ludzi, nawet ciężkiej i wydajnej pracy, nie może związać końca z końcem. Codzienność jest uciążliwa, przykra, nie do zniesienia na dłuższą metę”[3].
Dla wielu Polaków późny PRL był szary i nudny. Ale nie dla wszystkich. Ówczesna rzeczywistość stanowiła też tło dla bogatych relacji, znajomości i pierwszych miłości. W kadrze para zakochanych z krakowskiego Kazimierza, 1986 rok.
Exposé Rakowskiego mogło właściwie posłużyć za epitafium systemu. Po ponad czterdziestu latach rządów komunistów Polska była w ruinie. Sypała się gospodarka, pikowały nastroje społeczne. Kupno najbardziej podstawowych produktów wymagało niebywałych zabiegów. W kolejce po mięso, dywan czy buty trzeba było spędzać długie godziny. A jednocześnie nie było widać szansy na zmianę. Istniał Związek Sowiecki, mocarstwo atomowe, które wspólnie z USA dzieliło tort światowych interesów. Komuniści, zainstalowani u władzy w latach czterdziestych, mieli rządzić w nieskończoność. Wszak jak mówił lider PPR Władysław Gomułka, „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”[4].
Niełatwo było o radość. Owszem, rodziły się dzieci, polskim sportowcom zdarzało się odnosić sukcesy, a zakochać się pod koniec lat osiemdziesiątych można było tak samo jak w każdych innych czasach. Ale trudno było o nadzieję. Bardzo trudno – o perspektywę na przyszłość, o wizję pozytywnych zmian. „Wiadomości o Polsce wszędzie teraz niewiele – po prostu nic się nie dzieje i nie mają o czym mówić. Tak jakby coś w Polsce zamarło. No i chyba tak jest. Ludzie pogrążyli się w beznadziei, w rozgoryczeniu i apatii” – pisała w lutym 1988 roku mieszkanka Warszawy na kartach swojego dziennika. „Wszystko w przerażającej inercji”[5].
Tymczasem nowa rzeczywistość była tuż-tuż.
Wielopłaszczyznowa transformacja miała być po części powolna i łagodna, a po części błyskawiczna i bezlitosna. To, co ze sobą niosła, okazało się w wielu aspektach krańcowo inne od tego, co do tej pory uważano za normę. W ciągu kilkunastu miesięcy Polska doświadczyła nieprawdopodobnego przyspieszenia.
„Po 1992 roku Polska należała do najszybciej rozwijających się krajów na świecie i w Europie” – twierdzi politolog. „W 1989 roku PKB na głowę mieszkańca w Polsce stanowił 36% wartości osiąganej w Niemczech, natomiast w 2013 wyniósł 53%, a w 2018 już 60%. Wartość PKB na mieszkańca zwiększała się w tym czasie w Polsce mniej więcej w takim tempie jak w RFN od połowy lat 50. do lat 80. XX wieku, czyli w okresie, w którym nastąpił [...] niemiecki cud gospodarczy”[6]. A zatem historia gigantycznego sukcesu? To jedna z możliwych opowieści. Według przeciwstawnej narracji transformacja ustrojowa to historia zniszczenia państwa, które może nie płynęło mlekiem i miodem, ale było stabilne i obliczalne, a jego mieszkańcom niczego nie brakowało[7].
W tej książce tworzenie narracji nie stanowi centralnej kwestii. Najważniejsza jest próba wyłowienia kluczowych doświadczeń transformacji, która w latach 1986–1993 stała się udziałem Polski i Polaków. Chcę pokazać te doświadczenia z bliska, w całej złożoności. Wierzę, że w ustaleniu relacji między tymi doświadczeniami a współczesnymi sporami o transformację leży klucz do lepszego zrozumienia tego, co się wówczas wydarzyło. To próba nakreślenia historii społecznej – na różne sposoby, przy użyciu zróżnicowanych źródeł. Same daty są w znacznej mierze umowne, choć przecież da się je obronić. Rok 1986? Katastrofa w Czarnobylu, początek sowieckiej pieriestrojki, zmiany polityczne i pierwsze oznaki załamania nastrojów społecznych w Polsce. Rok 1993? Borys Jelcyn kończy z „rozpasaną demokracją”, brutalnie pacyfikując parlament w Moskwie; w Waszyngtonie obejmuje rządy prezydent, który nie ma nic wspólnego z zimną wojną; w Polsce zaczyna się „postkomunistyczna reakcja” na rządy solidarnościowe, a zarazem jest to pierwszy rok ekonomicznego odbicia po zapaści z początku dekady. Ale jak to przy wszystkich procesach społecznych bywa: żaden z nich nie zaczyna się z dnia na dzień. Żaden też nie kończy się jak nożem uciął.
Transformacja to synonim słowa „przemiana”. Anglosasi używają raczej słowa „tranzycja”, transition. Wskazuje ono na konkretność punktu wyjścia i punktu dojścia tego procesu. Jeżeli dokonujemy tranzycji, to z czegoś konkretnego w coś innego, ale również konkretnego. Dla przeciętnego zewnętrznego obserwatora wyposażonego w anglosaskie pojęcia droga przebyta przez Polskę jest drogą z „nienormalności” do „normalności”. Ze świata zdumiewającej gospodarki centralnie sterowanej do świata globalnej gospodarki rynkowej. To także droga od dyktatury do demokracji. Lecz wszystko to staje się o wiele bardziej skomplikowane, jeśli spojrzeć na owe procesy od środka. Wtedy transformacja okazuje się przemianą znacznie mniej konkretną i trudniej uchwytną. Nie w pełni wiemy, gdzie jesteśmy, nie w pełni wiemy, dokąd idziemy. Droga pokonywana jest bez mapy, z nie zawsze sprawnym kompasem. Często przy wsparciu przewodników, z których bynajmniej nie wszyscy są godni zaufania. Tym bardziej prześledzenie pokonanej wówczas drogi domaga się dziś naszej uwagi.
Nie ma jednego „właściwego” spojrzenia na transformację. Ta ostania była procesem zbyt złożonym, stanowiła „rodzaj tygla przemian oddolnych i jednocześnie instytucjonalnych”[8]. Nie da się też zrozumieć „nowej”, współczesnej Polski bez tego, co wydarzyło się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w „starej” Polsce. Doświadczenia zebrane przez Polaków w systemie socjalistycznym mają kluczowe znaczenie dla zrozumienia ich funkcjonowania w systemie kapitalistycznym[9].
Przeszłości nie da się odkreślić grubą kreską. Podoba nam się to czy nie, wszyscy jesteśmy z transformacji.
Źródła ilustracji
s. 4–5 – fot. Krzysztof Pawela / Muzeum Fotografii w Krakowie
s. 11 – fot. Jerzy Szot / Ośrodek KARTA
Przypisy
Prolog