Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyczekiwana powieść niderlandzkiego młodego pisarza, którego debiutancką książkę sam Stephen King uznał za genialną. Wyprawa w alpy, która zamieniła się w piekło. Są rzeczy gorsze od śmierci. Zobaczył ją na starej fotografii w szwajcarskim pubie. Maudit, górę, o której nie pisano w przewodnikach i nikt nie chciał o niej mówić. Mimo to – a może właśnie dlatego – nie mógł się jej oprzeć. Jeszcze nie wiedział, że nie zawsze, kiedy natura przyzywa, należy słuchać jej głosu. Wędrówce po Alpach młodego Holendra, Nicka Grevesa, i jego niemieckiego kolegi, Augustina, już od samego początku towarzyszyły złe znaki, lecz nie zawrócili. I drogo za to zapłacili: Augustin śmiercią w szczelinie lodowca, a Nick potwornymi okaleczeniami twarzy. Wrócił na dół, ale nie wydostał się z objęć Maudit, wziął tę górę ze sobą… w sobie. I każdy, kto ma z nim kontakt, ulega jej zgubnemu oddziaływaniu. Także Sam Avery, chłopak Nicka. Sam musi podjąć decyzję: albo uciec do Ameryki, skąd pochodzi, i chronić życie oraz swój stan umysłu, albo pokonując własne lęki, trwać przy ukochanym, w którym chwilami widzi potwora zdolnego do największej zbrodni. Decyduje się na to drugie i razem z Nickiem wraca do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło, bo tylko w ten sposób może mu pomóc wyzwolić się od mrocznej siły, która nim zawładnęła. Tylko czy można walczyć z górą?Thomas Olde Heuvelt to następny Stephen King. „De Telegraaf”Niezwykle ambitna powieść z elementami suspensu i grozy. To jedna z najważniejszych tegorocznych pozycji w gatunku horroru. „The Guardian”Mrożące krew w żyłach, skradające się przerażające ECHO, mocne jak lodołamacz. „Daily Mail”Horror, thriller i powieść o sile przyciągania gór, napisana z niezwykłą wirtuozerią. „De Volkskrant”Niesamowita, miejscami psychodeliczna… Niewiele książek tak mnie poruszyło. Catriona Ward, autorka powieści „Ostatni dom na zapomnianej ulicy”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 795
POWIEŚĆ NIDERLANDZKIEGO MŁODEGO PISARZA, KTÓREGO DEBIUTANCKĄ KSIĄŻKĘ SAM STEPHEN KING UZNAŁ ZA GENIALNĄ.
WYPRAWA W ALPY, KTÓRA ZAMIENIA SIĘ W PIEKŁO. BO NIE ZAWSZE, KIEDY NATURA PRZYZYWA, NALEŻY SŁUCHAĆ JEJ GŁOSU.
Zobaczył ją na starej fotografii w szwajcarskim pubie. Maudit, górę, o której nie pisano w przewodnikach i nikt nie chciał o niej mówić.
Mimo to – a może właśnie dlatego – Nick nie mógł się jej oprzeć.
I drogo za to zapłaci,potwornymi okaleczeniami twarzy. Wrócił na dół, ale nie wydostał się z objęć Maudit, wziął tę górę ze sobą… w sobie. I każdy, kto ma z nim kontakt, ulega jej zgubnemu oddziaływaniu. Także Sam Avery, chłopak Nicka.
Sam musi podjąć decyzję: albo zostawić ukochanego i chronić życie oraz swój stan umysłu, albo pokonując własne lęki, trwać przy Nicku, w którym chwilami widzi potwora zdolnego do największej zbrodni. Decyduje się zostać.
Tylko czy można walczyć z górą?
THOMAS OLDE HEUVELT
Holenderski pisarz, autor siedmiu książek, który debiutancką powieść wydał w wieku zaledwie 19 lat. Trzykrotny laureat holenderskiej Paul Harland Prize. W 2015 roku jako pierwszy autor nieanglojęzyczny otrzymał za jedno ze swoich opowiadań prestiżową Hugo Award.
Rok później odniósł międzynarodowy sukces powieścią HEX, która została opublikowana w ponad 25 krajach, zdobyła uznanie m.in. Stephena Kinga i jest obecnie adaptowana na serial przez Cary’ego Daubermana, scenarzystę pracującego przy filmach Annabelle i To.
Olde Heuvelt mieszka w Holandii oraz południowej Francji i jest zapalonym alpinistą.
oldeheuvelt.com
Tego autora
NIE MÓW NIKOMU
BEZ POŻEGNANIA
JEDYNA SZANSA
TYLKO JEDNO SPOJRZENIE
NIEWINNY
W GŁĘBI LASU
ZACHOWAJ SPOKÓJ
MISTYFIKACJA
NA GORĄCYM UCZYNKU
KLINIKA ŚMIERCI
ZOSTAŃ PRZY MNIE
SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
TĘSKNIĘ ZA TOBĄ
NIEZNAJOMY
JUŻ MNIE NIE OSZUKASZ
NIE ODPUSZCZAJ
O KROK ZA DALEKO
CHŁOPIEC Z LASU
BRAKUJĄCY ELEMENT
Myron Bolitar
BEZ SKRUPUŁÓW
KRÓTKA PIŁKA
BEZ ŚLADU
BŁĘKITNA KREW
JEDEN FAŁSZYWY RUCH
OSTATNI SZCZEGÓŁ
NAJCZARNIEJSZY STRACH
OBIECAJ MI
ZAGINIONA
WSZYSCY MAMY TAJEMNICE
W DOMU
MÓW MI WIN
Mickey Bolitar
SCHRONIENIE
KILKA SEKUND OD ŚMIERCI
ODNALEZIONY
Jako współautor
AŻ ŚMIERĆ NAS ROZŁĄCZY
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2011
Tytuł oryginału:
ECHO
Copyright © Thomas Olde Heuvelt 2019
with CookeMcDermid Agency, The Cooke Agency International, and BookLab Ltd.
Originally published in Dutch by Uitgeverij Luitingh-Sijthoff,
Amsterdam, The Netherlands.
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022
Polish translation copyright © Ryszard Turczyn 2022
Wydawnictwo dziękuje za wsparcie finansowe przy publikacji książki
Redakcja: Joanna Kumaszewska
Projekt graficzny okładki: Agnieszka Drabek
Zdjęcia i ilustracje na okładce: © April Milani/Arcangel Images (chłopiec);
Claire McAdams/Shutterstock, Laura Lefurgey-Smith/Unsplash (mgła);
muratart/Shutterstock (księżyc); Massimiliano Morosinotto/Unsplash (góra);
Marcin Perkowski/Shutterstock, Alfmaler/Shutterstock, Don Purcell/Shutterstock (ptaki);
Alexey Malakhov/Unsplash (trawa)
ISBN 978-83-6733-876-9
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI
Katarzyna Rek
woblink.com
Rozdziały w tej książce noszą tytuły klasycznych gotyckich powieści, opowiadań i wierszy. Są to dzieła absolutnie najwyższej klasy i polecam wszystkie bez wyjątku.
T.O.H.
Pieterowi z powodu gór Davidowi
Poza tym, u niektórych ludzi zdarza się to szybko, u innych wolno, wypadki albo grawitacja, ale wszyscy kończymy zniekształceniami.
– Chuck Palahniuk, Niewidzialne potwory Przekład Lech Jęczmyk
Kto walczy z potworami, powinien się strzec, by walka nie uczyniła go jednym z nich. Bo kiedy długo patrzysz w otchłań, otchłań zaczyna patrzeć w ciebie.
– Friedrich Nietzsche, Poza dobrem i złem Przekład Stanisław Wyrzykowski
Prolog
Co się stało z Julią Avery
Ale trzecia, o Chryste, trzecia rano! […] Dusza wyłącza się. Krew krąży leniwie. Właśnie o tej porze człowiek najbardziej zbliża się do śmierci. Co prawda, sen to mała śmierć, lecz trzecia nad ranem, kiedy człowiek zupełnie rozbudzony leży w łóżku, jest zupełnie jak śmierć za życia. Wówczas śni się z otwartymi oczami.
– Ray Bradbury Przekład Paulina Braiter
Kiedy nocą Julia musi wyjść do toalety, widzi ludzi u dołu schodów. Stoją tam w ciemności i gapią się nieruchomo w górę, zupełnie jakby na nią czekali. Lewą stopą stoi już na najwyższym stopniu schodów i właśnie zamierza postawić drugą na następnym, lecz jej palce zaciskają się kurczowo na poręczy i zastyga w bezruchu. To oczywiste, że zastyga, ponieważ nagle do jej na wpół przebudzonego mózgu dociera, że u dołu schodów stoją ludzie i gapią się na nią nieruchomo.
Obudziła się chwilę wcześniej. Lampka nocna przy łóżku przegania cienie z chaty, ale na dworze wiatr szaleje z tak przygnębiającym wyciem, że dygoczą szyby w oknach i trzeszczą belki pod dachem. Jęk wichru instynktownie budzi w Julii przeczucie czegoś złego, bardzo swojskie przeczucie czegoś złego. Przenosi ją z powrotem do Huckleberry Wall, które spłonęło podczas dokładnie takiej samej burzy. To było piętnaście lat temu w górach Catskills, oddalonych o tysiące kilometrów od tej górskiej chaty w Alpach Szwajcarskich, lecz kiedy nocą do szyb lepią się płatki śniegu i wzmaga się wiatr, wszystkie górskie chaty stają się jednakowe. Cholernie przerażające i kompletnie odcięte od świata.
Sięga pod poduszkę po iPhone’a. Jest piętnaście po pierwszej, żadnych wiadomości od Sama. Niech to szlag! Czuje w środku ból.
Odrzuca kołdrę i ciepło jej ciała zaabsorbowane przez pierze rozpływa się w podmuchach powietrza. Na poddaszu unosi się chłód nocy. To właśnie te podmuchy, odczuwalne w pomieszczeniach niczym echo burzy, powstrzymały ją wieczorem od rozpalenia ognia w kominku. Wyobraża sobie, jak podczas gdy ona śpi, taki podmuch uderza w płonące węgle, sprawia, że rozżarzone cząsteczki popiołu lądują na dywanie albo zapalają firanki. Piętnaście lat temu to starszy brat ją obudził, zanim zdążyła udusić się dymem – ona miała wtedy lat sześć, a on dziewięć – ale tego wieczoru po raz ostatni zadzwonił gdzieś tak około wpół do jedenastej, kiedy utknął na obwodnicy Berna. Pługi śnieżne robią, co mogą, mówi Sam przy akompaniamencie trzasków przerywających połączenie, ale i tak posuwają się w żółwim tempie, a najgorsza część drogi w górach dopiero przed nim. Oczywiście jeśli droga przez dolinę w ogóle jest jeszcze przejezdna. Może zrezygnował i zatrzymał się gdzieś w hotelu. W zasadzie to Julia ma nawet nadzieję, że tak zrobił, ponieważ Sam jest w naprawdę wielkim stresie i Julia strasznie się boi, że mógł wypaść z drogi i ulec wypadkowi. Słyszy w jego głosie coś więcej niż tylko niepokój, kiedy błaga ją, żeby uważała, kiedy pojawi się Nick… i żeby miała się przed nim na baczności.
Od tamtej pory minęły już prawie trzy godziny, a Sam się nie odezwał. Nick też nie dał znaku życia. Julia jest już nawet bardziej niż zaniepokojona. Teraz wręcz się boi.
Rusza boso po podłodze z desek, które skrzypią pod jej stopami, idzie wzdłuż ściany w stronę kwadratowego otworu w podłodze, gdzie zaczynają się schody na dół.
Otwór ze schodami. Prowadzącymi dosłownie w ciemność.
Jest włącznik światła, ale jeszcze zanim Julia do niego sięga, już stoi na pierwszym stopniu i widzi ludzi na dole, patrzących w górę stromych schodów.
Widzi ledwie sylwetki, czarne kształty jeden obok drugiego, ale czuje utkwione w sobie spojrzenia, czuje, że są tu w jakimś celu. Sześć, siedem postaci stłoczonych przy schodach, bez ruchu.
Natychmiast pojmuje, że nie są to intruzi; jak na to chata leży za bardzo na odludziu, a noc jest zbyt nieprzychylna. Wiedziona prymitywnym instynktem przetrwania rozumie, że za nic nie wolno jej zapalić światła. W świetle ci ludzie u dołu schodów nie będą już widoczni – a nie widzieć ich, mając świadomość, że tam są, to dla niej coś gorszego, niż ich widzieć. Coś znacznie gorszego.
Chłód, który ją otacza, kiedy wraca do łóżka, jest czymś więcej niż fizycznym chłodem. To chłód w jej duszy, tak elementarny, że musi się mocno zapierać, żeby nie objął jej w posiadanie. Deska pod jej stopą wydaje trzask niczym wystrzał z karabinu, Julia kurczy się w sobie, jednym susem wskakuje do łóżka i naciąga kołdrę aż pod brodę. Szeroko otwartymi oczami wpatruje się w powidoki cieni na swojej siatkówce, zbyt sparaliżowana, by zadawać sobie pytanie, co powinna zrobić.
Z tego miejsca otwór ze schodami jest niewidoczny.
W bezpiecznym azylu łóżka do Julii z wolna dociera bardziej niż oczywiste wyjaśnienie: po prostu jej się to śniło. Jasna sprawa. Ta możliwość otula ją nieco zbyt ochoczym przeświadczeniem, lecz logika wydarzeń jest niepodważalna. Julia wprawdzie wstała z łóżka – w końcu nadal czuje chłód na podeszwach stóp – lecz za sprawą na wpół śpiącego umysłu widziała rzeczy, których nie ma. Cienie u dołu schodów przekształcone w ludzkie postacie, półprzytomne projekcje jej lęku.
Byłaś wystarczająco obudzona, żeby całkiem racjonalnie zadać sobie pytanie, gdzie jest Sam. Wystarczająco obudzona, żeby naprawdę się bać.
Próbuje wyprzeć tę myśl. Przy schodach naprawdę nie ma żadnych ludzi. Jest w chacie całkiem sama. Doskonale pamięta, że zasunęła rygle w drzwiach, zanim poszła na górę. Bo rzeczywiście czuwała, tak jak prosił ją Sam. Nie przy zapalonym kominku, tylko przy włączonych piecykach elektrycznych i otulona kocem, próbując się oswoić z obcymi odgłosami tego domu. Bo on wydaje się żyć. Zegar z kukułką to jego tykające serce. Spadzisty dach stęka pod ciężarem śniegu, a od czasu do czasu zsuwają się z niego całe połacie.
Najgorsze jest wycie wichru, które emanuje jakąś nieodpartą siłą przyciągania. Julia co chwila opuszcza swoje ciepłe miejsce na kanapie i podchodzi do chłodu przy drzwiach wejściowych, gdzie wygląda przez szybę. W tumanach śniegu prawie nie widać świerków, nie mówiąc już o szczytach gór czy ścieżce prowadzącej wzdłuż strumienia do wsi. Chata stoi osamotniona przy końcu doliny. Nad nią jest już tylko zbiornik retencyjny, a dalej zdradliwy lodowiec. Dłoń Julii spoczywa niespokojnie na klamce drzwi, zupełnie jakby zastanawiała się, czy nie wyjść w noc. Piętnaście po jedenastej stwierdza, że to niemożliwe, żeby Nick włóczył się gdzieś po okolicy. Nie w taką pogodę. Sprawdza zamki, wsłuchuje się w obce dla niej pstrykania stygnących po wyłączeniu piecyków i gasi światła. Sam na pewno zadzwoni i ją obudzi, jeśli będzie miał wrócić do domu. Na pewno nie będzie miała mu tego za złe.
Ale to oznacza, że w domu na pewno nie ma nikogo obcego. Jest tylko ona i wicher. Parter jest pusty.
Tylko że… dom nie wydaje się pusty.
To oczywiście bez sensu.
Jedyne, co musi zrobić, żeby się o tym przekonać, to rozejrzeć się.
Tak naprawdę wcale nie musi się o czymkolwiek przekonywać i czegokolwiek sobie udowadniać. Tyle tylko, że jednak musi zrobić siku.
Uzbrojona w iPhone’a Julia wstaje z łóżka i bezszelestnie dochodzi do końca ściany nośnej.
Tam jest zejście na schody. Kwadratowy otwór w drewnianej podłodze.
Musi podejść do samego skraju, żeby spojrzeć w dół, ale bardzo tego nie chce. Nie chce, żeby jedyna droga do łazienki wiodła przez ten ciemny otwór. Zatrzymuje się więc. Nasłuchuje tykania zegara z kukułką na dole.
Wyciąga szyję, lecz jej spojrzenie nie sięga dalej niż do pierwszego stopnia.
Wydziwiasz. Co może być takiego strasznego w pustym domu?
Julia bierze głęboki wdech i robi krok naprzód – to jedyny sposób, żeby zejść. Dostrzega to dopiero, kiedy stoi bezpośrednio nad otworem schodów, a kiedy jej wzrok natrafia na coś, co widać na dole, zimne powietrze siłą wdziera się do jej ciała, a przez otaczający ją świat przebiega ogromny wstrząs. Jej płuca nadymają się niczym balony od krzyku, który w niej narasta, ale powietrze nie może znaleźć ujścia, ponieważ kiedy Julia przyciska dłonie do ust, z jej gardła wydobywa się jedynie zduszony pisk.
Ludzie stojący u dołu schodów nadal tam są.
Stłoczyli się jeszcze bardziej.
Wszyscy mają twarze zwrócone w górę i patrzą prosto na nią. Przerażające jest to, że patrzą wprost do jej wnętrza. Na ich twarzach maluje się zastygły spokój szaleństwa. Postać całkiem z przodu, wysoka, wychudzona kobieta w czerni, o niemal przezroczystej białej skórze, stoi bez ruchu na trzecim stopniu. Zaraz za nią stąpa gruby mężczyzna w odrażającej białej koszuli. Pozostali stłoczeni za nimi są tylko cieniami.
Julia spogląda na nich kompletnie oniemiała. Mija sporo czasu, zanim z całkowitą pewnością może sobie powiedzieć, że ci ludzie na schodach to coś więcej niż tylko zatrzymane w ruchu przezrocze albo pozbawione życia odbicie, ale wtedy dostrzega palec wskazujący prawej dłoni kobiety oraz ciemną, fioletowoczarną skórę drgającą poniżej powiek. Jej oczy są wielkie, spojrzenie jest nienaturalnie zawzięte i skupione, i pełne nienawiści. Ma twarz psychopatki, która za chwilę zacznie krzyczeć. A wtedy ta twarz pęknie i odpadnie od niej w kawałkach.
Wreszcie Julia odzyskuje oddech. Powietrze uwalnia się z jej płuc w serii krótkich chrapliwych okrzyków. Łzy napływają jej do oczu. Czuje gorąco za kośćmi jarzmowymi i raptowne ukłucie w mózgu, jak prąd elektryczny. Tak przepalają się bezpieczniki, konstatuje całkiem racjonalnie.
Na nogach, które nie sprawiają wrażenia jej własnych, wraca biegiem do łóżka. Sprężyny trzeszczą, kiedy na nie wskakuje. Siedzi wyprostowana, zesztywniałą ręką przytrzymuje kołdrę podciągniętą do połowy ciała, drugą wpija w twarz, tak że czuje ból. Ból dobrze jej robi, sprawia, że w głowie się przejaśnia. Kiedy cofa rękę, na prawym policzku i skrzydełkach nosa pozostają czerwone półksiężyce.
Słychać skrzypnięcie schodów.
Wbija spojrzenie we fragment łuku wejściowego, który widać za ścianą nośną. Jest pusty, ale nie widzi wylotu schodów. Błyskawicznie się odwraca i patrzy przez ramię, jakby się spodziewała, że ktoś czai się za jej plecami. Nie ma nikogo.
Ta kobieta. Jej twarz.
Dlaczego patrzyła na nią z taką nienawiścią?
Julia odblokowuje iPhone’a i drżącymi palcami szuka wśród połączeń przychodzących tego najbardziej u góry, numeru Sama. Kiedy usłyszy jego głos, nie będzie już musiała się bać. Wtedy jej senny koszmar rozpadnie się na kawałki: mając w uchu głos Sama, nie będzie już widziała ludzi na schodach.
Trwa to całą wieczność, zanim słyszy sygnał. Słychać zakłócenia. Widocznie burza szaleje nie tylko nad jej dachem, ale też na linii.
Odezwij się. No, odbierz, odbierz, odbierz…
Poczta głosowa. Julia jęczy z rozpaczą i próbuje raz jeszcze.
Kiedy znów rozlega się skrzypnięcie schodów, wydaje z siebie bezgłośny krzyk.
Przy trzeciej próbie słyszy głos Sama.
– Julia!
– Czemu nie odbierasz?
– Sorry, ale na drodze jest straszny syf. Musiałem najpierw sparować słuchawki. Masz jakieś wieści?
– Nie… nic. – Przynajmniej nie takie, na jakie czekał Sam. Czuje się jak idiotka. Co ma mu powiedzieć? Że zasnęła, kiedy miała czuwać? Że boi się być sama, że boi się, że już nie jest sama? Chciałaby, żeby mówił, żeby jego głos wszystko naprawił. – Gdzie jesteś?
– W drodze. Siostrzyczko, wszystko dobrze? Masz taki dziwny głos.
Nasłuchuje dźwięków dochodzących od schodów, ale jest tylko cisza.
– Tak, tak… – mówi w końcu. – Tyle że dostaję wariacji od tej burzy śnieżnej. Za ile tu będziesz?
– Hm… żebym to ja wiedział. Nie uwierzysz: jadę za pługiem śnieżnym! To jedyny sposób, żebym jeszcze dziś w nocy do ciebie dotarł. Zaraz za Bernem skończyły się korki, ale tylko dlatego, że nikomu nie przyszło do głowy, żeby gdzieś jechać. Ogłoszono alert pogodowy dla zachodniej Szwajcarii, a w górach zagrożenie lawinowe wzrosło do czwartego stopnia, do rana podniosą pewnie do piątego. Gdzieś koło Montreux wpadłem w poślizg. Miałem prawdziwy fart, że nie jechał obok żaden TIR, bo przewiozło mnie przez wszystkie pasy aż na pas awaryjny, zanim odzyskałem panowanie nad kierownicą. Potem było trochę lepiej, bo zaczęli posypywać, ale tutaj posypywanie już nic nie pomoże. Mówię poważnie, podziwu godne, jakich wysiłków dokładają Szwajcarzy, żeby…
Z telefonem przyciśniętym ramieniem do ucha Julia wstaje z łóżka. Czuje gwałtowną potrzebę, żeby pójść teraz, z jego dającym poczucie bezpieczeństwa trajkotaniem, i przekonać się, że na schodach nikogo nie ma i że spokojnie może iść do ubikacji. Może i zachowuje się jak małe dziecko, ale słysząc głos starszego brata, będzie…
O fuck-fucking-fuckery-fuck!
Telefon wyślizguje się spomiędzy jej ramienia i ucha i z hukiem spada na deski podłogi.
Blada kobieta w czerni widoczna jest do połowy w otworze. Znów stoi nieruchomo, ale głowę i ramiona ma tak odwrócone, że patrzy wprost na nią.
Wstrzymując oddech, Julia rzuca się na kolana, żeby podnieść telefon. W tym celu musi podsunąć się jeszcze bliżej schodów i kiedy stara się zrobić wszystko, żeby nie spuścić kobiety z oczu, dostrzega palce zaciśnięte na krawędzi otworu schodów.
Grube palce męskich dłoni.
– Halo? Halo! Jesteś tam? – słyszy nienaturalnie brzmiący głos Sama, kiedy ponownie przykłada iPhone’a do ucha. – Julia?
– Tak, tak, jestem.
Jakimś sposobem udaje jej się zachować spokój w głosie. Brzmi głucho, pusto, ale spokojnie. Nie chce, żeby Sam coś zauważył.
Podnosi wzrok i doznaje najgorszego szoku tej nocy.
Kobieta o wytrzeszczonych, zastygłych oczach znajduje się obok otworu schodów, dokładnie przed nią. Gruby mężczyzna w odrażającej koszuli stoi na jednym z ostatnich stopni i patrzy na Julię, podczas gdy za nim pojawia się trzecia twarz, szczupła. W tym ułamku chwili, kiedy spojrzała na wyświetlacz telefonu, ci ludzie przemieścili się, a ona nawet tego nie zauważyła.
Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy.
Teraz znowu wszyscy stoją nieruchomo.
W uchu rozbrzmiewają jej dwa piknięcia i Julia aż gryzie się w język, żeby nie krzyczeć. Cofa się na czworakach, oddalając się od schodów, i przez cały czas nie spuszcza tamtych ludzi z oka.
– Julia? Julie!
– Sorry… przez moment cię nie słyszałam. Mów, mów, jestem.
Jest, to prawda, ale jednocześnie zrozumiała błąd, jaki popełniła: wróciła do części sypialnej poddasza, więc nie widzi tamtych przy schodach. A to oznacza, że znowu będą się mogli przemieścić. Że podejdą bliżej. Ale nie ma na świecie takiej rzeczy, która skłoniłaby ją do tego, żeby tam wrócić. W tym stanie kompletnego zagrożenia potrzebuje ciepła i bezpieczeństwa własnego łóżka, ponieważ jest to miejsce, w którym znikają wszelkie złe sny.
– W każdym razie – ciągnie Sam – kiedy wreszcie dotarłem do wylotu doliny, stało się to, czego najbardziej się obawiałem: droga do Grimentz była zamknięta. Całkowicie, od samej autostrady. Zastanawiałem się, czy jednak mimo wszystko nie spróbować, ale sama wiesz, jaka to wąska droga i jak głęboka jest przepaść z jednej strony, więc byłoby to czyste samobójstwo…
Julia czuje, jak rozpaczliwie chce jej się siku. Podciąga kołdrę i zaciska uda. Zupełnie nie wie, co robić, nie potrafi zebrać myśli.
Czemu nie mówi nic Samowi? Doskonale zna odpowiedź: jeśli mu o tym powie, stanie się to definitywnie prawdziwe. Wtedy już nie będzie mogła zaprzeczyć, że po schodach wchodzą prawdziwi ludzie, a takiej rzeczywistości nie zniesie.
Sam trajkocze dalej, lecz jego słowa ledwie do niej docierają:
– …aż pojawił się ten pług. Musiałem się strasznie wydzierać, żeby kierowca usłyszał mnie przez ten wicher, ale udało mi się mu powiedzieć, że muszę się dostać do Grimentz. Facet na to, że chyba oszalałem i że raczej powinienem szukać miejsca, gdzie mógłbym się zatrzymać, musiałem więc na poczekaniu coś wymyślić, no i powiedziałem, że moja dziewczyna w każdej chwili może tam urodzić. Że ma już bóle i takie tam. Kierowca popatrzył na mnie, a potem powiedział, że dobrze się składa, bo przyda się, żeby sól, którą posypuje nawierzchnię, jakiś pojazd od razu wgniótł w śnieg. Ale uprzedził mnie, że muszę jechać powoli, bardzo powoli, bo inaczej dzidziuś jeszcze przed narodzinami zostanie półsierotą. – Sam chichocze. – Wydaje mi się, że tylko dlatego pozwolił mi za sobą jechać, że mówiłem po francusku, bo inaczej…
Znowu dwa piknięcia przy uchu i nagle dociera to do Julii: jej telefon prawie się rozładował. Patrzy na wyświetlacz. Ikonka baterii świeci się na czerwono i widać komunikat: Poziom naładowania poniżej 10%.
I to już od pewnego czasu.
Julia schyla się do szafki nocnej, potem patrzy na gniazdko w ścianie i czuje, jak oblewa ją zimny pot. Teraz już sobie przypomina: dziś wieczorem podłączyła iPhone’a do ładowarki koło kanapy, ale kiedy o wpół do jedenastej zadzwonił Sam, wyjęła wtyczkę. A potem zapomniała podłączyć telefon ponownie.
Telefon jest prawie rozładowany, a ładowarka została na dole.
Kiedy się prostuje, dostrzega błysk czegoś, od czego nagle wiotczeją jej wszystkie mięśnie.
W mroku wypełniającym część ze schodami. Coś jak cień, czarniejszy od wszystkiego innego, tuż za ścianą nośną. Dłoń. Oko. Gapiące się na tę część poddasza.
Ku swemu obrzydzeniu Julia czuje mocz spływający jej po udach.
– …w takim ślimaczym tempie w górę. Mówię ci, naprawdę aż strach. Miałem wrażenie, że drogę za nami od razu z powrotem zasypuje śnieg. Chwilami nie widzę przez przednią szybę nawet tylnych świateł pługa, a przecież wlokę się nie dalej jak dziesięć metrów za nim. Naprawdę miałem fart, bo podobno dzisiaj w zasadzie miał jechać tylko do Vissoie, ale… Jesteś tam jeszcze?
Julia zastyga na ciepłej mokrej plamie na materacu.
Tamta kobieta, nieruchoma, ukryta za ścianą nośną.
Zawody w „kto pierwszy odwróci wzrok”. Jeśli to zrobisz, przegrałaś. Julia boi się jednak czegoś znacznie gorszego niż „przegrana”.
Zaczyna jej coś świtać.
– Jesteś już w dolinie?
W jej głosie słychać przenikliwy ton. Można pomylić to ze zdumieniem, ale ktoś uważnie słuchający bez trudu rozpozna histerię.
– Tak. Przez cały czas ci przecież o tym mówię.
– Błagam, przyjedź jak najszybciej – szepcze Julia i zaczyna płakać. Całe jej ciało dygocze, lecz jej chlipania są bezgłośne i Sam ich nie słyszy.
– Robię, co w mojej mocy, siostrzyczko, ale nie dam rady jechać szybciej niż ten pług. Tak na oko jeszcze ze czternaście kilometrów. Pół godziny… no, może czterdzieści minut.
O Boże. Ociera łzy z oczu. Przesłaniają jej pole widzenia, ale żeby je wytrzeć, musi na moment zamknąć oczy. Kiedy je otwiera, widzi, że ci ludzie znowu znaleźli się bliżej.
Kobieta stoi najbliżej, teraz już całkiem oderwana od ściany. Tuż za nią gruby mężczyzna w koszuli. Jego dłonie zwisają nieruchomo wzdłuż tłustego ciała. Za nim jeszcze trzech mężczyzn w odrażających ubraniach.
Pół godziny. Sam na pewno nie zdąży.
Jakby na potwierdzenie znowu rozlega się pikanie iPhone’a.
– Próbowałem dzwonić do Nicka – mówi Sam. Jego głos zrobił się bardziej miękki, w tle Julia słyszy miarowy odgłos pracujących wycieraczek. – Cały czas ma wyłączony telefon. – Cisza. – Boję się, Julie.
Tylko nie płakać.
I nie odwracać wzroku.
Nawet na ułamek sekundy nie spuszczając z oczu postaci, Julia prostuje nogi i z grymasem obrzydzenia zsuwa z siebie przemoczone majtki. Przenosi się na drugą połowę łóżka, odwraca kołdrę na drugą stronę i zabiera ze sobą. No, ale przynajmniej nie musi już iść do ubikacji, jedno zmartwienie mniej. Szuka w nogach łóżka o wiele za dużych na nią spodni dresowych Sama, które idąc spać, tam zepchnęła, i je wkłada.
Pojawiło się jeszcze więcej osób.
O wiele więcej.
Rozproszyli się po całym poddaszu.
Julia czuje, że grozi jej hiperwentylacja. Brakuje jej powietrza. Z oczu ciekną łzy, wzrok jej się mąci. Jedenaście, a może dwanaście ciemnych monolitów majaczy nieruchomo u stóp jej łóżka, niczym słupy soli. Kiedy wraca jej ostrość widzenia i rozmyte postacie znów nabierają konkretnych kształtów, okazuje się, że podeszły jeszcze bliżej. Z niemym, zduszonym krzykiem Julia cofa się w panice, aż dotyka dębowego oparcia łóżka. Ma wrażenie, jakby ktoś ciągnął ją za włosy, oczy dosłownie wychodzą jej z orbit.
Tamci patrzą na nią nieruchomo.
Jak blisko ich jeszcze dopuścisz? – tłucze się w jej głowie rozpaczliwa myśl. Jak blisko, zanim wymyślisz, co trzeba zrobić?
Kobieta w czerni o bladej skórze stoi tuż obok, w nogach łóżka. Jest wysoka i bezkształtna, ma na sobie staromodną suknię i równie staromodną wełnianą kamizelkę, która nadaje jej wygląd nauczycielki z początku ubiegłego stulecia. Ale nie to napełnia Julię największym strachem. Najbardziej przeraża ją to, co widzi na jej twarzy, kompletnie pozbawionej jakichkolwiek elementów pozwalających na rozpoznanie. Nie ma w niej żadnych wspomnień, żadnej świadomości. Jest tylko rozpacz. Wściekłość. Obłęd.
Sam coś mówi.
Spazmatycznym wysiłkiem, rzężąc, Julii udaje się wreszcie zaczerpnąć powietrza.
– C… c… co?
– Julia, co się tam dzieje? Ty płaczesz?
– Nie, ja tylko…
– Przecież słyszę, że płaczesz! Siostrzyczko, co się dzieje? – Nagle w głosie Sama pojawia się ostry ton. – Czy coś się stało?
– Przyjedź już, błagam – szepcze Julia. Jej szept przechodzi w rozdygotane chlipanie, podczas gdy dziewczyna stara się ani na chwilę nie spuszczać intruzów z oka. Nie wolno jej mrugać. Mrugnięcie może oznaczać dla niej wyrok śmierci.
– Niedługo będę! Jestem w drodze, wiesz przecież, ale nie mogę szybciej! Co takiego się stało?
Wreszcie udaje jej się wydusić to z siebie:
– Tu są ludzie.
– Co takiego?!
– Tu są ludzie.
Cisza. Skrzypienie wycieraczek. Dwa piknięcia w telefonie.
Palce kobiety spoczywające na skraju łóżka zaciskają się. Martwa skóra pod jej oczami drży.
– Co masz na myśli? Jacy ludzie?
– W mojej sypialni.
– Ale jacy ludzie? Z wioski? Ci, co dzisiaj rano przyszli z wioski?
– Nie, to nie oni. Tu są ludzie… – Jedyne, co potrafi, to powtórzyć to, co już mówiła, ale po chwili wyrzuca z siebie: – W pokoju jest ich pełno i na mnie patrzą. O Boże, Sam, oni podchodzą coraz bliżej! O Jezu! Są coraz bliżej. Pomóż. Błagam, przyjedź zaraz. Jest tu taka kobieta i na mnie patrzy, stoi przy samym łóżku i cały czas na mnie patrzy…
– Boże, Julia! Czy oni mają oczy? Czy ci ludzie mają oczy?
Czy oni mają oczy? Czemu Sam o to pyta? Oczywiście, że mają…
Julia mruga, nie może się powstrzymać.
Zaczyna krzyczeć, jej twarz staje się pozbawioną zwykłych cech maską śmiertelnego strachu. Kobieta siedzi na skraju jej łóżka wyprostowana jak struna. I rzeczywiście nie ma oczu. Zamiast nich ma tylko otwory. Tam gdzie powinny być oczy, w głąb czaszki biegną dwa głębokie ślepe tunele, a w nich kłębi się czarna jak smoła ciemność. Gruby mężczyzna zajął teraz miejsce, w którym ułamek sekundy wcześniej stała kobieta. On też ma ślepe czarne tunele zamiast oczu. Pozostali tłoczą się za nim. Ślepi. Wpatrujący się w nią. I o krok od tego, żeby wybuchnąć krzykiem.
Julia zupełnie nie wie, co robić. Koszmar jest już kompletny. Ma poczucie, że coś ją dławi, że tamci sprawiają, że jej ciało się rozpada. Że z jej serca zaczyna uciekać krew i że zaraz stanie, ponieważ ona nie zdoła wytrzymać takiego ładunku strachu.
– Julia, uciekaj stamtąd jak najszybciej! – słyszy krzyk Sama z oddali.
Ale jak? Jest jak skamieniała. Jest więźniarką własnego ciała, zakładniczką zamkniętą w celi. A ci ludzie… oczywiście, że mają oczy. Jak mogła pomyśleć inaczej? Intensywne, przenikliwe oczy, których spojrzenia wwiercają się w jej oczy. Albo może…
Nie, nie mają oczu. Chociaż nie, mają. To się zmienia, ma wrażenie, że widzi jednocześnie i to, i to.
Obiema rękami bije się po twarzy, żeby jakoś uwolnić się od obłędu, który ją osacza. Krzyczy, wzywając brata, który jest zbyt daleko, żeby cokolwiek zrobić – ale krzyczy bezgłośnie. Z jej zaciśniętej krtani nie wydobywa się żaden dźwięk.
– Uciekaj stamtąd, natychmiast! Julia! Julia!
Kobieta pochyliła się w jej stronę. Jest tuż-tuż. Gruby mężczyzna położył ręce na krawędzi łóżka.
Gwałtownym ruchem Julia naciąga sobie kołdrę na głowę i zwija się w kłębek. Uciec stąd, uciec stąd byle dalej. Przedtem czuła się pod kołdrą bezpiecznie. Wyraźnie pamięta to wrażenie z dzieciństwa. To bolesne uczucie, gdy obudziła się w Huckleberry Wall i odkryła, że przed nią jeszcze kawał nocy. Kiedy wichura tłukła o dach, śnieg piętrzył się pod ścianami, a ona była już za duża, żeby wołaniem budzić babcię czy dziadka, ale jeszcze wystarczająco mała, żeby wyobrażać sobie rzeczy nie do pomyślenia: Ich już nie ma. Umarli we śnie. Dziadek i babcia nie żyją i jeśli ich zawoła, to nie przyjdą, więc jest całkiem sama z tą wichurą… Jeśli się teraz zwinie w kłębek, będzie bezpieczna i nic złego jej się nie stanie. Wtedy będzie wiedziała: Sam jest tuż obok, w drugim łóżku, i nad nią czuwa.
– Sam – szepcze do telefonu. – Sam, kocham cię. Bardzo cię potrzebuję. Błagam, przyjedź jak najszybciej. Nie chcę być sama. Nie chcę…
Cisza jest przygniatająca. Aż w nią wnika. Julia patrzy na wyświetlacz: jest czarny. Połączenie zostało przerwane. Kiedy naciska przycisk z boku obudowy, nic się nie dzieje.
Znowu zaczyna płakać, cicho, bez żadnej kontroli, śmiertelnie przerażona, ale tym razem jest to już poddanie się. Czuje, że zbliża się koniec, i z pełną świadomością próbuje oderwać się od tego świata, żeby już w tym nie uczestniczyć.
Tu, pod kołdrą, jest sama.
Sama w swoim kokonie, zwinięta w kłębek. Sama w całej chacie. Na dworze jest burza śnieżna, jest świat.
Jej spazmatycznie unosząca się klatka piersiowa wreszcie się uspokaja. Noga dygocze, ale po chwili też przestaje. Jest cicho.
Jakiś ciężar wgniata materac.
Coś napręża kołdrę.
Ktoś obok niej leży. W jej kokonie. Ktoś, kto obejmuje ją jak ukochaną. Jak brat.
Julia czuje lodowatą dłoń na ramieniu. Zamyka oczy i wmawia sobie, że to Sam jej dotknął.
Z gazety „De Volkskrant”, 9 listopada 2018
KOBIETA SKACZE Z DACHU SZPITALA AMC, MOŻLIWY ZWIĄZEK Z SIERPNIOWĄ „MORDERCZĄ NOCĄ”
Od naszego reportera Roberta Feenstry
Amsterdam – 44-letnia kobieta z Amstelveen popełniła samobójstwo, skacząc z dachu szpitala Academisch Medisch Centrum w Amsterdam-Zuidoost.
Przyczyna desperackiego kroku kobiety nie została wyjaśniona, jednak rzecznik policji potwierdził, że była ona zatrudniona w szpitalu. Szpital nie chce komentować sprawy do chwili zakończenia dochodzenia.
Z naszych informacji wynika, że chodzi o neurochirurg Emily Wan, która pełniła dyżur podczas sławetnej „Morderczej Nocy” 18 sierpnia tego roku, kiedy z nieustalonych do dziś przyczyn zmarło 32 pacjentów szpitala AMC. Tydzień temu Komisja do spraw Bezpieczeństwa podała do wiadomości, że pod koniec tego miesiąca zostanie opublikowany raport dotyczący tej sprawy. W październiku Ferdinand Grapperhaus, szef Ministerstwa Sprawiedliwości i Bezpieczeństwa, który wykluczył już wcześniej terrorystyczny zamach biochemiczny, zapewnił, że w grę na pewno nie wchodziło działanie przestępcze. Policja nie zdołała ustalić, czy doktor Wan miała jakiś związek ze sprawą. Kobieta jest trzecim pracownikiem szpitala AMC, który od sierpnia tego roku popełnił samobójstwo.
Dr Wan, która od dwóch lat była wdową, osierociła dwójkę małych dzieci.
Zapiski Sama Avery’ego
– Wy nie rozumiecie – wołał – kto ja jestem i co jestem! Ja wam pokażę! Zobaczycie! Pokażę wam!
– H.G. Wells Przekład Wojciech Szukiewicz
Kiedy airbus rozpoczął podchodzenie do lotniska w Genewie, Nick, czy raczej to, co z niego zostało, nadal znajdował się w stanie śpiączki farmakologicznej. Wysoko w górach szalała burza. A tu, wysoko w powietrzu, panował jeden wielki koszmar turbulencji. Airbus krążył bez końca na ślepo w masie chmur i nagle zanurkował w dziurę, przez którą zobaczyłem, że już od jakiegoś czasu znajdujemy się znacznie niżej niż otaczające nas górskie grzbiety. Lęk przestrzeni w wyniku kompletnego braku orientacji z miejsca zmienił się w oczywistą klaustrofobię. Pomijając drapacze chmur na Manhattanie, po raz pierwszy od szesnastu lat miałem bliskie spotkanie z górami. Nie ma się co oszukiwać: nienawidziłem gór. Nadal ich nienawidziłem.
Nienawidziłem tego, jak nas osaczały. Jak zdawały się pochylać nad samolotem. Jak pięły się do nieba przez burzę. Swoimi ostrymi szczytami, niczym kły drapieżnego zwierza.
Góry wygryzły Nickowi twarz.
Przez cały czas zachodziłem w głowę, o co chodzi temu facetowi, który przez telefon mówił coś o twarzy Nicka. Facetowi, który był rzecznikiem Policji Kantonalnej. Że coś podobno jest nie tak z twarzą Nicka. Twarzą, którą tak dobrze znałem. Męskie rysy, ale o miękkich liniach, pierwotna symetria, która sprawiała, że wyglądał jak istota wywodząca się wprost z natury. To, co najbardziej w nim podziwiałem, to kompletny brak zawstydzenia. Nadal nie wiem, czy chłodna pewność siebie, z jaką Nick patrzył na świat, brała się z tego, że po prostu nie zauważał spojrzeń innych, czy też z tego, że tak już do nich przywykł, że kompletnie go nie ruszały.
W dodatku myślałem, że to on, kiedy zadzwoniła komórka, ponieważ to jego twarz spoglądała na mnie z ekranu. Zdjęcie, które zrobiłem dziesięć dni wcześniej, wieczorem przed jego wyprawą. Chciałem widzieć to zdjęcie na ekranie, ilekroć zadzwoni. #bebacksoon – tak go oznaczyłem na Instagramie. Przez następne dni Nick sam wstawiał różne zdjęcia, w okularach lodowcowych, z czekanem lodowym, nad otchłaniami, od których zdrowy człowiek dostawał dreszczy. On z kolei oznaczał je hasztagiem #livingthelife.
To zdjęcie zobaczyłem, ponieważ Policja Kantonalna zadzwoniła z jego komórki.
Przejazd do szpitala CHUV w Lozannie odbywał się powoli, ponieważ padał deszcz, a w dodatku ani Harm, ani Louise Grevers nie lubili jazdy poza miastem. Po drodze myślałem sobie: Zostaniesz przy mnie, jeśli będę sparaliżowany? Zostaniesz przy mnie, jeśli będę miał potwornie poparzoną twarz? Pomyślałem: Zostaniesz przy mnie, jeśli nie będę miał nóg? Jeśli będę mógł spożywać tylko płynne pokarmy przez rurkę? Zostaniesz przy mnie, jeśli doznam urazu mózgu i będę upośledzony umysłowo, tak że nie będę już mógł cię kochać, tak jak cię kocham? Pomyślałem: Zostaniesz przy mnie, kiedy będę już stary i niewidzialny?
Pomyślałem: U jednych dzieje się to szybko, a u innych powoli, wypadek albo siła ciążenia, ale ostatecznie wszyscy jesteśmy w którymś momencie zdeformowani. Tym razem były to zarówno wypadek, jak i siła ciążenia. Nie coś takiego, że zaniedbywane ciało kawałek po kawałku staje się coraz bardziej niewidzialne, tylko coś takiego, że ktoś w jednej chwili się roztrzaskuje.
Pomyślałem: Zostaniesz przy mnie, jeśli nie będę już miał twarzy?
Na tylnym siedzeniu wypożyczonego w firmie Hertz samochodu rodziców Nicka góry wzięły mnie w posiadanie. Jezioro Genewskie było bramą wejściową do Alp. Ten krajobraz był do mnie wrogo nastawiony, czułem to na każdym kroku. Nad wodą unosiła się wyczuwalna wręcz złośliwość, niczym ładunek elektryczny. Zupełnie jakby otwierały się tutaj jakieś drzwi, za którymi znajdowało się coś nieuchwytnego, lecz nader groźnego, co przez dłuższy czas miało zamiar mi towarzyszyć.
Problem był taki: ja miałem dwadzieścia cztery lata, a on dwadzieścia sześć. Problem był taki: nie chcieliśmy jeszcze być niewidoczni. Szukać kompensacji. Cieszyć się, że on w ogóle żyje. Na to byliśmy jeszcze za młodzi. Czy byłem złym człowiekiem tylko dlatego, że miałem tego rodzaju myśli, podczas gdy Nick leżał w śpiączce? Czy byłem powierzchowny? To był świat, jaki znałem. Ciekawe, co nie jest powierzchowne. Tak się składa, że poznaliśmy się w klubie fitness. Biceps: zrobiony. Mięśnie piersiowe większe: zrobione. Sześciopak: zrobiony. Klub fitness to kwintesencja kultu ciała, przeciwwaga dla internetowych jaskiń, do których udają się zboki i fetyszyści kikutów, żeby się wyżyć w amputacjach i okaleczeniach.
Pomyślałem: Czy zostanę z tobą, jeśli temu nie sprostam?
Góry piętrzyły się po obu stronach, coraz wyżej i wyżej. W żołądku miałem bolesne uczucie. Widziałem oczami wyobraźni, jak w czasie naszego pierwszego spotkania leży na ławce w klubie fitness, zlany potem, walcząc z ciężarkami, w mokrej koszulce. Tylko że teraz nie miał już twarzy. Tam gdzie miała być, ziała głęboka czarna dziura, kulminacja siły ciążenia i najgorszych koszmarów.
Zagrożenie życia minęło, ale lekarze nadal się nim zajmowali. Zanim pozwolono nam do niego wejść, dwóch funkcjonariuszy Policji Kantonalnej zaprowadziło nas do niewielkiego gabinetu chirurga szczękowego. Chirurg mówił, a policjanci siedzieli znudzeni po jego obu stronach. Nie bardzo wiedziałem, po co tu w ogóle są; jeśli idzie o atmosferę, to nie przyczyniali się do jej poprawienia. W miarę upływu czasu byłem już tym tak zażenowany, że zacząłem się zastanawiać, czy czasem w ramach jakiegoś programu reintegracji szwajcarska policja nie przyjmuje w swoje szeregi głuchoniemych.
Nasze spotkanie było prawdziwym lingwistycznym tyglem: rodzice Nicka mówili ze sobą po niderlandzku, a z chirurgiem szczękowym po angielsku; chirurg mówił po angielsku do nich i po francusku do policjantów, a ci nie odzywali się w żadnym z tych trzech języków, które notabene wszystkie znam.
Wiem, że Europejczycy zaśmiewają się przy scenie z Bękartów wojny, w której Diane Kruger pyta Brada Pitta: „Wiem, że to bardzo głupie pytanie, ale czy wy, Amerykanie, znacie oprócz angielskiego jakiś inny język?”. Jeśli o mnie chodzi, to owszem. Mówię jeszcze po hiszpańsku i całkiem nieźle po niemiecku, zrobiłem specjalizację z języków kreolskich i czytam (no, raczej czytałem) po łacinie. Kończę badania do pracy magisterskiej na Wydziale Lingwistyki Uniwersytetu Amsterdamskiego i dzięki Nickowi w ciągu trzech lat nauczyłem się płynnie mówić po niderlandzku (chociaż zdradza mnie jeszcze twarde „r”, tak że największym problemem nie jest słowo Scheveningen, tylko najzwyklejsze w świecie groot, „duży”).
Co nie zmienia faktu, że moje zapiski pełne są anglicyzmów i amerykańskiego slangu. Siła przyzwyczajenia. Lepiej, żebyście przeczytali to ostrzeżenie teraz niż później w recenzjach, prawda?
Chirurg szczękowy nazywał się Olivier Genet i do mnie praktycznie nic nie mówił. Być może dlatego, że jestem Amerykaninem, albo dlatego, że był poślubiony Jezusowi. Cienka siateczka przerzedzonych włosów zaczesana była z boków na łysiejącą czaszkę. Alopecia androgenetica, pomyślałem, ale kiedy już po raz nie wiadomo który zwrócił się wyłącznie do rodziców Nicka, zweryfikowałem swoją diagnozę: łysienie palantowate. Na jego białym kitlu widniał napis WŁASNOŚĆ CENTRE HOSPITALIER UNIVERSITAIRE VAUDOIS i zacząłem się zastanawiać, czy informacja dotyczy tylko kitla, czy może też lekarza.
Ludzie tacy jak on zawsze są własnością kogoś lub czegoś.
Doktor Genet powiedział, że Nick miał szczęście. Został trafiony spadającymi kawałkami skały, ale przeżył. Do czasu, aż będzie w stanie coś opowiedzieć, trudno na pewno stwierdzić, co dokładnie zaszło, ale sporo można już wywnioskować z okoliczności, w jakich znaleźli go ratownicy. Jego, bo z Augustina, jego towarzysza wyprawy, został tylko czekan. Augustin najprawdopodobniej wyruszył w fatalnych warunkach pogodowych po pomoc i wpadł do lodowej szczeliny. Jego szczątki na zawsze pozostaną w lodzie. Napis na jego grobie będzie zapewne brzmiał: ZGINĄŁ W LODOWEJ SZCZELINIE, ODDAJĄC SIĘ SWOJEJ PASJI. Rodzina została już powiadomiona.
– Ach, jakie to straszne – powtarzała w nieskończoność Louise. – Straszne dla rodziców. Bogu dzięki, że nasz Nick żyje.
Tak, Bogu dzięki, bo Nick, jak stwierdził doktor Genet, miał szczęście.
Bo Nick stracił tylko połowę twarzy. Odłamek rozszczepił mu szczękę, wybił górny i dolny trzonowiec i wyrwał większą część policzka, #livingthelife.
Pomyślałem: Góry wygryzły Nickowi twarz.
Pomyślałem: Wypadek albo siła ciążenia, ale ostatecznie wszyscy jesteśmy w którymś momencie zdeformowani.
– Może mówić o szczęściu – powtórzył doktor Genet po raz trzeci i rozstawił kciuk i palec wskazujący. – Gdyby odłamek był tej wielkości, państwa syn straciłby też oczy. A gdyby był takiej, mógłby już nie żyć.
Nie rozumiem, dlaczego ciągle mówi o „szczęściu”. Bo gdyby odłamek był odrobinę mniejszy, Nick mógłby wrócić do domu nawet niedraśnięty. Odrobinę mniejszy i moglibyśmy uprawiać w słonecznym hotelowym łóżku hot & steamy seks, żeby mógł łatwiej zapomnieć o tamtym zdarzeniu. Zastanawiałem się właśnie, jaki byłby najlepszy francuski odpowiednik określenia hot & steamy, ale pomyślałem, że ten lekarz pewnie będzie się jeszcze zajmował Nickiem.
Harm zapytał, czy to miejsce, gdzie wydarzyło się nieszczęście, było bardzo niebezpieczne, a ja chciałem powiedzieć: Oczywiście, że tak, przecież to góry. Jeśli się stoi pod skalną ścianą, to wprawdzie nie jest się jeszcze martwym, ale właściwie zegar już tyka.
Lekarz odpowiedział, że nie zna dokładnej lokalizacji.
– Gdzieś w Val d’Anniviers, w Alpach Pennińskich. Ale w raporcie pogotowia lotniczego Air-Glaciers wspomniano tylko, że znaleziono go na nieuczęszczanym i niedostępnym obszarze. Niebezpieczny teren, gdzie rzadko kto się wspina.
Wymamrotał coś niezrozumiałego do swoich głuchoniemych komilitonów (na tym etapie będę ich nazywał Wodzem Bromdenem i pomocnikiem Bernardem) i znów zwrócił się do nas:
– Spróbujemy się dowiedzieć dla państwa, na której konkretnie górze zdarzyło się to nieszczęście.
Zastanawiałem się, co to w ogóle za różnica; góra to góra. Kupa zamrożonych skał, bez kawiarnianych ogródków i barów z mojito, gdzie można by posiedzieć jak najdalej stąd. Było mi kompletnie bez różnicy, jak nazywa się kawałek ziemi, który od milionów lat jest niedostępny dla ewolucji. Możecie sobie wywiercić tam dziurę, wsadzić mały nuklearny arsenał i bum – można zaczynać recykling.
Policja zrobiła zdjęcia, zanim zszyto Nickowi twarz, ale pan chirurg trzymał je tak, żebyśmy nie mogli ich zobaczyć. Marszcząc brwi, odwracał je do góry nogami, potem z powrotem.
– Było już wystarczająco trudno, kiedy trzeba było od razu założyć opatrunek – powiedział.
Louise zakryła usta dłońmi.
– Na szczęście państwa syn był dobrze zakonserwowany, że tak powiem. Przez wiele godzin leżał nieprzytomny na mrozie, co zatamowało krwawienie i zapobiegło powstaniu znacznej opuchlizny. Oczywiście odmrożenie doprowadziło do utraty części tkanek miękkich, które musieliśmy uzupełnić przeszczepami.
Przeszczepami?
– Tak, z jego ramienia. – Doktor Genet ponownie rozłożył kciuk i palec wskazujący, tym razem nie tak daleko od siebie jak poprzednio.
Widziałem przed sobą twarz Nicka: krwawą ziejącą dziurę.
Widziałem przed sobą twarz Nicka: pokrytą martwicą i poczerniałą. Wyrastało z niej ramię.
Harm zadał pytanie za milion dolarów:
– Czy te uszkodzenia są trwałe?
Doktor Genet, zerkając na zdjęcie tej niegdyś idealnej, a teraz tak okaleczonej twarzy, odparł:
– Chirurdzy plastyczni nazywają to „wiecznym uśmiechem”, i nie bez przyczyny. Jeśli chodzi o zbliznowacenia, to można potem przeprowadzić zabiegi korekcyjne i generalnie upiększyć całość silikonowymi plastrami. Nie ma się jednak co łudzić, że tego rodzaju szpecące okaleczenia da się całkowicie zniwelować. Nikt o tym nie mówi, ale osoby po liftingu twarzy mają bliznę na bliźnie. Tyle że nasze nacięcia są umiejętne. Nacięcie nad powieką. Nacięcie wzdłuż płatków nosa. Nacięcie za uchem. Różnica polega na tym, że w przypadku renowacji twarzy państwa syna nie mieliśmy wielkiego wyboru.
Tak, naprawdę użył tego słowa.
Nick nie doczekał się nawet wzmianki w gazetach, nie było żadnego GÓRY WYGRYZŁY PRZERAŻAJĄCY GRYMAS NA TWARZY HOLENDRA, który miał szczęście, ponieważ akurat następnego dnia wszędzie opublikowano zdjęcia będące dowodem na to, że szwajcarska aktorka Heidi Lötschentaler przeszła korektę nosa, i nie było już miejsca na mniej ważne wiadomości.
– Za jakieś sześć miesięcy kość żuchwowa powinna wrócić do normy i będzie można założyć protezę na implantach. Ale to dopiero przyszłość. Najważniejsze pytanie, czy państwa syn w pełni odzyska mimikę twarzy. Trzeba się liczyć z ograniczeniami najróżniejszych funkcji, takimi jak niepełne otwieranie ust, trwałe uszkodzenie nerwów ruchowych, czego następstwem może być opuszczony kącik ust lub częściowy paraliż mięśni twarzy…
Zaczęło mi wirować w głowie. Gdzieś w oddali słyszałem szloch Louise. Starałem się skupić spojrzenie na pulsującej żyle za łysiejącą skronią doktora Geneta: spływała po niej kropla potu.
– …utrata możliwości żucia, ograniczona możliwość oddychania przez nos, upośledzenie węchu i smaku, problemy z mową…
Żyła, łysienie – to też są blizny, oznaki starości.
– …PTSD, częściowa utrata pamięci, stany lękowe… Czy państwa syn był ubezpieczony?
W głowie słyszałem moje rozkrzyczane myśli: Daj mi siłę ciążenia. Niech się roztrzaskam. Niech się stanę niewidzialny…
W tym momencie jeszcze nie wiedziałem, że coś jest nie tak, bo wciąż byłem zbyt sparaliżowany szokiem. I nadal nie chciałem tego wiedzieć, kiedy wieczorem wyszedłem z hotelu i po spędzeniu jakiegoś czasu na szwendaniu się po gąszczu denerwująco stromych ciasnych uliczek wylądowałem ostatecznie z powrotem w szpitalu, gdzie nocna pielęgniarka Cécile Métrailler nerwowym ruchem wetknęła mi w dłoń złożoną karteczkę. Wiadomość napisaną charakterem pisma Nicka:
Nie wierz im. To nie był wypadek.
Oczywiście powinienem mu uwierzyć. Kto nie wierzy swojemu partnerowi, kiedy mówi coś takiego? Ale Nick walczył z następstwami potężnej traumy i doktor Genet uprzedzał, że nie będzie pamiętał wypadku. Pomyślałem, że Nick cierpi na urojenia.
I uważałem, że to będzie moje największe zmartwienie. Do czasu, aż następnego wieczoru coś tak bardzo przeraziło biedną Cécile, że podczas swojego dyżuru w panice uciekła ze szpitala i nie miała odwagi wrócić.
Tym czymś był Nick.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej