29,90 zł
Kiedy słyszymy o misjach na Czarnym Lądzie, mamy przed oczami głównie dobroczynną działalność białych ludzi, którzy biednym mieszkańcom Afryki niosą światło cywilizacji. Bieda w tych krajach, które przecież posiadają takie bogactwa naturalne jak ropę naftową i diamenty, w pierwszym odruchu wiązana jest z niezaradnością i brakiem wykształcenia jej mieszkańców. Wszyscy słyszeliśmy też o kłopotach Afrykańczyków z dostępem do wody, gdy tymczasem Afryka posiada wielkie zasoby wody gruntowej. Jak to możliwe, że kontynent z takim bogactwem boryka się z biedą, głodem i brakiem wszystkiego?
Trochę światła na te paradoksy rzuca EKG Serca Afryki – kolejna książka br. Roberta Wieczorka OFMCap, który misjom w Afryce oddał już ponad dwadzieścia lat swego życia. Problemy Afryki rozpoczęły się z chwilą, kiedy biały człowiek postawił swoją stopę na Czarnym Lądzie. Trwająca od początku XV wieku era europejskiej ekspansji stopniowo doprowadziła do upadku tamtejszych cywilizacji, rozpadu rodzin, wykorzenienia. Bo czarnym złotem okazała się nie tylko ropa, ale i Afrykańczycy, którzy stawali się niewolnikami. Współcześnie trwające rebelie i konflikty zbrojne mają swoje korzenie w drapieżnej kolonizacji, bo wpływy i drenujące kontynent interesy obcych państw nadal trwają.
Afryka ma swoje piękne legendy o ludziach, którzy pokojowo próbowali przeciwstawić się agresji najeźdźców. Ma też ludzi, którzy doświadczyli zła z ręki białego człowieka, a mimo to podejmują próby budowania jedności. Taką ekspiacyjną rolę pełnią też biali misjonarze – nie kojarzą się Afrykańczykom zbyt dobrze, bo doświadczenie poprzednich pokoleń pokazuje, że biały człowiek przychodzi tylko po to, żeby niszczyć. Misje starają się zmienić ten negatywny obraz.
Odpowiedzialność za zło popełnione przez Europejczyków spoczywa jakoś na nas wszystkich – Europa budowała swój dobrobyt na bogactwach Afryki. Aby to zrozumieć, dobrze jest zrobić pierwszy krok i popatrzeć na trudności naszych afrykańskich braci oczami misjonarza, który w drobnych rzeczach, wśród ludzi, do których został posłany, próbuje leczyć rany zadane Sercu Afryki. Może gdy poznamy lepiej ich historię i to, z czym się zmagają, poruszy to nasze serca do większej hojności wobec nich. Bo pomoc Afryce to nasza powinność, nasze zadośćuczynienie.
Centralna Afryka jest jak stara kobieta – stwierdził genialnie pewien młody globtroter zawiedziony dziadostwem, jakie znalazł w Bangi – trzeba ją albo kochać mimo wszystko, albo porzucić. Ja wybrałem tę pierwszą opcję.
Jeśli twoja percepcja ogranicza się maksymalnie do długości newsa, to zostaw tę książkę – nie nadaje się dla ciebie. Do opowieści o Afryce trzeba się rozsiąść i, jak to drzewiej bywało, dać się ponieść bajaniom:
Na tere ti wa amolenge a ngba ti ma atere ti ambakoro zo (w kręgu rodzinnego ogniska dzieci słuchają opowieści starych ludzi)...
Autor
Papież Franciszek powiedział kiedyś: „Afryka jest piękna!”. Serce Afryki bije jednak nieregularnie. Czasami ten puls zanika, przygnieciony przez zło, a czasami bije pełnią miłości. W ten niesamowity rytm wprowadza nas misjonarz, br. Robert Wieczorek. Dla wszystkich, którzy wybierają się do serca Afryki i chcą poznać jej prawdziwe oblicze, szczerze polecam!
Marek Kamiński
Brat Robert Wieczorek OFMCap – urodził się w 1966 roku w Krakowie, wychował się w Krzeszowicach. W dwudziestym roku życia wstąpił do Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów. W 1993 roku przyjął święcenia kapłańskie, a rok później podjął pracę na misjach w Republice Środkowoafrykańskiej, gdzie posługiwał ponad ćwierć wieku. Obecnie jest posłany do przetarcia szlaków dla nowej kapucyńskiej misji w Sudanie Południowym. Jest autorem książek: „Listy z Serca Afryki”, „Pęknięte Serce Afryki”, „Koptowie – staliśmy się śmieciem tego świata”.
E-book nie posiada zdjęć
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 629
© Wydawnictwo Serafin, Kraków 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Redakcja
Małgorzata Sękalska
Korekta
Małgorzata Sękalska, ks. Krzysztof Wieczorek, br. Maciej Zinkiewicz OFMCap
Projekt okładki
Kacper Bezpałko
Skład wersji elektronicznej
Kacper Bezpałko, Aneta Łętek
Fotografia na okładce
Giovanni Cancemi/Shutterstock.com
Wydawca
Wydawnictwo Serafin, ul. Korzeniaka 16, 30-298 KrakówZakon Braci Mniejszych KapucynówProwincja Krakowska
Wydanie elektroniczne do wydania I
ISBN 978-83-66779-41-9
Zamówienia:
www.e-serafin.pl
tel. 12 623 80 58
Ciąża u słonia trwa dwadzieścia dwa miesiące. Mnie tyle samo zeszło w oczekiwaniu na pozwolenie wyjazdu z misją do Sudanu Południowego. W życiu bym się nie spodziewał, że przyjdzie mi tak długo czekać. Pandemia zachwiała plany wszystkim bez wyjątku – utknąłem i ja na przymusowym pobycie w Europie. Z nadmiaru czasu zabrałem się do spisania tego, co wiem o Sercu Afryki, gdzie spędziłem równe dwadzieścia pięć lat. I mam nadzieję w nim pozostać, bo Sudan Południowy też tym Sercem jest, tyle że drugą jego komorą. Od ćwierć wieku nasłuchuję rytmu bicia tego chorego serca – i oto wynik mych obserwacji.
La République centrafricaine (Republika Centralnej Afryki lub Środkowoafrykańska), kraj leżący w centrum Czarnego Kontynentu, ma w narodowym języku sango o wiele ciekawszą, uroczą nazwę: Kodro ti Be-Afrika – Kraj Serca Afryki. To zapomniane państwo po raz drugi w historii wyszło ze swego politycznego niebytu na pierwsze strony światowych informacji. Kiedyś już okazji dostarczył bufon – cesarz Bokassa, a ostatnimi laty – kolejna wojna domowa. Smutna to sława.
W obiegu krąży wiele krzywdzących stereotypów gmatwających dodatkowo zrozumienie dla sytuacji panującej w Republice Centralnej Afryki (RCA). Niektóre z nich to wręcz medialne gnioty. Na tę fundamentalną potrzebę obiektywnej informacji staram się odpowiedzieć. Żyłem tam na miejscu, dlatego też piszę.
Jeśli twoja percepcja ogranicza się maksymalnie do długości newsa, to zostaw tę książkę – nie nadaje się dla ciebie. Do opowieści o Afryce trzeba się rozsiąść i, jak to drzewiej bywało, dać się ponieść bajaniom: Na tere ti wa amolenge a ngba ti ma atere ti ambakoro zo (w kręgu rodzinnego ogniska dzieci słuchają opowieści starych ludzi)... Afryka ma swoją historię, ale inną niż ta nasza – opowiadaną, przekazywaną w tradycji ustnej. To niekoniecznie musi być wada. To raczej jej specyfika. Zanik tradycji ustnej w modernizującym się społeczeństwie jest dla tej lokalnej kultury niczym u nas pożar w bibliotece czy atak hakerów na serwery.
Jeśli więc ktoś ma trochę zamiłowania do historii i cierpliwości do autora, to zapraszam na moje gadanie. Jak to z folklorem bywa – więcej tu serca niż rozumu. Oto legenda o Sercu Afryki i żywię nadzieję, że faktycznie warta jest opowiedzenia.
– Centralna Afryka jest jak stara kobieta – stwierdził genialnie pewien młody globtroter zawiedziony dziadostwem, jakie znalazł w Bangi – trzeba ją albo kochać mimo wszystko, albo porzucić.
Ja wybrałem tę pierwszą opcję.
Byłem kiedyś z wizytą u jednego z mych licznych wujków. Nie widzieliśmy się dobre parę lat. Człowiek, jak wielu tego typu w Polsce: „Bogu się nie naprzykrza – do Kościoła nic nie ma”. Przegadaliśmy dobre dwie godziny o rzeczach na tyle nieistotnych, że nic z tego nie utkwiło mi specjalnie w pamięci. W końcu rozmowa skręciła na temat mego pobytu w Afryce – ostatecznie sprawa to dość egzotyczna jak na naszą szerokość geograficzną. Zachęcony przez otoczenie spiąłem się, by spróbować im nieco przybliżyć to, czym żyję. Nie zdołałem się nawet rozkręcić, gdy mój wuj pozbierał się i poszedł do pokoju obok, mrucząc coś, że to sprawy trudne i… za chwilę doszedł mnie głos telewizora.
Tak, to inny świat, te misje. Mego wuja ścięła moja nieudolna próba przybliżenia problemów, jakich doświadcza statystyczny Afrykańczyk w przechodzeniu od tradycyjnej religijności, zanurzonej po uszy w magii, do novum Ewangelii głoszącej oparcie się na Jezusie: Bogu, który zbawia. Oni z tych czarów nigdy nie wyjdą – słyszę niejednokrotnie zniechęcone głosy. Ale gwoli sprawiedliwości, dajmy im czas. To dopiero początki. U nas, w Polsce z tysiącletnią tradycją chrześcijańską, znajdziesz kilka świetnie prosperujących i gorliwie oglądanych kanałów TV z wróżkami i horoskopami…
Siostra jednego z moich współbraci wróciła kiedyś do domu nieco skonfundowana. Podzieliła się rewelacją, jaką zaskoczył ją pewien kolega (z miasta i wykształcony).
– Ten twój brat misjonarz – wyjawił swe odkrycie – to siedzi w Afryce, bo musi mieć w tym dobry interes. Tam są diamenty!
Owszem są, tyle że o dobre dwieście kilometrów na południe od Ndim, gdzie mieszkam. U nas, jak dotąd, tylko do jednej jedynej wioski dotarła moda na szukanie złota, ale do „gorączki” to nam jeszcze daleko. Udaje się ludziom wypłukać nieco świecącego pyłu, za co zgarną do kieszeni może z pięć euro za dzień. Dobre i to…
Ale lepiej w tej dziedzinie posłuchać pana Giulianiego, sfrancuziałego Włocha, który od lat robi interesy w Środkowej Afryce. (Polecam niszowy film Ambasador, gdzie to jest udokumentowane). Jako stary wyjadacz radzi: w Republice Środkowoafrykańskiej nie dotykaj tylko trzech rzeczy: broni, diamentów i cudzej żony. Wszystko inne jest dla obcokrajowca dozwolone.
My, misjonarze, bardzo surowo trzymamy się tej praktycznej porady pana Giulianego. Co nie znaczy, że nie ma tu, pod słonecznym niebem równika, Polaków robiących ciemne interesy. Bywałem czasami w Bangi w cukierni, gdzie powiedziano mi, że jej współwłaścicielem jest Polak. Jest nas w Republice Środkowoafrykańskiej jedynie kilkudziesięciu rodaków i siłą rzeczy się znamy. Ta owiana tajemnicą postać była nieuchwytna. Przyjechał tu serwować Afrykańczykom ciasteczka? Bez kitu…
Pewien brat znany we wspólnocie z wysublimowanej inteligencji, ale i ciętego języka, na widok dwóch świeżo upieczonych misjonarzy szykujących się na wyjazd, syknął: – Ach, bracia misjonarze… Tanim kosztem po świecie sobie pojeździć…
I w samym zakonie nie wszyscy mają zrozumienie dla sprawy misji. Owszem, jeździmy – raz na dwa lata… Na co ze współczuciem kiwają głowami spotykani tu i ówdzie zagraniczni funkcjonariusze agend ONZ-owskich czy innych międzynarodowych organizacji. Dla nich to niewyobrażalne… Tak rzadko?! W ciągu tych moich dwudziestu lat misjonowania nigdy nie wychyliłem się poza naszą europejską strefę czasową… Owszem, jeździmy, ale safari kończy się po miesiącu. Potem pozostaje kurz i wertepy na wymianę z deszczem i błotem, wkuwanie kolejnego języka, malaria i pasożyty, czasami zniechęcenie i samotność, a w końcu, tak jak teraz, „dla rozrywki” wojna domowa. Może komuś odstąpić mój bilet?
Rozmawia kiedyś ze mną o misjach pani dziennikarka. Miała z góry ustawioną wizję, do której powracała raz po raz jak bumerang, spodziewając się potwierdzenia z mej strony.
– Wy, misjonarze, budujecie szkoły i mosty, naprawiacie drogi…
Musiało w końcu dojść do spięcia.
– Albo Pani zechce przysłuchać się temu, co mam do powiedzenia, albo będziemy się musieli rozstać…
Bo owszem, zajmujemy się budowami – sam o tym często mówię i piszę – ale to jest tylko drugorzędny aspekt pracy misji katolickiej.
Pewien uczestnik bardzo sympatycznie wspominanej sztafety śladami Kazimierza Nowaka skierował pod adresem misji katolickich zarzut kolonializmu religijnego. Powoli! Każdy ma prawo do wyboru religii, ma więc też prawo usłyszenia o Jezusie, by następnie, jeśli chce, pójść Jego śladem. Nikt go do tego nie zmusza. Ma wolny wybór. Przesłanie Nazarejczyka jest jasne: Jeśli chcesz… A kolonializm? Gdy mi ktoś czasem (w praktyce bardzo rzadko) startuje z takim hasłem, to ucinam krótko: – Mój kraj sam był kolonią, gdy Afryka była kolonizowana. Nie jestem Francuzem…
Może już wystarczy tych definicji negatywnych. Po co więc ktoś jedzie na misje? Tak, Afryka jest piękna i ma swój nieodparty urok – nie do zapomnienia. Ale można się do tego tak przyzwyczaić, że nie zwraca się już na to uwagi. Ludzie w Afryce, jak ludzie: z tej samej krwi i kości, co i my – wszyscy potomkowie Adama i Ewy. Mają swe przywary, co wyraźnie wychodzi w nieraz szokującym zderzeniu naszych różnych kultur, ale w sumie więcej nas łączy. A Europejczyk – co podkreślam – może się od nich nauczyć bardzo wiele dobrego.
Bogactwem, którym Afrykańczyk dominuje nad człowiekiem Zachodu, jest wspólnotowość. Tu wszystko robi się razem. Nie można i nie da się być lwem samotnikiem. W Republice Środkowoafrykańskiej tradycyjnie nie buduje się ogrodzeń wokół domów, bo skoro ktoś jest uczciwym człowiekiem, to nie ma nic do ukrycia. Życie toczy się przed domem, pod drzewem i w cieniu słomianej kuchni – na oczach wszystkich. Rodzina musi być liczna i gwarna. Największą karą byłaby konieczność samotnego jedzenia posiłku. Nawet gdy jest mało co do zjedzenia w misce, to i tak trzeba kogoś zaprosić do kompanii. Podzielić się jest ważniejsze niż się najeść.
Dom służy jedynie za schronienie na noc albo na czas słoty czy zimna. Pojęcie „ogniska rodzinnego” to nie jest wyciągnięty z lamusa językowego slogan, ale fakt. Wokół żaru paleniska ogniskuje się całe życie rodziny: poranny chłodek zgania dzieci do pozostałego żaru, po południu matka szykuje na ognisku strawę, a wieczorem tańczy się w jego blasku albo siedząc wokoło, słucha się opowieści starych ludzi.
Na pola chodzi się grupą. Samotna praca może wywołać niebezpieczne podejrzenie: on coś „czaruje”!? Takie bycie razem to sprawa gardłowa do tego stopnia, że człowiek najmuje się do dorywczej pracy tylko po to, by za zarobione grosze samemu z kolei zatrudnić innych do wspólnego plewienia czy zbierania plonów.
Podobnie jest i z religią: nie ma tu wiele miejsca na osobistą pobożność, ani tym bardziej na „prywatne” chrześcijaństwo. Dawna religia była na wskroś rodzinna czy plemienna. To naturalne, że dzieci idą śladem religijnych wyborów swoich rodziców. Ludzie tu nie mają problemów ze zrozumieniem, że Kościół to wspólnota, bo nazywają go: Rodzina Boża. Każdy modli się razem z innymi i z natury rzeczy trzeba należeć do jakiegoś ruchu. Komunia to nie tylko przyjmowana na mszy Eucharystia, ale i przebywanie we wspólnocie.
Będąc w Polsce na urlopie, słyszę nieraz utyskiwanie, jak to trudno jest żyć i ile w Polsce jest ludzkiej biedy. Gdy dla kontrastu opowiadam o nędznych warunkach życia większości Afrykańczyków, wielokrotnie słyszę:
– O, to tak jak u nas...
Przerywam wtedy zdecydowanie:
– Z całym szacunkiem dla biednych ludzi w Polsce, ale nie ma wspólnej płaszczyzny dla porównywania biedy polskiej z afrykańską. Dwadzieścia pięć lat żyję w Afryce, ale jak dotąd nie potrafiłem się jeszcze przyzwyczaić, gdy odwiedzając chorych z Komunią wchodzę do okrągłego domku ze słomy i błotnych cegieł, a tam starowinka wyschnięta niczym skórka na jabłku, na klepisku obok ogniska pleciona mata do spania, parę łachów, garnek i to wszystko. Takiej biedy w Polsce nie znajdziesz. Ale co najistotniejsze w tym wszystkim: babcia jest pogodna i za wszystko dziękuje Bogu i ludziom. To powala i zawstydza. Optymizm Afrykańczyka – mimo biedy, wojny i ewidentnego braku perspektyw – tego się nie kupi za żadne pieniądze.
W mojej ocenie prymitywne społeczeństwo afrykańskie zdecydowanie wygrywa porównanie z europejskim indywidualizmem zblazowanego postmodernizmu. W Afryce czuć moc i chce się żyć.
Tak, bycie z tymi ludźmi to jedna z podstawowych motywacji. Z nimi i dla ich dobra. Oni to czują i potrafią wyrazić wdzięczność. Codzienne życie na misji zmienia się w zależności od miejsca i wymaganej tam posługi. A choć zewnętrzne warunki są różne od europejskich, robimy tu normalną robotę kapłana na parafii, tyle że w afrykańskiej diecezji. To umacnianie fundamentów Kościoła założonego tu przed 2-3 pokoleniami przez kapucyńskich współbraci z Francji i Włoch, dobiegających teraz pośród nas kresu swego życia. To udzielanie sakramentów i formowanie na miejscu młodych Afrykańczyków, którzy stopniowo przejmują po nas pieczę nad swoim lokalnym Kościołem. Być dla nich bratem to Pawłowe: Cieszcie się z tymi, co się cieszą, płaczcie z tymi, którzy płaczą (Rz 12,15) . My, bracia mniejsi kapucyni, jako franciszkańscy zakonnicy mamy do tego jeszcze specyficzną dla nas „opcję preferencyjną dla ubogich i solidarność z uciśnionymi tego świata”. To dlatego tu trwamy, mimo że wojna.
To, co papież Franciszek mówi do kapłanów o potrzebie prostoty i bliskości życia z ubogimi, jest dla mnie takie naturalne i nie rozumiem, jak ktoś jeszcze może się na to boczyć. Gadanie antyklerykałów o pasibrzuchach, leniach, skąpcach i karierowiczach na służbie Kościoła spływa po mnie jak woda po kaczce. Ja, budowlaniec z prawem do odprawiania mszy świętej, nijak nie potrafię się odnaleźć w tej krytyce. Czego się tu dorobiłem? Paru kartonów książek, chronicznego braku czasu i przedwczesnej siwizny...
Ktoś powie:
– No tak, wy macie tam dużo do roboty. Ale po co w Afryce klaryski? Kontemplacyjne mniszki w Bouar nie prowadzą ani szpitala ani szkoły, nie pracują w duszpasterstwie – jaki z nich pożytek? One się tylko modlą…
No właśnie, tu docieramy do sedna sprawy. Wcale nie tylko, ale aż się modlą. Kto śledził relacje różnych misjonarzy z przebiegu konfliktu w Republice Środkowoafrykańskiej, ten mógł wyczytać, że w oceanie ludzkiej bezsilności wobec rozlewającego się wszędzie zła ostatecznie liczy się jedynie modlitwa. Oto ostateczny sens naszej obecności w kraju misyjnym – modlić się za tych ludzi i z nimi. To nie to samo, co być gdzieś daleko i solidaryzować się duchowo z odległymi miejscami, gdzie ludzie cierpią. Być fizycznie na miejscu, współcierpieć i modlić się o wytrwanie w ucisku, jak i o nawrócenie dla złoczyńców, których twarze i imiona często znane są osobiście – to zdecydowanie inna kategoria.
Takie głębokie przekonanie dotyczące słuszności obranej drogi w Kościele nazywa się powołaniem. By zdecydować się na misje i zostać tu na stałe, trzeba mieć to coś specjalnego. Kto je otrzymał, ten zrozumie, o czym mówię. Kto nie – to mamy problem, bo brak środka wzajemnej komunikacji, by dotrzeć do sedna sprawy. Moje plany życiowe do siedemnastego roku życia były jasne: zostać weterynarzem, ożenić się z Polką i mieszkać w Polsce. Powołanie misyjne wywróciło we mnie wszystko do góry nogami. Inaczej jak wytłumaczyć, że ja, choć przywiązany do Polski jak wilk do lasu, tkwię od ćwierć wieku w Afryce i nie mam zamiaru wracać?
Ktoś może skwituje, że to moje zauroczenie Afryką pozbawiło mnie zdrowego dystansu i odebrało zdolność wyważonej oceny sytuacji i podejmowania rozsądnych decyzji, na przykład o wyjeździe, gdy robi się niebezpiecznie. Nie od razu, ale dość szybko dotarła do mnie mądrość afrykańskiego przysłowia: „Kawałek drewna, choćby i z dwadzieścia lat pływał w wodzie, nigdy nie stanie się krokodylem”. Nie mam złudzeń. Zawsze będę tu inny i bardziej lub mniej obcy. Ale nie pretenduję też do tego, by stać się Afrykańczykiem. Jestem Polakiem w Afryce. I jako taki chcę być pożyteczny dla tutejszej rodziny Kościoła. Ostatecznie liczę na to, że gdy kiedyś będę odchodził z tego świata, to towarzyszyć mi będzie poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Czerwiec 2011 Ndim, Republika Środkowoafrykańska (7 16’18.16’’N 15 45’50.77’’E)
Lipiec 2011
Treść dostępna w pełnej wersji.
Styczeń 2014
3 lutego 2014 roku
7 lutego 2014
Październik 2014
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Ndim, 1 stycznia 2016
Treść dostępna w pełnej wersji.
Luty 2016
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Wrzesień 2017
Treść dostępna w pełnej wersji.
Grudzień 2017
Treść dostępna w pełnej wersji.
Marzec 2018
Treść dostępna w pełnej wersji.
Lipiec 2018
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Marzec 2019
Treść dostępna w pełnej wersji.
Czerwiec 2019
Treść dostępna w pełnej wersji.
Marzec 2020
Treść dostępna w pełnej wersji.
Gdyby w RCA poprosić przeciętnego młodego człowieka ze szkoły średniej: „Opowiedz mi, proszę, o historii twojego kraju”, to jest rzeczą uderzającą, że ten, mając za sobą elementarny kurs dziejów swej ojczyzny, odpowie: „13 sierpnia 1960 roku – ogłoszenie niepodległości Republiki Środkowoafrykańskiej”. No dobrze, ale co było wcześniej? Nicość? Niebyt? A może dżahilijja – pogańska ignorancja, jak z pogardą mówią muzułmanie o okresie preislamskim? I doprawdy trudno ze statystycznego obywatela wydobyć coś więcej o tym, jak to było dawniej. Może jeszcze prości ludzie ze wsi przypomną sobie bajania dziadków, ale tego przecież nie łączy się z wiedzą nauczaną w szkole. Ta dychotomia jest porażająca, zważywszy na twierdzenie, że naród nieznający swej historii nie ma przyszłości… Są jednak światełka w ciemnym tunelu.
*
Brat Umberto Vallarino to bardzo barwna postać i osobna historia warta opowiedzenia. Pionier włoskich misjonarzy, przyjechał do Afryki Centralnej jeszcze w czasach kolonialnych, w 1952 roku, wraz z grupą współbraci z Ligurii. Swoim przykładem pociągnął też pół swojej rodziny: dwaj młodsi bracia, Valentino i Pio, są kapucynami tak jak on i do tej pory pracują w RCA, a siostra Izabela w seminarium w Yolé spędziła dwadzieścia lat jako świecka misjonarka. Sam Umberto już przed nastu laty wrócił do Italii, ale choć ma sporo po dziewięćdziesiątce, nadal pozostaje dziarskim i bardzo aktywnym dziadkiem. Bo takim też był przez całe swe życie. Charakteryzował się twórczym wizjonerstwem, wprawdzie nieco uciążliwym dla otoczenia i braci, ale za to owocnym. Zawsze pięć minut przed innymi, rwał się przed szereg, zapalał do nowych pomysłów i trzeba przyznać, że miał wyczucie tego, co jest potrzebne dla „jutra”, dla dalszego rozwoju. On miał intuicję, by zakładać szkoły dla katechistów, centrum rolnicze Ngaoundaye czy też nowicjat w Ndim, położony w odkrytym przez niego pięknym zakątku. Niecierpliwy i niestały z natury, nie potrafił zagrzać miejsca, a bracia jakoś za nim nadążali. Gdy mu przybyło lat, odkrył, że warto by zachować dla potomności świadectwa starych ludzi, którzy pamiętają jeszcze, jak to było przed przybyciem białych i opowiadają wieczorami przy ognisku o swych perypetiach, a sami masowo odchodzą do wieczności. Począwszy od lat siedemdziesiątych dał się poznać ludziom jako kolekcjoner staroci. Chętnie mu znoszono bezużyteczne „szpeje” w zamian za ubrania, których miał całe worki, odkąd z Italii dało się je przywozić w kontenerach. Przemierzał też dziesiątki wiosek z magnetofonem i aparatem w ręku, by wynajdować żyjących tam jeszcze ambakoro zo (w sango: starców) – przetrwałe korzenie łączące nas ze światem akotara (w sango: przodków).
W bałaganiarskiej formie, bez metodyki, bo to sprzeczne z jego wybujałą naturą, ale spisywał ich świadectwa i publikował w zeszytach Tengbi (w sango: spotkanie), a potem w kolekcji Histoire officieuse (po francusku: nieoficjalna historia), by zachować je dla potomności. Ze staroci zorganizował całą ekspozycję w kilku salach seminarium w Yolé. Ci, którzy mają nieco zamiłowania do historii, muszą teraz staremu Umberto okazać wdzięczność i oddać honor za wykonanie tej mrówczej pracy. Ocalił od zapomnienia dużą część materialnej historii i oralnej tradycji ludzi z północnego zachodu RCA. Dziesięć lat temu moi bracia postanowili jeszcze lepiej zabezpieczyć dziedzictwo kulturalne przekazane przez br. Umberto i przenieśli muzeum do nowych lokali wybudowanych przy naszym wyższym seminarium Saint Laurent, by ta unikatowa na skalę nie tylko kraju, ale i całego centrum kontynentu afrykańskiego kolekcja stała się jeszcze bardziej dostępna dla chętnych do zwiedzania. Francuski wolontariusz Alain Degras opracował „bałaganiarskie” materiały piśmienne, ujmując je składnie w formę tryptyku – dla zainteresowanych to kopalnia źródłowej wiedzy na temat kraju widzianego oczami prostych ludzi.
Używając określenia „unikatowy” nie przesadzam, bo w tym kraju wstrząsanym co rusz paroksyzmami przewrotów wojskowych i walk nieodłącznie związanych z rabunkiem nic się nie ostanie. W Bangi istnieje teoretycznie muzeum Barthélemy’ego Bogandy, fundatora RCA, ale w praktyce nawet to niewiele, które kiedyś tam zgromadzono, zostało rozkradzione i dziś zdewastowany budynek świeci pustkami.
Incydent sprzed kilkunastu lat: w Bouar ktoś wziął się za remont pewnego budynku stojącego od lat w ruinie. Dom był mały, ale na eksponowanym miejscu w centrum miasta. „Będzie tu coś ładnego i z pożytkiem” – myśleliśmy, obserwując przejazdem postęp w pracach. Zrzedły nam miny, gdy do Yolé przyszło pismo z ministerstwa kultury żądające wydania eksponatów zgromadzonych w naszym muzeum, bo potrzebują zapełnić nimi nowo powstałe w Bouar muzeum regionalne – temu właśnie miał służyć ów odnowiony domek. Trzeba było widzieć Pio, młodszego brata Umberto, jak mu nerki zadrżały. Normalnie to jest człowiek jak do rany przyłóż – wręcz pobłażliwy. Ale na taki tupet odpalił odpowiedź proporcjonalną do braku fundamentalnej kultury w instytucji, od której właśnie tego wypadałoby się spodziewać. Z żądanego transferu nic oczywiście nie wyszło. W odnowionym domu ostatecznie znalazło swe miejsce przedszkole, ale długo miejsca nie zagrzało, bo przyszła rebelia i to miejsce będące w pobliżu więzienia stało się bardzo nieodpowiednie dla gromadzenia tam dzieci. Wkrótce podzieliło też los wielu sobie podobnych instytucji publicznego użytku – straciło dach i stolarkę. Teraz ponownie gołe mury świecą oczodołami pustych okien. Nasze muzeum natomiast istnieje – usytuowane zaraz przy klasztorze, otoczone murem i strzeżone przez stróża.
*
Tazunu to tajemnicze kręgi kamiennych megalitów świadczących o pradawnej obecności ludzi na północno-zachodnim terenie dzisiejszej Republiki Środkowoafrykańskiej. Chodzi o różnej wielkości, ale często mające po kilka metrów wysokości, „ogórkowate” granitowe głazy postawione na sztorc i na planie zakreślającym okrąg. 40 tysięcy lat przed Chrystusem ten region zamieszkiwali ludzie. Trudno jest jednak określić na podstawie pozostawionych przez nich narzędzi z kamienia łupanego, czy byli to pigmoidzi (przodkowie małych mieszkańców dżungli) czy negroidzi (protoplaści wysokich czarnych z terenów sawann). Ubogie znaleziska archeologiczne wskazują na prymitywną gospodarkę opartą jedynie na myślistwie, zbieractwie i rybołówstwie, co raczej wskazywałoby na tych pierwszych.
Na trzy tysiące lat przed Chrystusem następuje epoka kamienia gładzonego, z pierwszymi próbami życia osiadłego, uprawy ziemi i udomawiania zwierząt. Francuski administrator i archeolog z zamiłowania Pierre Vidal w latach 50. XX wieku opisał tę kulturę z północno-zachodniej RCA jako Tazunu (w lokalnym języku gbaya: ta – kamień, zu – stać, nu – ziemia, co znaczy: „kamień stojący na ziemi”). Obecną nazwę, pod którą są znane te kamienie, nadali im Gbaya, a choć zakres występowania tego fenomenu archeologicznego pokrywa się z zasiedlonym przez nich terytorium, to jednak nie ich przodkowie zbudowali te kręgi. Są nieporównywalnie starsze niż obecność Gbaya na tych ziemiach. Żadne zresztą z innych zamieszkujących tutaj plemion nie jest w stanie wykazać się wiedzą o ich pochodzeniu ani wyjaśnić, jaki był cel stawiania tych kamiennych konstrukcji. Analizy lingwistyczne sugerują, że przodkowie obecnych mieszkańców przyszli na terytorium RCA z północnego zachodu. Są oni zdecydowanie różni pochodzeniem od przedstawicieli innej wielkiej grupy ludów Bantu, których można znaleźć tylko na południowych obrzeżach RCA (np. lud Mbimu na pograniczu z Kongo i Kamerunem).
Podobnie jest i z licznymi jaskiniami, które pierwotni ludzie wykorzystywali do zamieszkania i pozostawili po sobie niekiedy ścienne malowidła. Jak dotąd nie było komu zrobić pogłębionych badań, by wytyczyć choćby hipotezy ich pochodzenia. Na przykład takie stanowiska paleologiczne są na południowym wschodzie koło Bambari czy Bakoma, ale jak do nich dotrzeć – wiedzą tylko miejscowi. I trzeba się tam przedzierać po kilka kilometrów przez busz, bo to nieuczęszczane miejsca. Idea zabytku nie istnieje w ogóle w umysłach autochtonów, nie potrafią zrozumieć, po co ten biały chce się tam pchać. Oglądanie takich miejsc może co najwyżej wzbudzić w nich dreszcz zabobonnego strachu, jak to bywa w wypadku spotkania z czymś niezrozumiałym, tajemniczym. Tym bardziej więc w ich mentalności powinno się takie miejsca omijać szerokim łukiem.
W hymnie narodowym RCA Barthélemy Boganda wyraził się o Afryce Środkowej jako „kolebce ludów Bantu”, ale wypada tę ideę zachować raczej jako wyraz marzeń o szczytnej przeszłości niż fakt naukowy. To przekonanie o pochodzeniu stąd Bantu, powtarzane jeszcze przed półwiekiem, niestety nie znajduje dziś potwierdzenia w opiniach etnografów. Inny „sen o świetlanej przeszłości”, bardzo popularny wśród twórców eposów różnych narodów w Afryce, to nagminnie adoptowany mit o pochodzeniu od Nubijczyków z Górnego Egiptu. Wprawdzie można czasem znaleźć pewne podobieństwa form przedmiotów użytkowych, ale egiptolodzy oganiają się przed taką modą doszukiwania się swych przodków nad górnym Nilem przez połowę Czarnej Afryki.
Dla przykładu. Na ekspozycji w muzeum w egipskim Asuanie znajduje się taboret wyjęty z wyposażenia starożytnego grobu, który łudząco przypomina te używane obecnie przez kobiety w gospodarstwach domowych Afryki Centralnej. Przypadek? Albo inny przykład. Profesor Andrzej Niwiński twierdzi, że owa dziwna w swym jajowatym kształcie korona Górnego Egiptu musiała być po prostu kalabasą, czyli rodzajem dyni o drewniejącej skórze, z której po wydłubaniu miąższu robi się pojemniki. Odpowiednio docięta, mogła też być wsadzona na głowę władcy jako specyficzny atrybut nadający powagi. Podobne obrazki są udokumentowane na archiwalnych zdjęciach pierwszych eksploratorów Czarnej Afryki. Owszem, istnieją w tych fenomenach pewne analogie, może ślady jakichś wpływów, ale wyciąganie z nich wniosków o starożytnym pokrewieństwie to za daleko idące wycieczki. RCA pozostaje nadal prawie dziewiczą, nietkniętą przez archeologów ziemią, która czeka na swój czas, czyli konieczny spokój w kraju i na tyle zapewnioną prosperitę, by komuś z rządzących przyszło do głowy wyłożyć pieniądze na takie badania. Ale jak na razie to sprawa równa programom lotów kosmicznych.
Najsłynniejszym, bo i najbardziej dostępnym kręgiem tazunu był ten na płaskim wzniesieniu górującym nad miastem Bouar. Piszę w czasie przeszłym, bo to miejsce wyeksponowane na rozległej goliźnie litego granitu przez lata pozostawało w zasięgu wzroku i było osiągalne dla kogokolwiek po krótkiej tylko wspinaczce. Kiedyś najlepiej je chronił zabobonny strach przed nieznanym. Dziś, wraz z jego stopniowym zanikiem, poobalane obeliski komuś się „przydały”.
Sprzed lat dwudziestu kilku pamiętam podróż w towarzystwie naszego „brata od staroci” Umberto, który po przejechaniu wsi Mbotoga (90 km na północ od Bouar) zachęcił nas do małego postoju i wycieczki na miejsce tazunu. Faktycznie, niedaleko drogi, w szczerym buszu stał sobie krąg takich granitów, raczej skromnych rozmiarów, ale robiący wrażenie. Nasz starszy brat był dumny z tego, że to on przed laty odkrył to stanowisko, a pan Vidal poinformowany o tym fakcie miał satysfakcję, że w swych danych naukowych poszerzył strefę kultury kręgów kamiennych daleko na północ. Po kilkunastu latach postanowiłem odnaleźć to miejsce i zobaczyć, w jakim jest stanie. Ludzie ze wsi pomogli mi je zlokalizować, bo otoczenie rzeczywiście się zmieniło. Komuś przyszło do głowy, by akurat tam urządzić sobie pole uprawne. Parę większych kamieni jeszcze się ostało, ale wszystkie już obalone i najwidoczniej służące za wtórny materiał budowlany. Zabytek padł ofiarą ludzkiej ignorancji niezawinionej i imposybilizmu lokalnej administracji, mającej całkiem inne sprawy na głowie.
Zapraszam za to do odwiedzenia kręgu tazunu, o którym mam prawie pewność, że zachował się do tej pory. Trzeba wyzerować licznik w samochodzie i wystartować w centrum Bouar na północny zachód w stronę miejscowości Niem, a następnie podążać dalej w kierunku Yelowa. Dokładnie na setnym kilometrze, po przejechaniu mostka, po prawej stronie na zboczu lesistej górki będzie kamienny krąg. Trzeba poszukać go nieco, bo zarośnięty jest buszem, ale ta okoliczność właśnie zwiększa szanse, że przetrwał do tej pory. Tyle że obecnie cały ten region jest okupowany przez rebeliantów z 3R, więc nie polecam jazdy, póki się nie uspokoi.
Pojedyncze monolity tazunu można zobaczyć przed budynkiem radia Siriri (w sango: pokój) i muzeum Da ti aKotara (sango: dom przodków) na Saint Laurent w Bouar albo przy wejściu na werandę do II cyklu seminarium kapucynów w pobliskim Yolé, lecz te relikty przeniesione ze swego pierwotnego kontekstu historycznego i bez wcześniejszej dokumentacji, mają już tylko amputowaną do muzealnej wartość.
Podzielone na sale ekspozycje obrazują poszczególne aspekty prymitywnego społeczeństwa. Przejście przez muzeum Da ti aKotara może pomóc w wyobrażeniu sobie, jak to drzewiej bywało…
Eksploratorzy przybyli na te tereny znajdują ludność rozsianą na modłę archipelagów wysp na oceanie wszechobecnego lasu pierwotnego. Poszczególne grupy plemienne żyją na swym terytorium dobrze zagospodarowanym, ale odseparowanym od innych przez całe połacie niezamieszkanych przez nikogo, stanowiących neutralne bufory ziem. Jeżeli decydują się na kontakty z innymi, to jedynie w dwóch przypadkach: w celu wymiany handlowej albo wojny i łowów na niewolników.
Jan Dybowski, w ostatnich latach XIX wieku przecierając szlak w stronę Czadu, na swej drodze znajdował po drodze duże pola sorgo i kukurydzy, sezamu i orzeszków ziemnych, ignamu i taro (lokalne okopowe), manioku i gombo (warzywo na specyficzny sos o ciągliwej konsystencji), bananów i słodkich patatów oraz gaje palmy oleistej. Ścieżki do nich wiodące były wygodne, a wioski czysto utrzymane, pełne drobiu i kóz. Ludzie odsprzedawali z łatwością swoje produkty rolne i zwierzęta hodowlane, co świadczyło o tym, że mają pożywienie ponad miarę swoich potrzeb. Bardziej na północ uprawy manioku stopniowo zanikały, a zaczynało się królowanie typowego dla strefy Sahelu sorgo. Badania archeologiczne potwierdzają, że współcześni mieszkańcy RCA praktykują ten sam sposób uprawy roli, co ich antenaci sprzed 2 tysięcy lat: nieprzekraczająca jednego hektara powierzchni parcela na jedną rodzinę, obrabiana jest przy pomocy motyki i ognia. Dopiero ostatni wiek i stymulowany przez kolonizatorów napływ pasterzy bydła otworzył stopniowo perspektywę zastosowania krów do zaprzęgu i orki jednoskibowym pługiem.
Mieszkańcy całej Afryki Centralnej mieli w zwyczaju osadzać się na całym terytorium plemienia, rozsiani w niedużych wioskach, po maksimum kilkaset osób, opartych na więziach klanowych. Wprawny obserwator dostrzeże, że tradycyjna wioska składa się z pomniejszych zbiorowisk chat. Do dziś tak jest: patriarchalna rodzina gromadzi się bowiem wokół ojca, a jego synowie stopniowo wraz z dorastaniem stawiają swe domki w pobliżu. Klasyczna chata jest okrągła, z postawioną obok kuchnią. Ilość satelitarnie ustawionych domków zdradza też, ile gospodarz ma żon, bo poligamia miała wzięcie w tutejszym społeczeństwie. Postęp cywilizacyjny sprawił, że coraz częściej na boku powstają formy małych parawanów czy też pomieszczeń bez dachów kryjące toalety – przez długie wieki sprawy fizjologiczne załatwiano bowiem po prostu w okolicznych ustroniach leśnych.
Z drewna autochtoni wyrabiali rękojeści do włóczni i narzędzi rolniczych oraz łuki i strzały. Pirogi dla rybołówstwa i transportu były dłubane w lesie z litego pnia drzewa, a następnie wspólnymi siłami przenoszone na brzeg rzeki. Ze specjalnego gatunku drewna dobieranego pod każdy rodzaj potrzebnego przedmiotu wyrabiano naczynia kuchenne. I tak dla przykładu „żelazne”, czyli bardzo twarde, czerwone drewno służyło do produkcji koniecznych w kuchni na co dzień charakterystycznych tłuczków. W sango są one nazywane kpu, co pochodzi od onomatopei naśladującej głuche uderzenie tłuczka o dno drewnianego moździerza. Zewsząd i stale słyszany ich powtarzający się odgłos niosący się po wsi dał opisowemu językowi sango podstawę dla stworzenia wyrażenia: wieczność – coś, co jest zawsze, jak kpu na kpu, niekończące się stuk-puk… Wytwarzano duże talerze do spożywanych w kręgu rodzinnym posiłków, duże łyżki, ale raczej do mieszania w garach, bo jadło się rękami, i butelki-zasobniki z tykw owoców kalabasy, pnącej się rośliny, kuzynki dyni i ogórka, której owoce mają twardniejącą grubą skórę.
Garncarstwo dostarczało dużych, wypalanych z gliny zasobników na wodę i pożywienie. Po dziś dzień w wielu domach woda przechowywana w takich dużych stągwiach przez długi czas konserwuje swą czystość i przyjemny chłód. Nieodłącznym wyposażeniem gospodarstwa domowego była forma najprymitywniejszych żaren, czyli płaskiego kamienia, który z czasem stawał się wklęsły na skutek ciągłego pocierania go drugim okrąglakiem w ręku kobiety. Wiele drobniejszych elementów można było na nim rozdrobnić bez używania wspomnianego wyżej moździerza.
Ze skór zwierząt potrafiono zrobić sandały, rzemienie, pewne elementy ubioru i ozdoby, ale technika garbowania skór nie posunęła się tu daleko. Gorący klimat nie stwarzał potrzeby na grube i ciężkie odzienie. Kawałek świeżej skóry naciągniętej kołkami na wydrążony od środka pień to tajemnica afrykańskiego bębna. Ale zasadniczo skóry oczyszczone z włosia były najczęściej zjadane. Tradycyjnie przepaski biodrowe wyrabiano z włókien roślinnych, a ludzie normalnie chodzili półnadzy i z reguły na bosaka, zadowalając się zgrubiałą skórą własnych podeszw. Pigmeje potrafili ze specjalnego włókna w korze drzewnej wyrabiać sztuki materiału, który służył za wierzchnie odzienie chroniące przed deszczem czy też do osłony w czasie snu.
Starzy ludzie, niezdolni już do dalekich wędrówek, zajmowali się wyplataniem z witek lokalnych krzewów różnych form koszyków, sztywnych materaców, a nawet wiklinowych łóżek. Misteryjne są nieraz wzory na kolorowych matach zszywanych z prefabrykowanych pasów o szerokości 15 cm. Inne rodzaje sztywnych traw pozwalają na produkcję stojących ogrodzeń, pomocnych np. w odseparowaniu się od drogi, czy też pułapek na ryby – dzwonowate w kształcie, ze zmyślnym wejściem w formie zapadki, instalowane później wlotem pod prąd rzeki, często z przynętą. Ryba, raz już zachęcona zawartością pułapki, po wejściu do niej nie była w stanie się uwolnić. Albo pleciono też inne, duże, owalne, półotwarte kosze, zakładane później na rozwidlenia konarów drzew, by zachęcić dzikie pszczoły do zadomowienia się w nich. Po upływie roku takie ule „jednorazowego użytku” rozwala się przy osłonie mroku i dymu, by zrabować owadom cenną ciecz. Jak do tej pory nikt nie potrafił wprowadzić innej, niż ta rabunkowa, metody pozyskiwania miodu.
W I wieku po Chrystusie w regionie Adamaoua (czyt. Adamaua) (północny Kamerun) opanowano technikę wytopu żelaza z lokalnych rud w prymitywnych dymarkach. Stamtąd sztuka ta przyszła na terytorium RCA wraz z postępującą emigracją ludów. Koloniści zastali już eksploatację żelaza i umiejętność jego obróbki. Wyrabiano narzędzia rolnicze, kopaczki i kilofy, ostrza do dzid i strzał, siekiery oraz słynne noże do rzucania – budzącą postrach broń ofensywną. Przypomina on płaską gwiazdę złożoną z wielu ostrzy scalonych w przedziwnych formach, charakterystycznych dla każdego plemienia. Jeżeli taki wirujący w locie nóż rzucony w stronę przeciwnika osiągnął swój cel, siłą rzeczy musiał zadać ranę którymś z licznych zadziorów. Zasługą muzeum Da ti aKotara w St. Laurent jest to, że gromadzi największą miejscową kolekcję tych noży. Istnieją wprawdzie większe od niej, ale poza granicami Afryki.
Tradycyjna siekiera przypomina w swej formie krzyżówkę z pałką. Półmetrowy trzonek zakończony jest wydatną buławą, w której głowie osadzone jest długie, trójkątne ostrze. Ten długi klin przekłuwa na wylot głowicę, a szeroki na 10 cm bok jest zaostrzony i służy do cięcia. Wraz z każdym uderzeniem ostrze jednocześnie utwierdza swe osadzenie w rękojeści.
Każdy Afrykańczyk od swej młodości nosi ze sobą wszędzie przydatny nóż. Jest to dwustronnie zaostrzony sztylet, przechowywany w skórzanej pochwie, jednak nie przy przepasce na biodrach, ale tradycyjnie najczęściej u szyi na sznurku. Z północnego zachodu od zislamizowanych Hausa można było nabyć rodzaj obosiecznego miecza, o zadziwiająco giętkim brzeszczocie i ozdobnej rękojeści – rzadko kto jednak mógł sobie na taki rarytas pozwolić.
Wydaje się, że maczeta jako taka przyszła tu później, jako pomysł zrodzony w dżungli amazońskiej. Afrykańczycy posługiwali się specyficznym skrzyżowaniem kosy z sierpem, najlepiej dostosowanym do wycinania tutejszych twardych traw, które wyrosłe z niewinnych źdźbeł na wiosnę, jesienią stają się grubymi na centymetr i długimi na trzy metry badylami. Jest to więc metrowej długości pręt metalowy zakończony spłaszczonym obosiecznym ostrzem, półkoliście wygiętym do przodu, a tnie się nim, machając na przemian w obie strony.
Podziw ogarnia, że tutejsi kowale w swoich prymitywnych kuźniach (palenisko to dysza ze skórzanymi miechami pośrodku kilku kamieni, a pracuje się w kucki na kowadle osadzonym w ziemi) potrafią wykonać w metalu bardzo nieraz wierne imitacje potrzebnych do uruchomienia jakiejś maszyny części zamiennych. Posiedli też intrygującą sztukę odlewania garnków czy innych przedmiotów. Jeśli tylko posiadają wymagany wzorzec, to potrafią go powielić dzięki pomysłowej technice dziury w ziemi i drobnemu paskowi. Jak Afryka długa i szeroka, kowale z powodu swych imponujących umiejętności byli postrzegani jako ludzie pod wpływem zaświatów. W jednych regionach prawie deifikowani, jako posiadający coś z boskiego ducha, a więc dobrzy czarownicy, w innych zaś przeciwnie, podejrzewani o przynależność do sfery mrocznych sił, kuzyni Hefajstosa, rodem z Hadesu, odpowiedzialni za czarną magię.
Dwa główne plemiona występujące obecnie na terytorium RCA, Gbaya i Banda, znały się na wytapianiu. Oprócz narzędzi fabrykowali też półprodukty, sztabki żelazne w formie długiego klina, by następnie odstąpić je sąsiednim plemionom w zamian za inne produkty. Owe sztabki żelaza zaczęły pełnić funkcję swego rodzaju monety. W języku sango nazwano je nginza i tę nazwę po nich odziedziczyły w sango wprowadzone później pieniądze.
Owe nginza, żelazne sztabki, stały się w okresie przedkolonialnym formą lokaty kapitału i środkiem płatniczym w handlu, zasadniczo jednak bazującej na wymianie produktów. I tak rybacy znad wielkiej rzeki wymieniali suszone ryby za kozy od rolników z sawanny, a te były odsprzedawane dalej. Yakuma kontaktowali się na wschodzie z Nzakara i Zande, a ci przez dorzecze Nilu z Egiptem – w zamian za niewolników nabywali strzelby. Europejczycy po swym osiedleniu na wybrzeżach Zatoki Gwinejskiej przez basen Kongo od południowego zachodu skupowali oprócz żywności także kość słoniową i niewolników w zamian za tkaniny, ubrania i szklane ozdoby. Każda grupa plemienna kontrolowała swój sektor transportu i handlu nad rzeką. Jeśli od początków notuje się ataki na białych, to u podstaw tej wrogości jest słuszna w swej logice obawa o utratę wpływów komercyjnych. Ich przybycie i wprowadzane nowe porządki zachwiały bowiem poważnie dotychczasowym podziałem ról usankcjonowanym przez wieki.
Obok rodziny targowisko było najstarszą i najbardziej trwałą instytucją zastałą w afrykańskim społeczeństwie. Wymiana handlowa to tylko zewnętrzna oprawa, pretekst, by się spotkać z innymi, pogadać i scementować przyjaźń przy piciu lokalnego piwa. Trwałość tej instytucji sprawdza się nawet w tak ekstremalnych warunkach jak wojna domowa. Nawet dzisiaj, podczas okupacji przez rebeliantów, która zmusza ludzi do opuszczenia wioski i krycia się w szopach na ich rozproszonych polach, choć wieś jest wyludniona, to jednak w dzień targowy muszą się spotkać. Jarmark jest skromniejszy, ale musi mieć miejsce. Sami rebelianci przedzierzgają się wtedy w klientów i potrafią coś kupić za pieniądze, które chwilę wcześniej wyłudzili od tych samych ludzi…
Mięso zawsze należało do rzadkich potraw i pochodziło tradycyjnie z hodowanego przy domu drobnego inwentarza: drobiu, kóz i świń. Do dziś tak się przyjęło, że zwierzęta żyją obok swych właścicieli w stanie na półdzikim, luzem wałęsające się po wsi i w większości same poszukujące sobie pożywienia. Co ciekawe, w tej mieszaninie ludzi i ich dobytku wiadome jest, które zwierzę do kogo należy. Codzienne menu afrykańskie nie z wyboru, ale z musu było i nadal jest wegetariańskie. Mięso kojarzy się ze świętem. Konieczne stało się więc uzupełnienie diety przez sezonowe polowania prowadzone zazwyczaj w grupach. Afrykańczyk żyjący na wsi to urodzony myśliwy. Do pola zawsze udaje się uzbrojony w dzidę – nie tyle dla ochrony, co raczej, by nie stracić nadarzającej się niespodziewanie okazji do upolowania jakiegoś zwierzęcia. Dzikie zwierzęta bowiem podchodzą pod ludzkie pola w poszukiwaniu łatwej karmy i ten hazard kosztuje je czasem drogo. Nieodłącznym towarzyszem człowieka w buszu są nieduże krótkowłose pieski. Ukształtowana lokalnie rasa – może niezbyt urocza, ale za to obdarzona wyśmienitym węchem – bardzo dobrze wystawia swemu panu na cel potencjalną zdobycz.
Kolekcja włóczni zgromadzonych w Da ti aKotara dzieli się na trzy zasadnicze typy. Najbardziej charakterystyczna dla tego regionu jest włócznia na wysokość człowieka, zakończona u góry lancowatym ostrzem, a u dołu dzirytem. Piechur, udając się w drogę, opiera się na niej i w każdym momencie, od góry czy od dołu, jest w stanie jej użyć bez zbędnej straty czasu na przekierowywanie ostrza. Są też inne podobne, o półtorametrowej rękojeści, z dużym nieraz ostrzem u góry, ale u dołu zakończone płaskim drzewcem – to lance dla jeźdźców z północy, arabskich łowców niewolników. Te nie mogłyby być zaostrzone u dołu, bo wiązałoby się to z ryzykiem poranienia wierzchowca lub nogi jeźdźca. Trzeci natomiast rodzaj włóczni jest najbardziej kuriozalny: drzewce długie nawet na trzy metry, z ostrzem pełnym zadziorów i luźno osadzonym na końcu kija, przywiązanym natomiast doń sznurkami, dającymi pewną swobodę dla jego uwolnienia. To wymysł Pigmejów do polowania w gąszczu leśnym lub w wodzie. Raz już dosięgnięte przez ostrze zwierzę czy ryba nie może się już odeń uwolnić z powodu zadziorów zatapiających się w ciele tym bardziej, im więcej się szarpie. Salwując się ucieczką, ciągnie za sobą ową długą rękojeść, która nie powinna się jednak złamać, więc nie tkwi sztywno w ostrzu, ale uwolniona zeń, zwisa swobodnie na sznurkach. Tymczasem myśliwy, zachowując bezpieczny dystans, może śledzić swą ofiarę, trzymając za przeciwległy koniec kija.
Imponujący arsenał zajmują też zachowane łuki i kusze. Te pierwsze, wykonane ze sprężystego kija, miały często cięciwę uwalnianą na czas spoczynku, natomiast strzały były bez lotek. To metalowe ostrze pełniło rolę ciężarka wytyczającego linię lotu całej strzały. Ich zasięg i skuteczność nie były raczej imponujące. Za to używana przez Pigmejów kusza budzi respekt. Zdolna na dużą odległość szyć małymi strzałkami, z podwójną lotką i najczęściej z zatrutym ostrzem. Efekt polowania gwarantowany.
Do rozmiaru plagi wybujał tradycyjnie praktykowany zwyczaj wypalania traw w okresie suchym. Całe wieki należało to do naturalnego rytmu: wypalone długie i zdrewniałe trawy zamienione w popiół użyźniają ziemię i ułatwiają nowej trawie szybszy odrost. I nie jest to uwarunkowane nowymi opadami, bowiem pod skorupą zeschłej od góry ziemi wody jest pod dostatkiem, a korzenie traw sięgają głęboko. Na spalonych połaciach bardzo szybko więc pojawiają się źdźbła świeżutkiej trawy, mimo że to szczytowy okres pory suchej i na deszcze trzeba będzie jeszcze poczekać dwa miesiące. Problem powstaje jednak, gdy dochodzi do przesady. Kiedyś tym niebezpiecznym procederem kontrolowanych pożarów buszu zajmowali się dorośli mężczyźni – dziś bandy podrostków. Chłopakom nie chodzi już o przygotowanie pól pod zasiew, ale o polowanie na pogorzelisku. W odsłoniętych norach kryją się przyduszone ogniem szczury, a czasem i węże. Złapane gryzonie czy gady są świetnym uzupełnieniem dla posiłku. Ale często dochodzi też do tragedii, gdy ktoś zostanie ukąszony. Bywa też, że mocny i zmienny wiatr przerzuci ogień w niespodziewane miejsce i zaskoczy tam starego człowieka albo dziecko. Notorycznie dochodzi też do akcydentalnego spalenia pól czy chat, a co za tym idzie – strat materialnych i w efekcie wytaczanych sobie procesów w sądach.
Zbiór gąsienic, termitów, szarańczy czy ślimaków w niektórych regionach sezonowo stanowił opatrznościowe wsparcie ze strony natury. Zwłaszcza na przednówku, gdy oczekuje się jeszcze na nowe plony i realny głód zagląda w oczy wielu rodzin, kobiety z dziećmi wiedzą, gdzie i kiedy w buszu szukać tych wiktuałów. Rzecz robiąca wrażenie, gdy ludzie wiedzą z dokładnością do jednego dnia, w której termitierze pojawią się grzyby. Osobliwością natury jest bowiem rodzaj grzyba, który swą formą raczej nie przypomina tych klasycznych: coś na modłę dużej, białej trufli, która w symbiozie z termitami wiedzie swoją egzystencję i ze szwajcarską precyzją wyrasta konkretnego dnia. A ludzie eksploatujący busz, w okolicy swego zamieszkania znający każdą jego termitierę, nie przepuszczą takiej okazji.
W filmie o RCA Cisza lasu na początku jest scena na promie, kiedy prosty człowiek ironizuje na temat zawężonych perspektyw statystycznego Środkowoafrykańczyka: „Gozo na ndapelele, gozo na kota la, gozo na lakwi” (w sango: maniok rano, w południe i na wieczór), czyli nic innego w głowie, jedynie monotematyczny kurs za zapewnieniem sobie w kółko tego samego posiłku. Gdy budowano linię kolejową Ocean – Brazzaville, zatrudnieni tam robotnicy nie skarżyli się na brak pożywienia, ale na to, że nie mieli wystarczająco manioku na zapchanie żołądka.
Maniok – dziś podstawa wyżywienia większości Afrykańczyków – nie jest jednak rośliną afrykańską. Przywieziony na początku XIX wieku do Zatoki Gwinejskiej przez Portugalczyków wraz ze słodkimi ziemniakami i kukurydzą, rozprzestrzenił się po Afryce w rewolucyjnym tempie, o wiele szybciej niż sami biali propagatorzy tej rośliny. Gdzie spoczywa tajemnica tego spektakularnego sukcesu, który zrewolucjonizował sposób odżywiania się Afrykańczyków w ciągu całego XX wieku? Ta roślina tworząca krzewy o łodygach 2–3 m wysokości posiada jadalne liście, ale to przede wszystkim jej spichrzowy korzeń jest najbardziej pożądany. Do zalet manioku należy zdolność adaptacji w różnych strefach klimatycznych: tych o obfitych opadach, jak i słabych. Nie wymaga dużej opieki, wystarczy na oczyszczone pole powsadzać pochylone trzydziestocentymetrowe kawałki łodyg manioku w odstępie jednego metra i z tego po kilku lub kilkunastu miesiącach (w zależności od odmiany) wyrośnie cały krzak. Można dosiać arachidów czy sorga, bo te dojrzeją szybciej, i wystarczy jedynie zadbać o plewienie pola na samym początku. Nie ma się co obawiać zmian klimatycznych, chorób czy pasożytów, bo samo rośnie! Bulwy dobrze konserwują się w ziemi, więc można wykopywać je stopniowo. Pokrojony trzeba wymoczyć, by pozbyć się pewnych szkodliwych kwasów, następnie połamać na grudki i po wysuszeniu w słońcu poubijać na mąkę. A z tej na wrzącej wodzie robi się wielką kluchę – podstawowe danie dla całej rodziny. Afrykańczycy mają dwa słowa na opis klasycznej potrawy: kobe, czyli baza, masa pokarmowa (za nią służy maniok) oraz kasa, czyli towarzyszący bulwie sos. I to wystarczy; dzień w dzień, i się nie znudzi.
Ta nowa uprawa, która wymaga o wiele mniej opieki i obecności plantatorów w polu, stała się też przekleństwem dla tubylców. U początków kolonizacji brak dróg i środków transportu wymagał dla funkcjonowania ekonomii dużej liczby przymusowych tragarzy. Wcześniej Afrykańczycy mogli się jeszcze usprawiedliwiać koniecznością stałej opieki nad polami – biali znaleźli więc rozwiązanie, przynosząc im roślinę o minimalnych wymaganiach. A przy tym Afrykańczycy docenili jej „magiczną” wręcz moc: zapycha wnętrzności i na długi czas pozostawia błogie uczucie sytości. To fundamentalnie ważne dla głodnego wciąż Afrykańczyka, ale i zdradliwe na dłuższą metę. Bulwa z manioku wyparła z tradycyjnego menu bulwę z sorgo, a ta druga miała o wiele wyższe walory odżywcze. Maniok jest prawie bezwartościowy – ot, nieco skrobi, smakuje jak krochmal, i to wszystko. Zwłaszcza w diecie dzieci widać destrukcyjny wpływ – ciągłe serwowanie go dzieciom powoduje u maluchów charakterystyczne wydęte brzuchy. Oznaka nie otyłości bynajmniej, ale trwałego niedożywienia. Taki monotematyczny jadłospis domaga się koniecznie urozmaicenia, czego matki najczęściej nie rozumieją.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Treść dostępna w pełnej wersji.
Armée Populaire pour la Restauration de la Démocratie (APRD) – Armia Ludowa dla Odnowy Republiki i Demokracji. Pojawia się na skutek wyborów zwyciężonych w 2005 roku przez puczystę F. Bozizégo. Kilkuset bojowników APRD służyło wcześniej w gwardii przybocznej prezydenta Patasségo, którego Bozizé pozbawił urzędu. W większości składająca się z plemienia Sara Kaba, była kierowana przez J.J. Demafoutha, który wszedł następnie do rządu w 2008 r., a jego rebelia została oficjalnie rozwiązana. W rzeczywistości przetrwały jej komórki i zostały zagospodarowane przez następcę Armela Sayo z RJ.
Convention des patriotes pour la justice et la paix (CPJP) – Konwencja Patriotów dla Sprawiedliwości i Pokoju. W większości złożona z plemienia Runga (północny wschód RCA), została uformowana w 2008 roku. Jej skrzydło polityczne było najpierw kierowane przez Ch. Massiego, ministra z rządu A. Patasségo, zamordowanego po aresztowaniu przez F. Bozizégo. Dziś na jej czele stoi Abdoulaye Issene.
Convention des patriotes pour la justice et la paix fondamentale (CPJPf) – Fundamentalna Konwencja Patriotów dla Sprawiedliwości i Pokoju. Ten odłam pozostał wierny Nouraddine Adamowi. Scysja z pierwotną grupą nastąpiła po pierwszej ofensywie seleka w grudniu 2012 r. Po pierwszym zawieszeniu broni z Libreville w 2013 r. N.Adam kotynuował swą akcję zbrojną, podczas gdy CPJP zgodziła się przystąpić do rządu jedności narodowej.
Convention patriotique du salut du Kodro (CPSK) – Konwencja Patriotyczna dla Zbawienia Kodro (w sango „r. ojczyzna”). Oderwała się od CPJP w 2012 i na jej czele stanął Mussa Mohamed Dhaffane, późniejszy kofundator seleka.
Front populaire pour la renaissance de Centrafrique (FPRC) – Front Ludowy dla Odrodzenia Centralnej Afryki. Założony przez Abdoulaye Miskina, pół-krwi Czadyjczyka i matki z RCA. Pierwotnie praktykował rozbój na drogach, by przekształcić się w milicję złożoną z rodzimego plemienia Kaba popierającą A. Patasségo w 1990 roku. Po upadku Patasségo Miskine przebywał w Libii na emigracji, by w 2000 r. przejąć na nowo kontrolę nad ruchem. Odpowiedzialny za rzeź pasterzy Mbororo na targowisku w Bangi w 2002 roku. Był pierwszym rebeliantem, który podpisał pokój w 2007 r. i przez moment był w rządzie Bozizégo. Dołączył do seleka, a potem usadowił się na pograniczu z Kamerunem w okolicy Baboua. Wieczny wichrzyciel, przechwycony przez policję kameruńską i więziony w Yaoundé. W celu wymuszenia uwolnienia ich herszta rebelianci porwali polskiego misjonarza ks. Mateusza Dziedzica. Sprawa zakończyła się mediacją międzynarodową i uwolnieniem zakładnika. Rebeliant niebawem powrócił do lasu, a grupa dała się poznać, paraliżując ruch na głównej drodze do Kamerunu.
Lord’s Résistance Army (LRA) – Armia Bożego Oporu. Powstała w 1987 roku w północnej Ugandzie jako ruch profetyczny wokół Josepha Kony’ego, z ambicjami przejęcia władzy w kraju. Po ich odparciu przez wojska rządowe rebelianci przeszli do walki partyzanckiej, a terror przenieśli na ościenne kraje. Są odpowiedzialni za śmierć dziesiątek tysięcy ofiar, porwania, gwałty i przymusowe wcielanie dzieci w swoje szeregi. W dobie odzyskiwania niepodległości przez Sudan Południowy LRA zostało nasłane przez Chartum, by siać terror na południu. Międzynarodowa mobilizacja do walki z tą zwyrodniałą grupą spowodowała, że LRA w 2008 roku schroniła się na wschodzie RCA. Uganda przysłała oddział wojska do walki z LRA, ale ten po bezskutecznej misji wycofał się wraz z upadkiem Bozizégo. Pojawiają się fake newsy o śmierci Kony’ego i sprzeczne informacje na temat sytuacji w tej grupie. Notuje się sporadyczne przypadki porwań i rabunków. Ostatnio LRA zdaje się być stanie uśpienia.
Mouvement des liberateurs centrafircains pour la justice (MLCJ) – Ruch Wyzwolicieli Środkowoafrykańskich dla Sprawiedliwości. Kierowany przez Abakara Sabone, odszczepił się od UFDR w 2008 r. Podpisał najpierw globalne porozumienie pokojowe, by w 2009 r. opowiedzieć się po stronie FDPC (grupa pro-Patassé). Sabone dał się poznać jako radykalny secesjonista tej części RCA.
Mouvement patriotique pour la Centrafrique (MPC) – Ruch Patriotyczny dla Środkowej Afryki. Powstały w 2017 r. jako odłam przeciwny wrogiej do władz RCA polityce FPRC. Na jego czele stoi Mahamat al-Khatim i skupia głównie hodowców bydła pochodzących z Czadu. Kontroluje strefę od Batangafo, wzdłuż granicy z Czadem, aż po Kamerun. Sporadycznie popierał projekt secesyjnej Republiki Logonu, a ostatnio sygnatariusz CPC.
Revolution de la justice (RJ) – Rewolucja Sprawiedliwości. Ufundowana w 2013 r. przez Armela Sayo, byłego szefa ochrony A.F. Patasségo. Ten ruch operował w północno-zachodnim regionie RCA, balansując między anti-balaka a seleka – do obydwu negatywnie nastawiony. Sayo wszedł do rządu tymczasowego C. Samba-Panzy i jego RJ straciła na żywotności.
Union des Forces Démocratiques pour le Rassemblement (UFDR) – Unia Sił Demokratycznych dla Zgromadzenia. Uformowana w 2006 roku. Składa się w większości z plemienia Goula osiadłego w Vakaga, prefekturze wysuniętej najbardziej na północny wschód. Ufundowana przez Damana Zacharia „kpt Yao” pozostającego nadal na jej czele. Na niej opierał się późniejszy prezydent samozwańczy, Michael Djotodia, który sam jako Goula jest też jej współfundatorem.
Unité pour la paix en Centrafrique (UPC) – Zjednoczenie dla Pokoju w Środkowej Afryce. Powstałe w 2014 r. z Ali Darassą (pochodzącym z Czadu) na czele jako opozycja do seleka skupionych wokół Nouaddine Adama. Kreuje się na obrońcę interesów hodowców bydła Mbororo. Odpowiedzialny za wiele zbrodni na ludności cywilnej na wschodzie RCA. Osiadły w Bambari, zdradzający ambicje zagarnięcia całego tamtejszego terytorium. W 2017 r. w strategicznym porozumieniu z innymi grupami rebelianckimi predominacji muzułmańskiej.
Retour, Réclamation et Réhabilitation (3R) – Powrót, Reklamacja, Naprawa. Ruch powstał w 2015 r. dla obrony interesów hodowców bydła Mbororo. Na jego czele stoi Abass Sidiki i kontroluje pas ziemi wzdłuż granicy z Kamerunem. Wraz z upływem lat przybiera na sile i ambicjach politycznych, próbując rozszerzyć swą kontrolę na dwie prefektury: Bozoum i Bouar. Sygnatariusz porozumienia antyrządowego CPC.
Atłas Tomasz red., Misyjne zbliżenia, Missio Polonia 2014
Doyari Dongombe Celestin, L’Oubangui-Chari et son évangélisation, L’Harmattan Italia 2012
Doyari Dongombe Celestin, La politique coloniale française et la mission catholique en Oubangui-Chari, Arno Editions, Bruxelles 2018
Godart Louis, Zoube Cyprien, De l’esclavage a la liberté, St Paul, Bangui, 1987
Godart Louis, Zoube Cyprien, Nos Peres dans la foi, St Paul, Bangui, 1987
Kalck Pierre, Barthelemy Boganda, Elu de Dieu et des Centrafricains, Sepia 1995
Kalck Pierre, Histoire centrafricaine des origines à 1966, L’Harmattan, Paris 1992
Mara Jean Pierre, Oser les changements en Afrique, L’Harmattan, Paris 2008
Munkler Herfried, Wojny naszych czasów, WAM, Kraków 2004
Nozati Françoise, Les Pana de Centrafrique, Une chefferie sacrée, L’Harmattan, Paris 2001
Nzabakomada-Yakoma Raphael, L’Afrique Centrale insurgée, La guerre du kongo-wara 1928–1931, L’Harmattan, Paris 1986
Soulinier Pierre, Le Centrafrique, Entre le mythe et réalité, L’Harmattan, Paris 1997
Simiri Bernard, Le Dar-el-Kouti – empire oubanguien de Senoussi (1890–1911), Le Harmattan, Paris 2013
Smith Stephen, Negrologie, pourquoi l’Afrique meurt ? Calmoun – Levy 2003
Toso Carlo OFMCap, Centrafrique, un siècle d’évangélisation, Bangui CEC 1994
Toso Carlo OFMCap, I Pana del Centrafrica: storia-societa-religione, Instituto Italiano-Africano, Roma 1981
Tuquoi Jean-Pierre, Oubangui-Chari, le pays qui n’existait pas, La Découverte, Paris 2017
Vallarino Umberto OFMCcap, Degras Alain (red.), Akotara (I-III tom), Freres Mineurs Capucins Vice-Province Tchad-RCA, 2012
Wieczorek Robert OFMCcap, Listy z Serca Afryki, Głos Ojca Pio, Kraków 2002
Wieczorek Robert OFMCap, Pęknięte Serce Afryki, Serafin, Kraków 2007
Ziguele Martin, Ma vision pour la Centrafrique, Dagan Editions 2015
Misje potrzebują trojakiej pomocy: duchowej, materialnej i personalnej. Dlatego misjom mogą pomagać wszyscy.
Każdy może obdarować misjonarzy i ludzi, wśród których żyją i pracują, dobrem duchowym: modlitwą, ofiarowaniem cierpienia. Jeden z misjonarzy, zapytany, czy czegoś mu nie potrzeba, odpowiedział: „Modlitwy, modlitwy...” Bracia, przyjeżdżając z misji na urlop do kraju, zawsze o nią proszą.
Ponieważ pracują w trudnych warunkach, są szczególnie świadomi tego, że owoce ich pracy zależą od łaski, że to Duch Święty jest pierwszym Sprawcą tej misji, którą pełnią. Pamiętajmy o misjonarzach w naszych modlitwach!
Ci, którzy mają taką chęć, mogą ofiarować misjom pomoc materialną. Kraj, który wysyła misjonarzy, bierze niejako na siebie obowiązek zapewnienia im środków do życia i prowadzenia działalności.
Misje kapucyńskie w dużej mierze utrzymywane są dzięki skromnym, ale systematycznym ofiarom naszych Przyjaciół i Dobrodziejów. Może i Ty włączysz się w tę drugą, bardzo potrzebną formę pomocy misyjnej?
Trzecią możliwością zaangażowania jest osobiste udanie się na misje. Jeśli w Twoim sercu drzemie takie pragnienie, módl się o właściwe rozeznanie. A gdy się upewnisz o swoim powołaniu, zrealizuj je.
Organizowaniem pomocy dla misjonarzy zajmuje się Sekretariat Misyjny.
Nasz adres:
Sekretariat Misyjny Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów – Prowincji Krakowskiej
30-298 Kraków, ul. Korzeniaka 16, e-mail: [email protected]
Nr konta do wpłat darowizn:
PKO Bank Polski: 97 1020 2892 0000 5502 0016 6371
Fundacja Kapucyni i Misje została powołana w 2010 r., aby pomagać ubogim w dwóch krajach afrykańskich, w Czadzie i Republice Środkowoafrykańskiej, gdzie pracują misjonarze z Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów – Prowincji Krakowskiej. Bracia misjonarze wyjechali do Afryki, aby głosić Dobrą Nowinę, udzielać sakramentów świętych, budować wspólnotę Kościoła i swoim życiem dawać świadectwo umiłowania Boga i bliźniego. Misjonarze w Afryce spotkali ludzi bardzo ubogich, cierpiących z powodu braku wody, żywności i lekarstw, dlatego podjęli pracę również na polu działalności humanitarnej.
Wszyscy przez chrzest jesteśmy powołani nie tylko do świętości, ale i działalności misyjnej, do ewangelizacji. Nie musimy na szczęście wyjeżdżać na inny kontynent, żeby wypełnić ten nakaz. Mamy to szczęście, że mamy misjonarzy, którzy w naszym imieniu niosą ludziom Dobra Nowinę i udzielają im pomocy.
Fundacja Kapucyni i Misje organizuje różne zbiórki i akcje, aby zebrać środki na projekty pomocowe w Afryce. Dzięki zebranym funduszom nasi misjonarze budują studnie, szkoły, szpitale. Fundują posiłki dla osieroconych dzieci, pomagają niepełnosprawnym w powrocie do normalnego życia, organizują i płacą za operacje.
Jeżeli chcesz dać świadectwo umiłowania Chrystusa poprzez pomoc „braciom naszym najmniejszym”, a nie wiesz jak to zrobić – przyłącz się do nas, pomagaj misjonarzom kapucynom pracującym w Afryce. Ofiaruj:
• czystą, zdrową wodę spragnionym ludziom,
• posiłek osieroconemu dziecku,
• leki i opiekę medyczną chorym i cierpiącym,
• operację osobie niepełnosprawnej,
• szkołę dla dzieci w buszu,
• domy dla ubogich i wiele innych darów.
Opis naszych akcji i realizowanych projektów znajdziesz na stronach: www.fundacja.kapucyni.pl oraz www.paczek.kapucyni.pl.
Fundacja Kapucyni i Misje ul. Korzeniaka 16, 30-298 Kraków, e-mail: [email protected]
Konto do wpłat darowizn:
Bank PKO S.A. I o/ Kraków numer: 47 1240 4533 1111 0010 3492 9934