Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ekwatoria (2009) to kolejna książka Patricka Deville’a łącząca cechy zapisków z podróży, powieści autobiograficznej i eseju historycznego. Tym razem celem wyprawy francuskiego pisarza jest Afryka Równikowa, a inspiracją — wydarzenia z 2006 roku, kiedy szykowano się do uroczystych przenosin zwłok Pierre’a Savorgnana de Brazza (1852–1905) z Algieru do Brazzaville w Kongu, gdzie wzniesiono mauzoleum na jego cześć. Ta decyzja budziła ogromne kontrowersje, bo choć Brazza był przeciwnikiem kolonializmu i jeszcze za życia zyskał przydomek Ojca Niewolników, to jednak powszechna jest też opinia, że jego wyprawa otworzyła drogę do francuskiej kolonizacji Afryki. Deville rusza zatem szlakiem sławnego podróżnika, jednocześnie poznaje niezwykle skomplikowane dzieje regionu od drugiej połowy XIX wieku aż po początek obecnego stulecia. Przed oczyma czytelników przeciąga cała parada afrykańskich przywódców politycznych i wojskowych – „bohaterów, zdrajców i niezdecydowanych”, a wśród nich Tippu Tip, który pływał po rzece Kongo w tym samym czasie co Brazza, choć nigdy się z nim nie spotkał. Ten urodzony na Zanzibarze czarnoskóry kupiec i awanturnik zbija wielki majątek na handlu kością słoniową i niewolnikami. Bezwzględny, żądny władzy i bogactwa, jest zaprzeczeniem szlachetnego Brazzy. Obaj jednak ci mężczyźni u schyłku życia poznają gorzki smak rozczarowania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Książka ta jest fikcją literackąi nie jest nikomu dedykowana
mapy mórz i oceanów
Ten, któremu dzisiaj jedni chcą zbudować mauzoleum, inni zaś proponują, by wyrzucić jego kości do rzeki, jest nad wyraz poważnym siedemnastolatkiem, wielką tyką przyjętą na prawach cudzoziemca do Szkoły Morskiej w Breście.
Młody rzymianin przebywa więc na wygnaniu w departamencie Finistère. Rodzina ze strony ojca, Ascania, wywodzi się ponoć od cesarza Septymiusza Sewera, natomiast rodzina matki dostarczyła Wenecji kilku dożów. Słońce pokrywa miedzią przystań i kadłub szkolnego statku „Borda”. Chłopak zamyka książkę i kładzie się na swoim łóżku pod zawilgoconą ścianą. Pięć lat wcześniej jest w bibliotece, w rodzinnym pałacu w Castel Gandolfo. Wokół promienie słońca wypełnione tańczącymi drobinami kurzu, a także półki z książkami Waltera Scotta, przyjaciela jego ojca, globusy, wywoskowane stoły i zamknięte na zatrzask kufry, przy których czeka na wyjazd. Widzi przed sobą mapy mórz i oceanów.
Należały do jego stryjecznego dziadka, który pod koniec XVIII wieku żeglował po wodach Indii, Chin i Japonii. Na ścianach sąsiednich pomieszczeń ojciec chłopca, Ascanio, powróciwszy z podróży do Grecji, Turcji, Egiptu i wzdłuż Nilu aż do Sudanu, namalował freski. Pietro Savorgnan di Brazzà ma dwanaście lat. Nad ostatnią literą nazwiska nadal stawiany jest akcent. Chłopiec do nieprzytomności kocha ptaki.
Jego nauczyciel, dom Paolo, ten, który zmuszał go do życia oszczędnego i ascetycznego, do nauki łaciny, greki i francuskiego, jak również do uprawiania wioślarstwa i pływania, astronomii i ornitologii, wchodzi do biblioteki w towarzystwie przyjaciela rodziny, komandora porucznika de Montaignaca. Kufry są już załadowane, stangret zajmuje miejsce, pod butami i kołami okutymi żelazem chrzęści żwir. Brazzà wyjeżdża z Rzymu. Cel podróży to kolegium jezuickie przy rue des Postes w Paryżu. Chłopiec chce być marynarzem. Będzie bohaterem.
Odkrywcą rzek.
Należy do ostatniego pokolenia, które nie dysponuje jeszcze całościową mapą wszystkich zasobów wodnych planety.
Dla geografów jest tym, który wzbogaci listę Cieków i Rzek Świata o opisy wielkich Ogowe i Ubangi oraz pomniejszych – Mpassa, Léconi, Léfini, Alima i Sangha.
Dla ornitologów jest tym, który opisze występującą na płaskowyżu Batéké endemiczną smugówkę kongijską (Phedinopsis brazzae).
Dla historyków jest tym, który utoruje drogę do kolonizacji Konga, choć na widok jego pirogi handlarze niewolników raczej umykali.
wymyślić Ogowe
W tamtych czasach biel map przypomina śnieg roztapiający się w słońcu. Młodzi ludzie, którzy w roku 1868 rozpoczynają naukę w Szkole Morskiej w Breście, nie mogą się już doczekać rozstania z Europą, wędrówek po morzach i kontynentach, zaznaczania atramentem nowych szlaków na kurczącym się skrawku bieli. Tymczasem czekają ich jeszcze cztery lata nauki w wilgotnych ścianach szkoły i wspólnych wieczornych medytacji w gronie rówieśników. Jednym z kolegów Savorgnana di Brazzà w internacie jest Julien Viaud. Wkrótce obaj zmienią nazwisko i wybiorą to samo imię. Jeden stanie się Pierre’em Lotim, drugi – Pierre’em de Brazza.
Wszyscy ci marynarze muszą posmakować bezkresnej przestrzeni, więc zapewne dlatego marynarka wojenna wybudowała swoją szkołę w tak szarym mieście. Uczniowie wpatrują się w niebieskawą linię przystani, w której wodach topi się deszczowe niebo. Julien Viaud pisze do rodziny, że wielu z nich ma ochotę się powiesić. Ci, co przeżyją, ruszą na oślep przez busz lub wypłyną na morza.
Ten, o którym podróżnik Horn napisze później, że był dżentelmenem cichym niczym książę, po klęsce roku 70 występuje o przyznanie mu obywatelstwa francuskiego. Dwaj marynarze, którzy w 71 roku awansują do stopnia aspiranta marynarki, są mniej więcej w tym samym wieku co Arthur Rimbaud. Kolejne przydziały to kwestia przypadku. Viaud wyrusza w kierunku Polinezji, na Markizy, a potem na Tahiti. Van Gogh i Gauguin przeczytają wspólnie w Arles Le Mariage de Loti i zamarzą o podróżach. Van Gogh napisze: „Z łatwością mogę sobie wyobrazić dzisiejszego malarza, który robi rzeczy podobne do tych, jakie w swojej książce opisał Pierre Loti”.
Jednak to Gauguin ucieknie śladem Lotiego na Markizy.
W tym samym 72 roku, w którym Loti żegluje po Pacyfiku, Brazza wchodzi na pokład „Vénus” i służy odtąd pod rozkazami admirała du Quilio – dowódcy floty morskiej na południowym Atlantyku. Na morzu spędzi dwa lata. Obie Ameryki, Przylądek... Podczas postoju w Gabonie w roku 73 dowiaduje się, że nad jeziorem Tanganika zmarł David Livingstone, a jego zmumifikowane ciało przetransportowano na wybrzeże Oceanu Indyjskiego. Gnany dziecięcymi marzeniami, które nie dają nam spokoju niekiedy przez całe życie, młody, dwudziestoletni mężczyzna przeprawia się do ujścia Komo, a potem na południe, w kierunku przylądka Lopez, skąd rzeką Ogowe płynie pirogą aż do osady Angola. Chce być tym, który dotrze do serca Afryki. Nowym Livingstone’em.
na rzece Ogowe
Sycylijczyk-Ko z Sycylią nie ma nic wspólnego. Jest Fangiem i mistrzem kung-fu. Przezwisko zawdzięcza słabości do ciuchów, kolorowych butów i filmów z Alem Pacino. Tego ranka ma na sobie podarty, poplamiony smarem T-shirt i płócienne spodenki. Jest w złym humorze, ponieważ piroga wypożyczona od leśnego pracodawcy ma tak słaby silnik, że szanse, iż dopłyniemy do Lambaréné przed nocą, są znikome. Ładujemy dwie beczki paliwa, chleb i banany, po czym odbijamy od pomostu w Port-Gentil.
Przez kilka lat Sycylijczyk-Ko był znanym dyskdżokejem, o którego biły się nocne kluby w Libreville. Zbliżając się do trzydziestki, w chwili gdy pojawiła się moda na muzykę coupé-décalé – choć trudno wiązać te dwa wydarzenia – Sycylijczyk-Ko porzucił stolicę i życie nocne, by wrócić do swojej wioski nad Ogowe. Dziś żyje z łowienia ryb i handlu rzecznego i uzupełnia skromne dochody, najmując się jako flisak przy transportach drewna. Jeden kurs z Lambaréné to dwa dni i dwie noce spania i jedzenia na tratwie doczepionej do pchacza z silnikiem Diesla. Pnie drzewa okoumé, niekiedy tekowego, o średnicy od metra do metra osiemdziesiąt, wiązane po pięćdziesiąt stalową liną, spławiać trzeba rzeką. Nocą mężczyźni rozpalają ogień, trzymają wachtę i pilnują ściętych pni. Picie alkoholu na pokładzie jest zabronione, przestrzega mnie Sycylijczyk-Ko, na wypadek gdybym chciał się zatrudnić jako flisak. Na trzeźwo trudniej jest poślizgnąć się na mokrym drewnie, wpaść do rzeki albo wsadzić nogę między kłody ważące po kilka ton.
Maleńka piroga w pełnym słońcu, na środku szerokiej w tym miejscu głównej odnogi rzeki. Na jednym i drugim brzegu całe armie wielkich drzew przeglądających się w żółtej, błotnistej wodzie, a do tego potężne, różowawe puchowce utrzymujące równowagę dzięki rozległym pniom i unoszące ku niebu gąszcz lian i narośli – teatr pełen wrzeszczących małp i szczekających turaków. Na odcinku ponad tysiąca kilometrów Ogowe toczy swe wody przez szmaragdową dżunglę pełną pogodnego, czerwonawego majestatu, przyspieszając jedynie w okolicach rwących uskoków, ale im bliżej oceanu, tym bardziej się rozprasza, męczy i zwalnia, gubiąc się wśród podmokłych łąk, martwych odnóg, namorzynów i lagun bez najmniejszego choćby ujścia. Ów wodny labirynt sprawił, że przez kilka stuleci Orungom udawało się ukrywać przed osiadłymi na wybrzeżu handlarzami niewolników istnienie rzeki liczącej ponad tysiąc kilometrów długości.
Rybacka wioska na wyspie porośniętej mangowcami i pomost, do którego przybija Sycylijczyk-Ko. Rząd drewnianych bud, gdzie wyładowane z czółen ryby z rzeki wymienia się na mięso z lasu. Na straganach świece i baterie, sól, piwo, gumiaki i karty telefoniczne sieci Celtel. Pod ścianami rdzewieją beczki po oleju napędowym i benzynie. Wszystkie te kramy z artykułami pierwszej potrzeby i spław drewna to za mało, by można było mówić o handlu na wielką skalę, o jakim marzyli pierwsi odkrywcy Ogowe.
Brazza nie należy do ludzi, którzy tracą orientację w terenie. Podczas dwóch ekspedycji odbytych w ciągu pięciu lat, wytyczając szlak na wschód, ku nieznanym ziemiom, dotrze w górę Ogowe aż do rzeki Mpassa, minie płaskowyż Batéké i dział wód, spłynie rzeką Léfini aż do Konga, na którego brzegu zakłada osadę – przyszłe Brazzaville. Ogowe nie potrzebuje takich wyczynów. Rzeka płynie sobie potajemnie przez dżungle i uskoki nie do przebycia. Handlarze kością słoniową, myśliwi polujący na pantery i chrześcijańscy misjonarze docierać będą tylko do Ndjolé.
Na początku XX wieku zaopatrzenie dla faktorii leśnych i rozsianych po okolicy misji dostarczane jest na pokładzie kabotażowców, które wypływają z Port-Gentil: „Mandji” należącego do kompanii Chargeurs Réunis, „Fadji” i „Dimboko” (dla faktorii łóżka, dla misji bujane fotele). Kilka lat po przedwczesnej śmierci Brazzy w górę Ogowe płynie na pokładzie „Alembé”, parowca z napędem bocznym, pewne małżeństwo. Jest wiosna 1913 roku, 15 kwietnia. Postawny mężczyzna nosi wąsy, na sobie ma biały garnitur i hełm korkowy, kobieta – białą suknię i hełm korkowy. Nikt jeszcze nie płynął tą trasą z pianinem na pokładzie.
małżeństwo przy pianinie
Podróż przebiega powoli, a parowiec jest wygodny. Siedzący na mostku wielki, wąsaty Biały zapełnia strony dziennika. Woda i dziewiczy las. Szeroka rzeka Brazzy. Plątanina obrośniętych korzeni na brzegach i ulatujące ptaki.
Trzy tygodnie temu, w Wielki Piątek, małżonkowie pożegnali swoje miasteczko w Wogezach i udali się do Paryża, gdzie w niedzielę wielkanocną wysłuchali koncertu organowego w kościele Saint-Sulpice, następnie pociągiem dotarli do Pauillac, skąd odpływają statki do Konga, po czym z siedemdziesięcioma walizami i pianinem wsiedli na pokład „Europy”.
Postój na Teneryfie, odkrywanie Afryki w Dakarze, a potem w Duali. Po dotarciu do Port-Gentil ruszają w kierunku Lambaréné na pokładzie „Alembé” – parowca znacznie wolniejszego od naszej pirogi, na którą pomstuje Sycylijczyk – a wielki, wąsaty Biały kończy zapis w dzienniku pod datą 15 kwietnia 1913 roku: „Po północy zarzucamy kotwicę w cichej zatoczce. Podróżni wsuwają się pod zasłony zabezpieczające przed moskitami; jedni śpią w kajutach, inni w jadalni na ustawionych wzdłuż ścian kanapkach, pod któremi leżą worki z pocztą”[1].
Być może już od dawna nie płynął wodami Ogowe statek równie okazały jak „Alembé”. Zdaje się, że trasę obsługuje jedynie rozpadająca się, często naprawiana łajba. Sycylijczyk redukuje bieg i wskazuje palcem na czarnoszary horyzont. Tam, dokąd zmierzamy i zapewne nie dotrzemy przed północą, już pada. Przykrywamy brezentową płachtą nasze torby i pojemniki z paliwem, zapalamy ostatniego papierosa i ponownie ruszamy w stronę ulewy, która za chwilę zacznie dziurawić wodę.
Sycylijczyk kieruje pirogę bliżej brzegu, szukając schronienia w gęstwinie. Środkiem rzeki płynie chłostana deszczem tratwa z ukrytym pod namiotem drewnem. Brązowe wody pod brązowym niebem, a na jego tle czarny wykrój lasu. Silnik gaśnie co chwila w gąbczastej zielonkawej brei, płosząc owady. Zapada noc, gdy docieramy do nabrzeża przy rynku w Lambaréné, pod mostem wyładowujemy nasze torby i odwracamy pirogę do góry dnem. Silnik przenosimy do pobliskiego baru. Jego nazwa, wymalowana ręcznie niebieską farbą na desce u wejścia, brzmi: Radość Portowców.
[1] Por. Albert Schweitzer, Wśród Czarnych na równiku, przeł. Zofia Petersowa, Warszawa 1935, s. 42 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące książki Patricka Deville’a:
DŻUMA & CHOLERA2014
PURA VIDA.ŻYCIE & ŚMIERĆ WILLIAMA WALKERA2015