Elwin 13. 400 lat po Upadku - Paweł Gołuch - ebook

Elwin 13. 400 lat po Upadku ebook

Gołuch Paweł

5,0

  • Wydawca: Dreams
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2024
Opis

Los Ziemi zależy od jego wiedzy, ale on utracił pamięć…

We Wrocławiu zostaje uprowadzona 14-letnia Julia. Jedynym świadkiem jest jej kolega z klasy, Daniel. Niestety chłopiec nie zapamiętał nic, co mogłoby pomóc odnaleźć dziewczynkę.

Elwin budzi się z hibernacji 400 lat po zniszczeniu Ziemi przez asteroidę. Postapokaliptyczny świat zamieszkują zmutowane insekty, a ludzie ukrywają się w bastionach. Niemal na całym terenie brakuje wody, co też jest powodem konfliktów. Chłopiec dowiaduje się, że jest Posłańcem, który miał ujawnić, gdzie znajduje się bank nasion zgromadzonych przez słynnego profesora. Pozwoliłoby to na przywrócenie naturalnego środowiska na planecie, tylko że… Elwin nie posiada żadnych wspomnień.

Równoległe poszukiwania prowadzą sprzymierzeni wrogowie, którzy chcą odnaleźć magazyn dla własnych celów. Oni również dowiedzieli się o przybyciu Elwina. Rozpoczyna się wyścig z czasem, by przywrócić chłopcu pamięć, zanim odnajdą go nieprzyjaciele i przejmą kontrolę nad światem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lili_zileono_mi

Nie oderwiesz się od lektury

Daniel jak co dzień wracając do domu po szkole gra na telefonie, aż w pewnym momencie zauważa leżący w kałuży plecak koleżanki i odjeżdżający czerwony samochód, niestety nie zapamiętał nic więcej co było by w stanie pomóc w odnalezieniu Juli. 400 lat później z hibernacji budzi się Elwin, postapokaliptyczny świat który go otacza pełen jest zmutowanych wielkich robaków. Chłopiec podobno jest posłańcem w którego pamięci Profesor ukrył tajemnice gdzie znajduje się bank nasion i jak się do niego dostać, tylko że Elwin nic nie pamięta. Co łączy tych dwóch chłopców? Czy Daniel przypomni sobie coś co pomoże uratować Julie? Czy Edwin odzyska wspomnienia i uratuje świat? Daniel i Elwin to dwoje nastolatków od których pamięci zależy naprawdę wiele, a oni jak na złość niczego nie mogą sobie przypomnieć, wywierana jest na nich wielka presja z która mimo wszystko świetnie sobie radzą i robią co w ich mocy by nie zawieść. Dawno nie czytałam książki z motywem postapokaliptycznym a naprawdę się...
00

Popularność




Au­tor: 
Pa­weł Go­łuch
Ilu­stra­cje: 
Magda Ni­ko­las
Re­dak­cja: 
Agata To­kar­ska
Ko­rekta: 
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
ISBN 978-83-66977-99-0
© 2024 Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2024, wy­da­nie I
Druk: Ma­zo­wiec­kie Cen­trum Po­li­gra­fii
Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco Book cream 2.0 70 g/m2
do­star­czo­nym przez An­ta­lis Po­land Sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, 
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Dla Pio­tra i Szy­mona

W naj­dłuż­szy dzień roku

do mia­sta stu mo­stów

ta­jem­nic po­wier­nik po­wróci.

Szla­chetny przy­ja­ciel

od­naj­dzie, co zgu­bił,

przed ogniem nie cof­nie swej stopy.

Po­kło­nią się przed nim

zmie­nione istoty,

on drogę do skarbu im wskaże.

Sy­gnał ra­diowy nada­wany z or­bity oko­ło­ziem­skiej

w pierw­szym pół­ro­czu 2462 roku

W naj­dłuż­szy dzień po­wróci z gwiazd

Po­sła­niec, nio­sący od­po­wiedź.

Obu­dzi się, w tym spo­śród miast,

gdzie mo­stów i skrza­tów jest mro­wie.

Pra­dawny smok prze­szło­ści mgłę

ło­po­tem swych skrzy­deł roz­wieje.

Po­kona syn de­mony złe

i lu­dziom przy­wróci na­dzieję.

Prze­po­wied­nia Klanu Błę­kit­nego Li­ścia

Roz­dział 1

Tor­ni­ster

Wro­cław, dziel­nica Fa­bryczna

paź­dzier­nik 2023

Po­tężna horda mó­zgo­żer­nych zom­bie za­ata­ko­wała kry­jówkę oca­la­łej z apo­ka­lipsy grupy lu­dzi. Obrońcy od­pie­rali ataki nie­umar­łych na wszel­kie moż­liwe spo­soby, a mimo to liczba na­past­ni­ków wy­da­wała się nie­ustan­nie ro­snąć.

Da­niel za­czy­nał po­woli ża­ło­wać, że gro­ma­dzone z mo­zo­łem ma­te­riały prze­zna­czył na bu­dowę ka­ta­pulty, za­miast po­sta­wić przed obo­zem ba­ry­kadę z drutu kol­cza­stego i za­ostrzo­nych pali. Wpraw­dzie ta ma­china po­tra­fiła mio­tać wraki sa­mo­cho­dów, co po­zwa­lało sku­tecz­nie ra­zić moc­niej­szych prze­ciw­ni­ków, ale w przy­padku mo­rza nie­umar­łych po­ży­tek był z niej ra­czej nie­wielki.

Chło­piec bez­rad­nie pa­trzył, jak kru­szy się po­sta­wiony na­prędce mur z ce­gieł, ka­mieni i ka­wał­ków be­tonu. Czuł, że za chwilę wszystko się skoń­czy, a jego sta­ra­nia, by utrzy­mać przy ży­ciu sie­bie oraz kil­ku­na­stu prze­ra­żo­nych nie­do­bit­ków, osta­tecz­nie nie miały naj­mniej­szego sensu. Cztery dni – tylko tyle udało im się wy­trzy­mać.

Na­gle roz­legł się prze­raź­liwy ryk. Na ten dźwięk żywe trupy roz­pierz­chły się we wszyst­kie strony, a spoza zruj­no­wa­nej ka­mie­nicy na­prze­ciwko wy­ło­nił się naj­więk­szy zom­biak, ja­kiego Da­niel wi­dział od czasu, gdy cały świat sta­nął na gło­wie.

Zwa­żyw­szy na to, że nie­umarli byli wcze­śniej zwy­kłymi ludźmi, wy­da­wało się cał­ko­wi­cie nie­lo­gicz­nym po­ja­wie­nie się pię­cio­me­tro­wego zgni­laka, jak piesz­czo­tli­wie na­zy­wał zom­bie Da­niel. Twórcy gry naj­wy­raź­niej jed­nak nie przej­mo­wali się tak mało istot­nymi rze­czami jak lo­gika, sta­wia­jąc na pierw­szym miej­scu do­brą za­bawę. Nie­umarłe mon­strum, wy­wi­ja­jące gru­bym łań­cu­chem, na któ­rego końcu dyn­dała ko­twica okrę­towa, zmie­rzało w stronę obozu wła­śnie po to, by za­pew­nić jego obroń­com ogromną por­cję frajdy.

Prze­cią­gnął pal­cem po ekra­nie smart­fona, ła­du­jąc na ka­ta­pultę zde­ze­lo­wa­nego pick-upa. Może jej bu­dowa nie była aż tak złym po­my­słem, jak są­dził jesz­cze przed chwilą. Usta­wił siłę oraz kąt wy­rzutu, po czym zwol­nił me­cha­nizm, wy­sy­ła­jąc sta­rego do­dge’a w jego pierw­szą i za­ra­zem ostat­nią po­dróż lot­ni­czą. Wa­żący po­nad dwie tony po­jazd za­to­czył w po­wie­trzu łuk i ku ucie­sze oca­la­łych tra­fił obrzy­dliwe mon­strum.

Zgni­lak przy­jął po­tężny cios na klatę, mocno się za­chwiał, ale osta­tecz­nie zdo­łał utrzy­mać rów­no­wagę. Ryk­nął z obu­rze­niem i po­now­nie ru­szył do ataku. Czer­wony pa­sek po­nad jego głową in­for­mo­wał, że stra­cił wła­śnie nie­mal po­łowę swo­ich punk­tów ży­cia.

Ulicą Onu­frego Za­głoby, obok idą­cego chod­ni­kiem Da­niela, prze­je­chał sa­mo­chód. Chło­pak na mo­ment ode­rwał wzrok od ekranu, od­ru­chowo spoj­rzał na czer­wony po­jazd, po czym wró­cił do obrony wir­tu­al­nego obozu.

Ro­dzice ka­te­go­rycz­nie za­bra­niali mu ko­rzy­sta­nia z te­le­fonu w dro­dze ze szkoły i do niej, ale on sam nie wi­dział w tym nic złego. Ulice osie­dla świe­ciły o tej po­rze pust­kami, a chło­pak przez cały czas szedł grzecz­nie chod­ni­kiem.

Poza tym była to wła­ści­wie je­dyna oka­zja w ciągu dnia, aby w spo­koju za­grać w Zom­bie De­fense De­luxe, nową grę z ga­tunku „obrona obozu”, osa­dzoną w opa­no­wa­nym przez cho­dzące trupy świe­cie przy­szło­ści. W szkole obo­wią­zy­wał za­kaz uży­wa­nia te­le­fo­nów pod groźbą na­gany, a w domu, kiedy tylko ro­dzice na­kry­wali go na ko­rzy­sta­niu ze smart­fona, za­raz do­wia­dy­wał się, że jest „uza­leż­niony od tego dzia­do­stwa”. Po­tem za­czy­nały się wy­wody na te­mat eg­za­mi­nów ósmo­kla­si­sty oraz dro­go­cen­nych punk­tów na świa­dec­twie, bez któ­rych za­ła­pa­nie się do wy­bra­nej szkoły śred­niej było ab­so­lut­nie nie­moż­liwe. Za­miast grać w ogłu­pia­jące gierki, po­wi­nien przy­siąść do ksią­żek, a naj­le­piej wziąć udział w ja­kiejś olim­pia­dzie przed­mio­to­wej. Eh…

Skrę­cił w ulicę Ber­be­ry­sową, rów­no­cze­śnie ła­du­jąc na ka­ta­pultę za­rdze­wia­łego forda. Nie­umarły ol­brzym za­rzu­cił ko­twicę za mur i po­tęż­nymi łap­skami szarp­nął łań­cuch, wy­ry­wa­jąc spory frag­ment umoc­nie­nia. Kil­koro co od­waż­niej­szych zom­bie rzu­ciło się do po­wsta­łego w ten spo­sób wy­łomu. Na po­le­ce­nie Da­niela część obroń­ców sko­czyła do walki z in­tru­zami, a po­zo­stali pró­bo­wali w tym cza­sie za­ła­tać dziurę w mu­rze. Chło­pak na­prę­żył wy­rzut­nię, ce­lu­jąc w pa­skudny łeb po­twora.

Ką­tem oka za­uwa­żył nie­bie­ski tor­ni­ster…

Pa­lec drgnął mu nie­znacz­nie. Wy­strze­lony pod zbyt du­żym ką­tem sa­mo­chód prze­le­ciał po­nad gi­gan­tycz­nym zgni­la­kiem i roz­bił się o ka­mie­nicę, bu­rząc przy tym jej fron­tową ścianę.

To był tor­ni­ster Julki…

Wy­łą­czył apli­ka­cję. Nie chciał pa­trzeć, jak zom­bie nisz­czą to, co udało mu się zbu­do­wać przez ostat­nie dwa­dzie­ścia mi­nut. Trudno. Za­li­czył w tej grze już kilka po­ra­żek i pew­nie za­li­czy jesz­cze nie­jedną, za­nim opa­nuje me­cha­nikę roz­grywki w stop­niu po­zwa­la­ją­cym na osią­gnię­cie wyż­szego po­ziomu.

Scho­wał te­le­fon do kie­szeni spodni i spoj­rzał na le­żący obok kra­węż­nika przed­miot. Błę­kitny szkolny ple­cak z na­pra­so­wa­nym na głów­nej ko­mo­rze logo po­pu­lar­nej firmy spor­to­wej bez wąt­pie­nia na­le­żał do jego ko­le­żanki z klasy. Świad­czyły o tym nie tylko ko­lor i marka ple­caka, ale przede wszyst­kim do­cze­piony do uchwytu nie­wielki bre­lok w kształ­cie smoka.

Zie­lona, gu­mowa fi­gurka, bar­dziej śmieszna niż straszna, le­żała do po­łowy za­nu­rzona w płyt­kiej ka­łuży po­zo­sta­łej na jezdni po noc­nych opa­dach. Julka zdo­była ją w Kra­ko­wie pod­czas ostat­niej wy­cieczki kla­so­wej. Wrzu­ciła pię­cio­zło­tową mo­netę do jed­nego z tych au­to­ma­tów, które po ob­ró­ce­niu po­dłuż­nej gałki wy­plu­wały z sie­bie lo­sowo wy­braną pla­sti­kową kulkę z za­bawką w środku. Wpraw­dzie dziew­czyna chciała, by z ma­szyny wy­padł śnież­no­biały pe­gaz, ale z tego, co pa­mię­tał Da­niel, ucie­szyła się rów­nież ze smoka.

Pod­niósł ple­cak i ro­zej­rzał się wkoło w po­szu­ki­wa­niu ko­le­żanki, w za­sięgu jego wzroku nie było jed­nak ni­kogo. Przez chwilę stał nie­zde­cy­do­wany, co po­wi­nien zro­bić. Wresz­cie po­sta­no­wił od­nieść zgubę do domu jej wła­ści­cielki. Miesz­kali nie­da­leko od sie­bie, ale ni­gdy nie zda­rzyło się, aby wra­cali ra­zem. Ju­lia wy­bie­gała ze szkoły jako jedna z pierw­szych, a on miał za­wsze czas. Za­nim się prze­brał i na­ga­dał z ko­le­gami, ona była już w po­ło­wie drogi do domu.

Może i le­piej. Dzięki temu nikt nie prze­szka­dzał mu w gra­niu, a poza tym, gdyby ko­le­dzy zo­ba­czyli, że cho­dzą ra­zem, mo­gliby uznać ich za parę i za­cząć im z tego po­wodu głu­pio do­ga­dy­wać. Choć, mó­wiąc szcze­rze, Julka nie była wcale taka zła. Jesz­cze do nie­dawna dziew­czyny zu­peł­nie Da­niela nie in­te­re­so­wały, ale ostat­nio za­czął po­woli od­kry­wać, że ich obec­ność na świe­cie nie jest jed­nak cał­ko­wi­cie po­zba­wiona sensu. Mimo to na­wet wie­lo­go­dzinne ła­sko­ta­nie piór­kiem po bo­sych sto­pach nie zmu­si­łoby go do przy­zna­nia się, że pie­go­wata ko­le­żanka, nie­dbale wią­żąca rude włosy w ku­cyk zwy­kłą gumką re­cep­turką, no­sząca dwie różne skar­petki i nie­mal bez prze­rwy żu­jąca gumę ba­lo­nową o smaku cze­re­śni, odro­binę mu się po­do­bała.

Ma­sze­ro­wał ulicą Ber­be­ry­sową z błę­kit­nym ple­ca­kiem w dłoni, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak od­daje zgubę ko­le­żance, a ona z wdzięcz­no­ści rzuca mu się na szyję i, kto wie, może na­wet składa na jego po­liczku szyb­kiego cze­re­śnio­wego bu­ziaka.

Skrę­cił w Kmi­cica. Gdyby ktoś te­raz wyj­rzał przez okno któ­re­goś z jed­no­ro­dzin­nych do­mów w po­bliżu i zer­k­nął na prze­cho­dzą­cego ósmo­kla­si­stę, zo­ba­czyłby na jego twa­rzy sze­roki, nieco głup­ko­waty, od­sła­nia­jący zęby uśmiech, su­ge­ru­jący, że chło­pak w dro­dze ze szkoły zgu­bił gdzieś swoją piątą klepkę. Na szczę­ście je­dy­nym, który go ob­ser­wo­wał, był stary, drze­miący w mi­ja­nym ogródku pies rasy mie­sza­nej. Wie­lo­ra­so­wiec przez chwilę za­sta­na­wiał się, czy nie ob­da­rzyć uśmiech­nię­tego prze­chod­nia choćby krót­kim wark­nię­ciem, ale osta­tecz­nie uznał, że nie warto za­wra­cać so­bie nim głowy, opu­ścił łeb i wró­cił do prze­rwa­nej drzemki.

Ju­lia miesz­kała w pię­tro­wym domu, któ­rego dwu­spa­dowy dach po­kryty był gra­fi­tową da­chówką. Bez­prze­wo­dowy dzwo­nek przy furtce nie wy­ka­zy­wał żad­nych oznak ży­cia, w związku z czym Da­niel wszedł na po­se­sję, wspiął się po trzech stop­niach na nie­wielki ga­nek i sta­nął przed drzwiami.

Z nie­zro­zu­mia­łych dla chłopca przy­czyn jego serce za­częło bić nieco szyb­ciej, więc zro­bił trzy głę­bo­kie wde­chy, by je cho­ciaż tro­chę uspo­koić. Przez chwilę ukła­dał w my­ślach słowa, któ­rymi chciał po­in­for­mo­wać ko­le­żankę o zna­le­zi­sku, a gdy był już go­towy, po­pra­wił trzy­many w ręce ple­cak i na­ci­snął umiesz­czony obok drzwi wej­ścio­wych przy­cisk dzwonka.

Po kil­ku­na­stu nie­zno­śnie dłu­gich se­kun­dach dał się sły­szeć zgrzyt zamka, a na­stęp­nie dę­bowe drzwi, ozdo­bione wą­skim, pio­no­wym lu­strem we­nec­kim, otwo­rzyły się na oścież. W progu sta­nęła mama Julki, trzy­ma­jąc na ręku jej pół­rocz­nego brata Kac­perka, ubru­dzo­nego na buzi bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nym pro­duk­tem spo­żyw­czym.

– Dzień do­bry – przy­wi­tał się chło­pak, odro­binę za­wie­dziony tym, że drzwi otwo­rzyła mu star­sza, a nie młod­sza przed­sta­wi­cielka rodu Ma­jew­skich. Ele­ment za­sko­cze­nia wziął w łeb. Cze­re­śniowy bu­ziak nieco się od­da­lił.

– Dzień do­bry, Da­nielu. Coś się stało? – Są­siadka była wy­raź­nie zdzi­wiona tą nie­za­po­wie­dzianą wi­zytą.

– Nie, nic ta­kiego… – Chło­pak się zmie­szał. – Idąc ze szkoły, zna­la­złem na ulicy ple­cak Julki – wy­ja­śnił, uno­sząc zgubę – i po­my­śla­łem, że go od­niosę.

– Ale Ju­lii… jesz­cze nie ma – od­parła nie­pew­nie Ma­jew­ska.

Po tych sło­wach za­pa­dła dziwna, nie­po­ko­jąca ci­sza. Mały Kac­pe­rek po­ru­szył się nie­spo­koj­nie na rę­kach mamy, któ­rej twarz stę­żała, a oczy z se­kundy na se­kundę ro­biły się co­raz więk­sze. W tych oczach Da­niel zo­ba­czył strach.

Wtedy wła­śnie zro­zu­miał, że stało się coś złego.

Roz­dział 2

Po­sła­niec

Wro­cław

21 czerwca 2462

Trzy… Dwa… Je­den… Po­budka, śpiący kró­le­wi­czu – wy­szep­tał Szczota, wci­ska­jąc rów­no­cze­śnie okrą­gły przy­cisk i prze­kła­da­jąc nie­wielką waj­chę na po­zy­cję „OFF”.

Czer­wona dioda umiesz­czona na przed­niej ścia­nie ko­mory hi­ber­na­cyj­nej za­częła ryt­micz­nie mru­gać, ale poza tym nic wię­cej się nie stało.

– Na pewno zro­bi­łeś wszystko, co trzeba? – za­py­tała znie­cier­pli­wiona Mira.

– Nie – od­parł po­iry­to­wany. – Za­po­mnia­łem wsa­dzić so­bie pa­lec do nosa i za­kla­skać uszami. – Spoj­rzał na nią kar­cą­cym wzro­kiem. – Mia­łaś się uczyć, a nie wy­mą­drzać. To chwilę po­trwa.

– Jak długo?

– Róż­nie. Może dzie­sięć, może pięt­na­ście mi­nut.

– Nie są­dzę, by­śmy tyle mieli. Za chwilę pew­nie zlezą się tu ja­kieś ro­bale. Ten ko­lo­rowy spa­do­chron wi­dać było z da­leka.

– Nic na to nie po­ra­dzę! – Szczota pod­niósł głos. – To nie jest mro­żone udko z ka­ra­lu­cha. De­hi­ber­na­cja to skom­pli­ko­wany pro­ces. Or­gany we­wnętrzne mu­szą zo­stać po­bu­dzone do pracy, mię­śnie od­po­wied­nio na­tle­nione i… jesz­cze coś tam. Może nie je­stem spe­cem w tej dzie­dzi­nie, ale wy­bu­dzi­łem już kilka osób i wiem, że jak wyj­miemy chło­paka za szybko, to mo­żemy mu zro­bić nie­złe kuku.

– Skąd w ogóle wiesz, że to chło­pak? – spy­tała, za­glą­da­jąc przez owalną, brudną szybkę do wnę­trza sar­ko­fagu. – Przez to okienko nie­wiele wi­dać.

– Tu­taj masz imię oraz wiek pa­cjenta. – Po­stu­kał pal­cem w pro­sto­kątną płytkę z wy­gra­we­ro­wa­nym na­pi­sem.

– El­win, trzy­na­ście – od­czy­tała na głos. – Trzy­na­sto­la­tek? Żar­tu­jesz so­bie? – Jej twarz wy­krzy­wiły za­wód i zdzi­wie­nie, jakby w pu­dełku z pre­zen­tem na osiem­na­ste uro­dziny od­na­la­zła fi­gurkę pla­sti­ko­wego ku­cyka. – Szkoda, że nie przed­szko­lak, bo wtedy mo­gli­by­śmy chwy­cić się za ręce i za­tań­czyć w kó­łeczku, we­soło pod­ska­ku­jąc.

Szczota zi­gno­ro­wał jej wy­buch. Znał Mirę nie od dziś. Wie­dział, że ni­gdy nie owija w ba­wełnę, tylko mówi, co my­śli. Bar­dzo ją za to ce­nił. Wpraw­dzie cza­sem tro­chę prze­sa­dzała, przez co mo­gła ucho­dzić za gru­biań­ską, ale to były tylko po­zory. Przy bliż­szym po­zna­niu oka­zy­wała się od­daną przy­ja­ciółką. Ni­komu nie ufał tak, jak wy­ga­da­nej ko­le­żance.

– Po prze­bu­dze­niu może wy­da­wać się tro­chę star­szy. – Usiadł na pod­ło­dze i ple­cami oparł się o ko­morę. – Hi­ber­na­cja spo­wal­nia pro­cesy sta­rze­nia do mi­ni­mum, ale nie za­trzy­muje ich zu­peł­nie. Nie mie­li­ście u sie­bie żad­nego śpio­cha?

– Ja­koś nikt nie chciał ry­zy­ko­wać.

– U nas było kilku. Za­czę­li­śmy ich bu­dzić mniej wię­cej w oko­li­cach Sa­turna.

Mira ro­zej­rzała się po wnę­trzu kap­suły. W okrą­głym po­miesz­cze­niu, oprócz ko­mory hi­ber­na­cyj­nej, usta­wio­nej po­ziomo na środku, nie było w za­sa­dzie nic cie­ka­wego. Z su­fitu zwi­sało kilka ka­bli, a na ścia­nach czer­niały ekrany mar­twych obec­nie kom­pu­te­rów. Wszyst­kie zbędne urzą­dze­nia au­to­ma­tycz­nie wy­łą­czyły się po lą­do­wa­niu, by nie­po­trzeb­nie nie ob­cią­żać swoją pracą aku­mu­la­to­rów mio­no­wych. Dzia­łał je­dy­nie sar­ko­fag i tro­chę apa­ra­tury dia­gno­stycz­nej.

Przez wą­ski otwór drzwiowy i trzy ma­lut­kie okna wpa­dało do środka świa­tło sło­neczne. W jego pro­mie­niach wi­dać było wi­ru­jące dro­biny ku­rzu.

Nie­wiel­kich roz­mia­rów prom ko­smiczny za­pro­jek­to­wano tak, by krą­żył wraz ze śpią­cymi ludźmi po or­bi­cie oko­ło­ziem­skiej i spadł na po­wierzch­nię pla­nety, kiedy ze­staw czuj­ni­ków po­in­for­muje kom­pu­ter po­kła­dowy o bez­piecz­nym dla or­ga­ni­zmów ży­wych po­zio­mie pro­mie­nio­wa­nia. Na­stęp­nie ba­dany był skład po­wie­trza, tem­pe­ra­tura oraz sze­reg in­nych pa­ra­me­trów. W przy­padku nie­stwier­dze­nia przez okres czter­dzie­stu ośmiu go­dzin czyn­ni­ków za­gra­ża­ją­cych ży­ciu i zdro­wiu pa­sa­że­rów uru­cha­miany był pro­ces au­to­ma­tycz­nej de­hi­ber­na­cji. Pro­sty mo­del, bez zbęd­nych wo­do­try­sków. Je­den z naj­tań­szych, a mimo to i tak nie­do­stępny dla zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści przed­sta­wi­cieli ga­tunku Homo sa­piens prze­ra­żo­nych zbli­ża­ją­cym się Upad­kiem. Ten kon­kretny eg­zem­plarz prze­zna­czony był dla jed­nej osoby. Co za mar­no­traw­stwo!

Mira po raz pierw­szy miała oka­zję brać udział w prze­bu­dza­niu. I to od razu ta­kiej szy­chy.

– My­ślisz, że to na­prawdę on? – spy­tała Szczotę, wska­zu­jąc głową sar­ko­fag.

– Ogrod­nik nie ma wąt­pli­wo­ści.

– Py­ta­łam, co ty o tym my­ślisz. Nie Ogrod­nik.

Młody męż­czy­zna przy­mknął oczy, mil­czał przez chwilę, a na­stęp­nie wziął głę­boki wdech i gło­śno wy­pu­ścił po­wie­trze, wy­dy­ma­jąc po­liczki.

– Miej­sce i data lą­do­wa­nia się zga­dzają – stwier­dził, nie otwie­ra­jąc oczu.

– Cią­gle wie­rzysz w tę całą prze­po­wied­nię? – W jej gło­sie sły­chać było lekką drwinę.

– Oczy­wi­ście! – Od­wró­cił twarz w jej stronę i spoj­rzał na nią zdzi­wiony. – A ty nie?

– Za­czy­nam troszkę wąt­pić – stwier­dziła gorzko. – Miał być po­tężny wo­jow­nik, który po­może nam od­bu­do­wać Zie­mię i po­ko­nać chu­der­la­ków, a do­sta­li­śmy ja­kie­goś dzie­ciaka o imie­niu ko­ja­rzą­cym się z ba­śnio­wym księ­ciem el­fów.

– Nie oce­niaj książki… – za­czął Szczota, lecz na­gle urwał, bo na ze­wnątrz roz­legł się ja­kiś ru­mor. – Sprawdź to! – rzu­cił do dziew­czyny, pod­ry­wa­jąc się na równe nogi. – Ja spró­buję po­go­nić tro­chę na­szego su­sełka.

Mira jed­nym sko­kiem do­pa­dła do drzwi kap­suły i wy­bie­gła na ze­wnątrz. Szczota kuc­nął przed ko­morą hi­ber­na­cyjną, wsa­dził palce w płyt­kie wgłę­bie­nie pod mru­ga­jącą diodą i po­cią­gnął do sie­bie me­ta­lową klapkę. Jego oczom uka­zał się nie­wielki do­ty­kowy ekran, na któ­rego środku wid­niał nie­bie­ski, po­dłużny pro­sto­kąt, po­ka­zu­jący po­stęp pro­cesu de­hi­ber­na­cji. W tej chwili pa­sek wy­peł­niony był mniej wię­cej w po­ło­wie. Do­kład­nie w pięć­dzie­się­ciu trzech pro­cen­tach, o czym in­for­mo­wała umiesz­czona obok pa­ska liczba.

Po kilku se­kun­dach wskaź­nik drgnął, a licz­nik urósł z pięć­dzie­się­ciu trzech do pięć­dzie­się­ciu czte­rech pro­cent.

Za wolno.

Szczota do­tknął sym­bolu koła zę­ba­tego w rogu ekranu. Pa­sek znik­nął, a na jego miej­sce wy­świe­tlone zo­stały usta­wie­nia pro­gramu wy­bu­dza­nia. Męż­czy­zna prze­su­nął pal­cem po ekra­nie, prze­glą­da­jąc do­stępne pa­ra­me­try. Od­na­lazł po­śród nich czas sty­mu­la­cji mię­śni i zmniej­szył go o po­łowę.

– To nad­ro­bimy póź­niej – mruk­nął sam do sie­bie.

De­li­kat­nie zwięk­szył dawkę tlenu do­star­cza­nego do or­ga­ni­zmu chłopca, a także wy­łą­czył kon­tro­lne po­miary ci­śnie­nia krwi oraz tętna. Wresz­cie do­tknął na­pisu „Ak­cep­tuj”. Na ekra­nie po­now­nie po­ja­wił się pa­sek po­stępu, te­raz wy­peł­niony ko­lo­rem w osiem­dzie­się­ciu sze­ściu pro­cen­tach.

– Znacz­nie le­piej. – Uśmiech­nął się pod no­sem.

Mira wsa­dziła głowę do kap­suły, rę­kami opie­ra­jąc się o kra­wę­dzie otworu.

– Coś tu idzie – wy­dy­szała. – Nie wiem, co to, ale na pewno się zbliża. Jak tam nasz pan „po­ważna książka z dzie­cinną okładką”?

– Obu­dzi się za ja­kąś mi­nutę. Tylko bę­dzie mu trzeba po­móc dojść do auta.

– To pod­jadę bli­żej – rzu­ciła dziew­czyna, ode­pchnęła się od fra­mugi i znik­nęła.

Szczota na­dal ku­cał i bęb­niąc pal­cami po po­kry­wie sar­ko­fagu, upo­rczy­wie wpa­try­wał się w mały ekran, jakby chciał siłą woli zmu­sić apa­ra­turę de­hi­ber­na­cyjną do szyb­szej pracy. Se­kundy dłu­żyły się nie­mi­ło­sier­nie.

Na­resz­cie na ekra­nie mo­ni­tora wy­świe­tliła się wy­cze­ki­wana liczba sto. Czer­wona dioda za­pło­nęła cią­głym świa­tłem, a po­krywa ko­mory de­li­kat­nie od­sko­czyła. To­wa­rzy­szył temu sy­czący dźwięk, jak przy otwie­ra­niu sło­ika z ze­psu­tymi prze­two­rami do­mo­wymi.

Szczota szybko wstał, sta­nął obok ko­mory i po­cią­gnął wieko. Mimo upływu lat otwo­rzyło się bez pro­blemu. Męż­czy­zna na­chy­lił się nad głową chłopca, zdjął si­li­ko­nową ma­skę, za­kry­wa­jącą jego nos i usta i de­li­kat­nie po­kle­pał go dłońmi po po­licz­kach.

– Po­budka, młody, wsta­jemy – rzekł pół­gło­sem. – Sło­neczko już świeci, śnia­danko na stole.

Chło­pak po­woli pod­niósł po­wieki, za­mru­gał i po­wiódł do­koła brą­zo­wymi oczami. Uj­rzał nad sobą twarz z równo przy­cię­tym za­ro­stem i lekko gar­ba­tym, or­lim no­sem. Młody męż­czy­zna mógł mieć około dwu­dziestki. Jego głowa wy­go­lona była po bo­kach i je­dy­nie przez śro­dek czaszki biegł sze­roki na kilka cen­ty­me­trów pas krót­kich wło­sów po­sta­wio­nych na jeża. Przy­po­mi­nały one tro­chę szczotkę do szo­ro­wa­nia pod­łogi albo pa­sto­wa­nia bu­tów.

El­win za­mla­skał, chcąc cho­ciaż tro­chę za­ła­go­dzić wie­kową su­chość w ustach, z wy­sił­kiem prze­łknął ślinę i wy­raź­nie zdez­o­rien­to­wany ga­pił się przez chwilę na po­chy­lo­nego nad nim je­go­mo­ścia.

– Mi­chał? – spy­tał wresz­cie le­dwo sły­szal­nym, ła­mią­cym się gło­sem.

Szczota znie­ru­cho­miał. Wpa­try­wał się w El­wina, jakby nie ro­zu­mie­jąc, o co chło­pa­kowi cho­dzi.

– No pięk­nie! Nasz bo­ha­ter ma pi­żamę w żółte gro­chy! – Mira stała za ple­cami Szczoty i za­glą­dała do otwar­tej ko­mory. – Może pod nią ma jesz­cze pie­lu­chę?

Męż­czy­zna drgnął nie­znacz­nie, za­sko­czony na­głym okrzy­kiem ko­le­żanki.

– Daj spo­kój! – upo­mniał ją. – To spe­cjalny kom­bi­ne­zon. Tam gdzie są te twoje gro­chy, jesz­cze przed chwilą pod­pięta była cała apa­ra­tura. – Tu­taj wska­zał le­żące obok chłopca ka­ble, które sa­mo­czyn­nie od­pa­dły od ska­fan­dra po za­koń­cze­niu pro­cesu wy­bu­dza­nia. – W Kak­tu­sie damy mu ja­kieś nor­malne ubra­nie.

El­win zer­k­nął na dziew­czynę. Wy­glą­dała na kilka lat star­szą i nieco wyż­szą od niego, cho­ciaż z tej per­spek­tywy trudno było to jed­no­znacz­nie oce­nić. Miała śniadą cerę oraz duże oczy w kształ­cie mig­da­łów. Jej szczu­płe ciało okry­wały spodnie moro i ciem­no­zie­lona bluzka na ra­miącz­kach. Czarne jak wę­giel włosy, za­ple­cione w gruby fran­cu­ski war­kocz, spły­wa­jący do po­łowy ple­ców, przy­kry­wała nie­bie­ska czapka z dasz­kiem, na któ­rej żółtą ni­cią wy­ha­fto­wano sym­bol kró­lew­skiej ko­rony. Dziew­czyna przy­po­mi­nała chłopcu Larę Croft – pa­nią ar­che­olog, bo­ha­terkę słyn­nej se­rii gier kom­pu­te­ro­wych.

Na ze­wnątrz coś grzmot­nęło, jakby nad­cią­gała bu­rza.

– Za­bie­ramy go – za­rzą­dził Szczota.

Wło­żył dłoń pod głowę chłopca i po­mógł mu usiąść. Po­tem sta­nął za nim i wsu­nął obie ręce pod jego ra­miona. W tym cza­sie Mira chwy­ciła El­wina za nogi. Wy­jęli go z ko­mory i skie­ro­wali się w stronę drzwi. Na szczę­ście chło­pak nie był ciężki. Po la­tach spę­dzo­nych w ko­mo­rze jego tkanka tłusz­czowa zre­du­ko­wana zo­stała nie­mal do zera. Sto­pień na­wod­nie­nia or­ga­ni­zmu także po­zo­sta­wiał wiele do ży­cze­nia. Je­dyne, czego w tym cza­sie mu przy­było, to włosy, się­ga­jące obec­nie nieco po­ni­żej ra­mion, i pa­znok­cie, ja­kich nie po­wsty­dzi­łyby się gra­su­jące po­śród ruin ogromne sta­lo­pen­dry.

Prze­ci­snęli się przez wą­ski otwór i wy­szli na ze­wnątrz. El­win zmru­żył oczy, od­wy­kłe od moc­nego, sło­necz­nego świa­tła. Kilka me­trów da­lej stał dzi­waczny po­jazd z włą­czo­nym sil­ni­kiem. Wy­glą­dał jak skrzy­żo­wa­nie woj­sko­wego je­epa z osie­dlo­wym pla­cem za­baw. Sa­mo­chód nie po­sia­dał bocz­nych drzwi ani da­chu. Dwa przed­nie fo­tele i tylną ka­napę ota­czała klatka z me­ta­lo­wych rur wy­glą­da­jąca tak, jakby spa­wacz, który ją stwo­rzył, miał so­lid­nego zeza. Sil­nik je­dy­nie z góry okryty był ka­wał­kiem bla­chy. Za­mon­to­wana po­mię­dzy ru­rami przed­nia szyba pro­siła się o grun­towne my­cie. Wy­raź­nie wi­dać było na niej, do­kąd się­gały wy­cie­raczki.

Do­koła roz­po­ście­rało się zruj­no­wane mia­sto, dawno temu wy­płu­kane z ko­lo­rów przez kwa­śne, ra­dio­ak­tywne desz­cze. Z więk­szo­ści bu­dyn­ków po­zo­stały je­dy­nie przy­gnę­bia­jące szkie­lety. Żół­to­zie­lone, wszę­do­byl­skie pną­cza wła­ziły do pu­stych oczo­do­łów okien, opla­tały mury i po­wo­lutku kru­szyły to, czego nie zdą­żyły znisz­czyć trzę­sie­nia ziemi. Spę­kaną na­wierzch­nię dróg, w wielu miej­scach cał­ko­wi­cie nie­prze­jezd­nych ze względu na zbyt duże uszko­dze­nia lub za­le­ga­jący gruz, po­kry­wała gruba war­stwa pyłu.

Część kap­suły przy­kry­wał wie­lo­barwny spa­do­chron, dzięki któ­remu bez­piecz­nie opa­dła ona na zie­mię. Au­to­pi­lot ste­ru­jący li­nami spa­do­chronu wy­brał na miej­sce lą­do­wa­nia par­king przed bu­dyn­kiem wro­cław­skiej opery. W kilku miej­scach wciąż stały prze­rdze­wiałe wraki po­zo­sta­wio­nych tam sa­mo­cho­dów. Z pięk­nego nie­gdyś gma­chu po­zo­stały je­dy­nie szare, na wpół po­wa­lone ściany. Dach już dawno temu za­padł się do środka, grze­biąc pod gru­zami pełne prze­py­chu ope­rowe wnę­trza.

Po­now­nie coś grzmot­nęło. Tym ra­zem cał­kiem bli­sko.

Mira i Szczota za­trzy­mali się i z nie­po­ko­jem spoj­rzeli w stronę, z któ­rej do­biegł ha­łas. Kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej ze szczytu jed­nego z mu­rów spa­dło z głu­chym ło­sko­tem kilka ce­gieł. Po chwili zza za­krętu wy­to­czyła się ogromna kula złomu. Miała około trzech me­trów śred­nicy. Można było w niej do­strzec frag­menty sa­mo­cho­dów, siatkę ogro­dze­niową, ka­lo­ry­fer, a na­wet po­gnie­cioną wannę. Naj­bar­dziej jed­nak rzu­cał się w oczy ko­lo­rowy ba­ner re­kla­mowy lo­kal­nej piz­ze­rii, na któ­rym za­cho­wało się jesz­cze za­dzi­wia­jąco dużo farby.

Kula za­trzy­mała się. Ry­su­nek po­cię­tej na osiem trój­ką­tów pizzy wid­niał te­raz na sa­mym jej środku. El­win, zwi­sa­jąc bez­wład­nie na rę­kach swo­ich no­wych zna­jo­mych, z tru­dem od­wró­cił głowę i przyj­rzał się temu dziw­nemu zja­wi­sku spod przy­mru­żo­nych po­wiek.

– Za­mó­wi­li­ście pizzę? – spy­tał za­cie­ka­wiony, zu­peł­nie nie ro­zu­mie­jąc, co się dzieje.

Szczota i Mira spoj­rzeli na sie­bie z prze­ra­że­niem.

– Żuk zło­miarz! – krzyk­nęli rów­no­cze­śnie.

– Pro­wadź! – Szczota szyb­kim ru­chem prze­jął chło­paka od ko­le­żanki, która bar­dzo zgrab­nie wsko­czyła za kie­row­nicę po­jazdu.

Męż­czy­zna wrzu­cił El­wina na tylną ka­napę, po czym sam usa­do­wił się obok, aby ase­ku­ro­wać chłopca w cza­sie jazdy. Mira, za­miast ru­szyć, za­częła maj­stro­wać przy prze­łącz­ni­kach na środku de­ski roz­dziel­czej we­hi­kułu. Ta­jem­ni­cza kula złomu ru­szyła w ich kie­runku, z każdą chwilą na­bie­ra­jąc co­raz to więk­szej pręd­ko­ści.

– Co ty ro­bisz?! Jedź! – wrza­snął Szczota.

– Chwila, chcę so­bie włą­czyć ja­kąś mu­zykę – od­parła dziew­czyna, nie zwa­ża­jąc na zbli­ża­jące się nie­bez­pie­czeń­stwo. – Le­piej mi się wtedy pro­wa­dzi.

– Żar­tu­jesz so­bie? Nie mamy na to czasu!

– O! Już jest.

W tym mo­men­cie z dwóch okrą­głych gło­śni­ków umiesz­czo­nych na obu koń­cach de­ski roz­dziel­czej po­pły­nął gło­śny, me­lo­dyjny dźwięk gi­tary aku­stycz­nej. Za­do­wo­lona z sie­bie Mira zer­k­nęła przez ra­mię na pa­sa­że­rów zaj­mu­ją­cych tylną ka­napę sa­mo­chodu.

– Mniej niż zero – ob­wie­ściła, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha. – Uwiel­biam ten ka­wa­łek.

Na­stęp­nie wrzu­ciła wsteczny i do­dała gazu. Po­jazd od­sko­czył do tyłu w ostat­niej chwili. Roz­pę­dzona kula prze­to­czyła się przed pro­wi­zo­ryczną ma­ską we­hi­kułu i z im­pe­tem ude­rzyła w sto­jącą obok kap­sułę.

Do­piero te­raz El­win do­strzegł ogrom­nego żuka, który od­wró­cony głową w dół, bar­dzo spraw­nie pchał me­ta­lowy obiekt tyl­nymi od­nó­żami. Swym wy­glą­dem przy­po­mi­nał chło­pa­kowi czołg. Jego ciało okry­wały dwie grube, pół­okrą­głe płyty o gra­na­to­wym od­cie­niu, spod któ­rych wy­sta­wała spłasz­czona głowa z od­sta­ją­cymi na bok czuł­kami.

Na­głe ude­rze­nie w prze­szkodę wy­trą­ciło gi­gan­tycz­nego owada z rów­no­wagi, ale szybko się opa­mię­tał. Za­nim Mira zdą­żyła zmie­nić bieg i od­je­chać, wdra­pał się na kulę, zszedł z dru­giej strony i po ode­pchnię­ciu od ściany ko­smicz­nej sy­pialni ru­szył w po­ścig za sa­mo­cho­dem. Na krótką chwilę za­trzy­mały go ke­vla­rowe liny spa­do­chronu, które po­za­cze­piały się o frag­menty to­czo­nego złomu. Kiedy jed­nak na­parł z ca­łej siły na me­ta­lową piłkę, klamry na po­wierzchni kap­suły, do któ­rych do­cze­piono sznury, pę­kły i ko­lo­rowy ma­te­riał owi­nął jego dro­go­cenną kulę ni­czym gi­gan­tyczną lan­drynkę.

– Chyba spodo­bał mu się nasz sa­mo­chód – za­wo­łał Szczota, prze­krzy­ku­jąc mu­zykę. – Mu­simy go ja­koś zgu­bić. Kiedy zło­miarz upa­trzy so­bie ja­kieś że­la­stwo, to nie od­pu­ści, do­póki nie wgnie­cie go do tej swo­jej kulki. A uciec mu nie jest ła­two, bo po­trafi się na­prawdę nie­źle roz­pę­dzić. Mam pe­wien po­mysł. Jedź przez most Po­koju.

– To ten most z wielką dziurą na środku? – za­py­tała Mira.

– Ten, ale dziura na pra­wym pa­sie wcale nie jest taka duża. Ma naj­wy­żej kil­ka­na­ście me­trów. Ostatni frag­ment jezdni unosi się lekko do góry, a po dru­giej stro­nie droga mocno opada. Je­śli się wy­star­cza­jąco roz­pę­dzimy, to po­win­ni­śmy prze­sko­czyć.

– Pró­bo­wa­łeś?

– Nie, ale wi­dzia­łem taką ak­cję na ja­kimś sta­rym fil­mie. Po­szło gładko.

– No do­bra – zgo­dziła się Mira i skrę­ciła w prawo w ulicę Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego. – Mam tylko na­dzieję, że to był film oparty na fak­tach.

Pły­nący z gło­śni­ków re­fren nie­śmier­tel­nego prze­boju grupy Lady Pank od­bi­jał się echem od mu­rów wro­cław­skich ka­mie­nic, kiedy sa­mo­chód pę­dził przez mia­sto w stronę rzeki. Dziew­czyna spraw­nie omi­jała prze­szkody, ani na chwilę nie zdej­mu­jąc nogi z gazu. Wielki, roz­pę­dzony cu­kie­rek to­czył się za nimi i cho­ciaż cza­sem o coś za­wa­dził, to ani my­ślał zwol­nić, i nie­ubła­ga­nie skra­cał dy­stans do ucie­ka­ją­cych lu­dzi.

Na placu Po­wstań­ców War­szawy Mira skrę­ciła w lewo.

– Ta mu­zyka chyba go na­pro­wa­dza – stwier­dził El­win, wi­dząc, jak żuk zło­miarz skręca w tę samą stronę.

– Wręcz prze­ciw­nie – od­po­wie­dział Szczota. – Ogrod­nik, nasz spe­cja­li­sta od flory i fauny, twier­dzi, że owady re­agują na tem­pe­ra­turę, za­pach i świa­tło. Gło­śna mu­zyka po­winna je ra­czej od­stra­szać i dez­orien­to­wać. Ale to jak na ra­zie tylko teo­ria.

Mi­jali wła­śnie ru­iny Mu­zeum Na­ro­do­wego. Mira zje­chała na prawy pas przez to­ro­wi­sko tram­wa­jowe, uwa­ża­jąc, by nie za­ha­czyć pod­wo­ziem o wy­sta­jące tu i ów­dzie po­nad po­ziom jezdni po­wy­gi­nane szyny. Most Po­koju był tuż przed nimi.

– Trzy­maj się pra­wej strony i wy­ci­śnij z tego skła­daka, ile tylko się uda – do­ra­dził Szczota, po czym prawą ręką chwy­cił za jedną z ru­rek, a lewą ob­jął El­wina i mocno do sie­bie przy­tu­lił. – A mó­wi­łem, że po­win­ni­śmy za­mon­to­wać w tym gra­cie pasy bez­pie­czeń­stwa – do­dał z prze­ką­sem.

Wpa­dli na most. Ko­ryto rzeki Odry było nie­mal cał­ko­wi­cie su­che. Je­dy­nie na sa­mym środku po­cił się ja­kiś brudny stru­myk, a wła­ści­wie za­le­gało tam pa­skudne, śmier­dzące błoto.

Mira wy­pro­sto­wała się w fo­telu kie­rowcy, mocno za­ci­snęła dło­nie na kie­row­nicy i wci­snęła pe­dał gazu do sa­mej pod­łogi.

– Je­steś pe­wien, że skocz­nia jest na pra­wym pa­sie? – za­py­tała.

– Tak – od­po­wie­dział Szczota – mam je­dy­nie drobne wąt­pli­wo­ści, czy aby na pewno ja­dąc od tej strony.

– Te­raz tro­chę ża­łuję – jęk­nął El­win, prze­ły­ka­jąc ślinę – że jed­nak nie mam tej pie­lu­chy.

Gi­ta­rzy­sta grupy Lady Pank wy­ko­ny­wał wła­śnie so­lową par­tię utworu, gdy sa­mo­chód wje­chał na unie­siony frag­ment jezdni i wzbił się w po­wie­trze. Do wy­so­kich dźwię­ków gi­tary elek­trycz­nej do­łą­czył mę­sko-żeń­ski chór, zło­żony z trojga osób, który zu­peł­nie nie­świa­do­mie za­czął na całe gar­dło wy­krzy­ki­wać pierw­szą li­terę al­fa­betu ła­ciń­skiego.

Cały lot trwał nie­całe dwie se­kundy i na szczę­ście za­koń­czył się uda­nym lą­do­wa­niem po dru­giej stro­nie prze­pa­ści. Po­jazd ude­rzył pod­wo­ziem w as­fal­tową na­wierzch­nię, aż po­sy­pały się iskry. Mira nie zdej­mo­wała nogi z gazu, po­nie­waż jezd­nia opa­dała tu­taj bar­dzo stromo w kie­runku dziury za ich ple­cami. Koła przez chwilę ob­ra­cały się w miej­scu z prze­raź­li­wym pi­skiem. Spod opon buch­nął dym i za­śmier­działo spa­loną gumą. Wresz­cie sa­mo­chód wy­strze­lił do przodu na po­ziomą część mo­stu. Dziew­czyna nie zdo­łała opa­no­wać kie­row­nicy, po­jazd za­krę­cił się jak bąk, aby osta­tecz­nie sta­nąć w miej­scu ty­łem do kie­runku jazdy.

Pa­sa­że­ro­wie spoj­rzeli przed sie­bie. Roz­pę­dzona kula złomu wto­czyła się wła­śnie na skocz­nię i tak jak przed mo­men­tem oni wy­fru­nęła w po­wie­trze ni­czym ar­matni po­cisk. Pa­trzyli na to z otwar­tymi ustami, ale już nie krzy­cząc. Zda­wało im się, że czas zwol­nił biegu, a mu­zyka roz­le­ga­jąca się z gło­śni­ków umil­kła. Ogromna, ko­lo­rowa lan­drynka za­ta­czała łuk po­nad bra­ku­ją­cym frag­men­tem mo­stu, a za­raz za nią le­ciał gra­na­towy żuk, który przed­nimi od­nó­żami młó­cił po­wie­trze, pró­bu­jąc da­lej pchać swoją uko­chaną ku­leczkę.

Pręd­kość, jaką jej nadał, wy­star­czyła, by do­le­ciała na drugi brzeg urwi­ska i grzmot­nęła w as­falt z taką siłą, że cały most nie­bez­piecz­nie za­drżał. Sam zło­miarz nie­stety nie miał tego szczę­ścia i ru­nął głową w dół wprost na spo­tka­nie su­chego ko­ryta Odry. Spa­da­jąc, wy­wi­nął w po­wie­trzu wi­do­wi­skowe salto, po czym z po­tęż­nym mla­śnię­ciem za­rył grzbie­tem w cuch­nące błoto, roz­chla­pu­jąc je na kil­ka­dzie­siąt me­trów wo­kół sie­bie. Roz­mię­kłe pod­łoże zła­go­dziło nieco upa­dek, a mocny pan­cerz żuka wy­trzy­mał ude­rze­nie i wy­glą­dało na to, że owa­dowi nic złego się nie stało. Mimo to jego przy­szłość nie wy­glą­dała zbyt ró­żowo, po­nie­waż, le­żąc na grzbie­cie, w ża­den spo­sób nie po­tra­fił po­now­nie sta­nąć na nogi. W tej chwili nie było to jed­nak jego naj­więk­szym zmar­twie­niem. Wła­śnie bo­wiem owi­nięta w spa­do­chron, wa­żąca kilka ton kula złomu za­częła sta­czać się po po­chy­łej jezdni w stronę prze­pa­ści i znaj­du­ją­cego się na jej dnie unie­ru­cho­mio­nego owada.

Mira, El­win i Szczota bez­rad­nie pa­trzyli na to, jak kula znika im z oczu za za­ło­mem drogi, a na­stęp­nie, cał­ko­wi­cie po­słuszna nie­ubła­ga­nej sile gra­wi­ta­cji, ru­sza na spo­tka­nie z mięk­kim pod­brzu­szem swo­jego wła­ści­ciela. I za­pewne zgnio­tłaby go na mia­zgę, gdyby nie fakt, że po­sia­dała spa­do­chron. Co prawda sza­lona wy­cieczka kra­jo­znaw­cza uli­cami Wro­cła­wia spra­wiła, że z ko­lo­ro­wego ma­te­riału po­zo­stały je­dy­nie strzępy, ale po­dróż prze­trwało kilka bar­dzo wy­trzy­ma­łych ke­vla­ro­wych lin, z któ­rych jedna za­cze­piła się o zbro­je­nie wy­sta­jące z żel­be­to­wej kon­struk­cji mo­stu.

Spa­da­jąca kula za­częła krę­cić się wo­kół wła­snej osi, uwal­nia­jąc tym sa­mym z owi­ja­ją­cego ją spa­do­chronu. Po chwili za­trzy­mała się gwał­tow­nie, po­tęż­nie szar­piąc za roz­wi­niętą na całą dłu­gość linę. Sznur wy­trzy­mał, cho­ciaż pę­kła spora część ke­vla­ro­wych włó­kien. Ogromne jojo pod­sko­czyło trzy razy, by osta­tecz­nie znie­ru­cho­mieć parę me­trów po­nad le­żą­cym w bło­cie żu­kiem. Po kilku se­kun­dach na­de­rwana lina, która miała już wy­raź­nie do­syć pod­trzy­my­wa­nia me­ta­lo­wego cię­żaru, ze­rwała się z trza­skiem, zrzu­ca­jąc kulę wprost w ob­ję­cia jej twórcy. Na szczę­ście siła upadku z nie­wiel­kiej wy­so­ko­ści nie była zbyt duża i żuk spraw­nie po­chwy­cił swój skarb trzema pa­rami od­nóży, a na­stęp­nie prze­chy­lił kulę na bok i wy­ko­rzy­stu­jąc cię­żar złomu, zdo­łał zmie­nić nie­ko­rzystną dla sie­bie po­zy­cję. Przez chwilę ta­plał się jesz­cze w grzą­skim bło­cie, aby wresz­cie wraz ze swym do­byt­kiem wy­do­stać się na nieco bar­dziej sta­bilne pod­łoże.

Za­nim trójka ucie­ki­nie­rów zdą­żyła ochło­nąć po tym bo­ga­tym w nowe do­świad­cze­nia wy­da­rze­niu, żuk zło­miarz to­czył już swoją kulę ko­ry­tem Odry, po­szu­ku­jąc in­nych obiek­tów do ko­lek­cji.

– A nie mó­wi­łem, że się uda? – za­py­tał za­do­wo­lony z sie­bie Szczota, uśmie­cha­jąc się sze­roko do współ­pa­sa­że­rów.

El­win i Mira spoj­rzeli na niego kwa­śno, lecz nie ode­zwali się ani sło­wem. Przez chwilę w po­wie­trzu wi­bro­wały jesz­cze ostat­nie słowa re­frenu pio­senki Mniej niż zero, by osta­tecz­nie zu­peł­nie zga­snąć. Za­pa­dła szu­miąca w uszach ci­sza, ale dziew­czyna nie za­mie­rzała uru­cha­miać ko­lej­nego utworu. Wrzu­ciła wsteczny bieg, za­wró­ciła po­jazd i ru­szyła na pół­noc ulicą Kar­dy­nała Wy­szyń­skiego.