Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Los Ziemi zależy od jego wiedzy, ale on utracił pamięć…
We Wrocławiu zostaje uprowadzona 14-letnia Julia. Jedynym świadkiem jest jej kolega z klasy, Daniel. Niestety chłopiec nie zapamiętał nic, co mogłoby pomóc odnaleźć dziewczynkę.
Elwin budzi się z hibernacji 400 lat po zniszczeniu Ziemi przez asteroidę. Postapokaliptyczny świat zamieszkują zmutowane insekty, a ludzie ukrywają się w bastionach. Niemal na całym terenie brakuje wody, co też jest powodem konfliktów. Chłopiec dowiaduje się, że jest Posłańcem, który miał ujawnić, gdzie znajduje się bank nasion zgromadzonych przez słynnego profesora. Pozwoliłoby to na przywrócenie naturalnego środowiska na planecie, tylko że… Elwin nie posiada żadnych wspomnień.
Równoległe poszukiwania prowadzą sprzymierzeni wrogowie, którzy chcą odnaleźć magazyn dla własnych celów. Oni również dowiedzieli się o przybyciu Elwina. Rozpoczyna się wyścig z czasem, by przywrócić chłopcu pamięć, zanim odnajdą go nieprzyjaciele i przejmą kontrolę nad światem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Piotra i Szymona
W najdłuższy dzień roku
do miasta stu mostów
tajemnic powiernik powróci.
Szlachetny przyjaciel
odnajdzie, co zgubił,
przed ogniem nie cofnie swej stopy.
Pokłonią się przed nim
zmienione istoty,
on drogę do skarbu im wskaże.
Sygnał radiowy nadawany z orbity okołoziemskiej
w pierwszym półroczu 2462 roku
W najdłuższy dzień powróci z gwiazd
Posłaniec, niosący odpowiedź.
Obudzi się, w tym spośród miast,
gdzie mostów i skrzatów jest mrowie.
Pradawny smok przeszłości mgłę
łopotem swych skrzydeł rozwieje.
Pokona syn demony złe
i ludziom przywróci nadzieję.
Przepowiednia Klanu Błękitnego Liścia
Rozdział 1
Tornister
Wrocław, dzielnica Fabryczna
październik 2023
Potężna horda mózgożernych zombie zaatakowała kryjówkę ocalałej z apokalipsy grupy ludzi. Obrońcy odpierali ataki nieumarłych na wszelkie możliwe sposoby, a mimo to liczba napastników wydawała się nieustannie rosnąć.
Daniel zaczynał powoli żałować, że gromadzone z mozołem materiały przeznaczył na budowę katapulty, zamiast postawić przed obozem barykadę z drutu kolczastego i zaostrzonych pali. Wprawdzie ta machina potrafiła miotać wraki samochodów, co pozwalało skutecznie razić mocniejszych przeciwników, ale w przypadku morza nieumarłych pożytek był z niej raczej niewielki.
Chłopiec bezradnie patrzył, jak kruszy się postawiony naprędce mur z cegieł, kamieni i kawałków betonu. Czuł, że za chwilę wszystko się skończy, a jego starania, by utrzymać przy życiu siebie oraz kilkunastu przerażonych niedobitków, ostatecznie nie miały najmniejszego sensu. Cztery dni – tylko tyle udało im się wytrzymać.
Nagle rozległ się przeraźliwy ryk. Na ten dźwięk żywe trupy rozpierzchły się we wszystkie strony, a spoza zrujnowanej kamienicy naprzeciwko wyłonił się największy zombiak, jakiego Daniel widział od czasu, gdy cały świat stanął na głowie.
Zważywszy na to, że nieumarli byli wcześniej zwykłymi ludźmi, wydawało się całkowicie nielogicznym pojawienie się pięciometrowego zgnilaka, jak pieszczotliwie nazywał zombie Daniel. Twórcy gry najwyraźniej jednak nie przejmowali się tak mało istotnymi rzeczami jak logika, stawiając na pierwszym miejscu dobrą zabawę. Nieumarłe monstrum, wywijające grubym łańcuchem, na którego końcu dyndała kotwica okrętowa, zmierzało w stronę obozu właśnie po to, by zapewnić jego obrońcom ogromną porcję frajdy.
Przeciągnął palcem po ekranie smartfona, ładując na katapultę zdezelowanego pick-upa. Może jej budowa nie była aż tak złym pomysłem, jak sądził jeszcze przed chwilą. Ustawił siłę oraz kąt wyrzutu, po czym zwolnił mechanizm, wysyłając starego dodge’a w jego pierwszą i zarazem ostatnią podróż lotniczą. Ważący ponad dwie tony pojazd zatoczył w powietrzu łuk i ku uciesze ocalałych trafił obrzydliwe monstrum.
Zgnilak przyjął potężny cios na klatę, mocno się zachwiał, ale ostatecznie zdołał utrzymać równowagę. Ryknął z oburzeniem i ponownie ruszył do ataku. Czerwony pasek ponad jego głową informował, że stracił właśnie niemal połowę swoich punktów życia.
Ulicą Onufrego Zagłoby, obok idącego chodnikiem Daniela, przejechał samochód. Chłopak na moment oderwał wzrok od ekranu, odruchowo spojrzał na czerwony pojazd, po czym wrócił do obrony wirtualnego obozu.
Rodzice kategorycznie zabraniali mu korzystania z telefonu w drodze ze szkoły i do niej, ale on sam nie widział w tym nic złego. Ulice osiedla świeciły o tej porze pustkami, a chłopak przez cały czas szedł grzecznie chodnikiem.
Poza tym była to właściwie jedyna okazja w ciągu dnia, aby w spokoju zagrać w Zombie Defense Deluxe, nową grę z gatunku „obrona obozu”, osadzoną w opanowanym przez chodzące trupy świecie przyszłości. W szkole obowiązywał zakaz używania telefonów pod groźbą nagany, a w domu, kiedy tylko rodzice nakrywali go na korzystaniu ze smartfona, zaraz dowiadywał się, że jest „uzależniony od tego dziadostwa”. Potem zaczynały się wywody na temat egzaminów ósmoklasisty oraz drogocennych punktów na świadectwie, bez których załapanie się do wybranej szkoły średniej było absolutnie niemożliwe. Zamiast grać w ogłupiające gierki, powinien przysiąść do książek, a najlepiej wziąć udział w jakiejś olimpiadzie przedmiotowej. Eh…
Skręcił w ulicę Berberysową, równocześnie ładując na katapultę zardzewiałego forda. Nieumarły olbrzym zarzucił kotwicę za mur i potężnymi łapskami szarpnął łańcuch, wyrywając spory fragment umocnienia. Kilkoro co odważniejszych zombie rzuciło się do powstałego w ten sposób wyłomu. Na polecenie Daniela część obrońców skoczyła do walki z intruzami, a pozostali próbowali w tym czasie załatać dziurę w murze. Chłopak naprężył wyrzutnię, celując w paskudny łeb potwora.
Kątem oka zauważył niebieski tornister…
Palec drgnął mu nieznacznie. Wystrzelony pod zbyt dużym kątem samochód przeleciał ponad gigantycznym zgnilakiem i rozbił się o kamienicę, burząc przy tym jej frontową ścianę.
To był tornister Julki…
Wyłączył aplikację. Nie chciał patrzeć, jak zombie niszczą to, co udało mu się zbudować przez ostatnie dwadzieścia minut. Trudno. Zaliczył w tej grze już kilka porażek i pewnie zaliczy jeszcze niejedną, zanim opanuje mechanikę rozgrywki w stopniu pozwalającym na osiągnięcie wyższego poziomu.
Schował telefon do kieszeni spodni i spojrzał na leżący obok krawężnika przedmiot. Błękitny szkolny plecak z naprasowanym na głównej komorze logo popularnej firmy sportowej bez wątpienia należał do jego koleżanki z klasy. Świadczyły o tym nie tylko kolor i marka plecaka, ale przede wszystkim doczepiony do uchwytu niewielki brelok w kształcie smoka.
Zielona, gumowa figurka, bardziej śmieszna niż straszna, leżała do połowy zanurzona w płytkiej kałuży pozostałej na jezdni po nocnych opadach. Julka zdobyła ją w Krakowie podczas ostatniej wycieczki klasowej. Wrzuciła pięciozłotową monetę do jednego z tych automatów, które po obróceniu podłużnej gałki wypluwały z siebie losowo wybraną plastikową kulkę z zabawką w środku. Wprawdzie dziewczyna chciała, by z maszyny wypadł śnieżnobiały pegaz, ale z tego, co pamiętał Daniel, ucieszyła się również ze smoka.
Podniósł plecak i rozejrzał się wkoło w poszukiwaniu koleżanki, w zasięgu jego wzroku nie było jednak nikogo. Przez chwilę stał niezdecydowany, co powinien zrobić. Wreszcie postanowił odnieść zgubę do domu jej właścicielki. Mieszkali niedaleko od siebie, ale nigdy nie zdarzyło się, aby wracali razem. Julia wybiegała ze szkoły jako jedna z pierwszych, a on miał zawsze czas. Zanim się przebrał i nagadał z kolegami, ona była już w połowie drogi do domu.
Może i lepiej. Dzięki temu nikt nie przeszkadzał mu w graniu, a poza tym, gdyby koledzy zobaczyli, że chodzą razem, mogliby uznać ich za parę i zacząć im z tego powodu głupio dogadywać. Choć, mówiąc szczerze, Julka nie była wcale taka zła. Jeszcze do niedawna dziewczyny zupełnie Daniela nie interesowały, ale ostatnio zaczął powoli odkrywać, że ich obecność na świecie nie jest jednak całkowicie pozbawiona sensu. Mimo to nawet wielogodzinne łaskotanie piórkiem po bosych stopach nie zmusiłoby go do przyznania się, że piegowata koleżanka, niedbale wiążąca rude włosy w kucyk zwykłą gumką recepturką, nosząca dwie różne skarpetki i niemal bez przerwy żująca gumę balonową o smaku czereśni, odrobinę mu się podobała.
Maszerował ulicą Berberysową z błękitnym plecakiem w dłoni, wyobrażając sobie, jak oddaje zgubę koleżance, a ona z wdzięczności rzuca mu się na szyję i, kto wie, może nawet składa na jego policzku szybkiego czereśniowego buziaka.
Skręcił w Kmicica. Gdyby ktoś teraz wyjrzał przez okno któregoś z jednorodzinnych domów w pobliżu i zerknął na przechodzącego ósmoklasistę, zobaczyłby na jego twarzy szeroki, nieco głupkowaty, odsłaniający zęby uśmiech, sugerujący, że chłopak w drodze ze szkoły zgubił gdzieś swoją piątą klepkę. Na szczęście jedynym, który go obserwował, był stary, drzemiący w mijanym ogródku pies rasy mieszanej. Wielorasowiec przez chwilę zastanawiał się, czy nie obdarzyć uśmiechniętego przechodnia choćby krótkim warknięciem, ale ostatecznie uznał, że nie warto zawracać sobie nim głowy, opuścił łeb i wrócił do przerwanej drzemki.
Julia mieszkała w piętrowym domu, którego dwuspadowy dach pokryty był grafitową dachówką. Bezprzewodowy dzwonek przy furtce nie wykazywał żadnych oznak życia, w związku z czym Daniel wszedł na posesję, wspiął się po trzech stopniach na niewielki ganek i stanął przed drzwiami.
Z niezrozumiałych dla chłopca przyczyn jego serce zaczęło bić nieco szybciej, więc zrobił trzy głębokie wdechy, by je chociaż trochę uspokoić. Przez chwilę układał w myślach słowa, którymi chciał poinformować koleżankę o znalezisku, a gdy był już gotowy, poprawił trzymany w ręce plecak i nacisnął umieszczony obok drzwi wejściowych przycisk dzwonka.
Po kilkunastu nieznośnie długich sekundach dał się słyszeć zgrzyt zamka, a następnie dębowe drzwi, ozdobione wąskim, pionowym lustrem weneckim, otworzyły się na oścież. W progu stanęła mama Julki, trzymając na ręku jej półrocznego brata Kacperka, ubrudzonego na buzi bliżej niezidentyfikowanym produktem spożywczym.
– Dzień dobry – przywitał się chłopak, odrobinę zawiedziony tym, że drzwi otworzyła mu starsza, a nie młodsza przedstawicielka rodu Majewskich. Element zaskoczenia wziął w łeb. Czereśniowy buziak nieco się oddalił.
– Dzień dobry, Danielu. Coś się stało? – Sąsiadka była wyraźnie zdziwiona tą niezapowiedzianą wizytą.
– Nie, nic takiego… – Chłopak się zmieszał. – Idąc ze szkoły, znalazłem na ulicy plecak Julki – wyjaśnił, unosząc zgubę – i pomyślałem, że go odniosę.
– Ale Julii… jeszcze nie ma – odparła niepewnie Majewska.
Po tych słowach zapadła dziwna, niepokojąca cisza. Mały Kacperek poruszył się niespokojnie na rękach mamy, której twarz stężała, a oczy z sekundy na sekundę robiły się coraz większe. W tych oczach Daniel zobaczył strach.
Wtedy właśnie zrozumiał, że stało się coś złego.
Rozdział 2
Posłaniec
Wrocław
21 czerwca 2462
Trzy… Dwa… Jeden… Pobudka, śpiący królewiczu – wyszeptał Szczota, wciskając równocześnie okrągły przycisk i przekładając niewielką wajchę na pozycję „OFF”.
Czerwona dioda umieszczona na przedniej ścianie komory hibernacyjnej zaczęła rytmicznie mrugać, ale poza tym nic więcej się nie stało.
– Na pewno zrobiłeś wszystko, co trzeba? – zapytała zniecierpliwiona Mira.
– Nie – odparł poirytowany. – Zapomniałem wsadzić sobie palec do nosa i zaklaskać uszami. – Spojrzał na nią karcącym wzrokiem. – Miałaś się uczyć, a nie wymądrzać. To chwilę potrwa.
– Jak długo?
– Różnie. Może dziesięć, może piętnaście minut.
– Nie sądzę, byśmy tyle mieli. Za chwilę pewnie zlezą się tu jakieś robale. Ten kolorowy spadochron widać było z daleka.
– Nic na to nie poradzę! – Szczota podniósł głos. – To nie jest mrożone udko z karalucha. Dehibernacja to skomplikowany proces. Organy wewnętrzne muszą zostać pobudzone do pracy, mięśnie odpowiednio natlenione i… jeszcze coś tam. Może nie jestem specem w tej dziedzinie, ale wybudziłem już kilka osób i wiem, że jak wyjmiemy chłopaka za szybko, to możemy mu zrobić niezłe kuku.
– Skąd w ogóle wiesz, że to chłopak? – spytała, zaglądając przez owalną, brudną szybkę do wnętrza sarkofagu. – Przez to okienko niewiele widać.
– Tutaj masz imię oraz wiek pacjenta. – Postukał palcem w prostokątną płytkę z wygrawerowanym napisem.
– Elwin, trzynaście – odczytała na głos. – Trzynastolatek? Żartujesz sobie? – Jej twarz wykrzywiły zawód i zdziwienie, jakby w pudełku z prezentem na osiemnaste urodziny odnalazła figurkę plastikowego kucyka. – Szkoda, że nie przedszkolak, bo wtedy moglibyśmy chwycić się za ręce i zatańczyć w kółeczku, wesoło podskakując.
Szczota zignorował jej wybuch. Znał Mirę nie od dziś. Wiedział, że nigdy nie owija w bawełnę, tylko mówi, co myśli. Bardzo ją za to cenił. Wprawdzie czasem trochę przesadzała, przez co mogła uchodzić za grubiańską, ale to były tylko pozory. Przy bliższym poznaniu okazywała się oddaną przyjaciółką. Nikomu nie ufał tak, jak wygadanej koleżance.
– Po przebudzeniu może wydawać się trochę starszy. – Usiadł na podłodze i plecami oparł się o komorę. – Hibernacja spowalnia procesy starzenia do minimum, ale nie zatrzymuje ich zupełnie. Nie mieliście u siebie żadnego śpiocha?
– Jakoś nikt nie chciał ryzykować.
– U nas było kilku. Zaczęliśmy ich budzić mniej więcej w okolicach Saturna.
Mira rozejrzała się po wnętrzu kapsuły. W okrągłym pomieszczeniu, oprócz komory hibernacyjnej, ustawionej poziomo na środku, nie było w zasadzie nic ciekawego. Z sufitu zwisało kilka kabli, a na ścianach czerniały ekrany martwych obecnie komputerów. Wszystkie zbędne urządzenia automatycznie wyłączyły się po lądowaniu, by niepotrzebnie nie obciążać swoją pracą akumulatorów mionowych. Działał jedynie sarkofag i trochę aparatury diagnostycznej.
Przez wąski otwór drzwiowy i trzy malutkie okna wpadało do środka światło słoneczne. W jego promieniach widać było wirujące drobiny kurzu.
Niewielkich rozmiarów prom kosmiczny zaprojektowano tak, by krążył wraz ze śpiącymi ludźmi po orbicie okołoziemskiej i spadł na powierzchnię planety, kiedy zestaw czujników poinformuje komputer pokładowy o bezpiecznym dla organizmów żywych poziomie promieniowania. Następnie badany był skład powietrza, temperatura oraz szereg innych parametrów. W przypadku niestwierdzenia przez okres czterdziestu ośmiu godzin czynników zagrażających życiu i zdrowiu pasażerów uruchamiany był proces automatycznej dehibernacji. Prosty model, bez zbędnych wodotrysków. Jeden z najtańszych, a mimo to i tak niedostępny dla zdecydowanej większości przedstawicieli gatunku Homo sapiens przerażonych zbliżającym się Upadkiem. Ten konkretny egzemplarz przeznaczony był dla jednej osoby. Co za marnotrawstwo!
Mira po raz pierwszy miała okazję brać udział w przebudzaniu. I to od razu takiej szychy.
– Myślisz, że to naprawdę on? – spytała Szczotę, wskazując głową sarkofag.
– Ogrodnik nie ma wątpliwości.
– Pytałam, co ty o tym myślisz. Nie Ogrodnik.
Młody mężczyzna przymknął oczy, milczał przez chwilę, a następnie wziął głęboki wdech i głośno wypuścił powietrze, wydymając policzki.
– Miejsce i data lądowania się zgadzają – stwierdził, nie otwierając oczu.
– Ciągle wierzysz w tę całą przepowiednię? – W jej głosie słychać było lekką drwinę.
– Oczywiście! – Odwrócił twarz w jej stronę i spojrzał na nią zdziwiony. – A ty nie?
– Zaczynam troszkę wątpić – stwierdziła gorzko. – Miał być potężny wojownik, który pomoże nam odbudować Ziemię i pokonać chuderlaków, a dostaliśmy jakiegoś dzieciaka o imieniu kojarzącym się z baśniowym księciem elfów.
– Nie oceniaj książki… – zaczął Szczota, lecz nagle urwał, bo na zewnątrz rozległ się jakiś rumor. – Sprawdź to! – rzucił do dziewczyny, podrywając się na równe nogi. – Ja spróbuję pogonić trochę naszego susełka.
Mira jednym skokiem dopadła do drzwi kapsuły i wybiegła na zewnątrz. Szczota kucnął przed komorą hibernacyjną, wsadził palce w płytkie wgłębienie pod mrugającą diodą i pociągnął do siebie metalową klapkę. Jego oczom ukazał się niewielki dotykowy ekran, na którego środku widniał niebieski, podłużny prostokąt, pokazujący postęp procesu dehibernacji. W tej chwili pasek wypełniony był mniej więcej w połowie. Dokładnie w pięćdziesięciu trzech procentach, o czym informowała umieszczona obok paska liczba.
Po kilku sekundach wskaźnik drgnął, a licznik urósł z pięćdziesięciu trzech do pięćdziesięciu czterech procent.
Za wolno.
Szczota dotknął symbolu koła zębatego w rogu ekranu. Pasek zniknął, a na jego miejsce wyświetlone zostały ustawienia programu wybudzania. Mężczyzna przesunął palcem po ekranie, przeglądając dostępne parametry. Odnalazł pośród nich czas stymulacji mięśni i zmniejszył go o połowę.
– To nadrobimy później – mruknął sam do siebie.
Delikatnie zwiększył dawkę tlenu dostarczanego do organizmu chłopca, a także wyłączył kontrolne pomiary ciśnienia krwi oraz tętna. Wreszcie dotknął napisu „Akceptuj”. Na ekranie ponownie pojawił się pasek postępu, teraz wypełniony kolorem w osiemdziesięciu sześciu procentach.
– Znacznie lepiej. – Uśmiechnął się pod nosem.
Mira wsadziła głowę do kapsuły, rękami opierając się o krawędzie otworu.
– Coś tu idzie – wydyszała. – Nie wiem, co to, ale na pewno się zbliża. Jak tam nasz pan „poważna książka z dziecinną okładką”?
– Obudzi się za jakąś minutę. Tylko będzie mu trzeba pomóc dojść do auta.
– To podjadę bliżej – rzuciła dziewczyna, odepchnęła się od framugi i zniknęła.
Szczota nadal kucał i bębniąc palcami po pokrywie sarkofagu, uporczywie wpatrywał się w mały ekran, jakby chciał siłą woli zmusić aparaturę dehibernacyjną do szybszej pracy. Sekundy dłużyły się niemiłosiernie.
Nareszcie na ekranie monitora wyświetliła się wyczekiwana liczba sto. Czerwona dioda zapłonęła ciągłym światłem, a pokrywa komory delikatnie odskoczyła. Towarzyszył temu syczący dźwięk, jak przy otwieraniu słoika z zepsutymi przetworami domowymi.
Szczota szybko wstał, stanął obok komory i pociągnął wieko. Mimo upływu lat otworzyło się bez problemu. Mężczyzna nachylił się nad głową chłopca, zdjął silikonową maskę, zakrywającą jego nos i usta i delikatnie poklepał go dłońmi po policzkach.
– Pobudka, młody, wstajemy – rzekł półgłosem. – Słoneczko już świeci, śniadanko na stole.
Chłopak powoli podniósł powieki, zamrugał i powiódł dokoła brązowymi oczami. Ujrzał nad sobą twarz z równo przyciętym zarostem i lekko garbatym, orlim nosem. Młody mężczyzna mógł mieć około dwudziestki. Jego głowa wygolona była po bokach i jedynie przez środek czaszki biegł szeroki na kilka centymetrów pas krótkich włosów postawionych na jeża. Przypominały one trochę szczotkę do szorowania podłogi albo pastowania butów.
Elwin zamlaskał, chcąc chociaż trochę załagodzić wiekową suchość w ustach, z wysiłkiem przełknął ślinę i wyraźnie zdezorientowany gapił się przez chwilę na pochylonego nad nim jegomościa.
– Michał? – spytał wreszcie ledwo słyszalnym, łamiącym się głosem.
Szczota znieruchomiał. Wpatrywał się w Elwina, jakby nie rozumiejąc, o co chłopakowi chodzi.
– No pięknie! Nasz bohater ma piżamę w żółte grochy! – Mira stała za plecami Szczoty i zaglądała do otwartej komory. – Może pod nią ma jeszcze pieluchę?
Mężczyzna drgnął nieznacznie, zaskoczony nagłym okrzykiem koleżanki.
– Daj spokój! – upomniał ją. – To specjalny kombinezon. Tam gdzie są te twoje grochy, jeszcze przed chwilą podpięta była cała aparatura. – Tutaj wskazał leżące obok chłopca kable, które samoczynnie odpadły od skafandra po zakończeniu procesu wybudzania. – W Kaktusie damy mu jakieś normalne ubranie.
Elwin zerknął na dziewczynę. Wyglądała na kilka lat starszą i nieco wyższą od niego, chociaż z tej perspektywy trudno było to jednoznacznie ocenić. Miała śniadą cerę oraz duże oczy w kształcie migdałów. Jej szczupłe ciało okrywały spodnie moro i ciemnozielona bluzka na ramiączkach. Czarne jak węgiel włosy, zaplecione w gruby francuski warkocz, spływający do połowy pleców, przykrywała niebieska czapka z daszkiem, na której żółtą nicią wyhaftowano symbol królewskiej korony. Dziewczyna przypominała chłopcu Larę Croft – panią archeolog, bohaterkę słynnej serii gier komputerowych.
Na zewnątrz coś grzmotnęło, jakby nadciągała burza.
– Zabieramy go – zarządził Szczota.
Włożył dłoń pod głowę chłopca i pomógł mu usiąść. Potem stanął za nim i wsunął obie ręce pod jego ramiona. W tym czasie Mira chwyciła Elwina za nogi. Wyjęli go z komory i skierowali się w stronę drzwi. Na szczęście chłopak nie był ciężki. Po latach spędzonych w komorze jego tkanka tłuszczowa zredukowana została niemal do zera. Stopień nawodnienia organizmu także pozostawiał wiele do życzenia. Jedyne, czego w tym czasie mu przybyło, to włosy, sięgające obecnie nieco poniżej ramion, i paznokcie, jakich nie powstydziłyby się grasujące pośród ruin ogromne stalopendry.
Przecisnęli się przez wąski otwór i wyszli na zewnątrz. Elwin zmrużył oczy, odwykłe od mocnego, słonecznego światła. Kilka metrów dalej stał dziwaczny pojazd z włączonym silnikiem. Wyglądał jak skrzyżowanie wojskowego jeepa z osiedlowym placem zabaw. Samochód nie posiadał bocznych drzwi ani dachu. Dwa przednie fotele i tylną kanapę otaczała klatka z metalowych rur wyglądająca tak, jakby spawacz, który ją stworzył, miał solidnego zeza. Silnik jedynie z góry okryty był kawałkiem blachy. Zamontowana pomiędzy rurami przednia szyba prosiła się o gruntowne mycie. Wyraźnie widać było na niej, dokąd sięgały wycieraczki.
Dokoła rozpościerało się zrujnowane miasto, dawno temu wypłukane z kolorów przez kwaśne, radioaktywne deszcze. Z większości budynków pozostały jedynie przygnębiające szkielety. Żółtozielone, wszędobylskie pnącza właziły do pustych oczodołów okien, oplatały mury i powolutku kruszyły to, czego nie zdążyły zniszczyć trzęsienia ziemi. Spękaną nawierzchnię dróg, w wielu miejscach całkowicie nieprzejezdnych ze względu na zbyt duże uszkodzenia lub zalegający gruz, pokrywała gruba warstwa pyłu.
Część kapsuły przykrywał wielobarwny spadochron, dzięki któremu bezpiecznie opadła ona na ziemię. Autopilot sterujący linami spadochronu wybrał na miejsce lądowania parking przed budynkiem wrocławskiej opery. W kilku miejscach wciąż stały przerdzewiałe wraki pozostawionych tam samochodów. Z pięknego niegdyś gmachu pozostały jedynie szare, na wpół powalone ściany. Dach już dawno temu zapadł się do środka, grzebiąc pod gruzami pełne przepychu operowe wnętrza.
Ponownie coś grzmotnęło. Tym razem całkiem blisko.
Mira i Szczota zatrzymali się i z niepokojem spojrzeli w stronę, z której dobiegł hałas. Kilkadziesiąt metrów dalej ze szczytu jednego z murów spadło z głuchym łoskotem kilka cegieł. Po chwili zza zakrętu wytoczyła się ogromna kula złomu. Miała około trzech metrów średnicy. Można było w niej dostrzec fragmenty samochodów, siatkę ogrodzeniową, kaloryfer, a nawet pogniecioną wannę. Najbardziej jednak rzucał się w oczy kolorowy baner reklamowy lokalnej pizzerii, na którym zachowało się jeszcze zadziwiająco dużo farby.
Kula zatrzymała się. Rysunek pociętej na osiem trójkątów pizzy widniał teraz na samym jej środku. Elwin, zwisając bezwładnie na rękach swoich nowych znajomych, z trudem odwrócił głowę i przyjrzał się temu dziwnemu zjawisku spod przymrużonych powiek.
– Zamówiliście pizzę? – spytał zaciekawiony, zupełnie nie rozumiejąc, co się dzieje.
Szczota i Mira spojrzeli na siebie z przerażeniem.
– Żuk złomiarz! – krzyknęli równocześnie.
– Prowadź! – Szczota szybkim ruchem przejął chłopaka od koleżanki, która bardzo zgrabnie wskoczyła za kierownicę pojazdu.
Mężczyzna wrzucił Elwina na tylną kanapę, po czym sam usadowił się obok, aby asekurować chłopca w czasie jazdy. Mira, zamiast ruszyć, zaczęła majstrować przy przełącznikach na środku deski rozdzielczej wehikułu. Tajemnicza kula złomu ruszyła w ich kierunku, z każdą chwilą nabierając coraz to większej prędkości.
– Co ty robisz?! Jedź! – wrzasnął Szczota.
– Chwila, chcę sobie włączyć jakąś muzykę – odparła dziewczyna, nie zważając na zbliżające się niebezpieczeństwo. – Lepiej mi się wtedy prowadzi.
– Żartujesz sobie? Nie mamy na to czasu!
– O! Już jest.
W tym momencie z dwóch okrągłych głośników umieszczonych na obu końcach deski rozdzielczej popłynął głośny, melodyjny dźwięk gitary akustycznej. Zadowolona z siebie Mira zerknęła przez ramię na pasażerów zajmujących tylną kanapę samochodu.
– Mniej niż zero – obwieściła, uśmiechając się od ucha do ucha. – Uwielbiam ten kawałek.
Następnie wrzuciła wsteczny i dodała gazu. Pojazd odskoczył do tyłu w ostatniej chwili. Rozpędzona kula przetoczyła się przed prowizoryczną maską wehikułu i z impetem uderzyła w stojącą obok kapsułę.
Dopiero teraz Elwin dostrzegł ogromnego żuka, który odwrócony głową w dół, bardzo sprawnie pchał metalowy obiekt tylnymi odnóżami. Swym wyglądem przypominał chłopakowi czołg. Jego ciało okrywały dwie grube, półokrągłe płyty o granatowym odcieniu, spod których wystawała spłaszczona głowa z odstającymi na bok czułkami.
Nagłe uderzenie w przeszkodę wytrąciło gigantycznego owada z równowagi, ale szybko się opamiętał. Zanim Mira zdążyła zmienić bieg i odjechać, wdrapał się na kulę, zszedł z drugiej strony i po odepchnięciu od ściany kosmicznej sypialni ruszył w pościg za samochodem. Na krótką chwilę zatrzymały go kevlarowe liny spadochronu, które pozaczepiały się o fragmenty toczonego złomu. Kiedy jednak naparł z całej siły na metalową piłkę, klamry na powierzchni kapsuły, do których doczepiono sznury, pękły i kolorowy materiał owinął jego drogocenną kulę niczym gigantyczną landrynkę.
– Chyba spodobał mu się nasz samochód – zawołał Szczota, przekrzykując muzykę. – Musimy go jakoś zgubić. Kiedy złomiarz upatrzy sobie jakieś żelastwo, to nie odpuści, dopóki nie wgniecie go do tej swojej kulki. A uciec mu nie jest łatwo, bo potrafi się naprawdę nieźle rozpędzić. Mam pewien pomysł. Jedź przez most Pokoju.
– To ten most z wielką dziurą na środku? – zapytała Mira.
– Ten, ale dziura na prawym pasie wcale nie jest taka duża. Ma najwyżej kilkanaście metrów. Ostatni fragment jezdni unosi się lekko do góry, a po drugiej stronie droga mocno opada. Jeśli się wystarczająco rozpędzimy, to powinniśmy przeskoczyć.
– Próbowałeś?
– Nie, ale widziałem taką akcję na jakimś starym filmie. Poszło gładko.
– No dobra – zgodziła się Mira i skręciła w prawo w ulicę Kazimierza Wielkiego. – Mam tylko nadzieję, że to był film oparty na faktach.
Płynący z głośników refren nieśmiertelnego przeboju grupy Lady Pank odbijał się echem od murów wrocławskich kamienic, kiedy samochód pędził przez miasto w stronę rzeki. Dziewczyna sprawnie omijała przeszkody, ani na chwilę nie zdejmując nogi z gazu. Wielki, rozpędzony cukierek toczył się za nimi i chociaż czasem o coś zawadził, to ani myślał zwolnić, i nieubłaganie skracał dystans do uciekających ludzi.
Na placu Powstańców Warszawy Mira skręciła w lewo.
– Ta muzyka chyba go naprowadza – stwierdził Elwin, widząc, jak żuk złomiarz skręca w tę samą stronę.
– Wręcz przeciwnie – odpowiedział Szczota. – Ogrodnik, nasz specjalista od flory i fauny, twierdzi, że owady reagują na temperaturę, zapach i światło. Głośna muzyka powinna je raczej odstraszać i dezorientować. Ale to jak na razie tylko teoria.
Mijali właśnie ruiny Muzeum Narodowego. Mira zjechała na prawy pas przez torowisko tramwajowe, uważając, by nie zahaczyć podwoziem o wystające tu i ówdzie ponad poziom jezdni powyginane szyny. Most Pokoju był tuż przed nimi.
– Trzymaj się prawej strony i wyciśnij z tego składaka, ile tylko się uda – doradził Szczota, po czym prawą ręką chwycił za jedną z rurek, a lewą objął Elwina i mocno do siebie przytulił. – A mówiłem, że powinniśmy zamontować w tym gracie pasy bezpieczeństwa – dodał z przekąsem.
Wpadli na most. Koryto rzeki Odry było niemal całkowicie suche. Jedynie na samym środku pocił się jakiś brudny strumyk, a właściwie zalegało tam paskudne, śmierdzące błoto.
Mira wyprostowała się w fotelu kierowcy, mocno zacisnęła dłonie na kierownicy i wcisnęła pedał gazu do samej podłogi.
– Jesteś pewien, że skocznia jest na prawym pasie? – zapytała.
– Tak – odpowiedział Szczota – mam jedynie drobne wątpliwości, czy aby na pewno jadąc od tej strony.
– Teraz trochę żałuję – jęknął Elwin, przełykając ślinę – że jednak nie mam tej pieluchy.
Gitarzysta grupy Lady Pank wykonywał właśnie solową partię utworu, gdy samochód wjechał na uniesiony fragment jezdni i wzbił się w powietrze. Do wysokich dźwięków gitary elektrycznej dołączył męsko-żeński chór, złożony z trojga osób, który zupełnie nieświadomie zaczął na całe gardło wykrzykiwać pierwszą literę alfabetu łacińskiego.
Cały lot trwał niecałe dwie sekundy i na szczęście zakończył się udanym lądowaniem po drugiej stronie przepaści. Pojazd uderzył podwoziem w asfaltową nawierzchnię, aż posypały się iskry. Mira nie zdejmowała nogi z gazu, ponieważ jezdnia opadała tutaj bardzo stromo w kierunku dziury za ich plecami. Koła przez chwilę obracały się w miejscu z przeraźliwym piskiem. Spod opon buchnął dym i zaśmierdziało spaloną gumą. Wreszcie samochód wystrzelił do przodu na poziomą część mostu. Dziewczyna nie zdołała opanować kierownicy, pojazd zakręcił się jak bąk, aby ostatecznie stanąć w miejscu tyłem do kierunku jazdy.
Pasażerowie spojrzeli przed siebie. Rozpędzona kula złomu wtoczyła się właśnie na skocznię i tak jak przed momentem oni wyfrunęła w powietrze niczym armatni pocisk. Patrzyli na to z otwartymi ustami, ale już nie krzycząc. Zdawało im się, że czas zwolnił biegu, a muzyka rozlegająca się z głośników umilkła. Ogromna, kolorowa landrynka zataczała łuk ponad brakującym fragmentem mostu, a zaraz za nią leciał granatowy żuk, który przednimi odnóżami młócił powietrze, próbując dalej pchać swoją ukochaną kuleczkę.
Prędkość, jaką jej nadał, wystarczyła, by doleciała na drugi brzeg urwiska i grzmotnęła w asfalt z taką siłą, że cały most niebezpiecznie zadrżał. Sam złomiarz niestety nie miał tego szczęścia i runął głową w dół wprost na spotkanie suchego koryta Odry. Spadając, wywinął w powietrzu widowiskowe salto, po czym z potężnym mlaśnięciem zarył grzbietem w cuchnące błoto, rozchlapując je na kilkadziesiąt metrów wokół siebie. Rozmiękłe podłoże złagodziło nieco upadek, a mocny pancerz żuka wytrzymał uderzenie i wyglądało na to, że owadowi nic złego się nie stało. Mimo to jego przyszłość nie wyglądała zbyt różowo, ponieważ, leżąc na grzbiecie, w żaden sposób nie potrafił ponownie stanąć na nogi. W tej chwili nie było to jednak jego największym zmartwieniem. Właśnie bowiem owinięta w spadochron, ważąca kilka ton kula złomu zaczęła staczać się po pochyłej jezdni w stronę przepaści i znajdującego się na jej dnie unieruchomionego owada.
Mira, Elwin i Szczota bezradnie patrzyli na to, jak kula znika im z oczu za załomem drogi, a następnie, całkowicie posłuszna nieubłaganej sile grawitacji, rusza na spotkanie z miękkim podbrzuszem swojego właściciela. I zapewne zgniotłaby go na miazgę, gdyby nie fakt, że posiadała spadochron. Co prawda szalona wycieczka krajoznawcza ulicami Wrocławia sprawiła, że z kolorowego materiału pozostały jedynie strzępy, ale podróż przetrwało kilka bardzo wytrzymałych kevlarowych lin, z których jedna zaczepiła się o zbrojenie wystające z żelbetowej konstrukcji mostu.
Spadająca kula zaczęła kręcić się wokół własnej osi, uwalniając tym samym z owijającego ją spadochronu. Po chwili zatrzymała się gwałtownie, potężnie szarpiąc za rozwiniętą na całą długość linę. Sznur wytrzymał, chociaż pękła spora część kevlarowych włókien. Ogromne jojo podskoczyło trzy razy, by ostatecznie znieruchomieć parę metrów ponad leżącym w błocie żukiem. Po kilku sekundach naderwana lina, która miała już wyraźnie dosyć podtrzymywania metalowego ciężaru, zerwała się z trzaskiem, zrzucając kulę wprost w objęcia jej twórcy. Na szczęście siła upadku z niewielkiej wysokości nie była zbyt duża i żuk sprawnie pochwycił swój skarb trzema parami odnóży, a następnie przechylił kulę na bok i wykorzystując ciężar złomu, zdołał zmienić niekorzystną dla siebie pozycję. Przez chwilę taplał się jeszcze w grząskim błocie, aby wreszcie wraz ze swym dobytkiem wydostać się na nieco bardziej stabilne podłoże.
Zanim trójka uciekinierów zdążyła ochłonąć po tym bogatym w nowe doświadczenia wydarzeniu, żuk złomiarz toczył już swoją kulę korytem Odry, poszukując innych obiektów do kolekcji.
– A nie mówiłem, że się uda? – zapytał zadowolony z siebie Szczota, uśmiechając się szeroko do współpasażerów.
Elwin i Mira spojrzeli na niego kwaśno, lecz nie odezwali się ani słowem. Przez chwilę w powietrzu wibrowały jeszcze ostatnie słowa refrenu piosenki Mniej niż zero, by ostatecznie zupełnie zgasnąć. Zapadła szumiąca w uszach cisza, ale dziewczyna nie zamierzała uruchamiać kolejnego utworu. Wrzuciła wsteczny bieg, zawróciła pojazd i ruszyła na północ ulicą Kardynała Wyszyńskiego.