Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Gra pan jak Bodo! Dlaczego? Bo do du...”. To tylko żartobliwy kalambur Adolfa Dymszy, prawda bowiem była zupełnie inna. Eugeniusz Bodo grał „jak z nut”, chociaż ich nie znał. Dwa etapy jego życia upłynęły mu śpiewająco. Otaczała go wtedy miłość rodzinnego domu, sława zdobyta w warszawskich kabaretach, wreszcie uwielbienie kinowej widowni za ekranową wszechstronność. I kto wie, jak potoczyłyby się jego artystyczne losy, gdyby nie wojna. Tragiczna, niesprawiedliwa i okrutna. O tym właśnie opowiada ta książka.
Od wydawcy:
„Sądziłam, że będzie to jeszcze jedna biografia w dorobku Ryszarda Wolańskiego. Nie miałam wątpliwości, że będzie świetna i bardzo rzetelna, bo autor słynie z dokładności, skrupulatności i umiłowania archiwaliów. Jednak to jest coś więcej niż doskonała biografia Eugeniusza Bodo, to książka, która ujawnia fakty zupełnie nieznane. Rozdział o wojennych losach Bodo jest wstrząsający. Protokoły z przesłuchań aktora przez NKWD obnażają całą podłość sowieckiego systemu. Nie chce się wierzyć, że to mogło się zdarzyć.
Moja babcia była zafascynowana międzywojenną Warszawą, nazywała ją «Paryżem północy». Czytając książkę Wolańskiego, wierzy się, że tak rzeczywiście było. Udało mu się uchwycić atmosferę i czar tamtego miasta, którego Bodo był królem. Już nic więcej Państwu nie powiem. Trzeba to koniecznie przeczytać”.
Maria Szabłowska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 546
PRZEDMOWA
Do dziś nie wiem, jak to się stało, że nie poznałem Eugeniusza Bodo. Wiem natomiast, że mój ukochany profesor Ludwik Sempoliński bardzo się z panem Eugeniuszem przyjaźnił. Wiele o nim opowiadali mi Adolf Dymsza, Kazimierz Krukowski, a także Dudek Dziewoński, który zafascynowany był do tego stopnia reputacją Bodo, że zamieszkał po wojnie w jego mieszkaniu. Przy tej stosownej okazji chciałbym również wyróżnić swoją nieskromną osobę faktem wykonania trzech piosenek z repertuaru pana Eugeniusza. A mianowicie Umówiłem się z nią na dziewiątą, Zimny drań oraz Sex appeal – słychać je na moich płytach, a widać na dodatek w programie telewizyjnym Powróćmy jak za dawnych lat Janusza Rzeszewskiego.
Błyskotliwe i specyficzne poczucie humoru Eugeniusza Bodo miało na ogół swoje puenty w kawiarnio-restauracji Ziemiańska. Oto przykład. Jeden z kelnerów, zaangażowany tam z tzw. prowincji, nie rozpoznał pana Bodo. Wił się w lansadach, bo nie wiedział, jak go ma tytułować. Wybawił go z opresji sam Bodo, mówiąc: „Młody człowieku, nie męcz się dłużej i mów mi po prostu Boże”. Dialog ten przypisywano Francowi Fiszerowi, ale prawdziwym jego autorem był właśnie pan Eugeniusz.
Niechętnie angażował się w ideologię poszczególnych ugrupowań towarzyskich, czy też frakcji obyczajowych. Natomiast z przyjemnością uczestniczył w akcjach humanitarnych. Dużą aktywność, jeśli idzie o stronę praktyczną, wykazywał względem hasła prezydenta Starzyńskiego „Warszawa w kwiatach”.
„Jak na specyficzne środowisko ówczesnego show-bussinesu – mówił mi kiedyś Adolf Dymsza, z którym dzieliłem garderobę w teatrze Syrena – Bodo był w zasadzie lubiany przez wszystkich. Był aktorem bardziej «kosmetycznym» niż rodzajowym. Wielbiciel pięknych pań i człowiek dobrego serca. Zawsze był skłonny do eleganckiej zabawy. Graliśmy sporo razem. Pamiętam, że ciągle gdzieś telefonował. Jedno z zakulisowych powiedzonek o nim brzmiało – zdolny, ale leń”.
Pozwolę sobie w tym miejscu powtórzyć za Dymszą jeszcze jeden kalambur, do dziś aktualny: „Gra pan jak Bodo! Dlaczego? Bo do du...”. Zaręczam, że to nie o mnie. Bo o mnie wyraził się Dymsza na piśmie zupełnie inaczej, co z satysfakcją przytoczę: „Ofiaruję Bohdanowi Łazuce ten oto opasły tom monografii operetki, teatrów i teatrzyków oraz wykonawców estradowych dla przykładu (Wielcy artyści małych scen L. Sempolińskiego), żeby powybierał tylko te wzory starych przedwojennych kolegów, którzy ciężką pracą osiągnęli sukcesy i nie dali się uwieść swoim nałogom. Bądź więc, Bodziu, drugim Bodo dzięki kabaretowi, jeśli cię natura obdarzyła, i rozsławiaj jego imię”.
Kończę, bo mam wrażenie, że rozpisałem się aż zanadto. Żegnam i pędzę zanurzyć się po raz kolejny w opowieści o Eugeniuszu Bodo, bo Ryszard Wolański wie doskonale, że bez klasyki nie ma współczesności. Za lekturę tej książki, którą gorąco polecam, serdecznie mu dziękuję.
Bohdan Łazuka
Radziejowice, grudzień 201
ROZDZIAŁ 1
MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI...
Wzruszające są wspomnienia po wspomnieniach.
Lec
PROLOG
„Nie cudzysłów” – powiada mój ulubiony aforysta Stanisław Jerzy Lec. Cytując jedną z myśli nieuczesanych z jego Myśli nieuczesanych, zastanawiam się, jak to zrobić, żeby nie skorzystać, miejscami nawet obficie, z cytatów, opisując niepoznane do końca, pełne niedomówień, plotek i zagadek życie Eugeniusza Bodo. Czy jest to możliwe? Kto inny, jak nie współcześni mu filmowcy, ludzie pióra, bywalcy teatrów i operetek, kinowa i kabaretowa publiczność, miłośnicy płyt, a nawet zdobywczynie autografów, potrafią dać najlepsze świadectwo prawdzie? Bo tylko archiwalia wszelkiego rodzaju są źródłem najcenniejszej wiedzy. Wiedzy historycznej. Tym cenniejszej, że Bodo był na ustach wszystkich. Człowiekiem znanym, sławnym, lubianym, nawet uwielbianym. Szeroko pisano o nim w gazetach codziennych i specjalistycznych periodykach. Bywał też obiektem szczególnego zainteresowania prasy – jak to się dzisiaj delikatnie mówi – „kolorowej” (chociaż wiadomo, jak z kolorami w tamtych czasach bywało), której się zwierzał, mówiąc serio i żartobliwie. Zdjęć i pamiątek filmowych zostawił po sobie też mnóstwo.
Odważnie i bezceremonialnie będę więc łamał „przykazanie” Leca. I wszędzie, gdzie przydarzy się okazja, posłużę się cudzym słowem, fotosem, zdjęciem, rysunkiem, karykaturą, kopiami gazet, nut, płyt – wszystkim, co pozwoli na to, aby inną, równie trafną maksymę Leca – „Gdy plotki się starzeją, stają się mitami” – wziąć poważnie pod rozwagę.
Gdy stolica dostała kabaret, Bodo miał dziewięć lat i na pewno nie była mu w głowie scena. Gdy miał lat piętnaście, huk dział sprawił, że zamilkły sceny. Ale tylko te wielkie. Małe teatrzyki i kabarety nadal trwały w swym żywiole. Może nie śmiały się już do rozpuku, ale tak jak dawniej wygadywały niestworzone rzeczy. Trochę plotkowały i objaśniały, informując przy okazji, mając za credo znane powiedzenie „jutro w gazecie, dzisiaj w kabarecie”.
W tamtych wojennych latach teatr nie nadążał, film się jeszcze nie liczył, radio docierało do nielicznych, telewizji jeszcze nikt nie wymyślił. Liczył się tylko kabaret. Tuż po pierwszej wojnie ruszyła lawina scen. Czy nastała moda na kabaret i podkasaną rozrywkę? Czy dla wszystkich?
Wydaje się, że tak, na jego scenie bowiem krzyżowały się wszystkie drogi ludzkiego, poplątanego życia. Był dla mądrych i głupich, dla kobiet i mężczyzn, dla oszustów i oszukiwanych, dla plebsu i arystokracji. Bywali tam sławni i bogaci, nieznani i potrzebujący, artyści i dostojnicy, rzemieślnicy i sklepikarze, wesołkowie i ponuracy. Bo tylko tam przecinały się szlaki interesów i reklamy, polityki i rozrywki, zręczności cyrkowej i kuglarskiej. A wszystko dla zabawy.
Na Nowym Świecie 63 rozgościł się Miraż, na Marszałkowskiej 116 – Sfinks, kilkanaście numerów dalej, pod 125 – Czarny Kot. Różne nazwy, inne adresy, za to ci sami artyści. Pola Negri, Ludwik Sempoliński, nikomu jeszcze nieznana Marysia Pietruszyńska. A Eugeniusz Bodo?
Prawdopodobnie pojawił się już w niepodległej stolicy. Panowało wówczas powszechne przekonanie, zarówno wśród twórców, jak i odbiorców, że kabaret stoi gwiazdami. Ich życie, to na scenie, ale i poza nią, obserwowane było z uwagą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kreowana w kabarecie postać dyktowała obowiązujący styl. Stawała się wzorem zachowań, poglądów, sposobu bycia, mówienia i mody. Umiejętnie wykorzystywano w tym naturalne zalety artystów.
Ale zanim o jednym z nich opowiem, wybierzmy się do Szwajcarii.
GENEWA
„Genewa jest miastem, w którym odbywają się najważniejsze wydarzenia o znaczeniu międzynarodowym i nie tylko w ostatnich latach. Już w 1899 roku była Genewa świadkiem historycznego wydarzenia. W tym bowiem roku pierwszy raz ujrzał światło lampy elektrycznej Eugeniusz Bodo, czyli ja. Elektryczność miała zostać moim przeznaczeniem. Już jako niemowlę zacząłem życie bardzo ruchliwe, podróżowałem bardzo dużo. Zjeździwszy całe imperium rosyjskie oraz pogranicze Chin i Persji, gdzie ojciec mój wyświetlał filmy (był jednym z pierwszych propagatorów sztuki filmowej), zawitaliśmy do Polski i osiedliliśmy się tu na stałe”.
Dwuletni Eugène Junod
W tym miejscu przerywam jego autobiografię. Napisana została dla tygodnika „Kino” w 1930 roku. Wówczas wszyscy wiedzieli już, kim jest jej autor. Ale wcześniej?
Kilkuletnie pacholę, które przyjechało wraz z rodzicami do Polski, nie nosiło jeszcze wytwornego imienia Eugeniusz. Nikt też nie znał go pod nazwiskiem Bodo. Kim więc był?
Po dalekiej rodzinie ze strony ojca płynęła w nim krew francuskiej arystokracji osiedlonej w Helwecji w czasie wojen napoleońskich. Szlachecką krew mieli też potomkowie ze strony matki, od lat mieszkający we włościach na Mazowszu. Naprawdę nazywał się Bohdan Eugène Junod. Jego ojcem był inżynier Teodor Junod, człowiek, który zapewnił synowi kontakt ze sceną od najmłodszych lat. Mamą, szlachcianką i panią domu była Jadwiga Anna Dorota Dylewska, z niechęcią spoglądająca na zainteresowania obu panów.
Teodor Junod
Rodziców różniły nie tylko kraj pochodzenia i pogląd na karierę syna, ale też religia. Po ojcu odziedziczył wyznanie i obywatelstwo. Ta dwoistość pozostawiła znamię w jego losach. Bohdan Eugène, z urodzenia po ojcu pół-Szwajcar, po matce pół-Polak, przez całe swoje życie był obywatelem II Rzeczypospolitej ze szwajcarskim paszportem.
Gdzie i kiedy państwo Junodowie dotarli do Polski? Spróbujmy odpowiedzieć na to dręczące od lat pytanie. Fakty? Potwierdzonych nie ma. Pozostają domysły. Pierwszym miastem, które zobaczył mały Genio, był prawdopodobnie Poznań. Ale państwo Junodowie zarabiali na życie, prowadząc varietes, iluzjony i tingle, i trudno dziś dociec, które z polskich miast znajdujące się na kinowo-kabaretowej trasie było stałym ich miejscem. Najwięcej wiadomo o Łodzi.
ŁÓDŹ
„We wszystkich większych miastach zachodnio-europejskich – pisze w jednym z numerów «Świata» z 1908 roku niejaki Fks. – istnieją miejsca lżejszej zabawy, t. zw. music-hall’e, w których rozbrzmiewa wesoła lub liryczna piosenka, gimnastycy pokazują swe trudne, nieraz karkołomne sztuki. Nie można się dziwić. Po ciężko przepracowanym dniu człowiek pożąda rozrywki, nie wymagającej silniejszych wysiłków umysłowych. (...) W Łodzi – ciągnie dalej Fks. – więcej niż gdziekolwiek dawała się czuć potrzeba takiego przybytku. Teatr Polski doskonale prowadzony przez Zelwerowicza ma swój repertuar i swoją publiczność. Nie trzeba jednak zapominać, że Łódź posiada wśród swej ludności dużo Niemców i Żydów, nie znających lub słabo znających język polski, że do miasta przybywają ciągle duże zastępy cudzoziemców ze Wschodu i z Zachodu”.
Fakt ten umiejętnie wykorzystali przybyli tam w 1903 roku panowie, ojciec Eugène’a, Teodor Junod, i jego duński kolega Edward Vorthell. Uraczyli „polski Manchester” zawiązaną tam spółką, która umożliwiła im założenie i prowadzenie bioskopu, pierwszego kina niemego w Łodzi. Potem postawili przed sobą nowy cel: „założenie w Łodzi teatru Varietes na wielką skalę i w najlepszym smaku. (...) Za wzór wzięli sobie nie ordynarne, analogiczne cafés chantant’y niemieckie, albo pornografię uprawiające beugland’y francuskie, ale wielkie music-hall’e londyńskie i odnieśli zwycięstwo, dzięki zręcznie dobieranemu, co dwa tygodnie zmienianemu repertuarowi, który bawił nie szerząc zgorszenia i zepsucia, dzięki ruchliwości i dobrej organizacyi”.
„Ojciec mój w Łodzi otworzył teatr Uranja – wspomni o tym w cytowanym już autoportrecie Bodo – mnie zaś kształcono, chcąc zrobić ze mnie jakiegoś użytecznego członka społeczeństwa”.
„Junodowa” Urania powstała na początku 1907 roku. Była długim, dość pojemnym, drewnianym obiektem z miejscami siedzącymi i stojącymi. Stała na rogu Piotrkowskiej i Cegielnianej (dziś jest tam dom handlowy Magda). Obok znajdował się ogródek, w którym w porze letniej odbywały się także seanse kinematograficzne i przedstawienia kabaretowe. Działała od poniedziałku do piątku między ósmą i dziesiątą wieczorem, a w soboty i niedziele od czwartej do północy, pod hasłem „bawić, a nie nużyć”.
Co oferowała Urania? Zmyślne artystyczne specjały podpatrywane w Berlinie, Paryżu i Londynie, dobrze zaopatrzony bufet, dwie orkiestry, werandę do spacerów w zimie, a latem ogródkowe atrakcje, występy cyrkowców, kuplecistów, szansonistek, tancerek oraz filmy cudze i własne.
„Właściciel teatru Uranja, p. Junod, z całego przebiegu wyścigów konnych [w Ksawerowie koło Pabianic] zrobił zdjęcia kinematograficzne – informował swych czytelników łódzki «Rozwój» – które za dni kilka będziemy mogli oglądać w jego teatrze. Za pozwolenie zdjęć, p. Junod zobowiązał się dać jedno przedstawienie na korzyść pogotowia ratunkowego. Kasa pogotowia zostanie zasiloną z wyścigów sumą około 100 rubli”.
Kino-teatr-variete Urania nie była jedynym lokalem pana Junoda. W 1910 zawarł umowę z Władysławem Glogerem, dyrektorem sceny ludowej Leśniczówka, której mocą „najciekawsze atrakcye ze swego programu pokazywać będzie dla wzbogacenia repertuaru zabaw ludowych”.
Nie próżnowała też Jadwiga Junodowa. Niedaleko Uranii, przy Teatrze Polskim, otworzyła restaurację Masque, dzieląc czas na pilnowanie „interesu” i prowadzenie domu.
Okazałe mieszkanie państwa Junodów znajdowało się niedaleko, też przy Piotrkowskiej. Dlatego mały Genio bywał w lokalach rodziców niemal codziennie. Czego uczył go ojciec? Kogo podpatrywał za kulisami? Kiedy zaczął? Co umiał? Ile lat miał wtedy mały artysta?
Rósł w cieniu gwiazd sceny i cyrku, wśród kurtyn i reflektorów. Kiedy tylko otworzył oczy, widział nieustannie ekran objazdowego kina, które prowadził ojciec. Przemierzył z nim wielkie przestrzenie imperium rosyjskiego. Wtedy podobno nauczył się języka rosyjskiego. Z mamą mówił po polsku, a w rozmowie z tatą sporo rozumiał po francusku.
Trafił na scenę bardzo wcześnie. Bywalcy łódzkich lokali państwa Junodów zapamiętali go, gdy miał dziesięć lat. Bawił kabaretową publiczność cyrkową wręcz zręcznością w posługiwaniu się lassem. Występ w kowbojskim kostiumie kończył, śpiewając i tańcząc w rytm Yankee Doodle, popularnej wtedy, westernowej ballady. Zejściu ze sceny towarzyszyły – a jakże – strzały z colta. Oklaskom nie było końca, nie dlatego, że był synem właściciela (bo o tym wiedzieli wszyscy), ale dlatego, że był naprawdę utalentowany.
Za kulisami nieustannie podglądał, podsłuchiwał i marzył. Zamykając oczy, widział wokół siebie zachwyconą publiczność. Ale gdy je otwierał, widział wielce niezadowoloną minę matki, która spodziewała się, że jej pierworodny posiądzie wkrótce szanowaną powszechnie profesję. Obawa przed rodzinnymi niesnaskami sprawiła, że i papa Junod się zreflektował. Nieśmiało namawiał syna, aby wstąpił do szkoły handlowej. Tym bardziej, że z panem [?] Maillot należał do grona pedagogicznego tej cenionej w Łodzi placówki dydaktycznej. Obaj uczyli języka francuskiego. „Po zebraniu cyfr – donosił tygodnik «Rozwój» – liczba uczniów przedstawia się jak poniżej: w klasie wstępnej młodszej – 66, we wstępnej starszej – 105, w pierwszej – 1 7, w drugiej – 105, w trzeciej – 105 [do niej uczęszczał mały Junod], w czwartej – 73, w piątej – 71, w szóstej – 38, w siódmej – 17, ogółem 697 uczniów”.
Okazało się jednak, że Genio nie ma zupełnie głowy do rachunków. Nauki prawnicze były stanowczo za trudne. Ambicje mamy o jego karierze lekarskiej rychło prysły, gdy okazało się, że kandydatowi na medyka na widok krwi kręci się w głowie. W poszukiwaniu fachu jednak nie ustawano. Ale gdy postanowiono, że powinien zakosztować, jak jest w kolejnictwie, uciekł z domu. Pociągiem.
„Niestety, marzenia moich rodziców rozwiały się właśnie w świetle lamp elektrycznych. Ku wielkiej ich rozpaczy – komentuje ten fakt Bodo – wstąpiłem na scenę. Historyczny ten moment zdarzył się dnia 27 października 1917 roku”.
WYKAZ ILUSTRACJI
ROZDZIAŁ 1
„Świat” s. 14, 15