Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak wiele jesteś w stanie zrobić, by uratować ukochaną osobę?
Na Evereście dochodzi do załamania pogody. W lawinie ginie uczestnik polskiej wyprawy, a trójka jego towarzyszy zostaje uwięziona pod szczytem. Bliscy wspinaczy rozpoczynają walkę o ich życie. Zorganizowanie akcji ratunkowej spada na barki Julii i Krisa, którzy przebywają w Katmandu. Różni ich wszystko: ona to spokojna i zrównoważona tłumaczka literatury, on – hałaśliwy i impulsywny influencer. Muszą połączyć siły i zmierzyć się z monumentalnym wyzwaniem. Przeciwności losu piętrzą się, a szanse na szczęśliwe zakończenie maleją z każdą minutą. Himalaiści są ranni, lawina zabrała cały ich sprzęt. Pogoda uniemożliwia akcję ratunkową. Zresztą nikt się nie kwapi, żeby ruszyć z pomocą.
Rozpoczyna się wyścig z czasem. I z nieznanym przeciwnikiem, bo wydaje się, że komuś zależy na tym, by bliscy Julii i Krisa nie przeżyli…
W tej wciągającej powieści czytelnik zobaczy himalaizm z innej perspektywy. Dramat wspinaczy oglądamy oczami tych, którzy zostali w dolinach. To oni muszą zrobić wszystko, a nawet więcej, by pokonać Everest. Ich historia trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Pozytywnie inspiruje, opowiada o odwadze, nadziei, o prawdziwej przyjaźni, a przede wszystkim o sile miłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Wojciech Nerkowski, 2022
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Małgorzata Piotrowicz
Korekta: Anna Książkowska
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna,
Grzegorz Araszewski
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67388-68-9 (EPUB); 978-83-67388-69-6 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Historia zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami
Zachodzące słońce patrzy na cztery ludzkie sylwetki na grani Everestu. Podążają w dół, równie mozolnie jak ono. Drobiny życia pośród ogromu skalno-lodowej pustyni.
Himalaiści przemieszczają się w dwóch parach. Pierwsza schodzi kobieta. Huraganowy wicher ściągnął jej z głowy kaptur i odsłonił czerwoną czapkę. Asekuruje ją niewysoki mężczyzna. Oboje są ubrani w identyczne ciemnozielone puchowe kombinezony, opalizujące w odbitych od śniegu promieniach słońca. Drugą parę tworzy dwóch dryblasów w żółto-czarnych kombinezonach.
Czwórka śmiałków znajduje się najwyżej na Ziemi spośród siedmiu miliardów zamieszkujących ją ludzi – nie licząc pasażerów i załóg lecących właśnie samolotami oraz kilkorga astronautów na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.
Rzadko się zdarza, żeby pod szczytem najwyższej góry świata przebywała tylko jedna ekspedycja. W sezonie wspinaczkowym, który przypada na kwiecień i maj, Everest oblegają tłumy. Czasami między obozem szturmowym a szczytem tworzy się korek, himalaiści tłoczą się, niektórzy umierają w tej kolejce. Ale jest już początek czerwca i sezon się skończył. Kto miał wejść – wszedł, kto nie dał rady – już się poddał. Oprócz ich czworga w rejonie Everestu są jeszcze dwie wyprawy, choć już dużo niżej. Czesi i Kanadyjczycy odpuścili, musieli ukorzyć się przed górą, pakują manatki w obozie bazowym na wysokości nieco powyżej pięciu tysięcy metrów.
Tych czworo maruderów to Polacy. Postanowili zaryzykować i skorzystać z ostatniego okna pogodowego przed nadejściem monsunu. Teraz ścigają się nie tylko z wyczerpaniem, dolegliwościami, ale i nadciągającym załamaniem pogody. Za chwilę warunki na Evereście zmienią się z ekstremalnych na zabójcze.
Idzie im nieźle, choć są wycieńczeni morderczą wspinaczką na szczyt, którą rozpoczęli już o pierwszej w nocy. Od ponad dwóch dni nie spali i nic nie jedli, nie licząc gorącej herbaty i po kubku zupy w proszku, przygotowanych z wody ze stopionego lodu.
Są wrakami na granicy ludzkich możliwości.
Walczą o każdy oddech i o każdy krok, uciekają ze strefy śmierci, gubią kolejne metry i opróżnione z tlenu butle. Wyje wiatr, a wąska, wyeksponowana grań nie daje żadnej możliwości osłony. Silne podmuchy wysysają ze wspinaczy resztki ciepła, zadają fizyczny ból.
A będzie tylko gorzej.
Trzeba uciekać, uciekać stąd jak najszybciej.
Od szczytu przez chwilę szło łatwo, teraz zaczynają się wyzwania techniczne. Himalaiści wybrali nietypową i trudną drogę granią zachodnią. Po prawej i po lewej stronie wąskiego grzbietu głęboka na kilometr otchłań. Trzeba zachować ostrożność jak na polu minowym. Jeden fałszywy ruch i można dołączyć do trzystu pechowych śmiałków, których ciała zostały na Evereście na zawsze.
Na szczęście oni są sprawni technicznie i dobrze zaaklimatyzowani. Po miesiącu spędzonym na zboczach góry rozumieją się bez słów. Uskrzydleni sukcesem prą z powrotem w doliny, żeby cieszyć się swoim wyczynem w gronie bliskich, brylować wśród przyjaciół, a przede wszystkim rozkoszować się smakiem zwycięstwa, spełnienia czy też innej przyjemności, której pragnienie pognało ich na szczyt najwyższej góry świata.
– Co jest? – Mężczyzna w zielonym kombinezonie próbuje przekrzyczeć wiatr, widząc, że jego towarzyszka zatrzymała się i patrzy w dół.
Kobieta odwraca się, jakby nie dosłyszała pytania. Mężczyzna ściąga maskę tlenową. Para dryblasów zbliża się do nich, stawiając niepewne kroki jak zombi.
– Coś nie tak? – dopytuje mężczyzna, łapiąc rozrzedzone powietrze jak wyciągnięta z wody ryba. Dłońmi w grubych rękawicach niezdarnie oczyszcza maskę tlenową z lodu.
– Nic – odpowiada kobieta, ale znów odwraca głowę i patrzy w dół.
Mężczyzna podąża wzrokiem za jej spojrzeniem. Powinien dostrzec pomniejsze szczyty otaczające Everest. Wprawdzie na zachodzie siedmiotysięcznik Pumori nadal rozcina błękit nieba, ale na południu coś się dzieje. Wierzchołków Taboche i Cholatse – oba nieco poniżej sześciu i pół tysiąca metrów – już nie widać, a Ama Dablam – o wysokości prawie siedmiu tysięcy metrów nad poziomem morza – właśnie znika w kłębowisku chmur.
– Spierdalajmy – mówi kobieta.
– Myślisz? – Mężczyzna dziwi się, bo według prognozy pogody mają jeszcze czas. Nie za dużo, ale wystarczająco. A w Himalajach nie można wpadać w panikę na widok każdej chmury, bo niemal codziennie wypełzają po południu z dna dolin i suną w górę.
– Spierdalamy! – upiera się kobieta.
Rozmawiają zdawkowo i dosadnie nie tylko dlatego, że są wycieńczeni i przemarznięci do szpiku kości. Powyżej ośmiu tysięcy metrów mózg jest niedotleniony, nawet jeśli himalaista wspomaga się butlą. Przytomność umysłu spada, świadomość zawęża się jak u chorych z demencją. Nie prowadzi się dyskusji filozoficznych, do czego skłaniałaby tak wyjątkowa sceneria. Mózg przetwarza jedynie proste komendy, niezbędne do walki o przetrwanie.
Ręka, lina, ręka, lina.
Kolejny raz trzeba wpiąć karabinek do poręczówki. Dłonie, choć zgrabiałe z zimna, sprawnie wykonują wyćwiczone i zapamiętane ruchy. Trudny technicznie odcinek za chwilę się skończy i himalaiści dotrą do dwóch namiotów. Stopią śnieg, wypiją gorącą herbatę i przetrwają piekło lodowatej nocy, by rano kontynuować zejście.
Kobieta znów wysuwa się na prowadzenie. Obóz, upragniona oaza pośród lodowej pustyni, jest na wyciągnięcie ręki. Wspinacze spieszą się, ale nie szarżują, żeby na ostatniej prostej nie popełnić głupiego błędu. Wierzą, że już za chwilę wyrwą się ostatecznie ze szponów śmierci.
Tylko że śmierć nigdy nie odpuszcza. Prędzej czy później, ale zawsze wygrywa. Jest nieuchronna, a bywa złośliwa. Tym razem przyczaiła się, pozwoliła na moment o sobie zapomnieć, tak by czwórka śmiałków przeżyła chwile szczęścia i triumfu. Tym mocniej zaboli, gdy nadzieją się na jej okrutny plan.
Słońce znikło. Porzuciło swoich towarzyszy wędrówki. Nie zaszło za horyzont, przesłonił je pchany monsunem wał chmur. Zaczyna padać śnieg, który szybko przemienia się w śnieżną burzę.
Nad Everestem zapada mrok.
– Czekaj... Everest to który? – spytałam, wpatrując się w monumentalne szczyty na horyzoncie. – Ten z lewej?
– Nie, no coś ty... – mruknął Kris, podnosząc na moment wzrok znad komórki. – To? To w ogóle nie wiem, co to. Mount Psia Kupa chyba? Na pewno nie ośmiotysięcznik, za blisko... Everest jest gdzieś tam. – Machnął ręką, znów wpatrując się w ekran. – W głębi. Stąd nie widać. Podobno jak była pandemia, czasem było widać. Troszeczkę. Może.
– A co ma jedno do drugiego?
– Jak był lockdown, nie było aż takiego smogu.
Głęboko wciągnęłam nosem powietrze, w którym wyczułam zapach kadzidełek, palonych tu na każdym kroku. Choć za smog bardziej odpowiedzialne były chyba spaliny samochodowe.
Jednym z pierwszych zaskoczeń po przylocie do Katmandu było dla mnie wrażenie, że powietrze nie jest krystalicznie czyste, ale takie jakby przydymione. A wydawałoby się, że w stolicy Nepalu musi być rześko, bo mówisz – Katmandu, a słyszysz – Himalaje... Spodziewałam się górskiego powietrza, tymczasem od kiedy przylecieliśmy dwa tygodnie temu, temperatura nie spadła poniżej dwudziestu pięciu stopni, noce też były ciepłe. Katmandu tak ma się do Himalajów jak Kraków do Tatr. Nawet smog w obu miastach, leżących w dolinie, jest podobnie uciążliwy.
Westchnęłam głęboko, próbując się uspokoić. Ten przedziwny dzień powoli dobiegał końca. Dawno nie doświadczyłam tak potężnej dawki emocji, przede wszystkim strachu, który jeszcze długo ze mnie nie wyparuje.
Patrzyłam przed siebie. Wszystko wokół wydawało się nierealne, skąpane w brudnożółtym świetle ostatnich promieni słońca. Miałam wrażenie, że jestem widzem i oglądam przesłodzone, majestatyczne kadry jakiegoś filmu. A może gram w nim, ale co najwyżej jako statystka. W roli głównej występowały Himalaje, wszystko inne pozostawało w ich cieniu.
Kris i ja staliśmy na dachu siedmiopiętrowego hotelu Masala Mansion, na którym urządzono ogród, atrakcję dla gości. Patrzyłam na miasto u moich stóp, na domy o pastelowych fasadach i wyróżniającą się spośród nich buddyjską świątynię – wielką stupę w kształcie dzwonu, białą z pozłacaną iglicą. U jej podstawy namalowano oczy Buddy. Z tej odległości były niewidoczne, ale odwiedziliśmy ją kilka dni temu i zapamiętałam to spokojne, choć uważne spojrzenie.
Między domami wystrzeliwały gdzieniegdzie kominy i maszty telefonii komórkowej, dalej rozciągały się łagodne, zalesione wzgórza okalające Katmandu. Dopiero na trzecim planie piętrzyły się gigantyczne, ośnieżone góry o ostrych krawędziach.
Oświetlone zachodzącym słońcem Himalaje lśniły nie biało, ale różowawo. Nie wyglądały posępnie. Wręcz przeciwnie – wydawały się malownicze, przyjazne. I stabilne – jak filary podtrzymujące rzeczywistość. Choć im dłużej patrzyłam, tym bardziej ich róż kojarzył mi się z krwią na śniegu.
– Boże... Jakie one piękne – powiedziałam cicho, z podziwem podszytym zazdrością, a może nawet zawiścią.
Bo przecież to były kochanki mojego Marka, moje rywalki. I ta najbardziej wyjątkowa spośród nich, ta naj, naj... Madame Everest, po tybetańsku Czomolungma, a w języku nepalskim Sagarmatha, czyli „Czoło Nieba”.
Pocieszać się mogłam jedynie tym, że nie dręczy mnie pytanie, co ona ma, czego ja nie mam. Nawet nie próbowałam z nią konkurować.
– Piękne – powtórzyłam cicho.
– No, wiadomo, medżik ałer – powiedział Kris, żartobliwie koślawiąc angielskie wyrażenie. – Magiczna godzina. Dobra, dziewczyno, kameruj, kameruj! Tylko żeby było widać i mnie, i góry, i ten taras. Ogarniesz, prawda? Pamiętasz, który profil mam lepszy? Mój prawy, twój lewy.
Palcem zrobił sobie dołeczek w policzku, wiedziałam, że się zgrywa.
– Cyk, cyk, bo zaraz będzie po ptokach – ponaglił mnie.
Rozgadany, narwany facet, choć dla mnie bardziej chłopak, bo miał w sobie rys niedojrzałości. Wcisnął mi swój telefon, a sam zrobił trzy kroki do tyłu, w stronę balustrady. Odwrócił się twarzą do zachodzącego słońca, tak żeby Himalaje mieć za plecami, jako tło do nagrania.
W myślach przezywałam go czasem Gwiazdorem. Choć tak naprawdę nie sposób było go nie lubić, bo nie był zadufany w sobie ani nabzdyczony. Ratowała go autoironia, potrafił wziąć w nawias swoje parcie na szkło. Na co dzień copywriter w agencji reklamowej, Kris był połową duetu influencerów. Razem ze swoją świeżo upieczoną żoną, Kaśką, prowadzili popularny blog, kanał na YouTubie, konto na Instagramie, TikToku i co tam jeszcze. Nazywali się K2_lifestyles – od swoich inicjałów i w nawiązaniu do drugiego najwyższego szczytu Ziemi.
Choć od dwóch tygodni robiłam za operatora kamery, a czasami i statyw, jeszcze nie doszłam, na czym ów styl życia miał polegać. Na pewno ważnym jego elementem były podróże, jedzenie oznaczane hasztagiem „foodporn”, zadbany wygląd i stylowe ubranie, gadżety oraz dodatki takie jak okulary przeciwsłoneczne, paski i biżuteria.
– Już? – spytał Kris, poprawiając jeszcze wściekle czerwoną, grubą czapkę, która kompletnie nie pasowała do letniej aury. – Mogę?
Wiedziałam, że istnieje ważny powód, dla którego musi ona tkwić na jego głowie. Drugą, identyczną, nosiła jego żona.
– Już, chociaż uprzedzam, że trzęsą mi się ręce – powiedziałam, po czym nacisnęłam czerwone kółeczko na ekranie.
– Ludzie! Stało się... Dziś jest ten dzień. Ten dzień! – Kris mówił naturalnie, ze swadą, jakby zawodowo występował przed kamerą. – Wiem, że się powtarzam, bo niedawno mówiłem to samo... – Zaśmiał się. – Dwa miesiące temu, w dniu mojego ślubu z Kaśką. Ale dziś moja żona... O rany, jak to dziwnie brzmi, jeszcze się nie przyzwyczaiłem... – Podsunął do obiektywu dłoń, na której miał obrączkę, i zamachał palcami. – Moja Kaśka... dziewczyna na schwał... Stanęła. Na. Szczycie. Dachu. Świata! Na faking, kurwa, Evereście!
Kris wydał z siebie dziki okrzyk zdobywcy, po czym znów się zaśmiał. Zerwał z głowy czerwoną czapkę i przeczesał jasnobrązowe włosy. Próbowałam przekazać mu miną zażenowanie, ale jak zwykle zignorował moje rady.
– Tak jest! Everest zdobyty. Its ofiszal! Osiem, osiem, cztery, osiem. Melduję wykonanie zadania! – Żartobliwie zasalutował. – Wkrótce wrzucę zdjęcia i filmy, ale na razie uczcijmy ten moment triumfu. Nie wiem, jak uczcijmy... Minutą ciszy? – Zaśmiał się ponownie. – Co ja gadam? Jak zwykle głupoty, sory! Ale jaja! Jaram się jak Pinokio w trocinach, jak świnia w błocie! To jest szczęście w najczystszej postaci! Wybaczcie, kochani, te emocje... I dziękuję za wszystkie wasze słowa otuchy przez cały ten trudny czas wyczekiwania, gdyby nie wy i wasze wsparcie w natarciu...
Słuchałam Krisa, pilnując kadru, ale co chwila uciekałam wzrokiem w kierunku horyzontu. Słońce zachodziło za naszymi plecami i wszystko wokół przygasało, jedynie Himalaje niespodziewanie rozbłysły, wydawało się, że ich szczyty płoną.
Bałam się. I tak już od miesiąca. Cały czas myślałam o moim Marku, który był gdzieś tam, w górze, na grani, kilometry nade mną. Prostolinijny, mądry i wrażliwy introwertyk, całkowite przeciwieństwo Krisa.
Nie jesteśmy ze sobą długo. Poznałam go niecały rok temu, kiedy tłumaczyłam książkę o himalaistach. Znajomy znajomej umówił nas, bo chciałam skonsultować kilka fachowych terminów dotyczących wspinaczki i sprzętu.
Czekałam na niego na tarasie mojej ulubionej warszawskiej restauracji, Qchni Artystycznej. Kiedy podszedł do stolika, szczupły i niewysoki, nie zrobił na mnie wrażenia. Ale już pod koniec rozmowy wpadłam po uszy. Była w nim trudna do opisania przejrzystość, czystość jak w górskim jeziorze z krystaliczną wodą. Był szczery, niczego nie udawał, nie pozował. Odpowiadał na moje pytania niskim, spokojnym, nieco sennym głosem, ale bez cienia znużenia, szpanu czy mansplainingu. Himalaizm, z całą tą swoją szlachetnością i etosem, pasował do niego jak ulał. Nie wyobrażałam sobie, żeby uprawiał inny sport, taki, który polega na sprycie i okiwaniu przeciwnika.
Spokój. Przy jego boku czułam Wielki Spokój. Aż do dnia, nieco ponad miesiąc temu, kiedy odprowadziłam go na lotnisko i zaczęłam się bać.
Oderwałam się od wspomnień i znów spojrzałam na góry. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że razem z żoną Krisa i jeszcze dwójką przyjaciół Marek zdobył dziś Everest. Jaki on musi mieć teraz piękny widok na świat u swoich stóp. A może chmury już wszystko przesłoniły? Prognozy nie były najlepsze, okno pogodowe miało się dziś zamknąć.
Byle nie z hukiem.
Cieszyłam się z jego sukcesu, ale przede wszystkim z tego, że niebezpieczna wyprawa dobiega końca. I wreszcie go zobaczę, dotknę, zabiorę z powrotem w doliny.
Znów nastanie Wielki Spokój. Przestanę się zamartwiać. Aż do kolejnej wyprawy.
Kris gadał jak nakręcony, aż w końcu zaplątał się i musiał przerwać, bo zaczął się śmiać sam z siebie. Nagrywaliśmy drugi raz, potem trzeci, czwarty, ręka mi już mdlała. Wreszcie, zadowolony z efektu, odebrał mi komórkę.
– I jak? Chyba dobrze? – spytałam.
Nie odpowiedział. Skupiony wpatrywał się w smartfona, przygryzając dolną wargę, stukał w ekran, przesuwał po nim palcem wskazującym.
– Może być. Zobacz, czy się opublikowało – mruknął w końcu. – Do dupy mają tu wi-fi. A hotel niby pięć gwiazdek. Dżizas... Weź, sprawdź, i zalajkuj od razu, ja jeszcze muszę wrzucać dalej. Jeszcze jakiś hasztag by się przydał. Dobitny. Ekstaza? Everekstaza? O to, to...
Sięgnęłam po swoją komórkę i weszłam na Instagrama. Miałam na nim puste konto, które na prośbę Krisa założyłam dwa tygodnie temu, kiedy czekaliśmy na Okęciu na samolot do Stambułu, skąd mieliśmy lecieć dalej, do Katmandu.
– Ludzie! Stało się... Dziś jest ten dzień. Ten dzień! – ekscytował się nagrany Kris, a czerwona czapka na jego głowie podskakiwała w rytm wypowiadanych przez niego słów.
– Wszystko okej... – skwitowałam.
Nie miałam rozeznania w mediach społecznościowych, ale za sprawą mojego towarzysza od niedawna przechodziłam przyspieszony kurs.
Przy okazji otwierały mi się oczy. Wiedziałam wprawdzie, że treści, które ludzie kreują w internecie, nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, ale nie sądziłam, że jest aż tak źle. Luksusowy hotel, na dachu którego nagrywałam Krisa, nie był nasz. Zatrzymaliśmy się w dużo tańszym przybytku. Okna naszego pokoju wychodziły na zapuszczone podwórko, nie było żadnego ogrodu na dachu, a klimatyzacja ledwo działała i rzęziła. Kris nawet nie próbował nagrywać się w takich warunkach. Dziś przez ponad godzinę jeździliśmy po Thamelu, turystycznej dzielnicy Katmandu, aż Kris wypatrzył obiekt zdjęciowy pasujący do K2_lifestyles.
Udając, że musimy skorzystać z toalety, przedarliśmy się przez wyłożoną ciemnym drewnem recepcję. Następnie klatką schodową przeprowadziliśmy nasz własny atak szczytowy. Niezatrzymywani przez nikogo weszliśmy na dach, zarezerwowany dla gości hotelowych. Zdobiły go liczne donice z iglakami i lampy solarne, a wzdłuż jednej z krawędzi ustawiona była porośnięta pnączami pergola, kształtem przypominająca pagodę.
– Dobrze, to teraz... Może zjedzmy coś? – zaproponowałam, choć wcale nie czułam głodu.
Chciałam się czymś zająć, przykryć czymś strach, odciągnąć myśli od Marka. Od rana byłam kłębkiem nerwów, od kiedy zadzwonił Damian i powiedział jedno słowo: „Idą”. Damian Nawrocki był kierownikiem wyprawy, stacjonował w bazie pod Everestem, jeszcze w zasięgu działania telefonów komórkowych. Marek i pozostali znajdowali się w obozie szturmowym na wysokości siedmiu tysięcy dziewięciuset metrów. Damian kontaktował się z nimi za pomocą radiotelefonu. Przekazywał nam informacje od nich, a czasami łączył rozmowę i mogliśmy zamienić z chłopakami parę słów. Tak ich nazywaliśmy, „chłopakami”, mimo że była wśród nich jedna kobieta.
Ruszyli przed świtem, a dwie godziny temu Damian znów zadzwonił i powiedział, że wszystko się udało i cała czwórka schodzi już ze szczytu. Choć nie był to jeszcze koniec strachu, rzuciliśmy się sobie z Krisem w ramiona, mnie polały się łzy. Czuliśmy ulgę, bo czekanie, aż zaatakują szczyt, trwało koszmarnie długo.
Ocknęłam się z zamyślenia i spojrzałam na Krisa, który nie odpowiedział na moje pytanie.
– Halo? Tu Ziemia – ponagliłam go. – Idziemy coś zjeść?
Kris pokiwał głową, nie odrywając wzroku od ekranu komórki, która zaczęła świergotać powiadomieniami, zapewne o lajkach pod najnowszym postem.
– Mhm, dobra, chodźmy... – odpowiedział. – Trzeba to uczcić. Kolacją z winem. Albo lepiej winem z kolacją.
– Wracamy do hotelu? Czy chcesz gdzieś iść?
Jeszcze raz zerknęłam na rozciągający się za krawędzią dachu bajeczny widok. Do płonących odbitym światłem szczytów dołączyła pozłacana iglica buddyjskiej świątyni. Nad nami przemknęły ciemne sylwetki trzech... czterech ptaków, a na południowej części nieba pojawiły się chmury.
Kris znów nie odpowiedział mi na pytanie. Nie irytowało mnie jego zachowanie, bo traktowałam go jak duże dziecko: czasami głośne, rozkapryszone, skupione na swoich zabawkach. Wiedziałam już, że influencerzy muszą cały czas trzymać rękę na pulsie internetu, ale ile można?
Odwróciłam się, żeby posłać mu karcące spojrzenie, choć i tak wiedziałam, że nie zwróci na nie uwagi, bo zatopiony w komórce wzrok miał nieprzytomny jak u narkomana na haju.
Nagle jego oczy otworzyły się szeroko.
– No nie! – zawołał tak przejmująco, że serce mi stanęło. – Fuck, kurwa, fuck!
– No nie! – żachnąłem się.
– Co... co jest?! – wyjąkała Julka. W oczach miała panikę, a minę, jakby zobaczyła pędzącą na nas asteroidę, pojazd kosmitów albo Godzillę wyłaniającą się na horyzoncie.
Bidulka, pewnie pomyślała, że dostałem straszną wiadomość z Everestu.
Miałem ochotę podroczyć się z nią chwilę. Żarty to mój żywioł, lubię robić sobie jaja, wkręcać ludzi, ale nie jestem okrutny. Mam w sobie pokłady empatii i gruby pęk neuronów lustrzanych – podobno dzięki nim wczuwamy się w emocje innych. Nie chciałem, żeby Julka dostała zawału, to poczciwa dziewczyna. Trochę sztywniara, typ bibliotekary, ale jakoś się dogadujemy. A nawet uzupełniamy. Ktoś musi nie brylować, żeby brylować mógł ktoś.
Na Evereście nie działo się nic złego. Schodzili, wszystko szło zgodnie z planem. Załamałem się przez wpadkę na Instagramie. Z tego wszystkiego, kiedy nagrywałem relację, zapomniałem wspomnieć o sponsorze mojej żony.
Szkolny błąd. Zwłaszcza że pracuję w reklamie i robienie dobrze klientowi to dla mnie odruch. Chciałem udusić sam siebie. Zanim udusi mnie Kaśka. Do wieczora zejdą na tyle, że w namiocie będzie w stanie podłączyć się pod internet w telefonie satelitarnym i obejrzy moją relację. A Kaśka się nie patyczkuje, na pewno pojedzie po mnie równo.
– Cała medżik ałer w pizdu poszła – jęknąłem, lustrując nerwowo horyzont. – Zapomniałem o pieprzonych lodówkach. Dlaczego mi nie przypomniałaś? Szybko, dokrętka!
– Ale przecież nagrałeś się w ich czapce – próbowała mnie uspokoić Julka. – Jest logo, może to wystarczy?
Rzeczywiście, choć było ciepło, założyłem czerwoną czapkę z wyhaftowanym srebrną nicią napisem „Shronn”. Identyczną nosiła moja żona. Ujednolicenie przekazu reklamowego i tak dalej...
– Logo, srogo... To za mało! Mamy konkretne zobowiązania, podpisaliśmy umowę na trzysta stron... Ja pierdolę, ciągle zapominam o tych pierdolonych lodówkach. Dawaj, poprawiamy. Jak wyglądam? Nie świecę się? Od tej czapki łeb mi się utłuści!
Odblokowałem telefon i wręczyłem go Julce. Zaczęliśmy nagrywać poprawioną wersję, ale prześladował mnie pech. Nie szło mi, w kadr weszli jacyś hałaśliwi Amerykanie. Potem rozładowała mi się komórka.
– Noż w mordę jeża! – wybuchłem. – Fatum jakieś? Bogowie się obrazili?
– Nie strasz... – wtrąciła Julka, spoglądając w stronę gór.
Nie wziąłem ze sobą powerbanku. Musiałem pożyczyć komórkę Julki, ale i tak na próżno. Skończyła się „magiczna godzina”, Himalaje za naszymi plecami zgasły i szybko robiło się ciemno. Ostatecznie wzmiankę o sponsorze dogrywaliśmy, siedząc już w knajpce.
A dokładnie rzecz biorąc – przed nią, bo ulokowaliśmy się w ogródku, pod zadaszeniem wykonanym z pleksi. Właściciele restauracji, jak zresztą większość katmandczyków, mieli bzika na punkcie światełek: ledowych kul, sznurów i listew. Były nimi oplecione wszystkie drewniane elementy wspierające zadaszenie, a także prostokątne skrzynki z bambusami odgradzające nas od ulicy.
Cała dzielnica turystyczna Thamel jarzyła się jak jedna wielka choinka, ale dzięki temu kadr był ładnie doświetlony.
– Szroń swoją żywność – zakończyłem nagranie sloganem producenta lodówek i zamrażarek Shronn, który sponsorował wyprawę Kaśki.
Byłem zażenowany, ale trzeba tańczyć, jak nam zagrają. Wszyscy uczestnicy wyprawy na Everest, a było ich pięcioro, musieli wyłożyć astronomiczne pieniądze. Drogie hobby ma ta moja żona... Za samo pozwolenie na wejście na szczyt trzeba beknąć władzom Nepalu jedenaście tysięcy dolców. Do tego dochodził sprzęt – tony sprzętu i zapasów, opłaty dla Szerpów za jego wnoszenie. Sama polisa ubezpieczeniowa kosztowała tyle, że włos mi się jeżył na głowie.
Również dlatego, że zdawałem sobie sprawę, dlaczego musi być taka droga.
O sponsorów jest ciężko, a ani Kaśka, ani ja nie zarabiamy tyle, żeby stać ją było na wyprawę na ośmiotysięcznik. K2_lifestyles jest jeszcze w fazie rozruchu i nie przynosi kokosów. Musieliśmy ostro kombinować. Każdy sponsor był witany z pocałowaniem ręki, zwłaszcza jeśli nie ograniczał się do barteru, jak producenci ubrań czy ekwipunku, tylko wykładał żywą gotówkę.
– Pokaż, jak to wyszło. – Wyciągnąłem dłoń w stronę Julki.
Podała mi swoją komórkę, a ja sprawdziłem nagranie i zacząłem je uploadować na wszystkie kanały. Na szczęście pamiętałem hasła i mogłem zalogować się na swoje konta z cudzego telefonu.
– Nie masz zainstalowanego TikToka? – cmoknąłem z dezaprobatą. – Przecież prosiłem, średniowieczna kobieto...
– Hej, zrozumiałam tylko jedno słowo – usłyszałem za plecami kobiecy głos, który mówił po angielsku, ale z silnym akcentem, mocno wibrującym „r” w słowach „understood” i „word”. – Everest. Everest i Everest, ciągle to powtarzałeś... O co chodzi? Wspinacie się? Skąd jesteście?
Odwróciłem się. Przy stoliku obok siedziała dwójka Europejczyków, parę lat starszych od nas. Kobieta wyglądała mi na Włoszkę albo Hiszpankę, facet jakiś taki homoniewiadomo, łysy, wycofany.
– Jesteśmy z Polski – odpowiedziałem, zdejmując czapkę z logo sponsora i rozczesując przyklapnięte włosy.
– Ja mam na imię Tina – powiedziała cudzoziemka, uśmiechając się szeroko, a wokół oczu zrobiły się jej urocze zmarszczki. – Jestem Katalonką. A to Lorenzo. – Wskazała swego towarzysza. – Team Italia.
Podałem jej dłoń, przedstawiając siebie i Julkę. Tina miała ciemną karnację, ciemnobrązowe, kręcone włosy, wyrazistą oprawę oczu. Była wesoła i gadatliwa, od razu znaleźliśmy wspólny język. Jej towarzysz prawie się nie odzywał, czasami powściągliwie się uśmiechał. Nie wyglądał na Włocha. Z ogolonym na łyso łbem bardziej przypominał buddyjskiego mnicha – było w nim coś eterycznego, uduchowionego, przez co przypominał mi Marka, chłopaka Julki.
– Mówiłem o Evereście, bo moja żona i facet tej tutaj – tłumaczyłem po angielsku, wskazując gestem głowy Julkę – weszli dziś na szczyt.
– Na Everest? O, wow, gratulacje. Czekaj... Ale jak to dziś? – zdziwiła się Tina. – Po sezonie?
– Oessu, pomóż – przeszedłem na polski, spoglądając na Julkę. – Jak będzie „rzutem na taśmę”?
– Last-minute[1] – odpowiedziała bez namysłu.
– Jak? – Skrzywiłem się. – Last-minute to są wczasy w Egipcie. Daj coś bardziej dramatycznego.
– At the eleventh hour[2].
Cmoknąłem z dezaprobatą. Nie wiem, czy Julka jest dobrą tłumaczką, no nie wiem. Wprawdzie nie czytałem żadnej przełożonej przez nią książki, ale wydaje mi się, że jest zbyt zachowawcza. Czasami trzeba oddać nie sens, ale ducha wypowiedzi.
– Their ass was on fire, but they did it[3] – zaimprowizowałem własne powiedzonko.
– Mmm – mruknęła Tina z uznaniem i pokiwała głową.
Zapadła cisza. Nie wiedziałem, czy to już koniec small talku, czy będziemy kontynuować pogawędkę.
– Polacos... Słuchajcie... – zapaliła się Tina, podnosząc się z drewnianej ławy, przy której siedziała. Była niewysoka, przysadzista, ale bardziej w kierunku atletycznym niż pulpetowym. – Skoro weszli na szczyt... Musimy to uczcić. Bo inaczej się nie liczy!
Zaśmiała się z własnego żartu, ujawniając dołeczki w policzkach, i nie czekając na odpowiedź, przesiadła się do naszego stolika.
– A macie może ładowarkę do iPhone’a? – spytałem.
– Mam... W moim pokoju hotelowym – odparła Tina, mrugając do mnie porozumiewawczo.
Czyli towarzyszący jej Włoch nie jest jej facetem. To się czuło. Nie było między nimi chemii. Podobnie jak w przypadku Julki i mnie.
Zaśmiałem się i protekcjonalnym gestem poklepałem Tinę po ramieniu.
– Dzięki, może skorzystam... Ale najpierw toast.
Nie miałbym nic przeciwko niewinnemu flirtowi z temperamentną Hiszpanką, ale prawda była taka, że byłoby to gaszenie pożaru benzyną. Od ponad miesiąca nie uprawiałem seksu. To jeden z licznych minusów związku z himalaistką, kto wie, czy nie najdotkliwszy.
Wciąż korzystając z komórki Julki, sprawdzałem odzew na relację i na najnowszy post. O fanów trzeba dbać, ich łaska na pstrym koniu jeździ. Na co dzień robię jako copywriter w agencji reklamowej, obecność w mediach społecznościowych traktuję jak drugi etat. Niełatwy, bo trzeba się użerać z hejterami i zazdrośnikami, uważać na stalkerów i oszołomów.
„Kolejni pato-himalaiści! – pisał w komentarzu jerzrzy77. – Jak Martynka wniesieni na Everest na plecach biednych Szerpów!!”.
Odpisałem bęcwałowi, żeby sobie wyguglał zachodnią grań Everestu, którą nigdy nie wszedł na szczyt żaden turysta ani klient komercyjnej wyprawy, ani pewnie żaden Szerpa. Wejście naszych bliskich to był prawdziwy wyczyn. O którym powinno być głośno.
„Nie życzę Twojej żonie śmierci, ale moja wróżka przepowiedziała mi, że ona nie wróci z wielkiej góry. Wspomnisz moje słowa. Odezwij się wtedy, a ja utulę Cię w bólu” – palnęła z grubej rury niejaka Marzenka_Sikoreczka.
O, to dopiero ciekawa postać. Uprzejma i romantyczna, ale jednak stalkerka, która regularnie podnosiła mi ciśnienie, składając mniej lub bardziej dwuznaczne propozycje.
„Tylko powiedz im, żeby zabrali swoje śmieci. Everest to nie wysypisko! #planeta #kryzysklimatyczny”.
„Ale mi wyczyn. Everest to ośla łączka. Niech na K2 wejdzie. Albo na Annapurnę. Albo zimą”.
„Wytłumacz mi, Kris, po co oni w ogóle tam się pchają. Przecież tam się normalnie wysrać nie można. Nie mówiąc już o wzięciu prysznica jakiegoś”.
Hejt spływał po mnie jak po kaczce, już zdążyłem się przyzwyczaić. Takie są cienie bycia influencerem. Na szczęście przeważały serduszka, które poprawiały mi humor. Komentarze skłaniały do natychmiastowych ripost, w rezultacie bateria w komórce Julki też wkrótce padła.
– A wy gdzie się wspinaliście? – spytałem, odkładając telefon.
Hiszpanka i Włoch trzymali w rękach zielone butelki z piwem, Julka piła czerwone wino z indyjskiej winnicy Krsma, a ja whiskey sour, który dupy nie urywał z powodu kiepskiej jakości alkoholu, ale nie będę przecież robił wiochy i zgrywał w Katmandu konesera.
– No, wspinaliśmy się... Ale nie na Everest – westchnęła Tina. – Nie stać nas! Poza tym to był dopiero nasz drugi raz w Himalajach. Zaczynamy powoli, ale jeszcze się rozkręcimy. W tym sezonie zdobyliśmy Minbo Ider.
– Ile to ma? – spytałem.
– Niby tylko sześć tysięcy, ale łatwo nie było...
Tina sięgnęła po swoją komórkę i zaczęła pokazywać nam zdjęcia. Typowe obrazki uwieczniające wspinaczkę: soczyste kolory kurtek na tle śniegu. Czerwone od mrozu twarze, zmęczone, ale uśmiechnięte, emanujące niebywałą energią. Lubiłem oglądać zdjęcia z wypraw, choć dla laika prawie wszystkie wyglądają identycznie.
– Rozkręcamy się – kontynuowała opowieść Tina. – Za rok... Zobaczymy! A wy tak grzecznie czekacie na swoich partnerów, żeby ugotować im obiadek, jak zejdą?
– Nie – odparłem żartobliwie urażony. – Aklimatyzujemy się. Zaraz też ruszamy na wyprawę.
Nie była to do końca prawda. Raczej robienie dobrej miny do złej gry. Z Julką przylecieliśmy do Nepalu w połowie maja. Warszawa – Stambuł – Katmandu. Bilety Turkish Airlines mieliśmy wykupione już dawno, wszystko było ustalone. Kaśka i Marek do tego czasu mieli już wejść na Everest i zejść. Drugą połowę maja oraz pierwszy tydzień czerwca mieliśmy spędzić w czwórkę na trekkingu u podnóży Himalajów.
To miała być podróż poślubna moja i Kaśki. A dla Marka i Julki pierwsze wspólne wakacje. Dla nas wszystkich fantastyczna przygoda: zapierające dech widoki, wizyty w buddyjskich klasztorach, autentyczna egzotyka z dala od wydeptanych szlaków. Mnóstwo pięknych zdjęć, relacji, rolek i tysiące nowych obserwujących K2_lifestyles.
Niestety od początku wszystko szło jak po grudzie. Pogoda nie sprzyjała. To znaczy Damian, kierownik wyprawy, w połowie maja wszedł na szczyt razem z jednym z Szerpów. Moim zdaniem nie powinien tego zrobić, ale wykorzystał fakt, że był już zaaklimatyzowany, a pozostali jeszcze nie. Damian znalazł się w base campie, czyli obozie u podnóża góry, dwa tygodnie wcześniej niż pozostali. A kiedy oni byli w końcu gotowi ruszyć w górę, zaczęło się pasmo huraganów i burz śnieżnych. Dzień po dniu warunki nie nadawały się do ataku szczytowego.
Kaśka i chłopaki tkwili w pierwszym obozie, czasami w drugim, czekając na okno pogodowe, zaś Julia i ja zwiedzaliśmy Katmandu i jeździliśmy po okolicy wypożyczonym autem. Nie nazwałbym tego aklimatyzacją, raczej zabijaniem czasu.
Frustracja rosła z każdym dniem, zarówno nasza, jak i uczestników wyprawy. Prognozowano już nadejście monsunu i majowy sezon wspinaczki na Everest nieubłaganie się kończył. Base camp się wyludnił, kolejne ekipy zwijały namioty. I kiedy już nasi mieli się poddać, wreszcie pojawiło się upragnione okno pogodowe. Dziś rano Damian zadzwonił, że cała czwórka ruszyła atakować szczyt, i rzeczywiście – rzutem na taśmę weszli na osiem tysięcy osiemset czterdzieści osiem metrów nad poziomem morza.
– Za Everest! – powiedziała Tina, wznosząc kolejny toast. – I za życie...
Niczego w końcu nie zjedliśmy, oprócz miseczki orzeszków ziemnych i sojowych czipsów podawanych do drinków. Miło się rozmawiało z Tiną i Lorenzo, ale cały czas myślami uciekałem do Kaśki. Uspokajałem się, wyobrażając ją sobie, jak śpi w namiocie, zakutana w śpiwór. Trochę wkurzało mnie, że pewnie tuli się do Marka albo do któregoś z drągali, bo bracia Arek i Bart obaj mieli po sto kilo żywej wagi i po metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Ale – trochę tak jak w filmie, gdzie pocałunki i seks między aktorami nie są prawdziwe – przytulanki himalaistów też służą innym celom.
Było już po dziesiątej, kiedy wyszliśmy z restauracji. Tina i Lorenzo odprowadzili nas do hotelu. Mijaliśmy rozświetlone witryny barów i sklepików. Niemal wszystkie nosiły dumną nazwę „mall”, czyli „centrum handlowe”.
Światełka, wszędzie światełka, nawet uliczny sprzedawca oferował nie zwykłe balony, ale iskrzące się ledami dmuchane plastikowe kule. Ulicą mknęły skutery, riksze i taksówki. Nocne życie kwitło. Po kilkunastu minutach spaceru zatrzymaliśmy się przed wejściem do naszego hotelu. Cały parter zajmowały sklepy: z ubraniami, z pamiątkami, do recepcji wchodziło się po schodkach na pierwsze piętro.
Pożegnaliśmy się jak starzy przyjaciele, wymieniając się telefonami i mailami.
– To co z tą ładowarką? – spytała jeszcze Tina, mrugając do mnie porozumiewawczo.
Zaśmiałem się i pokazałem jej obrączkę.
W odpowiedzi powiedziała coś po hiszpańsku, chyba specjalnie, żebym nie zrozumiał, ale jedno słowo było mi znane – „guapo” – przystojny.
Jak tylko weszliśmy do pokoju, ruszyłem do gniazdka przy łóżku i złapałem kabel ładowarki. Wypiłem za dużo, i to na pusty żołądek. W głowie wirował mi helikopter. Zajęło mi chwilę, nim trafiłem końcówką w gniazdko w telefonie. W tym czasie Julka podeszła do minibarku i wyjęła butelkę wody mineralnej.
– Nawet niezła ta Hiszpanka – powiedziałem, przysiadając na skraju łóżka. Włączona komórka zaczęła brzęczeć i świergotać powiadomieniami. – Południowa krew...
– Katalonka – poprawiła mnie Julka. – Nie Hiszpanka.
– Jeden pies – zaśmiałem się.
Nagle uśmiech zamarł mi na twarzy, a w oczach pociemniało. Patrzyłem w trzymaną w rękach komórkę, nie wierząc w to, co widzę na jej ekranie.
– Co jest? Za mało lajków czy sponsor się wkurzył? – spytała żartobliwym tonem Julka, nalewając wodę do szklanki.
Choć nie wypiłam dużo, ledwie dwa kieliszki wina, mocno kręciło mi się w głowie. Może to kwestia wysokości, Katmandu jest położone półtora tysiąca metrów nad poziomem morza.
– Co jest? Za mało lajków czy sponsor się wkurzył? – spytałam.
Mój towarzysz siedział na brzegu łóżka jak skamieniały, a telefon w jego dłoni dalej szalał, dryndał i świergotał powiadomieniami. Nigdy nie zapomnę jego miny. Jakby na twarz ktoś nałożył mu upiorną, wykrzywioną maskę.
Natychmiast otrzeźwiałam. Wiedziałam już, że wydarzyło się coś złego. Znacznie gorszego niż wpadka ze sponsorem.
– Kris! – wydusiłam z siebie tylko jedno słowo.
– Lawina – powiedział cichym, schrypniętym głosem, po czym popatrzył na mnie oczami pełnymi przerażenia. – Kurwa mać, lawina zeszła na nich. Fuck!
I tak zaczęła się najdłuższa, najstraszniejsza noc w moim życiu. Noc czarna, bez jednego promyka nadziei, noc bez końca.
– Jak to? Boże! – zawołałam, rzucając się w kierunku łóżka, na którym siedział Kris. Z zazdrością patrzyłam na biały kabel ładowarki, który przesyłał prąd do jego komórki. Musiałam się powstrzymać, żeby mu jej nie wyrwać i nie podłączyć swojego telefonu. Niestety chwilowo mieliśmy tylko jedną ładowarkę, bo wczoraj Kris zgubił gdzieś swoją, pewnie zostawił ją w restauracji w Pokharze.
– Damian napisał mi esa – relacjonował Kris. – Kurwa! Dwie godziny temu. I mam nieodebrane połączenia. Czekaj... Dzwonię!
Czułam, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Usiadłam na swoim łóżku, a hotelowy pokój zawirował.
Poczułam ból w dłoniach. Opuściłam wzrok i zorientowałam się, że z całej siły zaciskam pięści. Znów popatrzyłam na Krisa. Był blady jak ściana, trzymał przy uchu komórkę i czekał na połączenie.
Dzwonił do szefa wyprawy, który przebywał w bazie pod Everestem. Z nim można się było połączyć normalnie, nie byłam pewna, czy ma tam po prostu zasięg, czy używa telefonu satelitarnego.
– Ja pierdolę, nie odbiera.
Nagle zorientowałam się, że biegnę do łazienki. Ciało przejęło nade mną kontrolę. Dopadłam do muszli klozetowej i zwymiotowałam całe wino wypite tego wieczora.
Kiedy wyszłam z łazienki, rozległ się dzwonek telefonu.
– Halo? – Kris odebrał połączenie po pierwszej nutce.
– Daj na głośny – wyszeptałam błagalnie.
Pokiwał głową i stuknął w ekran, po czym położył telefon na łóżku.
– Co wiesz? – usłyszałam przerażony kobiecy głos. – Krzysiu, mów! Błagam cię! Co ty wiesz, dlaczego nie odbierasz?! Boże, Boże... Dzwonię od godziny. Przecież my tu ze Zdziśkiem odchodzimy od zmysłów! Chryste!
– Ale ja nic nie wiem! – krzyknął Kris. – Myślałem, że ty coś wiesz.
– Dostaliśmy tylko wiadomość od Damiana... O Boże, Boże... Dziecko, nie okłamuj mnie!
– My dopiero wróciliśmy do hotelu... Naprawdę.
Domyśliłam się, że zadzwoniła teściowa Krisa, Zuzanna. Poznałam ją dwa miesiące temu na jego ślubie. Była zadbaną kobietą, głośną, trochę dziwną, ze skłonnością do egzaltacji. Na weselu robiła wokół siebie sporo zamieszania, kreując się na kruchą kobietkę, którą trzeba non stop się zajmować, otaczać atencją. Zupełne przeciwieństwo jej córki Kaśki, która była twarda, charyzmatyczna.
– Nie wierzę ci. Mam złe przeczucia... – Zuzanna mówiła podniesionym głosem. – Ty coś wiesz, tylko nie chcesz mi powiedzieć! Krzysiu... Błagam!
– Mamo, tłumaczę ci. Dostałem tylko esemesa od Damiana, pewnie takiego samego jak ty.
– Boże, Boże, mówiłam jej: „Nie jedź!”. Ja wiedziałam, że to igranie z losem. Dlaczego ona w te góry? Przeklęte góry! A przecież mogła grać w tenisa, tyle lat woziłam ją do szkółki w Choszczówce, jeszcze niedawno trener mówił mi, że była lepsza niż Radwańska i Świątek razem wzięte...
Znów poczułam skurcz żołądka. Zuzanna dostała absurdalnego słowotoku, chyba tak dawało o sobie znać jej zdenerwowanie. Kris krzyczał na nią, a ja chciałam wrzasnąć, żeby oboje przestali. I żeby oddał mi ładowarkę. Wierzyłam, że kiedy wreszcie włączę komórkę, dostanę esemesa od Marka z zapewnieniem, że jest bezpieczny i wszystko jest w porządku.
Przecież lawina to nie wyrok – pocieszałam się w myślach. Idiotyczny argument, ale na tę chwilę głos rozsądku nie miał mi nic lepszego do zaoferowania.
Niestety, kiedy w końcu drżącymi rękami podłączyłam swój telefon do ładowarki i uruchomiłam go, zaczęły przychodzić jedynie powiadomienia od Nepal Telecom o cenach roamingu.
– Co to za dźwięk? – spytał Kris, kiedy rozłączył się po odbyciu kolejnej trudnej rozmowy, tym razem ze swoimi rodzicami.
Wokół nas rozległ się szmer, jakby tysiące osób zaczęło klaskać. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to ulewa. Padało pierwszy raz, od kiedy wylądowaliśmy w Katmandu. Monsun obwieścił swoje przybycie.
Kris kolejny raz próbował połączyć się z Damianem, ale znów bez rezultatu. Ze złością cisnął komórkę na łóżko.
– To wszystko dlatego, że tak długo czekali? – spytałam.
Nie odpowiedział, ale uniósł głowę i popatrzył na mnie bez zrozumienia. Jego niebieskie oczy od wypitego tego wieczoru alkoholu stały się błękitne. Wyglądały nienaturalnie, martwo. Jak szklane paciorki.
– O czym ty mówisz? – spytał w końcu.
– Przecież Marek mi mówił. – Próbowałam opanować drżenie w głosie. – I ta dziewczyna z Katalonii dzisiaj potwierdziła. Sezon na Evereście się skończył. Kilka dni temu. Nie powinni się wspinać, bo robi się niebezpiecznie!
– Nie nakręcaj się – mówił Kris, jednocześnie przebierając palcami po ekranie swojej komórki. – Nie ma czegoś takiego jak sezon na Evereście. To wszystko jest umowne.
– Jak nie ma?! Nikt o zdrowych zmysłach nie pcha się tam, jak przychodzi monsun. Marek mi to kiedyś tłumaczył! Powinni odpuścić. I zawrócić. Nie powinni tam byli w ogóle iść! Nikt się tam nie wspina w czerwcu!
– Przestań – syknął Kris. – Gadasz jak moja teściowa. Jest trzeci czerwca, to prawie maj jeszcze.
Miałam ochotę krzyknąć, ale zrozumiałam, że to nic nie da, że daję tylko ujście strachom i frustracji. Popatrzyłam na trzymaną w dłoniach plastikową butelkę. Na etykiecie był napis „Jalapa Fresh. Himalaya’s spring water”.
– Chcesz wody? – zapytałam, próbując uspokoić emocje.
Kris pokręcił głową. Zaczęła dzwonić jego komórka. Oboje się poderwaliśmy.
– Daj na głośny – znów poprosiłam.
– Halo? Damian, co się dzieje?! – powiedział Kris, odebrawszy połączenie. – Mów!
– Halo... Cześć...
Przeraziło mnie, bo głos Damiana był słaby, jakby przygnieciony tragedią. Przycupnęłam przy łóżku Krisa i patrzyłam jak zahipnotyzowana na leżącą na pościeli komórkę, która beznamiętnie odmierzała sekundy połączenia.
– Lawina... zmiotła im obóz. – Damian mówił rwanymi zdaniami. – Tyle wiem.
– Jakim cudem? Jakim cudem rozbili się na drodze lawiny?!
Kris sformułował pytanie niezbyt mądrze, ale nie było ono bezzasadne. Namioty ustawia się przecież w bezpiecznych miejscach.
– Nie wiem. Nikt się tam lawiny nie spodziewał... Mamy tu teraz burzę śnieżną.
– To gdzie oni nocują? – spytałam.
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz?! Co mówią?
– Nie wiem, nie odbierają.
– Ja pierdolę. Wywołaj ich! – krzyknął Kris. – Przecież nie mogą biwakować pod gołym niebem.
– A myślisz, że co robię cały czas? – warknął Damian.
Jego odpowiedź odebrała mi oddech. Zatkało mnie, jakby ktoś zakorkował mi tchawicę. Byłam przerażona, bo brak kontaktu z kierownikiem wyprawy mógł oznaczać najgorsze.
– Idź po nich! – powiedział Kris.
– W nocy?
– Tak, kurwa, w nocy. Dlaczego jeszcze nie ruszyłeś dupy?
– W nocy... Nie ma opcji. Zobaczymy rano.
– Idź po nich!
– Przestań, Kris! Teraz jest sajgon. Wieje tak, że łeb urywa. Wali śnieg i jest minus czterdzieści. Może do rana przejdzie.
– To ty przestań się mazgaić! – wszedł mu w słowo Kris. – Idź po nich!
Siłą woli nabrałam powietrza w płuca. Położyłam dłoń na ramieniu Krisa, próbując go uspokoić. Krzyki i inwektywy w niczym teraz nie pomogą.
– Na jakiej są wysokości? – Z trudem wydobyłam z siebie głos. Miałam wrażenie, że dochodzi nie z mojego gardła, ale gdzieś głęboko z trzewi.
– Nie martwcie się. Dotrwają do rana, a rano coś wymyślę.
– Ale co? – zapytałam.
– Jezu, nie wiem. Pewnie sami zejdą do trójki. Będzie dobrze.
Chciałam przeciągać rozmowę z Damianem, bo dzięki niej czułam, jakbym była tam... Blisko. Blisko mojego Marka. Choć wiedziałam przecież, że bazę, w której znajdował się Damian, dzieli od wierzchołka Everestu przepaść. Nie dosłownie, choć w pionie to też prawie trzy kilometry góry. Realnie to były dwa światy, odległe o wiele godzin wspinaczki i kolejne obozy po drodze.
Kris milczał, co chwila przecierając dłońmi twarz. A ja zadawałam idiotyczne pytania. Jaka tam jest temperatura, z kim dokładnie rozmawiał, jakie słowa padły. I jeszcze raz od początku: dlaczego nie pójdzie już teraz w górę, żeby im pomóc?
Pytałam naiwnie jak dziecko i przeciągałam rozmowę, bo liczyłam, że Damian zaraz zawoła: „Są! Widzę ich czołówki. Idą!”. Jednak nic podobnego się nie stało. Nie mogło się stać i dobrze o tym wiedziałam.
Zaklinałam rzeczywistość.
Damian cierpliwie odpowiadał na moje pytania, a kiedy w końcu się rozłączyliśmy, zostaliśmy z Krisem we dwoje z pustką ciszy, przerywanej jedynie szumem monsunowej ulewy, która na zboczach Everestu przybrała formę śnieżnej burzy. Pustką, która zmieszana ze strachem tworzyła poczucie beznadziei.
Nie chciałam nurkować w tę otchłań. Siłą woli pocieszałam się, próbując sobie wyobrazić szczęśliwe scenariusze. Burza minie, huragan minie, przecież wszystko przemija. To jedna z głównych idei buddyzmu, wielokrotnie powtarzana w książce, którą właśnie tłumaczyłam. Rano nasi ruszą w dół, zejdą do trzeciego obozu. Tam czekają na nich namioty, możliwość stopienia lodu i podgrzania wody. Warunki dalekie od komfortowych, bo nawet w namiocie temperatura w nocy wynosi minus dwadzieścia stopni. Ale w śpiworze da się przetrwać.
Kris cały czas wisiał na telefonie. Rozmawiał z jakimiś przyjaciółmi z Polski, potem znów z teściową. Ja rozmawiałam z rodzicami, siostrą, potem za wszelką cenę chciałam zająć czymś myśli.
Nie byłam w stanie zasnąć, mimo że minęła trzecia w nocy. Jałowe czekanie było upiorne. Zaczęłam szukać w internecie prognozy pogody. Nie miało to specjalnego sensu, ale wczytując się w informacje, jakie warunki panują na Evereście, chociaż w ten symboliczny sposób byłabym bliżej Marka.
Wchodziłam na anglojęzyczne portale z lokalnymi informacjami: Himalayan Times, Kathmandu Post... Klikałam jak w transie. Informacjami numer jeden były zaogniająca się sytuacja na Tajwanie oraz zamieszki w Tybecie, które trwały od kilku dni, od samospalenia buddyjskiego mnicha w Lhasie. Były też artykuły o jakiejś aferze korupcyjnej związanej z kasynami w Nepalu, o opóźnieniu ukończenia budowy lotniska w Pokharze, ale prognozy pogody nie mogłam znaleźć.
– Mamo, przestań mnie pocieszać! – usłyszałam nagle podniesiony głos Krisa.
Krążył po pokoju hotelowym z komórką przy uchu.
Przez chwilę klikałam bez sensu, po czym wpisałam w przeglądarce adres polskojęzycznego portalu informacyjnego.
Zmroziło mnie. Od razu rzucił mi się w oczy tytuł wybity wielką czerwoną czcionką.
„Lawina na Evereście. Nie żyje czworo polskich himalaistów”.