Infantka - Wojciech Nerkowski - ebook + audiobook + książka

Infantka ebook i audiobook

Wojciech Nerkowski

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Szukając swojej tożsamości, można stracić wszystko inne…

 

 

Hania żyje na walizkach, z głową w chmurach – pracuje jako stewardesa. Wychowywała się w domu dziecka i nic nie wie o swoich biologicznych rodzicach. Kiedy pewnego dnia zwiedza zabytkowy pałacyk, wszyscy wokół zauważają jej zdumiewające podobieństwo do postaci ze starego obrazu. Hania zaczyna podejrzewać, że może być nieślubną córką potomka szlacheckiego rodu. Przed śmiercią udało się mu odzyskać rodzinne dobra. Nic więc dziwnego, że jego spadkobiercy zrobią wszystko, by uniemożliwić Hani odkrycie tajemnic z przeszłości.

 

 

„Infantka” to thriller i powieść obyczajowa w jednym, a przede wszystkim wciągająca historia o poszukiwaniu swojego prawdziwego ja. Jaką cenę przychodzi zapłacić za możliwość poznania prawdy? Jakie granice trzeba przekroczyć, aby do niej dotrzeć?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 23 min

Lektor: Anna Dudziak-Klempka
Oceny
4,1 (79 ocen)
36
24
12
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karolwat25

Dobrze spędzony czas

niezła, ale są lepsze😁
00
coldie

Nie oderwiesz się od lektury

Po pierwszych naiwnych rozdziałach chciałam zarzucić dalsze czytanie, ale im dalej, tym ciekawiej. Lekka książka w sam raz na wakacje.
00
Werka35

Dobrze spędzony czas

lekka książeczka
00
AnnaojAs

Nie oderwiesz się od lektury

Lekki obyczaj z nutą kryminalną i humorem.
00
Atina401

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa i interesująca książka z niespodziewanymi zwrotami akcji polecam gorąco,
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Wojciech Nerkowski, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Magdalena Szroeder

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Piotr Tarasiuk

Zdjęcie na okładce: © Olena Bloshchynska/AdobeStock

Zdjęcie Wojciecha Nerkowskiego: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66966-88-8 (EPUB); 978-83-66966-89-5 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla Inez

Cóż znaczy nazwa? To, co zwiemy różą,

Pod inną nazwą nie mniej by pachniało.

William Shakespeare, „Romeo i Julia”

(fragm. w tłum. Stanisława Barańczaka)

Zatem zostało powiedziane, że kto zna wroga i zna siebie, nie będzie zagrożony choćby i w stu starciach. Kto nie zna wroga, ale zna siebie, czasem odniesie zwycięstwo, a innym razem zostanie pokonany. Kto nie zna ani wroga, ani siebie, nieuchronnie ponosi klęskę w każdej walce.

Sun Tzu, „Sztuka wojny”

PROLOG

Kim jestem?

Większość z nas umie sobie odpowiedzieć na to pytanie. Znamy swoich rodziców, dziadków. Oglądamy się na zdjęciach i filmach z dzieciństwa. Słyszymy zabawne opowieści o przekręcanych słowach: „głupocis” zamiast „długopis”, „khaki” zamiast „krzaki”. Chodzimy na urodziny, chrzty, śluby i pogrzeby bliskich. Znamy przypadki nadciśnienia w rodzinie, choroby Hashimoto, alergii i wielu innych schorzeń, na które warto uważać, bo mogą być uwarunkowane genetycznie. Dziedziczymy nie tylko DNA i majątki, ale też koneksje, rodzinne anegdoty, przekazywany z pokolenia na pokolenie przepis na sernik oraz sposób mycia okien, żeby nie było smug.

Mnie pozbawiono całej tej wyprawki. Nie miałam ani mamy, ani taty, ani jednej babci, ani jednego dziadka, żadnego rodzeństwa, kuzynów bliższych czy nawet dalszych. Nie znałam swojego miejsca na ziemi. W podróż, którą jest życie, wyruszyłam na gapę.

Nie było łatwo. Musiałam walczyć o tożsamość. Sporo mnie to kosztowało – niejedną nieprzespaną noc, rozczarowania, ciosy, czasami łzy. Mało brakowało, a zapłaciłabym najwyższą cenę. Śmierć kroczyła pół kroku za mną, już wyciągała rękę...

Nie chcę umrzeć, nie wiedząc, kim jestem. W dowodzie, decyzją urzędników, miałam wpisane „Hanna Wysocka”. Imię mogło zostać, ale żeby chociaż nazwisko było prawdziwe...

Zadarłam z wpływowymi i bezwzględnymi ludźmi. Narobiłam sobie wrogów. Fortuna kołem się toczy: raz byłam na wozie, raz pod wozem, przeczołgana, upokorzona i oszukiwana.

Jedno się nie zmieniło – moje uparte dążenie do celu.

Do prawdy.

Nie zrobiłam tego dla pieniędzy, choć niektórzy zarzucają mi chciwość.

Spoglądam na swój dom. Co tam dom – mały Wersal, pałac jak z bajki, godny księżniczki, otoczony wypielęgnowanym ogrodem i zabytkowym parkiem. Pochylam głowę i uśmiecham się do córeczki, która śpi w wózku z główką przechyloną na bok. To ona jest prawdziwą księżniczką. Stworzyłam jej poczucie bezpieczeństwa. Od początku będzie znała swoją tożsamość, będzie wiedziała, kim jest.

Pcham wózek, a jego koła toczą się bezszelestnie po trawniku. Jest ciepło, bezwietrznie, na niebie ani jednej chmurki. Zabieram córeczkę na spacer do ogrodu różanego, po drodze mijamy rozłożysty dąb. Ma ponoć prawie dwieście lat i należy do odmiany Irtha. Po jego poskręcanych konarach skaczą dwie wiewiórki, nasze sympatyczne sąsiadki.

Pałac okala ogród różany, chiński, francuski, dalej jest park – w sumie jedenaście hektarów ziemi. To luksus, na który stać nielicznych. Jeszcze rok temu gnieździłam się w wynajmowanej kawalerce, na niecałych trzydziestu metrach kwadratowych, a ogródek stanowiła plastikowa doniczka z bazylią na parapecie.

Owszem, jestem chciwa, ale na wiedzę. Za wszelką cenę chciałam poznać swoją prawdziwą tożsamość. Paradoksalnie sama udzieliłam sobie odpowiedzi na pytanie, kim jestem. Zdefiniowała mnie walka. W chwilach, kiedy ją przegrywałam, nie ugięłam się. Zrozumiałam wtedy, że można żyć pełnią życia zarówno podczas triumfu, jak i w momencie porażki.

Wózek miękko sunie po dywanie z trawy. Mała otwiera oczy i uśmiecha się do mnie bezzębnymi jeszcze ustami. Wierzga, więc muszę na chwilę się zatrzymać, żeby poprawić zsuwający się kocyk. Potem przechodzimy przez furtkę wykonaną z kutego żelaza. W oczy rzuca się zdobienie w samym jej środku: posrebrzany orzeł trzymający w złotych szponach strzałę, a jego pierś chroni tarcza.

W ogrodzie różanym unosi się słodki zapach, kwitną już wczesne odmiany. Kilka metrów przede mną, odwrócony tyłem, pracuje mężczyzna. Wkopuje w ziemię drewnianą pergolę, którą za kilka lat oplotą dwa krzewy pnących róż. To prezent dla mnie z okazji urodzin. Mężczyzna jest silny, za każdym razem, kiedy podnosi łopatę, mięśnie pleców napinają się pod spraną koszulką polo, a biceps w zginanej ręce formuje się w gulę.

– Hej! Inspekcja pracy... – mówię żartobliwym tonem. – Co się pan tak lenisz? Żwawiej!

– Co?! Haruję jak wół i złamanego grosza jeszcze nie dostałem...

Mężczyzna przerywa pracę, odwraca się. Zdejmuje słomkowy kapelusz i uśmiecha się do mnie, wachlując się jego rondem.

– Żebym cię nie pozwał do sądu. Nie zapominaj, że jestem prawnikiem... I to cholernie dobrym.

To mój mąż, mężczyzna, którego kocham, ojciec mojego dziecka.

Podchodzi i całuje mnie mocno, a ja przytulam się do jego rozgrzanego od słońca i wysiłku ciała. Lubię jego ciepło, jego zapach, dają mi poczucie bezpieczeństwa.

– Jaśnie pani będzie zadowolona... – mruczy mi do ucha.

Czasami się martwię, że to tylko sen, z którego przyjdzie mi się obudzić. Wiem, że takie martwienie się na zapas nie ma sensu – dręczy, niszczy spokój ducha, a niczego nie daje. W sytuacji realnego zagrożenia nie pomoże, wręcz przeciwnie, może uśpić czujność.

– Idziemy na spacer do dębów – mówię, opierając dłonie na uchwycie wózka.

– Z Bogiem. – Mąż całuje mnie w czoło.

Idylla, ale tylko z pozoru.

Pośród szpaleru drzew, do którego zmierzam, czai się zło. Ukrył się tam morderca. A ja, niczego nieświadoma, kieruję się w tamtą stronę, pchając wózek z córeczką.

– Za godzinę obiad – rzucam jeszcze do męża.

– Dopiero?

– Dobrze, za pół. Ale nie licz na cuda, podgrzeję wczorajszy.

– To może zatrudnimy kucharkę? Stać nas!

– W głowie ci się przewraca – śmieję się. – Może to udar od słońca?

Wciągam zapach róż, niczego nieświadoma, krok za krokiem zbliżam się do śmiertelnej pułapki. Nie zatrzymują mnie żadne znaki ostrzegawcze, intuicja milczy, szósty zmysł śpi.

Nagle słyszę przytłumiony grzmot, który sprawia, że przystaję. Zadzieram głowę. Hen, wysoko na niebie przelatuje samolot. Srebrna kreska z ledwo widocznymi skrzydłami, wspomnienie mojego poprzedniego życia.

Aż trudno sobie wyobrazić, że tam w środku znajduje się setka, może dwieście albo nawet jeszcze więcej ludzi. Zawsze kiedy widzę samolot, zastanawiam się, kto nim leci i dokąd. Nie sposób tego sprawdzić, to inny świat, odizolowany od mojego odległością i prędkością. Może to wszechświat równoległy?

Być może jedną z osób na pokładzie jestem ja, a raczej ta wersja Hani Wysockiej, która się nie odważyła.

CZĘŚĆ I
STEWARDESA,KTÓRA BAŁA SIĘ LATAĆ
DWA LATA WCZEŚNIEJ
1 RIO DE JANEIRO → ESPARGOS → WARSZAWA

– Jezus, Maria, spadamy!

– Ja nie chcę umierać!

– Ratunku!

– Kurwa, co jest?! Kurwa!

Były też przekleństwa dużo gorsze. Właściwie wszyscy ludzie rozpaczliwie klęli. Albo płakali.

Lot z Brazylii do Warszawy, z międzylądowaniem na wyspie Sal, od początku był pechowy, bo opóźniony, a kończył się jako koszmar. Nigdy nie zapomnę zakrwawionej twarzy młodej kobiety, przerażenia w jej oczach. Wyła jak opętana, miotając jednocześnie najgorsze przekleństwa. Prawie wszyscy pasażerowie krzyczeli, przestraszeni i zdezorientowani, dzieci ryczały wniebogłosy, jakaś staruszka wyciągnęła różaniec i modliła się na głos.

– Pod Twoją obronę uciekamy się...

Sytuacja zrobiła się dramatyczna, ale próbowałam zachować spokój. Choć to trudne, bo boję się latać. Trochę głupio, zważywszy na to, że pracuję jako stewardesa.

Spojrzałam na trzymany w ręku czajnik. Zalewałam pasażerom kawę i herbatę. Natychmiast ukucnęłam i wylałam cały wrzątek na podłogę samolotu. Tego wymagają procedury, w przeciwnym wypadku woda mogłaby się wychlapać i kogoś poparzyć.

Ja też się bałam, że zaraz umrę, ale nie mogłam sobie ulżyć krzykiem ani przekleństwem. Odpowiedzialność za innych była silniejsza niż strach, trzymała mnie w ryzach. Pewnie dlatego od kilku lat udaje mi się przezwyciężać lęk przed lataniem. Za każdym razem, kiedy wchodzę na pokład, mam kolana jak z waty, podczas startu umieram, ale kiedy zaczynam zajmować się pasażerami, skupiam się na swojej pracy i to mi pomaga przezwyciężyć strach.

– Proszę usiąść – zwróciłam się do zakrwawionej kobiety, właściwie jeszcze dziewczyny.

Wyglądała jak postać z horroru. Była młodsza ode mnie, miała pewnie niewiele ponad dwadzieścia lat, choć wyglądała poważniej, bo była mocno umalowana.

– Spokojnie... – kontynuowałam. – Zaraz pani pomogę, koleżanka już poszła po apteczkę, ale niech pani siada. Proszę!

Chciałam dotknąć jej ramienia w uspokajającym geście, ale się zawahałam, bo nie wolno nam dotykać pasażerów.

– Boże! O Boże! – zawodziła zakrwawiona pasażerka.

Trzęsłam się wraz z samolotem, którym potwornie rzucało. Ledwo byłam w stanie ustać na nogach, w końcu złapałam się oparcia fotela. A musiałam przecież jak najszybciej wycofać z przejścia metalowy, stukilowy wózek z serwisem pokładowym. W każdej chwili mógł komuś zmiażdżyć nogę.

– Co to ma być?! – Krzyk rannej dziewczyny przeszedł we wrzask. – Ja pierdolę, ratunku!!! Spadamy!

– Niech pani usiądzie na swoim miejscu – poprosiłam. – Proszę usiąść! Słyszy mnie pani?

Kilkadziesiąt sekund wcześniej wlecieliśmy w strefę nagłych turbulencji. Nim kapitan zdążył wydać ostrzegawczy komunikat, samolotem zawładnęła ogromna siła. To nie były jakieś tam wstrząsy, od których rozlewa się kawa, tylko potworne szarpnięcie, jakby złapała nas niewidzialna ręka olbrzyma i pociągnęła w dół. Dziewczyna, która stała akurat w przejściu, straciła równowagę, przewróciła się i wyrżnęła głową o kant laptopa, który trzymał na kolanach pasażer siedzący obok. Jej twarz momentalnie zalała się krwią.

– Spadamy! O kurwa, spadamy!!! – krzyczała, patrząc na mnie przerażonymi oczami.

– Nie spadamy. To turbulencje – próbowałam ją uspokoić, a mój głos wibrował razem z kadłubem samolotu.

Mówiłam głośniej, żeby przedrzeć się przez szum silników i harmider panujący na pokładzie. Pasażerowie byli coraz bardziej spanikowani i nic dziwnego – rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że samolot został uszkodzony, pikuje i albo rozpadnie się w powietrzu, albo rozbije o ziemię. Silny podmuch wiatru znów cisnął maszynę w dół, i jeszcze raz, i kolejny. Cały czas nami trzęsło, trzeszczał kadłub, skrzydła, wydawało się, że zaraz coś odpadnie, coś się urwie.

Żołądek podchodził mi do gardła. Ja też miałam ochotę zamknąć oczy i krzyczeć ile sił w płucach. Bałam się, że za chwilę oderwie się podłoga i wtedy wszyscy wypadniemy z samolotu na wysokości dziesięciu kilometrów nad ziemią.

Nadludzkim wysiłkiem wycofałam wózek do galleya, jak nazywamy kuchnię w samolocie. Zablokowałam koła i natychmiast wróciłam, żeby zająć się ranną pasażerką. W końcu udało mi się ją przekonać, żeby usiadła i zapięła pas bezpieczeństwa. Biedaczka rozcięła sobie łuk brwiowy, stąd tyle krwi. Paskudnie to wyglądało, rana była szeroka, jej brzegi fioletowe i puchły w oczach. Szkoda, bo dziewczyna była śliczna, zgrabna. Ale też od razu pomyślałam, że jeśli zadziałam szybko, blizna będzie niewielka.

Podbiegła do mnie Magda, moja najlepsza przyjaciółka, również stewardesa. Przyniosła apteczkę, z której w pierwszej kolejności wyjęłam fioletowe rękawiczki jednorazowe, potem plasterki zastępujące szwy. Samolotem cały czas szarpało, więc z trudem udało mi się ścisnąć ranę i zatamować krwawienie.

– Już dobrze – powiedziałam do dziewczyny, która siedziała z zamkniętymi oczami i płakała.

Myślałam, że najgorsze minęło, bo turbulencje zaczęły słabnąć. Wtedy nagle w rzędzie po drugiej stronie przejścia zaczął rzygać młody chłopak.

– O fuj! – wyrwało się którejś pasażerce.

Chłopak był niepełnoletni, podróżował z rodzicami, ale zaraz po starcie zapytał Magdę, czy może się przesiąść do pustego rzędu. Potem nagabywał nas o drinki albo chociaż o piwo. Oczywiście żadna z nas nie wydała mu niczego poza soczkiem pomarańczowym, najwyraźniej jednak w jakiś sposób zdobył alkohol, bo gdzieś nad Gibraltarem oczy zaczęły mu się świecić i stał się jeszcze bardziej namolny. Magda się wściekła i chciała to zgłosić kapitanowi. Przekonałam ją, żeby tego nie robiła, jeśli chłopak nie będzie sprawiał dalszych kłopotów. Miałby nieprzyjemności, a jego rodzice mogliby się zrujnować. Wiedziałam, że kapitan Zagajewski jest służbistą, mógł zdecydować się na awaryjne lądowanie, za które rodzice chłopaka musieliby zapłacić.

Magda dała młodemu ustne ostrzeżenie i przez dalszą część lotu zachowywał się grzecznie, ale teraz, pewnie wskutek wstrząsów i na widok krwi pasażerki, wymiotował jak islandzki wulkan Eyjafjallajökull. Bezradnie próbował sobie zatkać usta dłonią, lecz nic to nie dało. Pobrudził wszystko i wszystkich dookoła.

Jęknęłam w myślach, bałam się, że zaraz i mnie dotknie fala mdłości. Zacisnęłam dłoń na oparciu fotela, które było jedynym czystym przedmiotem w zasięgu.

– Weźcie stąd, kurwa, tego pijaka! – grzmiała starsza kobieta, która jeszcze przed chwilą żarliwie się modliła.

Zebrałam się w sobie. Już chciałam ruszyć do schowka, gdzie trzymamy specjalny proszek – posypujemy nim wymiociny, wyciąga z nich zapach i wodę. Ale wtedy nadeszła kolejna fala turbulencji. Niewidzialny olbrzym, który znudził się zabawką, nagle znów sobie o niej przypomniał i wrócił, by tarmosić ją z jeszcze większą siłą. Zgasło światło, a krzyki pasażerów połączyły się w jeden chór przerażonych głosów.

Bałam się. Myślałam, że umrzemy. Choć miałam już wylatane prawie trzy tysiące godzin, nigdy nie doświadczyłam takiej furii żywiołów.

2WOJDANY

– Kochanie, zobacz. To ty? – spytał Jakub.

Otworzyłam oczy i gwałtownie wciągnęłam powietrze. Przez chwilę byłam oderwana od rzeczywistości, bo wróciły wspomnienia sprzed kilku dni, koszmar lotu z Brazylii, który kosztował mnie masę nerwów.

Tymczasem wokół było cicho i spokojnie. Moje stopy twardo stały na podłodze z jasnego drewna, ułożonego w misterną mozaikę. Z ukrytych w suficie głośniczków sączyły się kojące dźwięki. Nie znam się na muzyce klasycznej, nie rozpoznałam utworu ani kompozytora. Był lekki, a jednocześnie pompatyczny, może jakiś walc Straussa?

– Co powiedziałeś? – Spojrzałam na Jakuba.

– Pytam, czy to ty. – Mój chłopak mówił niby poważnym tonem, ale na twarzy błąkał mu się ironiczny uśmieszek i od razu wiedziałam, że żartuje.

Podążyłam za jego spojrzeniem, a jednocześnie odruchowo złapałam go za rękę, jakbym się bała, że i tu, na ziemi, dopadną mnie turbulencje.

Na ścianie wisiał obraz w złoconych, rzeźbionych ramach – portret kobiety w kremowej sukni z bufiastymi rękawami i w białych pantofelkach z klamerkami. Nie umiałam ocenić, z którego wieku. Nie znam się ani na muzyce klasycznej, ani na sztuce. Na pewno ubiór i misternie upięta fryzura, a także sposób malowania były starodawne. Zresztą wszystkie obrazy wiszące na ścianie udekorowanej tapetą w biało-błękitne pionowe pasy przedstawiały postaci z odległych epok: mężczyźni z sarmackimi wąsami, kobiety w perukach, z piórami we włosach, z kameami zdobiącymi ich łabędzie szyje. Było też kilka portretów trumiennych, w nietypowych sześciobocznych ramach.

– Oj, wygłupiasz się – powiedziałam, bo już się domyślałam, jaki żarcik szykuje mój chłopak.

– No popatrz! Wyglądasz jak ta laska na obrazie. – Puścił moją dłoń i wyciągnął w kierunku płótna wskazujący palec.

– Nie dotykamy! – upomniała go starsza, korpulentna kobieta pilnująca ekspozycji.

Parsknęłam śmiechem. To jedna z zalet Jakuba – potrafi mnie rozbawić. Jest też opiekuńczy i czuły. Nie wie, że boję się latać, wstydziłabym się mu do tego przyznać, a nigdy jeszcze nie towarzyszył mi w samolocie. Zorientował się jednak, że jestem wykończona pracą, a ostatni czarter z Brazylii, z międzylądowaniem na Sal, mnie dobił. Kiedy wróciłam do domu i opowiedziałam mu o pasażerce z rozbitym łukiem brwiowym, o rzygającym chłopaku i o turbulencjach stulecia, przytulił mnie mocno. Potem przygotował mi gorącą kąpiel w pianie, a kiedy w wannie zmywałam z siebie stres i zapach wymiocin, zakręcił się wokół kolacji z winem.

Ponieważ miałam trzy dni wolnego, zabrał mnie na weekend za miasto, żebym wypoczęła i się wyciszyła. Znalazł hotel ze spa w miejscowości Wojdany, niecałą godzinę jazdy na wschód od Warszawy. W kancelarii prawniczej, w której pracuje, poprosił o dzień urlopu i w piątek z samego rana ruszyliśmy w drogę.

Gdy dotarliśmy na miejsce, padało, więc pluskaliśmy się w hotelowym basenie, siedzieliśmy w saunach, a ja skorzystałam z odprężającego masażu gorącymi kamieniami. Sama nigdy bym go sobie nie zafundowała, bo nie lubię wydawać pieniędzy na zbytki, ale teraz za wszystko zapłacił Jakub. On też nie jest krezusem, tym bardziej doceniłam jego starania.

– Parzy, pani powie, parzy? – dopytywała się młoda Tajka wykonująca masaż.

– Nie parzy – uspokoiłam ją.

– Nie parzy? – przestraszyła się. – Pani czeka, zaraz parzy!

Chyba była początkująca, ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Odprężyłam się, wręcz czułam, jak gorące kamienie oddają mi swoje ciepło, a w zamian odbierają moje stresy.

W sobotę wyszło słońce, więc zaproponowałam Jakubowi spacer po okolicy. Tak odkryliśmy kolejną atrakcję Wojdan, czyli zespół pałacowo-parkowy, znajdujący się na wzniesieniu na obrzeżach miasteczka, za murem z czerwonej cegły.

Bilet wstępu na teren parku kosztował dwanaście złotych, a za możliwość zwiedzenia i parku, i pałacyku trzeba było zapłacić dwadzieścia złotych.

– Tym razem ja stawiam – powiedziałam.

Jak głosił opis w broszurce, którą dostaliśmy razem z biletami, budowla w stylu późnego klasycyzującego baroku została zaprojektowana przez Tylmana z Gameren pod koniec siedemnastego wieku. Przez kolejne stulecia pałac znajdował się w rękach magnackiej rodziny Woydańskich, a po drugiej wojnie światowej został znacjonalizowany. Dopiero w dwa tysiące dziesiątym roku spadkobiercom udało się odzyskać pałac i park, wyremontowali go i udostępnili zwiedzającym.

Właśnie w jednym z pokoi pałacu znajdowała się galeria dawnego malarstwa z portretem rzekomo podobnej do mnie arystokratki.

– W ogóle nie wyglądam jak ona. Może tylko kolor włosów się zgadza – zaśmiałam się, przyglądając się obrazowi.

– Normalnie jak bliźniaczki. Serio!

Nie przestając się śmiać, pacnęłam Jakuba w czoło broszurką o historii pałacu.

Często tak się wygłupiamy, kiedy mijamy na ulicy albo w centrum handlowym osobę, która jest podobna do kogoś znanego lub do kogoś, kogo oboje znamy. Czasami te porównania są na wyrost i wtedy pękamy ze śmiechu. Jednak zdarzyło nam się kilka razy spotkać niemal idealnego sobowtóra i wtedy naszą reakcją było zadziwienie.

– Delfina Woydańska, urodzona w tysiąc siedemset siedemdziesiątym czwartym roku, zmarła w tysiąc osiemset czterdziestym siódmym. – Jakub odczytał napis z tabliczki przyczepionej obok ramy. – Portret pędzla Antoniego Falskiego.

– Chodźmy dalej – powiedziałam, łapiąc go za rękę. – Zaraz będę głodna. Już właściwie jestem.

Ruszyliśmy zwiedzać kolejne komnaty, odprowadzani przez oczy osób uwiecznionych na portretach – choć komnaty to w zasadzie za duże słowo. Pałacyk był tak naprawdę niewielki, piętrowy, zbudowany na planie prostokąta, bez żadnych skrzydeł czy krużganków. I miał raczej pokoje niż komnaty. Znajdowały się w nich obrazy, antyki, mnóstwo bibelotów: figurki porcelanowe, zastawa, zegary i zegarki, przedmioty codziennego użytku, w gablotach wystawiono cenne książki i korespondencję dawnych właścicieli tego miejsca. W sali myśliwskiej stała oparta o fotel dubeltówka, a w buduarze na okrągłym stoliczku z blatem z czerwonego marmuru rozłożony był pasjans. Wydawało się, że mieszkańcy pałacu gdzieś tu są, tylko wyszli na chwilę na spacer do parku.

Zwiedzającym udostępniono jedynie parter budynku. Kiedy doszliśmy do klatki schodowej, okazało się, że wejście na piętro blokuje krata z kutego żelaza. Jakub kilkakrotnie nacisnął metalową klamkę, ale na próżno: krata była zamknięta na klucz.

– Tu nie wolno! No co pan tak szarpiesz?

Odwróciliśmy głowy. Korytarzem nadchodziła, utykając, korpulentna sześćdziesięciolatka, która pilnowała galerii obrazów.

– Zamknięte. Nie widzisz pan?

– Teraz widzę – odparł Jakub. – A dlaczego zamknięte?

– Zwiedzamy tylko parter – odpowiedziała strażniczka tonem, jakby to było coś oczywistego. – Dostali państwo broszurę, trzeba było doczytać. Na piętrze mieszkają właściciele.

Na potwierdzenie jej słów na półpiętrze klatki schodowej, wyłożonej białym marmurem, pojawiły się dwie postaci, zapewne zwabione przez hałasy i szczęk szarpanej klamki. Kobieta, na granicy wieku średniego i starości, posłała nam niechętne spojrzenie. Miała zimne oczy i pełne usta, mocno zaciśnięte, których kąciki skierowane były w dół. Wyglądała jak martwa ryba albo inne stworzenie wyciągnięte z morskich głębin. Była przysadzista, ubrana w prostą czarną tunikę o lekko rozszerzających się rękawach, która przypominała habit zakonnicy. Obok niej stał młody blondyn o bujnej fryzurze, szerokiej twarzy i dużych dłoniach, w błękitnej koszuli bez krawata oraz w dobrze skrojonym jasnobrązowym garniturze w pepitkę. Nie był pulchny, ale i nie chudy. Oboje w ogóle nie wyglądali na potomków magnaterii, bardziej jak chłopi, którzy na co dzień ciężko pracują na roli, a teraz zostali oderwani od pługa i przebrani w eleganckie stroje.

– Proszę nie przeszkadzać – strofowała nas strażniczka, trwożnie zerkając w kierunku półpiętra.

– Spokojnie, już idziemy – wtrąciłam pospiesznie. Obawiałam się, że Jakub zacznie z nią dyskutować. Taką ma naturę, że nie ucieka od konfrontacji, wręcz lubi się powykłócać. Jest prawnikiem, prowadzenie sporów to jego chleb powszedni.

Spojrzałam na niego prosząco, więc tym razem odpuścił. Kierując się do wyjścia, jeszcze raz przeszliśmy przez galerię obrazów i zatrzymaliśmy się przed portretem Delfiny Woydańskiej. Stojący na kominku pozłacany zegar wybił trzecią. Przez okno wpadały promienie słońca, odbijały się od kryształowego żyrandola i migotały na przeciwległej ścianie, a także na suficie. Wsłuchując się w cichą muzykę klasyczną, mocno ścisnęłam dłoń Jakuba. Nagle usłyszałam tuż obok głos starszej pani:

– Przepraszam, że się wtrącę... Ale to niebywałe! Pani jest taka podobna do tej damy na obrazie... Uderzająco podobna, Marian, nie uważasz? – zapytała mężczyznę, którego trzymała pod rękę, zapewne swojego męża.

– Uważam – odpowiedział obojętnym tonem jej towarzysz.

– Naprawdę? – Speszona spuściłam wzrok. Nie lubię być w centrum uwagi ani robić wokół siebie zamieszania.

– Ha! To samo jej powiedziałem – rzucił Jakub, wyraźnie ożywiony, że ktoś podziela jego zdanie.

– Powinna pani zrobić sobie zdjęcie z tym obrazem. Widziałam takie zabawne zestawienia w internecie. Mimy, memy, jak to się tam mówi. Ludzie publikują zdjęcia z takimi swoimi niby-sobowtórami z dawnych epok. Bardzo to zabawne. Wiem, widziałam, bo byłam na uniwersytecie trzeciego wieku na kursie obsługi internetu, a wcześniej obsługi komputera w naszym osiedlowym domu kultury. Bo nigdy, proszę państwa, nie jest za późno, żeby się czegoś nowego nauczyć – mówiła staruszka.

Jej mąż posłał mi przepraszające spojrzenie. Pewnie był zawstydzony bezpośredniością lub gadatliwością swojej żony.

– Dom kultury Pawian przy Połczyńskiej, durna nazwa, ale to chyba młodzież się wygłupiała i tak już zostało. A wracając do tych obrazów... – ciągnęła kobieta.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, głównie słuchaliśmy starszej pani, która tłumaczyła nam, czym są memy. Potem oni ruszyli do kolejnego pomieszczenia, a my wyszliśmy z pałacu. Pogoda wciąż dopisywała, świeciło słońce, ale było rześko, usiedliśmy więc przy stoliku na zewnątrz kawiarni, urządzonej w budynku dawnej stajni. W powietrzu czuć było oszałamiający zapach, który dolatywał z pobliskiego ogrodu różanego. Zjedliśmy po kawałku szarlotki podawanej na ciepło z lodami waniliowymi, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy dalej, by obejrzeć ogrody tematyczne – między innymi chiński, francuski – jak głosiła broszurka – oraz jedenastohektarowy park.

Kiedy godzinę później wróciliśmy na parking przed pałacem, podszedł do nas pijaczek o napuchniętej, czerwonej twarzy, któremu Jakub dał dwa złote za pilnowanie samochodu, gdy opuszczaliśmy parking po przyjeździe.

– Szefie, wszystko w największym porządeczku – powiedział schrypniętym głosem. – Oka nie spuściłem...

– Dziękujemy panu – odparłam, uśmiechając się przyjaźnie.

Po kilku latach pracy jako stewardesa już nie pamiętam, czy to wyuczony nawyk, czy zawsze taka byłam, że chciałam, by ludzie w moim towarzystwie poczuli się lepiej, miło i bezpiecznie choć przez chwilę.

– A państwo to częściej będą do nas przyjeżdżać, że tak ośmielę się spytać? – Pijaczek zniżył głos niemal do szeptu.

– Nie, już chyba wszystko obejrzeliśmy – odpowiedziałam uprzejmie, choć jego pytanie wydało mi się dziwaczne.

Mężczyzna popatrzył na mnie jasnymi, chyba nie do końca przytomnymi oczami.

– Bo pani to jest rodzina ordynata, prawda?

– Kogo? – zdziwiłam się.

– Ordynata Woydańskiego.

– A kto to jest? – spytał Jakub.

– No jak to kto? – obruszył się pijaczek. – Jaśnie pan. Właściciel majątku i pałacu... – Drżącą ręką zatoczył wokół nas koło. – Wszystko to było jego...

3WARSZAWA → LONDYN

Lubię Warszawę o świcie. Nawet widziana z okien pędzącego ubera wygląda intrygująco, zupełnie inaczej niż za dnia. Jak jakaś obca, nieznana metropolia. Na ulicach pustki – niepokojące, nienaturalne. Jakby przez miasto przeszedł kataklizm, który pochłonął mieszkańców. Śmieciarze w swoich pomarańczowych kombinezonach wyglądają jak zespół badawczy, który został wysłany, żeby ustalić, co się stało.

– Mój Boże, Haniu... – Z zamyślenia wyrwała mnie siedząca obok Magda. – Nie wiedziałam, że wychowywałaś się w domu dziecka...

– Nie mówiłam ci?

– Mówiłaś, że nie masz rodziców, ale wspominałaś o ciociach i o wujku.

– To wychowawcy z domu dziecka.

– I nikt cię nie adoptował? Na pewno byłaś ślicznym aniołkiem.

Magda jest bezpośrednia. Cenię ją za to. Nawet najtrudniejsze pytania, które zadaje, nie wytrącają mnie z równowagi. Może dlatego, że Magdą nie kieruje wścibstwo. Docieka, drąży, bo jak każda stewardesa z powołania lubi troszczyć się o innych, wiedzieć, co człowieka boli albo uwiera. Jest moją najlepszą przyjaciółką i często latamy razem. Najczęściej ja jako L2, a ona R2. Literka oznacza lewą albo prawą stronę, a dwójka – tył samolotu.

– Nikt mnie nie adoptował, tak się zdarza. Całe dzieciństwo miałam ręce w strupach. Jedna wielka alergia... Był u nas, w domu dziecka, kot, szary dachowiec Leonard, a ja jestem uczulona na sierść. Jak wychowawcy się zorientowali, chcieli go oddać, ale byłam przerażona, że przeze mnie straci dom. Dostałam histerii i błagałam, żeby go zostawili. Obiecywałam, że nie będę go dotykać...

W lusterku złapałam spojrzenie kierowcy, młodego Ukraińca z wystylizowaną bródką.

– Ale on mnie lubił, przychodził, żeby go głaskać, łasił się. Nie byłam wystarczająco stanowcza. I te moje poranione ręce pewnie odstraszały potencjalnych rodziców. Jeśli nawet nie sam widok, to świadomość, że mam obciążenia zdrowotne. Nie wiem. Oczywiście marzyłam o tym, żeby ktoś mnie adoptował, ale też ten dom dziecka nie był patologicznym miejscem. Żadna trauma mnie tam nie spotkała. To była taka typowa czternastka – tłumaczyłam przyjaciółce.

– Co to znaczy?

– Że to nie był moloch, tylko dom dziecka na maksymalnie czternaścioro wychowanków.

– A wiesz cokolwiek o swoich biologicznych rodzicach? Czy to drażliwy temat? – spytała Magda, grzebiąc w swojej walizce. Wolała się upewnić, że nie przekroczyła granicy. Przerwała poszukiwania i popatrzyła na mnie uważnie.

– Nie, spoko. – Uśmiechnęłam się do niej. – Maluj się – ponagliłam ją. – Bo nie zdążysz.

Jak zwykle spóźniona zabrała się do makijażu dopiero w samochodzie.

– O ojcu zupełnie nic nie wiem. Matka zrzekła się mnie w szpitalu, podobno od razu po urodzeniu – powiedziałam cicho, spoglądając na pomnik Lotnika, który właśnie mijaliśmy, gdy auto wjechało w ulicę Żwirki i Wigury, która miała nas poprowadzić aż do lotniska. – Nawet nie wiem, czy dałoby się ją odszukać. Chyba nie.

– A chciałabyś?

– Nie wiem, może. Jakoś żyłam do tej pory bez tego... Bez tej wiedzy...

– Biedna jesteś, Haniu – powiedziała Magda i pogłaskała mnie po ramieniu. – Ale dzielna!

– Wiesz, z kim dzisiaj lecimy? – zmieniłam pospiesznie temat. Nie chciałam litości. – Bo ja nie sprawdziłam.

Obsługiwałyśmy dziś lot do Londynu o siódmej dwadzieścia. Na co dzień dojeżdżam do pracy autobusami, ale o tak wczesnej porze – na lotnisku musiałyśmy stawić się o piątej trzydzieści – trzeba było wziąć ubera. Zamówiła go Magda, która mieszka na Pradze-Południe. Po drodze dosiadłam się do niej, czekałam już na przystanku na moście Łazienkowskim. Zaczęłam opowiadać jej o weekendzie w Wojdanach, a jako anegdotę przytoczyłam scenkę z portretem w pałacu Woydańskich i rozmowę z pijaczkiem na parkingu.

Historia miała ciąg dalszy. Z Wojdan do Warszawy przyjechaliśmy z Jakubem w niedzielę wieczorem. Byłam wypoczęta i bez trwogi myślałam o powrocie do pracy. W poniedziałek rano poleciałam do Lizbony, wróciłam następnego dnia. Z Jakubem zobaczyłam się dopiero wieczorem. Podczas kolacji przyznał mi się, że kiedy byłam w Lizbonie, znów pojechał do Wojdan.

– Ale po co? – spytałam go wtedy zdziwiona. Pomyślałam, że może zostawił coś w hotelu.

– Bo mi to nie dawało spokoju.

Odnalazł pijaczka, który kręcił się na parkingu przed pałacem. Dał mu parę złotych i zaczął go wypytywać. Mężczyzna opowiedział mu o plotkach, które krążą wśród mieszkańców miasteczka.

– O, plotki! – zaciekawiła się Magda, odkręcając tusz do rzęs, który wyjęła z torebki. – Uwielbiam plotki. Dawaj.

Kierowca też znów z ciekawością zerknął we wsteczne lusterko.

– Nawet nie wiem, czy to jest miasteczko, te Wojdany. Prędzej wieś. Poczekaj, sprawdzę – powiedziałam, sięgając do kieszeni firmowego płaszcza po komórkę.

– Nie zmieniaj tematu. Dawaj plotki! – zaśmiała się Magda, po czym podała mi buteleczkę tuszu. Sama w jednej ręce trzymała szczoteczkę, w drugim kieszonkowe lusterko. Jest mistrzynią świata w malowaniu się w jadącym samochodzie.

– Jakub dowiedział się – zaczęłam niepewnie – że w tym miasteczku czy też we wsi gadają, że właściciel pałacyku miał nieślubne dziecko.

Magda wydała z siebie teatralne westchnienie.

– Syna? Córkę? W sumie nieważne! Weź się tym zainteresuj. Kurczę, to raczej nie może być zwykły zbieg okoliczności...

– Ale daj spokój, takie plotki zawsze krążą. – Machnęłam lekceważąco ręką, chociaż Magda użyła tego samego argumentu co Jakub.

Jak to ujął, „za mało poszlak, żeby postawić na nie pieniądze, ale jednocześnie za dużo, żeby je kompletnie zignorować”. Jego zdaniem podobieństwo do arystokratki na obrazie mogło być zabawnym przypadkiem. Pijaczek na parkingu być może wyskakiwał z podobnymi tekstami, licząc na to, że połechce próżność rozmówcy i dostanie większy napiwek...

Jednakże do dwóch poszlak pasował jeszcze pewien znaczący szczegół: ja naprawdę nic nie wiem na temat swoich biologicznych rodziców, więc wszystkie teorie mogą być prawdopodobne.

– Hanka, ty nie bądź taka zahukana szara myszka – ekscytowała się Magda. – Jedź i spotkaj się z tym facetem! Pan by poszedł na jej miejscu? – zwróciła się niespodziewanie do kierowcy, który wciąż uważnie przysłuchiwał się naszej rozmowie.

– No tak, ja bym poszedł – odparł mężczyzna z leciutkim wschodnim akcentem.

– Widzisz? Ja też. Od razu!

Pokręciłam tylko głową. Minutę później dojechałyśmy na miejsce i wysiadłyśmy w strefie kiss and fly.

– Nie odpuszczaj – powiedziała Magda, ruszając w stronę terminalu i ciągnąc za sobą niewielką walizkę na kółkach z logo naszych linii lotniczych. – Mogę pojechać tam z tobą, jeśli się cykasz. Nie chcesz wiedzieć, kto jest twoim ojcem? Porozmawiaj z nim!

Ruszyłam pospiesznie za przyjaciółką.

– To niemożliwe...

– Wszystko jest możliwe – przerwała mi Magda, nim dokończyłam myśl. – Jeśli się tylko chce!

Na chwilę puściła walizkę, podniosła ręce i rozpostarła szeroko ramiona, jakby chciała przytulić cały świat.

– Nie, nie rozumiesz. On nie żyje – powiedziałam. – Zginął rok temu. Rozbił się samolotem.

– Czekaj, czekaj... Jak on się nazywał? – zaciekawiła się Magda, znów łapiąc za rączkę walizki.

– Stanisław Woydański.

– Kojarzę. To było we Francji?

– W Hiszpanii.

Ja też pamiętałam tę historię. Ludzie, którzy zawodowo latają, zazwyczaj zwracają uwagę na doniesienia o wypadkach lotniczych. Na całe szczęście nie zdarzają się one zbyt często.

O katastrofie z udziałem Stanisława Woydańskiego prasa rozpisywała się szeroko. Pilotowana przez niego maszyna, jednosilnikowy samolot, spadła do morza kilkanaście kilometrów przed dotarciem do celu – przed lotniskiem w Gironie, niedaleko Barcelony. Na pokładzie oprócz ordynata Woydańskiego, jak tytułowały go media, podkreślając arystokratyczne pochodzenie, znajdował się jego syn. Obaj zginęli.

Komisja badająca przyczyny katastrofy pracowała nad raportem przez kilka miesięcy, co w odniesieniu do wypadków lotniczych jest ekspresowym tempem. Ustalono, że maszyna była sprawna. Zawiniły fatalne warunki pogodowe. Woydański, mimo ostrzeżeń wieży kontrolnej, wleciał w obszar burzy i ograniczonej widoczności. Był doświadczonym pilotem, jednak amatorem. Samolot został trafiony piorunem, wysiadła elektryka, a Woydański zapewne wpadł w panikę i stracił panowanie nad maszyną.

– On lubił latać i ty lubisz latać – mówiła tymczasem Magda, stukając po granitowym trotuarze obcasami. Zawsze chodzi tak szybko, że ledwo mogę za nią nadążyć. – To naprawdę nie może być zbieg okoliczności!

Nie wyprowadzałam jej z błędu. Nikomu, nawet najlepszej przyjaciółce, nie przyznałam się do tego, że tak naprawdę boję się latać.

Biuro naszych linii lotniczych znajduje się w budynku terminalu odlotów na antresoli. Wjechałyśmy zatem na górę ruchomymi schodami, kartą magnetyczną, będącą jednocześnie legitymacją służbową, otworzyłam drzwi. Zameldowałyśmy się szefowej pokładu, którą tego dnia była Dunia, i przed odprawą zdążyłyśmy jeszcze zaparzyć sobie kawę.

– Pogoda zapowiada się bajkowa, proszę państwa – powiedział kapitan Nowak, przekazując nam szczegóły lotu.

– Zależy, jaką bajkę ma pan na myśli – zażartowała Magda. – Bo w „Czarnoksiężniku z Krainy Oz” mieli chyba tornado.

W sześcioro przeszliśmy przez „hajmana”, czyli urządzenie prześwietlające bagaże, to samo, z którego korzystają pasażerowie. Do samolotu podjechaliśmy busikiem, tak zwaną załogówką. Linie, w których pracujemy, należą do tanich, więc bardzo rzadko korzystamy z rękawa.

W powietrzu unosił się zapach benzyny lotniczej, gdyż właśnie rozpoczęło się tankowanie. Latam na ogół boeingami 737-800, mam też licencję na embraera 190, który zabiera o połowę mniej pasażerów. Po chwili weszliśmy na pokład i każde z nas zajęło się swoimi obowiązkami.

Lot do Londynu przebiegł gładko. Jedyne, co zapadło mi w pamięć, to krótka rozmowa, jaką odbyła z nami Dunia. Tak naprawdę ma na imię Danuta i jest naszą starszą koleżanką z dwudziestoparoletnim doświadczeniem w zawodzie stewardesy. Mniej więcej po godzinie lotu podeszła do nas, kiedy skończyłyśmy z Magdą serwis i wróciłyśmy z wózkiem do galleya.

– Słuchajcie, dziewczyny – zagadnęła cicho, zasuwając za sobą kotarę. – Jest mała afera...

4WARSZAWA → LONDYN

– Czy kontaktował się z wami facet o nazwisku Bogdaniuk? – spytała Dunia, poprawiając błękitną firmową apaszkę, jakby chciała ją poluźnić. Mówiła niemal szeptem, bo od ostatniego rzędu siedzeń odgradzała nas jedynie kotara, ale warkot silników sprawiał, że nawet my ledwie ją słyszałyśmy. – Adam Bogdaniuk?

Magda ja wymieniłyśmy spojrzenia i jak na komendę obie pokręciłyśmy głowami.

– A kto to? – spytałam.

– Adwokat. Z zagranicznej kancelarii... Taka napuszona nazwa, Paddington, Peppa i ktoś tam. W każdym razie jeśli zadzwoni, dajcie mi od razu znać.

Przytaknęłam i już byłam gotowa wrócić do pracy. Chwilę po serwisie powinnyśmy przejść się wśród pasażerów z ofertą sprzedażową. Ze wszystkich obowiązków zawodowych ten lubię najmniej, choć pracodawca daje nam dziesięć procent prowizji od sprzedanych towarów.

– Dobrze, Danusiu, ale o co chodzi? – spytała zaczepnym tonem Magda. – Powiedziałaś, że jest jakaś afera...

Dunia popatrzyła na nas, jakby się zastanawiała, czy może nam zaufać. Lubię ją, ale nie traktuję jej jak kumpelki. To moja przełożona, poza tym jest ode mnie dwadzieścia parę lat starsza. Świetnie się trzyma, absolutnie nie wygląda na swoje pięćdziesiąt lat: szczupła, wyprostowana, szykowna. I zawsze powtarza, że nie ma brzydkich kobiet, są tylko zaniedbane. Pogląd trochę niepoprawny politycznie, ale takie są realia pracy stewardesy. Oczekuje się od nas, że będziemy prezentować się atrakcyjnie. Musimy witać pasażerów w szpilkach i mocno umalowane. Dopiero potem, na czas lotu, zmieniamy buty na wygodniejsze i bezpieczniejsze, gdyż w razie turbulencji ryzykowałybyśmy przygwożdżeniem komuś obcasem stopy do podłogi samolotu.

– W sumie to nic wielkiego – powiedziała w końcu Dunia. – Burza w szklance wody. Tylko nikomu o tym nie mówicie, dobrze?

Obie z Magdą zapewniłyśmy ją, że będziemy milczeć aż po grób. Okazało się, że ów adwokat z międzynarodowej kancelarii reprezentuje kobietę, która rozcięła sobie łuk brwiowy podczas feralnego lotu z Brazylii. I w jej imieniu będzie domagał się ogromnego odszkodowania.

– Boże, serio? Jak ja nie lubię prawników... To jakieś wariactwo! – obruszyła się Magda. – Odszkodowanie? Za co? Za turbulencje?

– Za poniesione straty i za uszczerbek na zdrowiu.

– Może nam coś zrobić? Naprawdę?

– Nie martw się – uspokajała ją Dunia. – Nie nam, znaczy wam. Jeśli w ogóle będzie się sądzić, to z firmą.

– Co za niewdzięczna suka – mruknęła Magda, kręcąc głową z dezaprobatą. – Hania tak troskliwie się nią zajęła, a tamta nawet jej nie podziękowała.

– I przecież nic wielkiego w sumie się nie stało – wtrąciłam. – Było dużo krwi, no i rozcięty łuk brwiowy pewnie strasznie boli, ale to nie jest jakiś trwały uszczerbek na zdrowiu. Naprawdę domaga się za to odszkodowania? To brzmi jak tekst z jakiegoś amerykańskiego serialu o prawnikach.

Dunia westchnęła i wzruszyła ramionami.

– Mnie już nic nie zdziwi. Podobno to jakaś modelka. Ale niczym się nie przejmujcie, naprawdę. Tylko dajcie znać, gdyby ten facet się odezwał. Firma się tym zajmie.

Zrobiło mi się przykro, bo rzeczywiście starałam się wtedy zaopiekować zranioną pasażerką najlepiej, jak umiałam.

Szybko jednak zapomniałam o sprawie, miałam pełne ręce roboty. Rozległ się bell call, któryś pasażer wcisnął przycisk przywołujący personel pokładowy. Poszłam do niego i odebrałam zamówienie na whisky z lodem. Potem musiałyśmy ruszyć z Magdą obwoźnym sklepikiem, nim kapitan Nowak ogłosi, że schodzimy do lądowania na lotnisku Stansted.

*

Kilka godzin później, kiedy już skończyłyśmy pracę i zameldowałyśmy się w tanim hoteliku w czwartej strefie, niedaleko stadionu Wembley, wzięłam prysznic i pojechałam metrem do stacji Charing Cross. Miałam ochotę pospacerować. Chciałam wykorzystać pobyt w Londynie, bo na tej trasie rzadko zdarza nam się layover, czyli lot z noclegiem. Grafik na ogół ustawiony jest tak, że tego samego dnia wracam do bazy, do Warszawy.

Pogoda wciąż była nielondyńska. Świeciło słońce, na niebie ani jednej chmurki. Minęłam Trafalgar Square i dalej szłam ulicą The Mall w kierunku pałacu Buckingham. Wyjęłam z kieszeni płaszcza komórkę i zadzwoniłam do swojego chłopaka.

Jakub co prawda pracuje w kancelarii adwokackiej specjalizującej się w sprawach gospodarczych, lecz prawnik to prawnik. Chciałam go spytać, co sądzi o zranionej pasażerce, która domaga się odszkodowania. Powiedział mi to samo co Dunia – żebym się nie martwiła, że jeśli dziewczyna pozwie, to nie nas, tylko linie lotnicze.

– Dzięki za dobre słowo. Skoro nie muszę odkładać na prawnika, idę zaszaleć na wyprzedażach – zażartowałam.

– Coś ci powiem, tylko się nie złość... – powiedział Jakub, kiedy już miałam kończyć rozmowę.

Było coś w jego głosie, co sprawiło, że poczułam ukłucie strachu. Przystanęłam i zarejestrowałam, że wyprzedziła mnie przedziwna para. Wysoka dziewczyna w czarnych legginsach i sztucznym srebrzystym futerku z długim włosem wyglądała jak struś. Trzymała pod ramię barczystego mężczyznę, niższego od niej co najmniej o głowę, w eleganckim garniturze w prążki. W Warszawie może uchodziliby za ekscentrycznych, w Londynie to normalka.

– O rany... No, mów, co zmalowałeś – rzuciłam, bo cisza po drugiej stronie słuchawki niepokojąco się przedłużała.

5LONDYN

– Nie no, masz taki głos, że ci nie powiem... – stęknął Jakub.

– Mów!

Przestraszyłam się, że chce ze mną zerwać. Albo że podczas mojej nieobecności mnie zdradził. Chyba z powodu porzucenia przez rodziców mam zaniżoną samoocenę. Często się zastanawiam, czy to nie jest tylko kwestia czasu, nim mój chłopak dojdzie do wniosku, że też powinien mnie zostawić.

– No dobra, posłuchaj... – powiedział w końcu Jakub. – Wysłałem dzisiaj rano do Wojdan Klimiuka. Nic wielkiego... Na taki mały rekonesans.

Przystanęłam znowu, zaskoczona.

– Nic nie rozumiem. Jakiego Klimiuka? – spytałam. – I po co wysłałeś go do Wojdan?

– To były glina, mówiłem ci kiedyś. Zbiera dla nas informacje. Robi background check firmom. Wiesz, co to jest?

– Domyślam się. Ale nadal nic nie rozumiem.

– Po prostu poprosiłem, żeby się rozejrzał. Wisi mi przysługę, bo za friko poprawiałem jego córce umowę z deweloperem.

Trącił mnie idący w przeciwnym kierunku wysoki szpakowaty mężczyzna w dopasowanym, niewątpliwie szytym na miarę garniturze. On również rozmawiał przez komórkę. Nie zatrzymał się, lecz odwrócił się w moją stronę i wykonał przepraszający gest.

– Ale po co tam kogokolwiek wysyłałeś? – dociekałam nadal zdziwiona. – Do Wojdan? W jakiej sprawie?

– Żeby sprawdził te plotki. Facet jest w tym dobry, ma nosa. Może zobaczmy, co wywęszy. Dobra, muszę kończyć. Mamy pilną naradę o wacie.

Oczami wyobraźni zobaczyłam prawników w garniturach, pochylających się z poważnymi minami nad stołem, na którym leżą białe kłębki. Zaraz jednak się zorientowałam, że mój chłopak ma na myśli podatek VAT, a nie watę.

– Niech on nie węszy, ten policjant! Zostaw to, proszę cię – powiedziałam pospiesznie.

– Potem pogadamy – zniżył głos do szeptu. – Naprawdę muszę kończyć. Shazza mnie woła. – I się rozłączył.

Shazzą nazywaliśmy między sobą jego szefową, która miała fryzurę jak zapomniana dziś gwiazda disco polo.

Westchnęłam. Tak naprawdę nie byłam na Jakuba zła. Zareagowałam alergicznie, ponieważ nie lubię robić wokół siebie zamieszania.

Ruszyłam przed siebie. Patrzyłam na pałac Buckingham, który widać było na końcu ulicy. Kiedy byłam młodsza, czasami myślałam o tym, że już w chwili urodzenia miałam pecha, podczas gdy inni – księżniczki, książęta, ogólnie ludzie, których określa się mianem „dobrze urodzonych” – dostali na starcie prezent od losu: obietnicę dostatniego i beztroskiego życia. Nie muszą i nigdy nie będą musieli martwić się o sprawy finansowe, bytowe. Owszem, oni też bywają nieszczęśliwi. Historia brytyjskiej rodziny królewskiej pełna jest smutnych rozdziałów, dramatów, na czele z tragiczną śmiercią księżnej Diany, a ostatnio z wałkowanym przez media Megxitem.

Tylko kto by nie chciał zamienić się z nimi miejscami? Leżąc wieczorami na dole piętrowego łóżka w małym pokoju, który dzieliłam z młodszą „siostrą”, patrzyłam na deszczułki podtrzymujące górny materac i marzyłam. Nawet nie o byciu księżniczką, jak pewnie wiele dziewczynek. Dla mnie bajką i spełnieniem snów były rodzina i normalny dom.

Niestety moje pragnienia się nie ziściły. W dniu, w którym skończyłam osiemnaście lat, nie cieszyłam się ani z urodzin, ani z wejścia w dorosłość. W panice myślałam o tym, że jak najszybciej muszę się usamodzielnić i zacząć zarabiać, bo jeszcze chwila i nie będę mogła liczyć na niczyją pomoc. Rok później zdałam maturę i przeniosłam się spod Torunia do Warszawy.

Zaczęłam studia, lingwistykę na Uniwersytecie Warszawskim, i dostałam pokój w akademiku, miałam zatem gdzie mieszkać. Wzięłam się do szukania stałej pracy. Wcześniej, jeszcze w Toruniu, dorabiałam, pracując w popularnej sieci kawiarni. W Warszawie też mieli lokale i bez problemu zaczepiłam się w jednym z nich, przy placu Trzech Krzyży.

Na początku drugiego roku studiów moja najlepsza przyjaciółka z liceum, Łucja, która również studiowała w Warszawie, znalazła ogłoszenie linii lotniczych o naborze personelu pokładowego. Na rozmowę kwalifikacyjną wybrałyśmy się razem, choć ja bardziej dla dotrzymania Łucji towarzystwa, żeby było jej raźniej. Sama nigdy nawet nie leciałam samolotem.

Dobrze pamiętam tamten dzień. Tłum podekscytowanych młodych ludzi, w większości dziewczyn, kłębił się w lobby hotelu Metropol w centrum Warszawy. Trzeba było zostawić wydrukowane CV, które wcześniej wysłałyśmy mailem, a także zdjęcia. Rekrutacja odbywała się w sali konferencyjnej. Przejęte pisałyśmy z Łucją test z angielskiego. Potem wyszła do nas Dunia, wtedy zobaczyłam ją po raz pierwszy. Odczytała nazwiska osób, które przeszły do drugiego etapu.

Łucji nie było na liście. Do dziś nie mam pojęcia, jakie kryteria decydowały o wyborze kandydatów. Test z angielskiego nie był trudny, a Łucja, którą rodzice co rok posyłali do Anglii na wakacyjne kursy, na pewno zdała go lepiej ode mnie. Kiedyś spytałam o to Dunię, ale zbyła mnie, mówiąc coś o intuicji.

Wkrótce potem drogi Łucji i moje się rozeszły. Podejrzewam, że przyjaciółka zazdrościła mi pracy i nie mogła przeboleć, że sama nadal parzy kawę. Zaczęła obrażać się o byle głupstwa.

Dziwnie się to wszystko ułożyło, jak to w życiu. Łucję zżerała frustracja, a ja, mimo że boję się latać, zaczęłam wykonywać zawód jej marzeń. Pierwszy raz w życiu weszłam na pokład samolotu trzynastego marca o godzinie trzynastej. Na szczęście lot z Warszawy do Frankfurtu na kurs przygotowawczy odbył się bez zakłóceń, jak zresztą niemal wszystkie moje loty.

Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że Łucja obraziła się na mnie, bardzo to przeżywałam. Było mi przykro, bo znowu zostałam sama. Miałam, oczywiście, znajomych ze studiów, znajomych z kursu przygotowawczego, ale nikogo tak naprawdę bliskiego. Z ciociami i wujkiem, którzy byli wychowawcami w domu dziecka, utrzymywałam i nadal utrzymuję kontakt. Z niektórymi, większością nawet, mam serdeczne relacje, ale oni mają na głowie kolejne dzieciaki, które trafiają pod ich opiekę. Nie śmiałabym zabierać im czasu swoimi smutkami i smuteczkami. To ja powinnam im pomagać. Do dziś staram się choć raz w miesiącu przyjechać do swojej czternastki z prezentami, które kupuję na zagranicznych lotniskach.

Nie byłam w stanie wtedy zrozumieć zachowania Łucji. Ja zawsze cieszyłam się sukcesami bliskich mi osób, inspirowały mnie i sprawiały mi autentyczną radość. Na szczęście lukę po Łucji szybko zapełniła Magda. Zaprzyjaźniłyśmy się, bo zaczęłyśmy latać dla firmy w tym samym czasie.

Moją pierwszą bazą była Warszawa, ale po kilkunastu miesiącach przeniosłam się na Sycylię. Nadal spotykałyśmy się z Magdą na pokładzie średnio raz w tygodniu, ponieważ co drugi dzień miałyśmy lot na trasie Warszawa – Trapani – Warszawa.

Natomiast Jakub i nasz związek to świeższa sprawa. Poznaliśmy się banalnie, przez aplikację randkową Blinder, gdy niecały rok temu wróciłam do Polski. Na zdjęciu profilowym miał ten swój niewiarygodnie piękny uśmiech. Byłam przekonana, że to oszustwo, że ktoś wkleił sobie zdjęcie z reklamy pasty do zębów. Umówiłam się z nim głównie po to, żeby to sprawdzić.

Okazało się, że jego profil nie jest fejkiem, a uśmiech w realu był jeszcze bardziej zniewalający niż na zdjęciu. Jakub wyglądał bardzo młodo, choć tak naprawdę jest ode mnie rok starszy. Nie było to tylko moje odczucie – barman poprosił go o okazanie dowodu osobistego, nim podał mu drinka, wódkę z sokiem żurawinowym – pamiętam to do dziś.

Chyba dlatego opowiadając komuś o nim, mówię „Jakub”. Nie zdrabniam imienia, żeby dodatkowo nie odmładzać chłopaka.

Byłam przekonana, że nasza pierwsza randka wypadła blado, czułam się bowiem dosyć stremowana, lecz potem jakoś wszystko samo się potoczyło. Chyba oboje chcieliśmy jak najprędzej czmychnąć z aplikacji randkowej. Zaczęliśmy się spotykać, dość szybko podjęliśmy decyzję o wspólnym mieszkaniu. „Za szybko” – przestrzegała mnie Magda, ale – odpukać w niemalowane – jest nam ze sobą dobrze. Nie kłócimy się, choć mieszkamy ledwie na trzydziestu metrach.

Spacer do bram pałacu Buckingham, a potem po parku St. James’s zrelaksował mnie. Do hoteliku wróciłam w świetnym nastroju, choć zmęczona.

Wieczorem Magda wyciągnęła mnie na miasto. Nie miałam co prawda ochoty na imprezowanie, byłam zmęczona spacerem, poza tym rozmyślałam, co wyprawia wysłany do Wojdan detektyw, jednak nie chciałam odmawiać przyjaciółce.

Jestem na bakier z asertywnością.

6LONDYN

– Hej! Hej! Hej, sokoły! – darła się Magda, przekrzykując muzykę taneczną i wymachując pustym kieliszkiem koktajlowym. – No, czy to nie brzmi tak samo jak ten kawałek? – dodała już po angielsku. – To jest polska pieśń! Ktoś tu zżynał. Melodia jest identyczna!

Siedzieliśmy przy stoliku w klubie Port Genesis, z którego okien rozciągał się fantastyczny widok na opalizujące wody Tamizy i miriady świateł po obu brzegach rzeki.

– A wiecie, że macie do czynienia z prawdziwą polską księżniczką? – Magda, jak to ona, w najmniej spodziewanym momencie zmieniła temat.

– Od razu wiedziałem! – odkrzyknął zapatrzony w nią Anglik. Miał na imię Craig i był brunetem o zaskakująco jasnej karnacji, którą podkreślała jeszcze czarna koszulka w serek.

Aż się zaczęłam zastanawiać, czy przypadkiem nie jest wampirem, który w ciągu dnia musi unikać światła słonecznego.

– Wasza wysokość... – Chwycił dłoń Magdy i złożył na niej pocałunek.

– Nie ja, głuptasie – zaśmiała się głośno Magda, trącając mnie w ramię. – Hania!

– Hania? Co to za imię? – Craig uniósł brwi ze zdziwienia.

– Zdrobnienie od polskiej wersji Hannah – wtrąciłam.

– Słuchajcie... Dziś się dowiedziałam, że ta oto Hannah jest prawdziwą księżniczką. Córką polskiego arystokraty, który miał prawdziwy pałac! – oznajmiła podniosłym tonem Magda.

Była to oczywiście bzdura. W dodatku w Anglii taka informacja na nikim nie robi wrażenia, bo przecież oni mają arystokratów na pęczki. I to takich prawdziwych, z certyfikatem. Magda kończyła już drugiego cosmopolitana, a ponieważ się odchudza i prawie cały dzień nic nie jadła, wlany do pustego żołądka alkohol szybko uderzył jej do głowy. Miała rumieńce na policzkach i zamglone oczy.

– God save the princess. – Drugi z mężczyzn wzniósł toast szklanką piwa.

Miał na imię Nick, był jasnym blondynem, ale włosy na czubku głowy mu się przerzedzały, przynajmniej takie wrażenie odnosiłam w świetle wiszących pod sufitem lamp stylizowanych na okrętowe. Już na pierwszy rzut oka było widać, że Nick, w przeciwieństwie do swojego kumpla, jest mniej wygadany i mniej przebojowy, chociaż nadrabiał błyskotliwością i pewnie inteligencją.

Kiedy tylko obaj się do nas dosiedli, zresztą na wyraźne zaproszenie Magdy, zastrzegłam, że jestem zainteresowana co najwyżej niezobowiązującą rozmową, bo mam chłopaka.

– O Boże, przestań! – wtrąciła wtedy po polsku Magda. – Jesteś bardziej pruderyjna od papieża. Ogłoś jeszcze w BBC, że masz chłopaka!

Craig natychmiast przestał się mną interesować. Natomiast Nick zapewniał, że on też chce tylko uciąć miłą pogawędkę przy piwie, choć raczej oczywiste było, z jaką intencją dwaj kumple szwendają się wieczorem po klubach.

DJ płynnie przeszedł od utworu rzekomo inspirowanego „Sokołami” do popularnego kawałka i w klubie rozbrzmiał Avicii i jego „Hey Brother”.

– I love this song! – wrzasnęła Magda i złapała Craiga za rękę, ciągnąc go na parkiet.

Westchnęłam. Magda ma w Warszawie męża, ale z jakiegoś powodu, kiedy jesteśmy za granicą, zdarza się jej o tym zapomnieć. Ostatnio coraz częściej.

Kiedy o pierwszej w nocy położyłam się w łóżku, które zajmowało niemal całą powierzchnię maleńkiego pokoiku hotelowego (łazienka była wielkości szafy), zza ściany słyszałam odgłosy seksu Magdy z wampirowatym Anglikiem. Do hotelu wróciliśmy we trójkę taksówką, a drugi z panów wysiadł po drodze.

Ja nigdy nie zdradziłam Jakuba, lecz nie ośmieliłabym się osądzać przyjaciółki. Magda nie żaliła się na swojego męża, ale może im się nie układało. Arek to miły, ciepły człowiek, trochę taki typ marzyciela. Pracuje w Ogrodzie Botanicznym w Powsinie, możliwe, że jest zbyt spokojny dla żywiołowej Magdy. Albo po iluś tam latach bycia razem namiętność się wypaliła.

Nie miałam rodziców, więc i sposobności, by obserwować z bliska związek z długim stażem.

Byłam zmęczona, jednak nie mogłam zasnąć. Mieszanka mocnego alkoholu i słodkiego soku w dwóch drinkach wypitych w klubie dawała mi zupełnie niepotrzebną o tej porze energię. Sięgnęłam po komórkę. Zaczęłam googlować Delfinę Woydańską, ale delikatna blondynka sprzed stuleci nie odcisnęła piętna na kartach historii. Oprócz suchych dat urodzenia i śmierci nie znalazłam niczego. Sprawdziłam jeszcze komunikator internetowy. Obok zdjęcia Jakuba widniała zielona kropka.

Niewiele myśląc, wybrałam jego numer.

– Co tam, czemu nie śpisz? – Odebrał po pierwszym dzwonku.

– O północy minęło pół roku, od kiedy jesteśmy razem. Więc chciałam ci życzyć wszystkiego najlepszego...

– O kurczę – wszedł mi w słowo. – Zagapiłem się, zapomniałam.

– Żartuję. Pół roku będzie za jakieś dwa tygodnie. Zresztą nie wiem, od kiedy dokładnie liczyć.

– No jak to: od kiedy? Od pierwszego seksu. Czyli dopiero za dwa miesiące.

– Bardzo zabawne. A ty czemu nie śpisz?

– Ugrzęzłem w tłumaczeniach dla Shazzy. Jak ja kocham tę robotę! – odpowiedział zmęczonym głosem. – Kazała mi je wysłać do klienta z samego rana. Nie wiem po co, bo przecież nasze rano to u nich środek nocy.

– A nie wynajmujecie biura tłumaczeń?

– Owszem, wynajmujemy, tyle że oni nie są prawnikami. Specjalistycznemu tłumaczowi musiałaby zapłacić dwa razy więcej, więc wzięła amatorów i muszę po nich poprawiać – westchnął. – Ale zaraz się kładę, bo literki już mi tańczą przed oczami.

Przez chwilę milczeliśmy, lecz cisza między nami nie była krępująca. To jeden z przyjemniejszych przywilejów bycia w związku – nie trzeba się starać, by każda sekunda rozmowy skrzyła się błyskotliwością.

– I co? – spytałam w końcu. – Ten wasz gliniarz coś ustalił?

– Powiedziałaś, żeby już w tym nie grzebać.

– Przecież wiem, że mnie nie posłuchałeś.

Jakub zaśmiał się cicho.

– Kochanie... Robię to tylko dla twojego dobra.

– Wiem, przepraszam. Zawsze tak nerwowo reaguję, przecież mnie znasz...

– Dlatego go nie odwołałem. No dobrze, skoro chcesz wiedzieć, to namierzył asystentkę tego Woydańskiego. Nawet z nią rozmawiał. Ona coś wie, ale nie mam pojęcia, o co chodzi. Przepraszam, mówię bez sensu. Jestem zmęczony. Pogadamy jutro?

– Jasne. Kładź się spać, biedaku.

– Właściwie... Jeśli chcesz... Gdy wrócisz z Londynu, możemy się z nią skontaktować – zaproponował Jakub. – Albo nawet spotkać? – rzucił niepewnie.

To był ostatni moment, kiedy jeszcze mogłam się wycofać. Gdybym powiedziała stanowczo „nie”, historia potoczyłaby się inaczej.

7WARSZAWA

– Mój Boże, pani ma jego oczy! – Starsza kobieta o białych jak śnieg włosach, upiętych w koński ogon, wpatrywała się we mnie z otwartymi ustami, jakby zobaczyła ducha. – Pani ma jego oczy... – powtórzyła cichym, drżącym z emocji głosem, niemal szeptem, po czym zasłoniła sobie ręką usta i się rozpłakała.

Wymieniliśmy z Jakubem zaskoczone spojrzenia. Zmroziło mnie. Nie wiedziałam, jak zareagować. Czy powinniśmy ją pocieszać? A jeśli to były łzy wzruszenia? Już żałowałam, że dałam się namówić na spotkanie z asystentką Stanisława Woydańskiego.

– Pani Moniko... – powiedział Jakub, zamykając za sobą drzwi do jej mieszkania. – Proszę nie płakać.

Tak właśnie trzeba było zareagować: delikatnie i z wyczuciem. Ja tego nie potrafię. Samą siebie próbuję usprawiedliwiać, że to przez brak rodziców, brak wzorców. Nie było w moim życiu nikogo, kto by mnie tego nauczył.

Staliśmy w przedpokoju mieszkania, które znajdowało się w starej kamienicy kilka minut spacerem od placu Wilsona. Monika Zagórna miała ponad siedemdziesiąt lat. Była szczupła, wręcz chuda, a każda zmarszczka na jej twarzy wyryła się głęboką bruzdą, co nadawało kobiecie szlachetny, ascetyczny wygląd. Nosiła okulary z grubymi szkłami, skromnie się ubierała. Sprawiała wrażenie osoby uczciwej, która ciężko pracowała przez całe życie, nie dbała o siebie, bo cały swój czas oddawała innym. Zapewne świetnie sprawdzała się na stanowisku asystentki ordynata Stanisława Woydańskiego.

– Przepraszam najmocniej, wzruszyłam się – powiedziała, zdejmując okulary. Wierzchem dłoni otarła oczy. – Chodźcie, dzieci, chodźcie, nie zdejmujcie butów. To taki dziwny polski zwyczaj, drobnomieszczański. W pałacu nigdy nie zdejmowaliśmy. – Po tych słowach odwróciła się i poprowadziła nas do salonu.

Nagle poczułam, jakby gorąca obręcz ścisnęła mi żołądek. W tym właśnie momencie po raz pierwszy dopuściłam do siebie myśl, że moim biologicznym ojcem mógł być Stanisław Woydański, spadkobierca magnackiego rodu, którego udokumentowane korzenie sięgają piętnastego wieku, a jedna z jego linii uzyskała z rąk cesarza Maksymiliana I Habsburga tytuł książęcy. Pozwoliłam sobie o tym pomyśleć, gdyż pani Zagórna wiele lat pracowała u boku ordynata, a skoro tak wstrząsnął nią mój widok, coś było na rzeczy. Nadal oczywiście podobieństwo mogło być dziełem przypadku, czytałam kiedyś, że każdy z nas ma na świecie siedmioro sobowtórów, z którymi nie jesteśmy w żaden sposób spokrewnieni, choć wyglądamy łudząco podobnie.

– Wchodźcie, siadajcie. Ciasno tu, ale się pomieścimy – mówiła tymczasem Zagórna.

– Zagapiłam się, przepraszam. To dla pani – powiedziałam, wręczając kobiecie bukiet tulipanów, kupiony kilka minut wcześniej od ulicznej kwiaciarki.

Byłam podekscytowana i choć następnego dnia musiałam wstać bladym świtem, bo czekał mnie lot na Wyspy Kanaryjskie, wiedziałam już, że tej nocy nie zasnę. Łapczywie patrzyłam na wiszące na ścianach zdjęcia w ciemnych, dębowych ramkach. Większość z nich przedstawiała Stanisława Woydańskiego w ogrodach i na tle pałacu. Na niektórych był w towarzystwie Zagórnej, zdarzały się też grupowe fotografie, pewnie uwieczniające rodzinne zjazdy. Starałam się skupić na oczach arystokraty, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście są podobne do moich.

Salon, do którego doczepiona była ślepa kuchnia, pachniał szarlotką i cynamonem. Mieszkanie asystentki Woydańskiego było rzeczywiście małe, niewiele większe od klitki wynajmowanej przez nas na Powiślu. Właścicielka zagraciła je książkami i bibelotami. Sporą część małego salonu zajmowały dwa kredensy, tak że siedząc przy okrągłym stole nakrytym lnianym zielonym obrusem, czuło się ciasnotę.

– Jeszcze raz dziękuję, że zechciała pani z nami porozmawiać – powiedział Jakub.

– Mam teraz mnóstwo wolnego czasu – westchnęła Zagórna. – Moje życie skończyło się piętnastego listopada zeszłego roku.

Jak nietrudno się było domyślić, tego dnia rozbił się samolot Stanisława Woydańskiego.

Gospodyni wstawiła tulipany do kryształowego wazonu, podała nam herbatę, poczęstowała szarlotką i zaczęła snuć opowieść. Była gadatliwa, uciekała w niekończące się dygresje, ale Jakub, ze swoim przenikliwym, prawniczym umysłem, potrafił w grzeczny sposób sprowadzić ją do meritum.

– Czyli syn pana Woydańskiego... – wtrącił, gdy Zagórna na moment przerwała drobiazgowy opis hiszpańskiej posiadłości rodu.

– Ordynata – poprawiła go.

– Oczywiście, ordynata. Swoją drogą... – Jakub zawiesił głos i wypił łyk herbaty. – Wie pani, jestem prawnikiem. Wydawało mi się, że ordynacja rodowa została zniesiona w Polsce, chyba za komuny.

– I tu się pan myli – odparła Zagórna tonem, jakim nauczycielka poprawia lubianego przez siebie ucznia. – To się zaczęło jeszcze przed wojną, a dokładnie na mocy ustawy uchwalonej w lipcu trzydziestego dziewiątego. Zresztą w całej Europie wygaszano ordynacje.

– Więc jakim cudem mówimy o ordynacji w przypadku pani szefa, który urodził się chyba w latach sześćdziesiątych? – dociekał Jakub.

– De iure jego ojciec, Wilhelm Woydański, urodzony w tysiąc dziewięćset dziesiątym, był ostatnim ordynatem. Po wojnie większość majątku rzeczywiście rozkradli komuniści, pałac w Wojdanach udało się odzyskać dopiero po wielu latach batalii sądowej, ale to temat na osobną rozmowę. – Zagórna zdjęła okulary i przetarła szkła chusteczką. – W każdym razie świętej pamięci Wilhelm Woydański i jego żona Maria doczekali się tylko jednego potomka, jemu zapisali cały majątek, więc dziedziczenie zadziało się tak, jakby ordynacja nadal funkcjonowała. I przez grzeczność po śmierci Wilhelma wszyscy zaczęli ordynatem tytułować Stanisława.

– Rozumiem. A wracając do sedna... Zatem syn ordynata był adoptowany?

Zagórna gwałtownie pokręciła głową.

– Usynowiony. Ale tak, Xawery nie był jego naturalnym potomkiem, chociaż należał do rodziny. Był synem ciotecznej siostry ordynata. – Nasza rozmówczyni nagle urwała, po czym potarła dłonią poorane zmarszczkami czoło. – Nie, przepraszam, oczywiście, stryjecznej. Matka Xawerego, Antonina, de domo Woydańska primo voto Grzebalska, potem wyszła za mąż za niejakiego Druckiego, ale nie z „tych” Druckich wedle mojej wiedzy. Xawery jednak był synem Grzebalskiego.

Szybko zgubiłam się w tych rodzinnych koligacjach.

– Czyli ordynat nigdy się nie ożenił? – dociekał Jakub.

– Nie – powiedziała Zagórna, a jej twarz się rozpogodziła. – Nigdy.

Czemu tak bardzo ją to radowało? Przełknęłam ostatni kawałek szarlotki. Była niezła, choć gospodyni zapomniała posypać ją cukrem pudrem. Chyba że to był taki wyrafinowany przepis z wyższych sfer.

– Może dokładkę? Pani taka chuda... – zaproponowała starsza pani.

– Czy ordynat mógł być kiedyś z kimś związany? – spytał Jakub.

Zwlekała dłuższą chwilę z odpowiedzią, jakby niechętnie rozstawała się z myślą, że nie była jedyną kobietą w życiu zmarłego arystokraty.