Himalaya. Wyprawa na krawędź życia - Wojciech Nerkowski - ebook + audiobook + książka

Himalaya. Wyprawa na krawędź życia ebook i audiobook

Wojciech Nerkowski

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trudno wejść na najbardziej niebezpieczny szczyt świata. Jeszcze trudniej z niego zrezygnować!

 

 

Michał i Wiktor wspinają się na K2. Kiedy są już blisko szczytu, docierają do nich niepokojące wieści. Coś złego wydarzyło się w luksusowym hotelu Himalaya, w którym przebywają ich dziewczyny. W zaskakującym zwrocie akcji nie tylko wspinaczom grozi teraz śmiertelne niebezpieczeństwo. Usytuowany w niedostępnych rejonach Pakistanu hotel stał się celem ataku terrorystycznego. Iga i Paula, wraz z innymi gośćmi Himalayi, są uwięzione i trzymane pod bronią.

 

Jak w tej sytuacji postąpią ich partnerzy? Czy powinni przerwać atak szczytowy? A może wystarczy zdać się na działania dyplomatów i służb specjalnych? Czas ucieka, Michał i Wiktor muszą podjąć trudne decyzje. Okno pogodowe na K2 się zamyka, kończy się też cierpliwość terrorystów.

 

 

„Himalaya” to kolejny po bestsellerze „Everest”thriller Wojciecha Nerkowskiego, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Łączy klimaty wysokogórskie z wielowątkową intrygą dyplomatyczno-sensacyjną. Zadaje pytania o granice przyjaźni i lojalności, a przede wszystkim jest opowieścią o sile miłości i o poświęcaniu dla ukochanej osoby tego, co najcenniejsze.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 9 min

Lektor: Jacek Dragun
Oceny
4,2 (169 ocen)
82
47
30
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mozale

Nie oderwiesz się od lektury

polecam książkę, wciąga i zaskakuje.
11
SKAla123

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa odmiana od dotychczas czytanych romansów. Fajny lektor, interesująca fabuła. Polecam
00
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomity thriller
00
Nabrue

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę trudno oderwać się od lektury. Polecam!
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

© Copyright by Wojciech Nerkowski, 2023

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Renata Kufirska-Biegajło

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna,

Grzegorz Araszewski

Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67915-27-4 (EPUB); 978-83-67915-28-1 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Mojemu Bratu – Maciejowi,

DZIEŃ PIERWSZY
1
K2, 7800 M N.P.M.

Czuł, że umiera, ale zachowywał spokój. Tak miało być, wszystko przebiegało zgodnie z planem. Poza tym śmierć na razie tylko go podszczypywała. Michał liczył, że nie rzuci się na niego nagłym susem, że uda się ją przechytrzyć i to on, a nie ona, wygra tę partię szachów.

Wlazł, obaj wleźli, na absurdalną wysokość prawie ośmiu kilometrów. Wywindowali się tu jedynie siłą własnych mięśni. Jako fizyk był w stanie policzyć w pamięci, że energia potencjalna jego ciała wzrosła do wartości ośmiu milionów dżuli. Jak okiem sięgnąć, otaczał go krajobraz niczym z innego świata. Musiał uwierzyć na słowo, że to Ziemia. Zbieżność z jego macierzystą planetą wydawała się jedynie umowna. Nawet powietrze było tu inne: tak rozrzedzone, jakby atmosfera miała tylko 7 procent tlenu zamiast normalnych 21. Temperatura – choć był środek lata – wydawała się arktyczna. Pod stopami chrzęścił przyprószony śniegiem lód, w który Michał wbijał się czubkami raków, a niebo nad jego głową miało sztuczny odcień ultramaryny, jakim maluje się czasem baseny.

Zdychał. Z każdą minutą, z każdym oddechem tracił ciepło i siłę. Ale nie panikował. Ani trochę. Taki już miał charakter. Michał był przezywany Miśkiem, co pasowało do niego idealnie. Opanowany, powolny w ruchach, żaden tam nerwus czy choleryk. Nie podnosił głosu, nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Nikt nigdy nie widział, żeby biegł, nawet kiedy spieszył się gdzieś i był spóźniony. Miał jasne włosy i o ton ciemniejszą brodę, którą po powrocie w doliny golił. Był misiowaty, lubił słodycze, ale przed wyprawami zaczynał dbać o kondycję, a podczas wspinaczki chudł. Choć nie na tyle, żeby móc się pochwalić perfekcyjnie wyrzeźbioną muskulaturą, tak jak jego towarzysz liny, który dorobił się przezwiska Iskier. Wiktor był wybuchowym, szybkim w ruchach, wysokim brunetem. W przystojną twarz o bystrych, ciemnych oczach miał wpisany rys arogancji, roztaczał wokół siebie aurę wyższości, ale potrafił też być czarujący, zwłaszcza jeśli mu na kimś zależało.

Misiek i Iskier.

Obaj weszli dziś w strefę śmierci, która wieńczy każdy ośmiotysięcznik. Jej nazwa nie bierze się od liczby tragicznych wypadków, które dziesiątkują himalaistów tuż przed szczytem. Każdy człowiek, nieważne jak zdrowy, wysportowany i odporny, kiedy znajdzie się odpowiednio wysoko, zaczyna umierać. To czysta fizjologia. Nie nadajemy się do życia w ekstremalnych warunkach, w rozrzedzonym powietrzu i niskiej temperaturze.

– Tutaj? – wystękał Michał tak cicho, że jego towarzysz nie usłyszał. Pomyślał przez chwilę, że może osiągnęli już kosmiczną próżnię, w której nie rozchodzi się dźwięk.

– Tutaj? – powtórzył.

Próbował złapać Wiktora za ramię, żeby zwrócić jego uwagę, ale zgrabiała dłoń w grubej łapawicy nawet się nie zgięła. Tylko trącił nią rękaw srebrzystego kombinezonu towarzysza.

Michał był wyczerpany i sponiewierany, ale droga do prawdziwego odpoczynku była niestety odległa. Wiedział, że jeszcze trochę musi wytrzymać. Umieranie potrwa dobę, może dwie, dopóki nie staną na szczycie, a następnie – wyruszywszy z powrotem – nie opuszczą strefy śmierci. Dopiero kiedy zejdą do obozu trzeciego, sytuacja zacznie się normalizować.

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Jedna na pięć osób zdobywających K2 zostaje na górze na zawsze, więc szansa, że obaj wrócą do domu cali i zdrowi, wynosiła dokładnie pięćdziesiąt procent.

Rzut monetą.

Orzeł – będą herosami, zdobywcami.

Reszka jest milczeniem.

Wciąż jeszcze było jasno, choć zachodzące słońce nie dawało już ani krztyny ciepła. Barwiło śnieg na żółto-brązowo, przez co udręczony umysł Michała co i rusz mamił go wyobrażeniem Dunas de Maspalomas na Gran Canarii – plaży z cudownym piaskiem, na której wylegiwał się ze swoją dziewczyną. Dokładnie rok temu i osiem kilometrów niżej.

Jak na naukowca przystało, w chwilach największego wyczerpania w umyśle Michała skakały liczby. Na Wyspach Kanaryjskich było trzydzieści parę stopni Celsjusza. Tutaj pewnie tyle samo, tylko zamiast plusa był minus.

Temperatura spadała z każdą chwilą, ale pogoda była bezwietrzna. Oby utrzymała się do jutra. Prognoza nie napawała optymizmem, ale też nie odzierała z resztek nadziei. Misiek i Iskier potrzebowali idealnych warunków na atak szczytowy, by wszystko przebiegło sprawnie, gładko i skończyło się happy endem.

– Tutaj? – powtórzył prosząco Michał, kiedy towarzysz w końcu odwrócił się i popatrzył na niego.

– Już? – zdziwił się Wiktor.

Michał był pewien, że obaj marzą o odpoczynku, żeby to parszywe wycieńczenie i ból wyziębienia choć odrobinę zelżały. Żeby postawili namiot i zagrzebali się w puchowych śpiworach. Tylko że jego kompan lubił roztaczać wokół siebie aurę tego lepszego. Silniejszego, nie do zdarcia. Iskier nigdy pierwszy nie proponował postoju. Wyższy, szczuplejszy, bogatszy i przystojniejszy – potrzebował Miśka nie tylko jako towarzysza liny, ale i punktu odniesienia dla swojej doskonałości.

– Już – powtórzył Michał z tą swoją niedźwiedziowatą, spokojną determinacją, ale na tym jednym słowie poprzestał. Nie zamierzał prosić.

– Dobra. – Wiktor rozpiął szelki plecaka i ściągnął go z ramion.

Tak naprawdę wszyscy cały czas umieramy, w tym samym tempie jednej minuty na minutę, jednej godziny na godzinę, jednego dnia na dzień... Od chwili narodzin do momentu śmierci. Rzadko kiedy zdajemy sobie z tego sprawę, wolimy uciekać myślami w nasze mniej lub bardziej przyziemne sprawy: pracę, rozrywkę, życie uczuciowe. Wspinaczka wysokogórska uwypukla śmiertelny aspekt naszego istnienia, każe się na nim skupić. Podobnie jak wpatrywanie się w cyferblat zegarka z sekundnikiem uzmysławia, jak szybko ucieka czas.

Michał lubił konfrontować się z trudnymi tematami. Myślał o tym, że umiera, i o tym, co nastąpi jutro. Wiedział, że będzie tylko gorzej. Trudniej, zimniej i z jeszcze mniejszą ilością tlenu.

Na razie znajdowali się na progu strefy śmierci, a będą musieli wejść w nią na całego. Umieranie stanie się jeszcze bardziej dosłowne. Organizm nie da rady się regenerować, trzeba będzie wspomagać się tlenem. Z plastikową maską na twarzy i rurką będą wyglądali jak śmiertelnie chorzy pacjenci. Tylko zamiast leżeć na szpitalnym łóżku i skupiać się na ratowaniu życia i dochodzeniu do siebie, Misiek i Iskier zamierzali katować się i testować granicę ludzkiej wytrzymałości. Wyżej, jeszcze wyżej, aż do samego końca. Dopiero kiedy nie będzie już żadnego „wyżej”, amok odpuści.

– Popatrz... – wysapał Michał, odwracając się na chwilę plecami do góry.

– No... – Wiktor podążył za jego spojrzeniem.

Bezmiar, ogrom, kosmos. Skończone słowa nie były w stanie opisać tej wielkości. Gdzie okiem sięgnąć, otaczała ich otwarta przestrzeń. Surowa, bez żadnych zwierząt, roślin, śladów cywilizacji. Nie tak jak przez okno lecącego samolotu, na ekranie telewizora czy w kinie – na grani K2 bezkres można było nie tylko zobaczyć, ale i poczuć go w trzewiach.

Dotknięcie nieskończoności, o której wszyscy marzymy, bo jest zaprzeczeniem kresu, czyli umierania.

Tylko otwarta przestrzeń daje pojęcie o tym, jak może wyglądać bezmiar czasu – wieczność.

Zachód słońca malował wręcz nierealne kadry, piękne i majestatyczne, ale nie mieli czasu, by je podziwiać. Romantyczne gapiostwo na ośmiu tysiącach metrów mogło się skończyć tragicznie. Trzeba było jak najszybciej rozbić namiot. Nie wiał wiatr, na niebie nie było ani jednej chmury, żaden szczegół surowego krajobrazu nawet nie drgnął, więc wydawało się, że czas stanął w miejscu. Ale tak naprawdę piasek w klepsydrze przesypywał się w tym samym tempie co zawsze. Ostatnie chwile dnia uciekały. Ostatnie znośne sekundy.

Wiktor padł na kolana i zabrał się do pracy. Musieli wyczarować kopułę z naprężonego niebiesko-pomarańczowo-żółtego nylonu. Bańkę mydlaną, która przez najgorsze, nocne godziny będzie ich jedynym schronieniem.

By namiot miał szansę stanąć, trzeba było wyrąbać w lodzie w miarę równą platformę. Ich ruchy były powolne, niezdarne. Zajmie im to godzinę, może i dłużej. Potem trzeba będzie wpełznąć do środka i we dwóch kulić się pod zawieszoną u sufitu maszynką gazową i topić lód, by przyrządzić eliksir życia – mocną herbatę.

Michał czuł się fatalnie, jak wyrzucona na ląd zdychająca ryba. Nie miał już siły, a perspektywa podniesienia ostrza łopatki z tyłu rączki czekana nagle zaczęła go przytłaczać.

– Szybciej... – pogonił go towarzysz, po czym zaniósł się kaszlem.

Fikuśny i drogi sprzęt kupił Wiktor. Michałowi od początku te gadżety z podwójnymi końcówkami średnio się podobały. Do tej pory zabierał na wyprawy dwa czekany, jeden miał z tyłu łopatkę do wyrąbywania lodu, a drugi młotek do wbijania haków, ale nie protestował, bo to nie on wykładał większość pieniędzy na ich wyprawę. Sponsorami byli Wiktor i jego ojciec, biznesmen z branży hotelarskiej. Przekazana przez nich suma była iście astronomiczna, za sam permit zezwalający na zdobycie K2 musieli zapłacić władzom Pakistanu dwanaście tysięcy dolarów. Dla Michała, zatrudnionego na uczelni, była to równowartość ponadpółrocznych zarobków. Ojciec Wiktora miał sieć hoteli – rodzinny biznes, w którym syn pełnił funkcję dyrektora. Junior mógł sobie pozwolić na realizację marzeń, bo pewnie więcej wydawał miesięcznie na serwetki niż na papierek, który umożliwi im wejście na drugi najwyższy szczyt świata.

– Misiek! – pogonił go znowu Wiktor. – Ruchy!

Słońce zgasło. Powietrze i śnieg wokół przybrały siny odcień. Łopatkę trzeba było unieruchomić specjalną śrubą.

Noż co za ustrojstwo!

Po kilku próbach Michał zdał sobie sprawę, że będzie musiał zdjąć grubą łapawicę. Pod spodem miał jeszcze dwie, cieńsze rękawice, ale wystawione na zimno dłonie prawie natychmiast zesztywniały, a ból w spękanych opuszkach palców stał się nie do zniesienia.

Unieruchomienie łopatki, przerywane co chwila rozgrzewaniem zgrabiałej dłoni, zajęło mu kwadrans. A było to dopiero preludium. Teraz trzeba było mocno chwycić świeżo skonstruowane narzędzie i zacząć rąbać platformę w lodzie. Zaciśnięcie dłoni na rączce czekana sprawiało Michałowi potworny ból. Jakby czyste zło przeniknęło go aż do kości. Inny jego rodzaj, spowodowany niedotlenieniem, zaciskał metalową obręcz wokół skroni. A na dokładkę mróz kąsał bezbronne ciało, wdzierał się we wszystkie jego zakamarki, przenikał przez kolejne warstwy tkanin wykonanych w kosmicznej technologii.

Każde uderzenie w lód kosztowało masę wysiłku, przynosiło nowe fale cierpienia. Michał miał wrażenie, że próbuje skruszyć diament, a nie zestaloną wodę. Wpełzł w niego strach, że nie dadzą rady, nie zdążą przed nocą albo że metalowa obręcz na skroniach jeszcze zwiększy zacisk, powodując obrzęk mózgu, śmiertelny objaw choroby wysokościowej.

Ale bać się – to nie było w jego stylu. Przezwyciężył strach i okiełznał ból, poskromił je siłą woli.

I tak, minuta po minucie, we dwóch umierali i jednocześnie walczyli o życie. Dwaj samotni rozbitkowie, astronauci na obcej, niegościnnej planecie K2, zwanej też Czogori.

Ale był tam z nimi ktoś jeszcze. Zły los. Przyczajony, obserwował ich marne postępy. Już szykował się na swoje pięć minut. W zanadrzu trzymał niespodziankę. Do zwyczajowych przeciwności, które serwował wspinaczom wysokogórskim, zamierzał dołożyć nową, upiorną atrakcję.

2
HIMALAYA RETREAT AND MEDITATION, PAKISTAN

Sześć ludzkich sylwetek leżało na wznak, równolegle do siebie, nie dając znaku życia. W niezmąconym żadnym dźwiękiem powietrzu unosił się leciutki zapach, żywiczny, korzenny... Trudny do precyzyjnego opisania, najprościej byłoby porównać go do zapachu starej szuflady.

Stopy leżących były zwrócone w stronę przeszklonej ściany, za którą rozciągał się majestatyczny widok: w oddali przyprószone śniegiem góry, na pierwszym planie zaś potrzaskane skały i błękitno-turkusowe bryły lodu. A to wszystko powtórzone w doskonałym odbiciu, ponieważ surowy krajobraz Karakorum przeglądał się w tafli niewielkiego jeziora, powstałego z wody wytapiającej się z lodowca Baltoro.

Minęła minuta, potem kolejna. Nikt się nie poruszył. Wydawało się, że ciszę mogłoby zmącić jedynie otwarcie drzwi i wejście patomorfologa, który zacznie identyfikować ciała.

A jednak leżąca na podłodze siódemka żyła i miała się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Choć nieruchomi, odbywali właśnie podróż – wyprawę w głąb siebie.

Medytowali.

Iga Sarnacka, jedna z dwóch Polek w grupie siedmiu leżących na podłodze osób, zadawała sobie pytanie: co ja tutaj robię? A raczej – oganiała się od niego jak od natrętnej muchy.

Sala do medytacji znajdowała się na pierwszym piętrze luksusowego hotelu Himalaya. Kilkadziesiąt kilometrów dalej na wschód wznosiła się Czogori, bardziej znana jako K2, druga najwyższa góra Ziemi. W jej kierunku biegły myśli Igi. Na zboczach K2, już blisko szczytu, znajdował się młody mężczyzna – Michał Krzemiński, jej chłopak.

Powinna skupiać się teraz na zaniechaniu świadomego myślenia, ale nie potrafiła przestać zamartwiać się o Miśka. Bała się o niego i najzwyczajniej w świecie za nim tęskniła, bo nie widzieli się już od ponad trzech tygodni. Powinna być przyzwyczajona do rozłąki, ponieważ nie była to jego pierwsza wyprawa wysokogórska, ale mimo to czuła zadrę w sercu.

Iga mocniej zacisnęła powieki i wsłuchiwała się w milczenie świata. Brak dźwięków, którego można doświadczyć jedynie z dala od cywilizacji. Sporadyczne odgłosy – czyjś oddech przechodzący cichutkim świstem przez nozdrza, burczenie w brzuchu, skapnięcie kropli wody z krawędzi dachu – nie psuły, a wręcz wzmagały poczucie wyciszenia.

Dziewczyna zdała sobie sprawę, że właśnie w tej chwili zachodzi słońce. Zrobiło jej się żal, że znów omija ją oszałamiający spektakl natury. Tylko raz, pierwszego dnia po przyjeździe do Himalayi, dane jej było podziwiać odrealnione, padające z boku światło, które zabarwiało skały na rudawy brąz i sprawiało wrażenie, jakby byli na innej planecie, wręcz w innym wszechświecie. Potem już każdego popołudnia, gdy kula słońca zmierzała ku poszarpanym skałom na zachodzie, w hotelu zaczynała się sesja medytacji. Czasami siedzieli w pozycji kwiatu lotosu, czasami, tak jak dziś, leżeli na wznak. Ale instruktor, młody buddyjski mnich, zawsze kazał im zamykać oczy.

Taka strata – pomyślała Iga, walcząc z pokusą rozwarcia powiek choć na chwilę.

Ale może właśnie o to chodziło? Żeby zrozumieli jedną z podstawowych nauk buddyzmu i wyzbyli się wszelkich pragnień: żądzy sukcesu, bogactwa, tęsknoty za ukochanym. Najwyraźniej nawet tak mało szkodliwa żądza, jaką jest chęć podziwiania pięknych widoków, może zatruć spokój ducha. Na pewno też napędza sansarę, czyli kołowrót narodzin, życia i śmierci, nie pozwalając na osiągnięcie nirwany.

Tak przynajmniej powtarzał im buddyjski mnich, który prowadził medytacje.

Jeszcze mocniej zacisnęła powieki. Skarciła się w myślach za to, że się rozprasza. I zaraz skarciła się za to, że się skarciła, psując w ten sposób medytację. A dalej poszło już lawinowo. Koncentracja rozsypała się, wrócił biały szum, myśli buczały jej w głowie jak rozdrażniony rój pszczół.

Znów poczuła ukłucie strachu. Co z Miśkiem? Czy jest bezpieczny? Co robi w tej chwili? Czy odpoczywa w namiocie po kolejnym dniu morderczej wspinaczki? Czy nic mu się nie stało? Jaka pogoda panuje teraz na zboczach K2? Jak wysoko się już znajdują? Kiedy zejdą do bazy i w końcu będą bezpieczni?

– Many, many distractions will arise – odezwał się spokojny, męski głos. Leniwy jak mruczenie kota, ale nie ospały. Mnich jakby czytał w myślach Igi. Wyjaśniał, że podczas medytacji będą narażeni na rozpraszanie. – Wir myśli, planów, obrazów przed oczami – ciągnął po angielsku, z perfekcyjnym akcentem.

Nie był Tybetańczykiem ani w ogóle Azjatą. Tak naprawdę miał na imię Nick i dorastał w Londynie. Podobno zanim zainteresował się buddyzmem, prowadził rozrywkowe życie. Nosił dredy, studiował ekonomię i nawet zaliczył staż w jakiejś międzynarodowej firmie konsultingowej. Teraz jednak miał uduchowioną twarz, ogoloną głowę i chodził w szafranowo-czerwonej kaszai. Iga nie wiedziała, na jakiej zasadzie może opuszczać klasztor i prowadzić zajęcia dla bogatych turystów. Być może była to jego działalność misyjna.

– Trzymają się was myśli o tym, co boli, przeszkadza. To wszystko jest naturalnym elementem procesu. Nie starajcie się na siłę walczyć z nimi, nie próbujcie opierać się, ale... Za każdym razem, kiedy coś was rozproszy... Po prostu wracajcie do początku. Spróbujcie od nowa skupić się na oddechu. Z pokorą...

Iga starała się wcielić w życie zalecenia Nicka. Wdech, wydech... Wdech, wydech. Chwila pauzy, którą należy dostrzec między oddechami. I jeszcze raz, i kolejny. Cierpliwie, od nowa. Znała już zalecenia mnicha na pamięć, powoli wchodziły jej w krew.

– Nawet jeśli będziecie musieli zaczynać tysiąc razy, niech was to nie zraża... Nawet jeśli będziecie musieli zaczynać milion razy, niech was to nie zraża...

Uważała się za racjonalistkę, więc zachowywała dystans do całej tej podróży duchowej. To jej przyjaciółka, Paula, która leżała na prawo od Igi, była autentycznie wkręcona w duchowość i buddyzm. Iga traktowała medytację co najwyżej jako formę relaksu, odprężenia. Nie wierzyła w transcendencję ani tym bardziej w reinkarnację. Energia była dla niej jedynie wartością fizyczną, zdolnością układu do wykonania pracy. Można ją było opisać i zmierzyć, poddawała się prawom, które Iga przekazywała swoim uczniom podczas lekcji w szkole.

Ale nagle... poczuła. Coś. Pierwszy raz, od kiedy trzy tygodnie temu przybyły z Paulą do Himalayi i zaczęły brać udział w wieczornych sesjach medytacji.

Co to było? Coś... ulotnego. Nie umiała tego nazwać ani nawet opisać. Nie miała wątpliwości jedynie co do tego, że efemeryczne wrażenie zaistniało w jej umyśle.

Spokój, ale nie zobojętnienie.

Przyjemność, ale nie cielesna.

Bardziej błogość niż przyjemność – skonstatowała, próbując samej sobie opisać te odczucia. Błogość głębsza i czystsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Nagle podekscytowana, że coś drgnęło w jej racjonalnym monolicie, zaczęła analizować nowe doznanie. Ale ono zachowało się jak dziki ptak, który odlatuje spłoszony, gdy tylko zorientuje się, że ktoś na niego patrzy.

Co to było? Nirwana? Mindfulness? Iga poczuła lekki zawód. Ulotna błogość zniknęła. Szybko jednak wyzbyła się rozczarowania. Udało się dziś, pewnie uda się następnym razem.

Może jutro, podczas kolejnej sesji medytacji? Przez krótką chwilę znów nie będzie myślała o niczym. Chyba o to właśnie chodziło. Przez moment jej umysł będzie absolutnie czysty, wolny od przyjemności i od spraw obojętnych czy natrętnych. Ale przede wszystkim uwolni się od międlenia zmartwień i trosk. Przez krótką chwilę nie będzie roztrząsać: po pierwsze, kredytu ze zmienną stopą procentową i z dużą ratą za ich małe mieszkanie na Ursynowie, ani – po drugie – choroby ojca, który już od prawie miesiąca czeka na wizytę u neurologa, ani – po trzecie – nowego roku szkolnego – od września dostanie wychowawstwo klasy i weźmie odpowiedzialność za trzydzieścioro młodych ludzi, ich kłopoty, troski i problemy. Czy da radę stanąć na wysokości zadania? Czy nie zaniedba żadnego z tak licznych i wrażliwych podopiecznych? Ale przede wszystkim – już po czwarte – nie będzie się zamartwiać o Miśka, który jest w tej chwili kilkadziesiąt kilometrów od niej – w poziomie – i jakieś cztery kilometry w pionie, w ekstremalnych warunkach, pewnie już w strefie śmierci, blisko szczytu K2.

Cztery główne troski i mnóstwo pomniejszych. Iga często myślała w punktach, była uporządkowana. Miała umysł ścisły. Ukończyła fizykę na Uniwersytecie Warszawskim i teraz uczyła jej w jednym ze stołecznych liceów. Miała przezwisko Sarna, od nazwiska. Z prawdziwą sarną niewiele miała wspólnego – bliżej jej było do owczarka, bo potrafiła zapanować nad stadem. Uczniowie ją lubili, choć była wymagająca. Sama nie potrafiłaby powiedzieć, czym zaskarbiła sobie ich sympatię. Zachowywała się zwyczajnie, nie miała dziwactw, nie uprzedzała się ani nie faworyzowała. Może doceniali jej szczere zaangażowanie w uczony przedmiot?

Skupienie odleciało już daleko, za daleko. Ale Iga nie poddawała się. Zgodnie z sugestią mnicha zaczynała tysięczny raz, tysiąc pierwszy... Trzeba próbować, tak po prostu.

– Powoli otwórzcie oczy – powiedział Nick po kilku, a może kilkunastu minutach. – I postarajcie się, żeby ta obecność, skupienie na chwili, towarzyszyła wam we wszystkich czynnościach, które będziecie wykonywać tego wieczoru.

– Dupa – powiedziała po polsku Paula, podnosząc się z maty. – Nie mogłam się skupić. No w ogóle nie! Nic a nic!

Podczas gdy Iga była typem dziewczyny z sąsiedztwa, jej przyjaciółka mogła uchodzić za modelkę. Była śliczną szatynką o długich, lekko falujących włosach. Prawie o głowę wyższa od Igi, trzymała się wręcz przesadnie prosto – pamiątka po lekcjach baletu, na które matka wysyłała ją w dzieciństwie. Ale Paula nie była sztywna, wręcz przeciwnie: kontaktowa i pewna siebie, jak to dziennikarka. Choć jednocześnie miała w sobie spory ładunek kobiecości – wydawała się krucha i wrażliwa.

– Denerwujesz się? – domyśliła się Iga.

– A ty nie?

– Tak, oczywiście, ale...

– Wiem, wiem – weszła jej w słowo Paula. – Powinnam schować ten lęk do jakiejś tam szufladki. Prawda? Tego nas uczą na tej całej medytacji. Ale, kurczę, nie mogę! Nie potrafię! Już myślałam, że tak, ale to jednak za duży hardcore. Trzyma jak kotwica!

– Oczywiście. Ja też się denerwuję. Przecież wiadomo... – Iga pokiwała głową.

Podziękowały Nickowi, który stał przy drzwiach salki i uśmiechem żegnał podopiecznych. Iga pchnęła drzwi, które ustąpiły bezszelestnie, bez najmniejszego skrzypnięcia. Jak każdy element wnętrza były najwyższej jakości, wręcz idealne. Minimalistyczne, bez żadnych zdobień, bez przepychu. Wykonano je z pięknego drewna egzotycznego. Iga nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego akurat ten konkretny odcień i wzór słojów wydawał jej się ładniejszy niż inny, ale tak właśnie było.

Himalaya Retreat and Meditation był hotelem butikowym. Iga pierwszy raz usłyszała to określenie kilka tygodni temu w Polsce, kiedy decydowały się na wyjazd ze swoimi chłopakami. Paula, dziewczyna Wiktora, z którym wspinał się Misiek, wyjaśniła jej, że wyrażenie nie ma nic wspólnego z przemysłem odzieżowym. Hotel butikowy opisywała jako luksusowy i kameralny, w największym skrócie – nie dla gawiedzi. Skrojony – być może stąd brało się tekstylne skojarzenie – by sprostać oczekiwaniom wymagających klientów. W przypadku Himalayi – takich, którzy interesują się rozwojem duchowym.

Igę śmieszyło, że hotel o takiej nazwie nie leży nawet w Himalajach. Postawiono go w Karakorum, w sumie – niedaleko miejsca, w którym oba łańcuchy górskie się stykają. Był kaprysem jakiegoś milionera. Gniazdem ulepionym na skale przez helikoptery, którymi trzeba było przetransportować wszystko, każdą cegłę i gwóźdź. Pudełeczkiem – cacuszkiem, rzuconym w dzikość natury, naszpikowanym nowoczesnymi technologiami.

Znajdowało się w nim zaledwie osiem pokoi dla gości. Paula tłumaczyła Idze, że ósemka symbolizuje nieskończoność, a dodatkowo w Azji uchodzi za szczęśliwą liczbę. Idze wydawało się też, że większy obiekt nie byłby po prostu w stanie funkcjonować z dala od cywilizacji. Choć mieszkało się w nim luksusowo, nie był podpięty do żadnej infrastruktury. Niby samowystarczalny, zasilany energią słoneczną, ale żywność trzeba było dostarczać helikopterem!

Dziewczyny szły korytarzem, wzdłuż ściany okien, pozwalając, by wyprzedzili ich pozostali uczestnicy sesji medytacji. Nagle Paula przystanęła i otworzyła szeroko usta.

– O Boże! – krzyknęła, łapiąc przyjaciółkę za ramię.

Wpatrywała się w szybę, Iga odruchowo podążyła za jej spojrzeniem. Okna korytarza wychodziły na wschód, było tu już znacznie ciemniej niż w sali do medytacji.

– Widziałaś? – wyszeptała Paula.

– Ale co? – spytała Iga.

– Tam! Tam był! Widziałaś?!

Paula była roztrzęsiona, jej szczupła dłoń, wskazująca okno, drżała.

– Ale kto?

– Już nie ma, zniknął, ale... Ktoś tam stał! Nie wiem kto. Sylwetka... Taka ciemna, jakby ubrana na czarno. Jak duch. Jezu...

– Jesteś pewna? – Iga poprawiła okulary.

– Myślisz?... Nie, to nie może być zbieg okoliczności. Ten duch, o Boże...

Paula zaczęła pospiesznie mrugać oczami, jakby próbowała powstrzymać łzy, a chwilę później skryła twarz w dłoniach.

– Tylko ci się wydawało. Nie martw się.

– Nie wydawało mi się!

– Ale nikogo tam nie ma.

Paula pokiwała głową, ale zaraz potem pokręciła nią przecząco. Jeszcze raz zerknęła w stronę okien, wytrącona z równowagi, niepewna.

– Wszystko będzie dobrze. – Iga objęła przyjaciółkę ramieniem. – Wejdą, zejdą i za parę dni będą już tutaj z nami.

– Ale ja naprawdę widziałam... – Paula urwała w pół zdania. – Stał tam...

Iga pokiwała głową, ale bardziej dla uspokojenia przyjaciółki. Nie wierzyła w żadne ezoteryczne czary-mary, duchy, ciała astralne, przepływy energii. Zapewne ostatnie promienie słońca wydobyły ze skał cień, który mózg Pauli zinterpretował jako ludzką sylwetkę. Iga czytała kiedyś artykuł popularnonaukowy, który wyjaśniał, dlaczego mamy tendencję do doszukiwania się twarzy i postaci w przedmiotach martwych.

– To pareidolia – wyjaśniła, przypomniawszy sobie nazwę opisywanego zjawiska.

– Co? – zdziwiła się Paula.

– Pareidolia, takie złudzenie. A tak w ogóle to gdzie Jesse? – Iga pospiesznie zmieniła temat.

– Nie wiem. Skąd ja akurat mam wiedzieć? – Paula lekko się speszyła.

– Znowu zwiał. Nick się wkurzy.

– Nick się nie wkurza. Jest buddystą.

– Każdy ma jakiś punkt przegięcia. Zobaczysz. Da mu drugą chmurkę. Czy już trzecią?

Paula zaśmiała się. Idze udało się rozbawić przyjaciółkę, odciągnąć ją od czarnych myśli.

Drzwi na końcu korytarza uchyliły się. Stanął w nich wysoki, młody mężczyzna, jeszcze chłopak właściwie, o czarnych, kręconych włosach. Miał na imię Fide, w Himalayi pełnił funkcję recepcjonisty, czy też raczej menedżera, bo w zagubionym w Karakorum hotelu nie było możliwości, by jakiś klient pojawił się ot tak, po prostu – przypadkiem wszedł na recepcję i nacisnął metalowy dzwonek. Goście przylatywali tu helikopterem, niedaleko ośrodka znajdowało się lądowisko z wymalowaną pośrodku wielką literą „H”. „H” jak „helicopter”, „H” jak Himalaya.

– O, tu jesteście – powiedział Fide. – Chodźcie! Telefon do was... Pilne!

3
HIMALAYA RETREAT AND MEDITATION, PAKISTAN

Iga znów poczuła ukłucie w sercu. Tym razem mocniejsze – jak kolec skorpiona, który wbija się i zaczyna sączyć truciznę. Jad strachu w mgnieniu oka rozszedł się po całym organizmie i unieważnił godzinę medytacji.

Fide nie zwrócił się do jednej z nich, ale do obu. Musiało więc chodzić o ich chłopaków, o ich wspinaczkę na K2.

Pilny telefon. A więc coś się stało. Nie powiedział po prostu: „telefon”. Podkreślił, że pilny. „Urgent”.

Czyli pewnie wydarzyło się coś dramatycznego.

Ruszyła lawina złych myśli. Nie dało się jej powstrzymać.

Przejście do końca korytarza, a potem schodami na parter trwało wieczność. W Himalayi był zakaz używania komórek, ale i tak w hotelu nie było zasięgu. Znajdowali się zbyt wysoko i za daleko od cywilizacji. Jedyny kontakt ze światem zapewniał telefon satelitarny na recepcji.

W Himalaya Retreat and Meditation wylądowali dzięki Wiktorowi Lewickiemu, chłopakowi Pauli. Przylecieli tu we czwórkę helikopterem ze Skardu. Do głównego miasta Baltistanu, zwanego też Małym Tybetem, dotarli z Islamabadu samochodami terenowymi. Najpierw jechali słynną Karakoram Highway, szosą karakorumską, do miejsca, w którym rzeka Gilgit wpada do Indusu i gdzie stykają się Himalaje, Hindukusz i Karakorum. Odbili w prawo i kontynuowali drogą S-1; litera „s” jest ponoć skrótem od „strategic highway”, choć ta część drogi z autostradą miała już niewiele wspólnego. W końcu dotarli do Skardu.

Liczące nieco ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców miasto położone jest ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza, więc zatrzymali się w nim na parę dni, żeby się zaaklimatyzować. Łazili po bazarach, wsłuchując się w ich gwar, w regularnie rozbrzmiewające nawoływania muezzinów do modlitwy, wpatrywali się w góry, w szeroko rozlewający się Indus. Odwiedzili też urządzone przez Włochów muzeum K2 – niewielką wystawę upamiętniającą pierwsze wejście na szczyt, którego dokonali Achille Compagnoni i Lino Lacedelli. Przechadzając się we wnętrzu wielkiego namiotu w kształcie piramidy, wspartego na metalowym stelażu, Iga i Paula były rozczarowane, że w muzeum nie znalazły żadnej informacji o Wandzie Rutkiewicz – pierwszej kobiecie na szczycie K2.

Po trzech dniach pobytu w Skardu polecieli helikopterem do hotelu Himalaya. Zabrali ze sobą dwójkę podstarzałych Szwedów i trzydziestoletnią Angielkę, którzy też byli gośćmi ekscentrycznego milionera. Michał i Wiktor ruszyli następnie piechotą, by dołączyć do pozostałych uczestników wyprawy, zmierzających wzdłuż lodowca Baltoro w stronę K2, ich dziewczyny zaś rozpoczęły – jak go nazwała żartobliwie Paula – turnus samoświadomości.

– O Boże... – Nagle Iga ześlizgnęła się z drewnianego schodka i niemal straciła równowagę.

– Uważaj! – Paula przytomnie złapała ją za ramię i uchroniła przed upadkiem. – Spokojnie. Nie denerwuj się.

– Nie denerwuję się – zapewniła ją Iga, ale nie przekonała chyba nawet samej siebie.

Rodzina Wiktora robiła interesy z właścicielem Himalayi, potentatem branży hotelarskiej z Singapuru, Robertem Khimem. Azjatycki biznesmen wykupił udziały w sieci hoteli Lewickich. Jego firma inwestowała w wielu krajach, swego czasu przejął sieć hosteli na południu Hiszpanii, kupował hotele na Hawajach, budował je też na potęgę w rozmaitych zakątkach świata. Khim dorobił się takich pieniędzy, że zapragnął zostać wizjonerem. Wyszukiwał nietypowe miejsca i stawiał w nich frapujące obiekty. Himalaya w Pakistanie był jednym z najnowszych pomysłów ekscentrycznego bogacza. To miała być mekka dla spragnionych rozwoju duchowego właścicieli naprawdę grubych portfeli.

Pensja nauczycielska nie wystarczyłaby Idze nawet na jedną noc, ale ich pobyt w tym miejscu załatwił Wiktor. Akurat dwa miejsca w luksusowym ośrodku się zwolniły. Nie musiały płacić za nic. Chłopak Pauli lekko przy tym szpanował, podkreślając swój gest, i to był jeden z powodów, dlaczego Iga za nim nie przepadała. Czuła się nieswojo, stąpając po wymuskanych podłogach Himalayi, jedząc wegańskie sushi i inne wykwintne posiłki w jadalni na górnej kondygnacji z przeszklonym dachem czy biorąc udział w zajęciach z jogi i sesjach medytacji. Jakby była uzurpatorką, która podstępem wdarła się tam, gdzie nie jej miejsce.

Ale kusił ją ten świat, którego każdy skrawek był dopracowany. Z dala od zgiełku szkolnego korytarza, podłóg z tandetnego lastryko i parapetów, na których stały gdzieniegdzie plastikowe doniczki ze zmizerowanym geranium.

– Fide, ale powiedz coś więcej. Kto dzwoni? – dopytywała Paula. – Nie przedstawił się?

Schodzili klatką schodową, na której czuć jeszcze było zapach świeżego drewna, użytego do budowy stopni. A może przyjemny, żywiczny aromat rozpylano specjalnie dla gości?

– Nie wiem – odpowiedział recepcjonista. – Mężczyzna.

– Nic nie powiedział? – W głosie Pauli dało się słyszeć niepokój.

– Powiedział, że mam poprosić panie z Polski. Pani Paula i pani Iga. Że będzie rozmowa. Żeby szybko...

Iga poczuła, że serce bije jej jeszcze mocniej. Na sto procent dzwonił ktoś z bazy pod K2. Zawsze, kiedy chłopcy chcieli z nimi porozmawiać, a przebywali w którymś z wyższych obozów, łączyli się za pomocą radiotelefonu. A kierownik bazy dzwonił z telefonu satelitarnego do Himalayi.

Dlaczego Fide nie wziął słuchawki ze sobą? Przecież to nie był telefon stacjonarny. Już by mogły prowadzić tę rozmowę, już by wiedziały, co się dzieje, nie doświadczałyby tej okropnej niepewności. Jednak z jakiegoś powodu w Himalayi obowiązywała durna zasada, wedle której telefonu satelitarnego nie wynosiło się poza recepcję.

Pokonując kolejne metry, Iga nieudolnie próbowała się pocieszać. Że to będzie kolejna zwyczajna rozmowa. Tak przecież było co drugi dzień. Raz chłopcy dzwonili do nich, innym razem one łączyły się z nimi. Iga tłumaczyła sobie, że Misiek i Wiktor po prostu się stęsknili, chcieli zamienić z nimi parę słów, dostać od swoich dziewczyn wsparcie po kolejnym dniu morderczej wspinaczki.

Chociaż... Zawsze nadchodzi dzień, w którym coś idzie nie tak.

Po ostatniej rozmowie, przedwczoraj, wiedziała, że zbliża się atak szczytowy. Apogeum niebezpieczeństwa. Jeszcze w Polsce naczytała się, jakie żniwo zbiera ostatnie dwieście metrów K2.

Złe myśli zagnieździły się w umyśle Igi i nie odpuściły, dopóki nie dotarli na recepcję. Jak wszystkie pomieszczenia w Himalayi była porządnie doświetlona. Architekt dopilnował, żeby każda ściana, która mogła być przeszklona, była przeszklona. Konstrukcję budynku dźwigały dwa stalowe słupy wbijające się pod pewnym kątem w sufit. Na skrawkach powierzchni ścian, które nie były wykonane z przezroczystego materiału, wisiały zdjęcia przedstawiające kolejne etapy budowy, wycinki prasowe z artykułami, zapewne sponsorowanymi, rozpływającymi się nad wizjonerskim hotelem, a także fotografia uśmiechniętego właściciela, singapurskiego biznesmena.

Na kontuarze z egzotycznego drewna w kolorze jasnego miodu leżał telefon satelitarny. Wyglądał jak zwyczajna komórka starego typu. Obok stał maleńki gong, którym można było przywołać recepcjonistę, gdyby nie zastało się go na posterunku. Nieco dalej znajdowały się niewielkie sztalugi, podtrzymujące tabliczkę, na której napisano: „Welcome to Himalaya Meditation and Retreat, asl 3880 m”[1].

Iga miała ochotę złapać za aparat, ale ustąpiła przyjaciółce. Musiała uznać pierwszeństwo dziewczyny faceta, który za to wszystko płacił.

– Halo? – powiedziała Paula do telefonu, a głos jej zadrżał.

Jej twarz była napięta, oczy się zwęziły.

– Halo?! – powtórzyła głośniej. – Halo? Słyszycie mnie? Wiktor? Halo!

Jeszcze przez chwilę próbowała wywołać rozmówców, po czym spojrzała na przyjaciółkę szklącymi się od łez oczami.

– Nic nie słyszę – wyszeptała. – Rozłączyli się.

4
K2, OBÓZ SZTURMOWY, 7800 M N.P.M.

– Nic nie słyszę – powiedział Wiktor i zaniósł się kaszlem. – Rozłączyło się.

Odłożył radiotelefon i skulił się, żeby do minimum zmniejszyć powierzchnię, którą wytracał ciepło.

– Spróbuj jeszcze raz – poprosił Michał.

– Szkoda baterii.

– Jutro doładujemy. Przecież będzie słońce. Zapowiadają, że będzie...

Siedzieli już w namiocie, w śpiworach. Było ciemno, solarna lampka czołówka, którą przyczepili pod sufitem, dawała tylko odrobinę światła. Wiktor nie dał się długo prosić. Sięgnął po radio, wywołał bazę i poprosił Manu, żeby jeszcze raz zadzwonił pod numer telefonu satelitarnego Himalayi.

Michał cierpliwie czekał. Wiktor co chwila zanosił się kaszlem. Nie miał infekcji, był to po prostu jeden z symptomów umierania na wysokości. Przypadłość, która doskwierała wielu himalaistom. Wystarczyło zejść niżej i w ciągu kilkunastu godzin kaszel znikał.

– Halo? Halo? – W namiocie rozległ się kobiecy głos.

– No jesteś, kochanie – powiedział Wiktor.

– Jezu, skarbie! Ale się przestraszyłam. Co się stało?! – dopytywała Paula.

– Przecież wiesz, że czasami się rwie. Nic się nie stało. Nocujemy w C4. Jest... dobrze.

– Bałam się, bo... Widziałam ducha.

– Co?

– Nieważne... – Paula zaśmiała się. Pod wpływem podekscytowania włączył się jej słowotok. – Właśnie Iga mi coś uświadomiła. Czemu ten nasz cały recepcjonista nie może nosić tego telefonu z sobą, jak ktoś zadzwoni. Przecież nie ma kabla, mógłby go zabierać z recepcji! Takie ułatwienie... Ale nie, przyszedł nas zawołać... – przesadnie zaakcentowała ostatnie słowo – ...że dzwonicie...

– Dobrze, kotek... – wychrypiał Wiktor, po czym zakaszlał. – Co u was?

Paula rozgadała się na dobre. O medytacji, o doznaniach duchowych, o urokach Himalayi i lodowca Baltoro. Michał cierpliwie czekał na swoją kolej. Narastało w nim wzruszenie. Rozmowa z Igą będzie najjaśniejszym punktem tego ciężkiego, pełnego udręczenia i bólu dnia. Czekał na nią jak na zbawienie.

W końcu upragniona chwila nadeszła. Dostał do ręki radio, a Paula przekazała telefon satelitarny Idze.

– Halo?

– Halo, jesteś? – usłyszał jej głos. Wyraźny, jakby stała tuż przed wejściem do namiotu.

– Jestem – odpowiedział.

– Wszystko dobrze?

– Wszystko dobrze.

– Jutro...? – urwała, jakby bała się dokończyć.

– Tak, spróbujemy. Prognoza... Całkiem OK. Mamy szansę. Czuję, że mamy szansę.

– To dobrze. Cieszę się. Tylko uważajcie na siebie. Bardzo cię proszę. Uważajcie obaj...

Zapadła cisza. Michał próbował przeciągnąć w nieskończoność chwilę rozmowy z Igą. To była jego nirwana. Nie chciał wracać do rzeczywistości przeraźliwie zimnego namiotu i perspektywy godzin spędzonych w ciemności, zimnie, w rozrzedzonym, śmierdzącym powietrzu, bo przecież obaj od kilku dni nie byli w stanie zadbać nawet o podstawową higienę.

Niestety – wszystko, co dobre, trwa za krótko. Nieubłaganie nadchodził moment zakończenia rozmowy, pożegnania. Michał zastanawiał się, co mądrego powiedzieć swojej dziewczynie. Jak wyrazić te wszystkie myśli, które kłębiły się w jego umęczonej głowie.

– Kocham cię – powiedział najprościej, jak się dało.

W odpowiedzi usłyszał terkot, głośne trzaski. Zdążył pomyśleć, że to jakieś elektroniczne zakłócenia na drodze od Himalayi do satelity komunikacyjnego przesyłającego połączenie telefoniczne do bazy pod K2, a potem do trzymanego przez niego radiotelefonu.

– Jezu! – zawołała Iga, a jej głos zabrzmiał jakoś tak obco.

– Co się dzieje?

Ułamek sekundy później znów usłyszał trzask, głośny niczym wybuch, a po nim przeraźliwe krzyki kilku osób naraz.

– O Boże! – zawołała Iga.

– Kochanie?

Naraz wszystko ucichło.

– Iguś? Co jest? Słyszysz mnie?

Brak odpowiedzi.

– Co się tam dzieje? Iguś! – Michał krzyczał do radiotelefonu. – Halo? Słyszysz mnie? Halo!

Niezmiennie odpowiadała mu cisza. Połączenie urwało się na dobre.

5
WILLA BARAŃSKICH, WARSZAWA, UL. NIEGOLEWSKIEGO

Nie pij już więcej, nie pij – powtarzał sobie w myślach Dominik Mochnacki, trzydziestodwuletni pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Nie było to proste. Z jednej strony zależało mu, by zachować przytomność umysłu, ale z drugiej – głupio było odmawiać szefowi. Gospodarz imprezy, wiceminister Barański, co chwila instruował żonę, żeby dolewała gościom wina, a sam otwierał kolejne butelki i ze swadą opowiadał o „terroir” trunku, którego mieli kosztować.

Dominik nie wiedział, co znaczy to słowo, choć biegle mówił po francusku. „Terroir” to był teren, więc obstawiał, że pewnie chodzi o glebę albo położenie winnicy, albo najprędzej jedno i drugie. Nie był pasjonatem winiarstwa, choć doceniał dobry alkohol.

– Co tak siedzisz, Dominiku, z nosem w komórce? Nudzimy cię? – zapytał zaczepnie gospodarz.

Miał niski głos, a jednocześnie natchniony sposób mówienia, przywodzący na myśl duchownego podczas kazania. Kątem oka Dominik zobaczył jeszcze, że autokorekta w jego telefonie zmieniła „terroir” na „terror”. Całkiem trafnie.

– Sprawdzałem właśnie... – improwizował – ...co tam, panie, w polityce. Oczywiście Chińczyki trzymają się mocno.

Myślał, że się naraził, na szczęście szef zadudnił śmiechem. Marek Barański był niewiele starszy od Dominika, ale w karierze zawodowej wyprzedzał go o lata świetlne. Jeszcze przed czterdziestką został wiceministrem spraw zagranicznych i nie zamierzał na tym poprzestać. Jego ambicje sięgały samego szczytu resortu, a może i jeszcze wyżej. A do celu dążył zarówno ciężką pracą, jak i sprytem.

Co jakiś czas zapraszał podległych mu współpracowników na kolację do swojej willi na Żoliborzu. Wolnostojący budynek pośród starych drzew, ledwie kilka kroków od placu Wilsona, robił wrażenie na Dominiku, który spłacił dopiero ułamek kredytu za kawalerkę na Kabatach. Podobno dom odziedziczyła żona Barańskiego. Złośliwi podwładni z ministerstwa plotkowali, że szef nawet ślub potrafił zaplanować tak, by pomógł mu w karierze.

Salon na parterze nie był przestronny, ale powiększało go ogromne lustro nad kominkiem, w którym odbijały się okna wychodzące na ogród. Na dwóch pozostałych ścianach wisiały obrazy. Nic spektakularnego – same landszafty, i to w takiej ilości, że mogły zastąpić tapetę. Mimo to Dominik zazdrościł gospodarzom kolekcji malarstwa. Sam kiedyś miał podobną ambicję. Za pierwszą pensję kupił obraz rokującego młodego artysty, swojego imiennika zresztą. Niestety, po Dominiku Jabłońskim słuch zaginął, a jego dzieła były teraz pewnie bezwartościowe.

Z wysokiego sufitu willi Barańskich zwisał kryształowy żyrandol. Posadzkę i meble wykonano z postarzanego drewna dębowego – a może naprawdę były wiekowe? Łazienka, do której Dominik udał się przed chwilą, jasna i nowoczesna, miała ogrzewanie podłogowe umieszczone pod marmurową posadzką, ale sam dom zapewne zbudowano jeszcze przed II wojną światową.

Organizowane przez Barańskiego spotkania miały charakter nieformalny, więc minister nie mógłby mieć swemu zastępcy za złe, że zaprasza kolegów z pracy na wino i cygara – wszystko odbywało się po godzinach pracy. Jednak Dominik doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że te spotkania to nie był niewinny sabat sybarytów. Na jego oczach formował się tajemny krąg, zawiązywała się grupa, która za chwilę może przerodzić się w klikę, frakcję – falangę, którą gospodarz w odpowiednim momencie wykorzysta, by wskoczyć na kolejny szczebel drabiny w drodze na sam szczyt.

– Dominik! Czemu ty nic nie mówisz? – usłyszał nad sobą szczebiotliwy kobiecy głosik, w którym pobrzmiewała pretensja.

Znów zaczął przetrząsać umysł w poszukiwaniu riposty albo chociaż bon motu, którym mógłby zabawić towarzystwo, skoro wywołano go do tablicy, ale zdał sobie sprawę, że żonie Barańskiego po prostu chodzi o jego pusty kieliszek.

Chciał odmówić, bo już szumiało mu w głowie, ale żona szefa szybko przysunęła się bliżej i pochyliła w jego stronę butelkę z winem.

– Odrobinę – powiedział cicho, ale Izabela Barańska zignorowała jego prośbę i nalała mu niemal po brzegi.

– Ups! – Zaśmiała się, po czym lnianą serwetką, trzymaną w drugiej ręce, otarła szyjkę butelki. – Na zdrowie!

Była ładną, bardzo jasną blondynką o porcelanowej cerze i wodnistych, błękitnych oczach. Chuda, sprawiała wrażenie wiotkiej i słabowitej. Jakby chciała się jak najszybciej pozbyć wina z butelki, bojąc się, że za chwilę przewróci się pod jej ciężarem.

Dominik podziękował, lekko skłaniając głowę, po czym upił łyk wina. Mocno wytrawne, ale dzięki temu miało bogaty smak. Na pewno było drogie, lekko szczypało w język, pozostawiając posmak... jakby pieprzu i gorzkiej czekolady? Odstawił kieliszek na dębowy stolik, żeby go nie kusił. Usiadł wygodniej w ciemnobrązowym skórzanym fotelu, który stęknął cicho pod jego ciężarem.

– Czytałem ten najnowszy raport Atlantic Council i te ich przewidywania dotyczące Tajwanu, ale moim zdaniem to wróżenie z fusów – mówił pewnym siebie głosem szczupły, wysoki mężczyzna w czarnym sztruksowym garniturze.

Miał na imię Filip i w ministerstwie pracował dwa pokoje dalej, tuż przy gabinecie Barańskiego. Był od Dominika młodszy, wyższy, szczuplejszy. Miał chłopięcą twarz, która sprawiała wrażenie, jakby jej właściciel przed chwilą napisał maturę. Jednak aparycja cherubinka była myląca. Filip był ambitny i bezwzględny, jawnie rywalizował z Dominikiem, a za plecami go obgadywał, o czym radośnie poinformował go kiedyś sam Barański.

– Tak... Już dawno temu odkryłem... – wtrącił gospodarz, zapalając cygaro – ...że te wszystkie think tanki i instytuty to jeden wielki salon odrzuconych...

– ...łamane przez „świetlica dla emerytów” – szybko dodał Filip.

– Dokładnie. – Barański wskazał na swojego współpracownika zapalonym już cygarem, które trzymał między palcem wskazującym i środkowym. – Jednak wszyscy czytają te ich wypociny, więc jakiś wpływ mogą mieć. Taka jakby samonapędzająca się przepowiednia.

– Poza tym stwierdzenie, że Chiny w ciągu najbliższej dekady będą dążyły do przejęcia Tajwanu, a Rosja chyli się ku katastrofie, to żadne, ale to żadne odkrycie Ameryki – kontynuował Filip. – Jakby się pokusili o prognozę, co się stanie, jak już upadnie. O, to by było warte każdych pieniędzy. Ale z tego łatwiej byłoby ich potem rozliczyć niż z takich frazesów jak u wróżki.

Barański znów pokiwał głową. Zadowolony z siebie Filip sięgnął po nagrodę. Na stole i na parapetach leżały platerowane tace, a na nich tartinki. Żona gospodarza nawet nie udawała, że sama przygotowała poczęstunek. Kiedy zaraz po rozpoczęciu wieczoru jeden z gości skomplementował jedzenie, z rozbrajającym uśmiechem wyjaśniła, że zamówiła je z restauracji.

Filip złapał tartinkę w swoje długie, chude palce pianisty, po czym jednym szybkim ruchem włożył ją do ust. Wyglądał jak ptak, który wrzuca sobie do dzioba ofiarę w całości, by ją potem powoli trawić.

Nagle Dominik poczuł w lewym nadgarstku wibrację. Dyskretnie podciągnął mankiet koszuli i zerknął na smartwatcha. Komunikat na ekranie informował, że dzwoni „Mama Pauli”. Nie odebrał połączenia, nie wypadało, zwłaszcza po wcześniejszej wpadce i przyganie Barańskiego. Zdziwił się tylko, czego w piątkowy wieczór może od niego chcieć matka jego byłej dziewczyny. Paula rozstała się z nim już prawie dwa lata temu. Od tego czasu nie utrzymywali żadnych kontaktów.

– Dominik, a ty co o tym myślisz? – zapytał Barański. Strząsnął popiół z cygara do mosiężnej popielniczki, miseczki stojącej na trzech lwich łapach, i odszukał wzrokiem żonę. – Iza, weź przynieś teraz to chianti, które dostaliśmy od Zamenhoffa.

Dominik spiął się. Szef znów skupił na nim wzrok, zaciągając się cygarem.

W umyśle pustka i narastająca panika, że teraz powinien powiedzieć coś błyskotliwego. Aby zyskać na czasie, sięgnął po kieliszek i upił łyk wina. Niestety, przychodziły mu do głowy jedynie bzdurne ciekawostki, nijak niezwiązane z tematem rozmowy: „Czy wiecie, że Izabela i Elżbieta w języku hiszpańskim to to samo imię?”. Albo: „Czy wiecie, że prezydent Kennedy kupił tysiąc dwieście hawańskich cygar tuż przed ogłoszeniem embargo na kubańskie produkty?”.

– Tak sobie o tym wszystkim myślę... – zaczął w końcu, ale wtedy znów zaczął wibrować mu smartwatch i schowany w kieszeni marynarki telefon. Skutecznie go to rozproszyło. Myśli rozpierzchły się, a cenny czas uciekał.

Złośliwy uśmieszek rozkwitł na twarzy Filipa. Kątem oka Dominik zerknął na ekran zegarka. Tym razem matka Pauli przysłała mu esemesa. Tekst wiadomości wyświetlił się na kilka sekund, nim ekran zgasł.

– Przepraszam. – Dominik poderwał się tak gwałtownie, że rozlał trochę wina na ciemnoszare spodnie garnituru.

Wiadomość od matki Pauli go zszokowała: „Coś się stało w Pakistanie. Atak na hotel. Brak kontaktu z Paulą. Nie mogę się do niej dodzwonić! Ratuj, Dominik, błagam Cię!!!”.