Feliks i Lucyna - Stanisław Helsztyński - ebook

Feliks i Lucyna ebook

Stanisław Helsztyński

0,0

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Dwa miasteczka w połowie XVIII w., podczas wojny siedmioletniej, Gostyń i Rydzyn. Autor wiąże ich dramatyczne dzieje z losami pary młodych bohaterów, Feliksa i Lucyny.
[Ze wstępu]

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Helsztyński, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Wielkopolanin, urodzony w roku 1891 w Kosowie nad Obrą, w powiecie gostyńskim, neofilolog, znawca i wydawca Szekspira, .krytyk epoki Młodej Polski, autor biografii o Stanisławie Przybyszewskim, powieściopisarz i miłośnik dziejów ojczystych, w prezentowanej, dziesiątej już próbie beletrystycznej, wziął za przedmiot swój rodzinny region, krainę nad Obrą, znaną ze swych średniowiecznych zabytków architektonicznych i kulturalnych, jak opactwo benedyktynów w Lubiniu nad Obrą. Uwagę swą zogniskował na dwóch miasteczkach w połowie XVIII w., podczas wojny siedmioletniej, na Gostyniu i Rydzynie, wią-żąc ich dramatyczne dzieje z losami pary młodych bohaterów, Feliksa i Lucyny.

FELIKS I LUCYNA

WARSZAWA

STANISŁAW HELSZTYNSKI

FELIKS I LUCYNA

Historia z życia Gostynia i Rydzyny w XVIII wieku

INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1979

(g) by Stanisław Helsztyński, Warszawa 1979

Opracowanie graficzne Marek Zalejski

Zdjęcia z archiwów Instytutu Sztuki PAN, CAF oraz ze zbiorów Autora i księży oratorianów w Gostyniu

Redaktor techniczny Ewa Damrosz

ISBN 83-211-0006-6

INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1979

Wydanie I. Nakład 5.000 +330 egz. Ark. wyd. 11,3 ark. druk. 11,5/16+4 wklęjki. Papier druk. sat. kl. IV, 71 g. 82X104. Oddano do składania w listopadzie 1978 r. Podpisano do druku w marcu 1979 r. Druk ukończono w kwietniu 1979 r.        Zam. nr 1986-I-A      C-46

Printed in Poland by SZCZECIŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE Szczecin, al. Wojska Polskiego 128 Cena 50 zł.—

DO CZYTELNIKA

Od wielu lat obiecywałem rodakom i przyjaciołom, że w wolnej chwili wezmę na warsztat diariusze, raptularze, listy i rachunki z interesów, które prowadził w połowie wieku XVIII syn przybysza z Łużyc, Feliks Kiżwalter, dzierżawca zajazdu u stóp Świętej Góry, zwanego Nadolnikiem. Należał do grupy imigrantów, którzy za panowania elektora saskiego i króla polskiego, Augusta II Mocnego, osiedlili się dość licznie w Gostyniu i Rydzynie oraz w okolicznych wioskach w pobliżu tych miasteczek.

Materiały te przekazane zostały mi przez potomka Feliksa Kiżwaltera, Józefa — uczestnika powstania styczniowego z roku 1863, zmarłego w roku 1929. Podczas licznych spotkań ze mną — wówczas uczniem gimnazjum — w jego domu przy ulicy Leszczyńskiej w Gostyniu, czy też w młynie-wiatraku przy cmentarzu żydowskim, nie ustawał snuć opowieści o swej rodzinie, z którą i ja byłem spokrewniony.

Realizując dawno powzięty zamiar wkładam zasłyszaną opowieść w usta głównego bohatera i przekazuję wiernie jej treść i fabułę, ale stosuję język wolny od prób archaizacji czy pastiszu.

Pomocą przy niedostatkach i lukach w danym materiale były dla mnie książki i monografie o Świętej Górze, o Na-dolniku, zamku Sułkowskich w Rydzynie, komplet „Kroniki Gostyńskiej” i inne źródła wymienione na końcu 'książki.

Opowieść o dwojgu młodyćh -bohaterach Gostynia i Rydzyny, Feliksie i Lucynie, poświęcam memu wdzięcznemu miastu, Gostyniowi, dla uczczenia Obchodzonego właśnie 700-leda jego istnienia.

S. H.

IO DZIECIŃSTWIE W NADOLNIKU

Wszystko było od początku dobre, dziwne, tajemnicze: izba z kołyską, sprzęty i meble, przy których próbowałem pierwszych kroków, korytarz obszernego domu, pełen ludzi swoich i obcych, podwórze, zajazd i stajnie. Nie wybiegałem zbyt daleko, lecz trzymałem się mamy, uważając zawsze, aby nie stracić jej z oczu i nie być oddzielonym od niej jakąś przeszkodą albo gromadą ludzi.

Na starsze rodzeństwo, Aleksego i Klementynkę, spadła z czasem opieka nad moimi nieudolnymi jeszcze krokami. Oni to wprowadzali mnie w dalsze okolice Nadolnika, wiedli do ogrodu, który piął się tarasami ku klasztorowi i szpitalikowi na wzniesieniu, na wprost bramy dmentarza przy kościele. Przez długi czas nie wolno im było wypuszczać mnie poza płot sadu, gdzie mieliśmy zabaw i zajęcia bez końca. Tu bowiem wiosną kwitły śliwy i morele, potem dojrzewały czereśnie i wiśnie, kolejno rumieniły się i żółciły jabłka i gruszki. Nigdy nie zabrakło owoców, (które zrywaliśmy w takiej ilości, jaką mogliśmy spożyć.

Pod jesień wkraczała do ogrodu służba i zbierała z drzew pełne żniwo, co dla nas — dziatwy — było wielkim świętem. Wyjmowaliśmy pestki ze śliw i moreli, wrzucając miąższ do miedzianych kotłów, pod którymi podpalano ogień, by gotować powidła tak długo, aż zrobią się gęste i zawiesiste i będą się nadawały do wypełniania glinianych garnców.

Trochę później przychodziła kolej na jabłka i gruszki, znoszone koszami do suszenia w piecu chlebowym, który stał za bramą niedaleko obory i gumna. Tu się zazwyczaj wypiekało bochenki chleba, potrzebne w dużej ilości dla domowników i licznych przyjezdnych, szczególnie podczas świat i odpustów.

Miałem już chyba ze cztery lata, «kiedy brat i siostra wizięli mnie za wiedzą i wolą matki w święto Matki Boskiej Zielnej na odpust między stragany, przy których wrzask przekupniów i pielgrzymów o mało mnie nie ogłuszył. Prowadzony za rączkę przyglądałem się zabawkom i pajacom, dmuchałem w blaszanego kogucika i zajadałem kołacze, zupełnie inne niż nasze domowe. Do kościoła rodzeństwo wcale mnie nie wpuściło z obawy, aby tłum nie stratował pędraka.

A słyszałem, że 'tam jest najpiękniej. Szczególnie kusiło mnie opowiadanie o Murzynku, który podpierał główką okrągłą ambonę, skąd jeden z ojców z klasztoru gromił grzeszników. Mogłem tego czarnego malca pogłaskać .po główce dopiero w wiele miesięcy później i tylko w tych godzinach kiedy kościół był pusty i kiedy mogliśmy biegać w nim od kaplicy do kaplicy, ale grzecznie, cicho z sobą szepcząc i klękając przed wielkim ołtarzem przy każdym przejściu przez środek świątyni.

Zanim nauczyłem się pacierza, byłem już utwierdzony w czci i bo jaźni bożej, klękając, składając ręce i pijąc wodę cudowną ze studzienki, stojącej przy drodze z Nadolnika do klasztoru. Nabieraliśmy tej wody do butelek i używaliśmy jako leku we wszystkich chorobach, naśladując w tym pielgrzymów, ślepców i kaleki, którzy wodą tą nacierali chore oczy i obolałe kończyny.

Jeden z pierwszych szczegółów dotyczących mojego życia, jaki zapamiętałem z opowiadań matki, był aktem pobożności z jej strony. Ofiarowała mnie — dziecko niesione do chrztu — Najświętszej Pannie, której obraz słynący łaskami znajdował się w świętogórskim kościele.

Kiedy w sześć lat później, w dniu, w którym odbywała się koronacja nowego króla w Krakowie, a mianowicie Augusta III, podczas zimy roku 1734, matka ponowiła ofiarowanie mojej osoby, zdawałem już sobie sprawę w jak pobożnym urodziłem się gnieździe. Owego dnia byłem już zdolny zrozumieć lepiej, co się dokoła mnie działo, i słuchałem pilnie, gdy mi matka mówiła, dlaczego tego dnia Nadolnik i wszystkie domy w mieście będą iluminowane.

— Będziemy mieli nowego króla, z tej saskiej i łużyckiej krainy, z której także pochodzi nasza rodzina.

Gdy podrosłem poznałem na wylot miasteczko razem z jego wałami ziemnymi i fosami z wodą, okalającymi te parę-set parterowych, drewnianych domków, krytych strzechą słomianą lub gontami. Zawiłości planu miasta poznawałem najlepiej, kiedy Aleksy, brat mój i przewodnik, myszkujący po wszystkich kątach i zaułkach, brał mnie na Górę Zamkową, czyli pożal się Boże — okrągły nasyp z resztkami dawnych murów, i pokazywał ze szczytu, gdzie mieszkali najbardziej znani i co bogatsi cechmistrze i majstrzy: Bajerowicze, Bobkie-wicze, Borowicze, Ciążyńscy, Czabajscy, Dabińscy, Dykierty, Fojtowicze, Ganowicze, Hasińscy, Hejnowicze, Kąkolewicze, Klopszowie, Latosińscy, Niestrawscy, Rybscy, Szwajkiewicze, Zupańscy, Woziwodzcy i inni.

Wszyscy oni pchali się na rynek, którego powierzchnia została w połowie pokryta zabudowaniami, nie tylko mieszkalnymi, lecz i stajenkami, kurnikami, gołębnikami, szopami, składzikami, przybudówkami, a wszystko to było nieforemne i byle jak sklecone.

A jednak przybiegaliśmy tu najchętniej, bo tu był największy ruch i życie. Na wolnym popołudniowym skrawku rynku wznosiła się wieża pożarnicza, budowla niezmiernie ważna ze względu na zagęszczenie budynków i częste pożary. Dla ich gaszenia i ku użytkowi okolicznych domów znajdowały się w pobliżu dwie studnie z żurawiami.

O żabi krok od rynku, u stóp Góry Zamkowej, tkwił przedmiot naszych najgłębszych zainteresowań: miejski młyn z konnym kieratem, główny dostawca mąki dla piekarzy. Parobek, poganiający konie, dawał nam nieraz bat do ręki, by-śmy sobie posmagali co leniwsze szkapy.

Gdy nam się to znudziło, czekał na nas browar miejski, sło-downia tuż w pobliżu młyna, a dalej ulica Łaziebna z łaźnią miejską i ulica Kacza z drugim browarem, tym razem prywatnym. W miasteczku namnożyło się browarników, gorzelni-ków, szynkarzy i handlarzy win. Wielu prowadziło szynkowa-nie piwa, wina lub gorzałki obok innego wykonywanego zawodu. Wiedzieliśmy, dlaczego /pijaństwo święciło takie triumfy: winne były browary, i ten miejski, i pański, i prywatne i pokątne.

Przyznawaliśmy rację stryjowi, Maciejowi Kiżwalterowi, który mieszkał przy ulicy Szewskiej, zwanej także Klasztorną, prowadzącej do Nadolnika, i wychwalał nie browarników, lecz płócienników, sukienników i foluszników gostyńskich. Tradycja ta została po Szkotach wieku XV i XVII i cała ulica tzw. Ramy Sukiennicze trudniła się tym procederem. Sąsiadowała ze szkołą i farą. Trudno było nie zatkać uszu, gdy się nią przechodziło: tak trzaskały, stukały, terkotały warsztaty tkackie, kołowrotki, wrzeciona.

Jedynie krawcy i ich czeladnicy pochyleni nad stołami, stanowili milczący, cichy naród, a przecie sukmanami, świtkami i kaftanami przyodziewali wieś i miasto.

Tutaj kupowali moi .rodizice ubrania, a postawy sukna brali hurtem od cechmistrza Babińskiego. Mieliśmy też swego szewca, swego piwowara, swego dostawcę rozmaitych towarów do zajazdu i byliśmy wszędzie i wszystkim dobrze znani, bo dzierżawca Nadolnika' dawał zarobić wielu rzemieślnikom.

Wychowani w zasadach przyzwoitości i bo jaźni bożej, nie zadzieraliśmy nosa do góry i w szkole nie wyśmiewaliśmy kolegów, którzy nosili tak dziwaczne nazwiska jak Gonidura, Ku-pidura, Parzydura, Złotydura, przy czym ićhłopaki zamieniali „dura” na jeszcze coś gorszego. Byli też synowie innych mieszkańców Gostynia, jak Męczydusza, Boinędza, Liczykru-pa, Straszygość, Szarypan, Stracipług, Kwasigroch, Parzygnat. Mieli się oni z pyszna, gdy się na nich koledzy uwzięli, choć preceptor nie skąpił rózgi za te prześmiewki.

Tylko ze Skoczylasa nie żartowano, bo wszyscy wiedzieli, że pochodzący z tego rodu zamożny i pobożny mistrz garncarski zbudował przed dwustu laty własnym kosztem piękną kaplicę św. Anny w farze.

I Aleksy, i ja rozdziawialiśmy szeroko usta, kiedy proboszcz wyczytywał po kazaniu tak zwane wypominki za dusze dawno zmarłych mieszkańców miasta i bardzo często padały nazwiska tkaczy gostyńskich pochodzenia szkockiego: Dziafer, Jadamson, Sztuart, Moray, Loki, Turkan, Tomson, Dziam, Wulsan, Ross. Większość z nich leżała Już w grobach pod posadzką fary.

Wielkim dla nas, uczniów, wydarzeniem było odnawianie fary. Naprawy potrzebowała szczególnie posadzka kościelna, zrobiona z klepek sosnowych wielkości cegły, które położone na ubitej, ale nie utwardzonej ziemi, (powyginały się tu i ówdzie i tworzyły powierzchnię nierówną, pogarbioną, skrzypiącą i chybocącą się pod stopami parafian. Na rozkaz plebana zerwano tę wypaczoną posadzkę i wtedy okazało się, że pod nią, ledwie półtora łokcia w głąb, znajdują się płaskie trumny oddalone od siebie o pół łokcia. Były one bardzo stare, przeważnie zmurszałe i niekiedy otoczone sosnęc wymi ramami. Nie miały żadnych znaków rozpoznawczych. Pochodziły z dawnych czasów, w których był zwyczaj chowania zmarłych w kościele pod posadzką.

Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy tyle czaszek, piszczeli i kościotrupów. Pleban chciał trumny, kości i prochy z kościoła usunąć, ale krzyk się podniósł w mieście, że to jest bezczeszczenie zmarłych i musiał zaniechać tych przenosin. Skończyło się na położeniu nowej posadzki nie z klepek, lecz z długich, o podwójnej grubości tarcic, dyli i desek, aby nie wyginały się pod stopami wiernych.

Największa niespodzianka, znalezienie jeszcze jednego grobu, wywołało poruszenie wśród wszystkich mieszkańców miasta. Tuż u wejścia do prezbiterium od strony nawy znaleziono zamurowaną kryptę, zbudowaną z cegieł, mającą półtora łokcia szerokości, z osobnym wejściem. Znaleziono w niej jedną jedyną trumnę, ale bardzo osobliwą. Olbrzymia, wyżłobiona w jednym pniu drzewa, na kształt łodzi, wylana żywicą — trzymała się doskonale, jakby niedawno wyszła z warsztatu.

Wewnątrz znajdował się szkielet olbrzymiego mężczyzny, okryty długim płaszczem z tak wybornego materiału, że zachował się jeszcze jego kolor, na zewnątrz niebieski, pod spodem czerwony. Były na nim ślady przyszytych niegdyś guzów. Zmarły musiał być wielmożą, zapewne ongiś biodra jego otaczał szeroki pas, bodajże z mieczem. Niestety, ani pasa, ani żadnych kosztowności już nie było, wszystko znikło, być może wyniesione przez złodziei, którzy zakradali się do podziemia.

Pleban, ołtarzyści1, kościelny, rajcy miasta stali w zdumieniu wokoło otwartej trumny, którą wyniesiono na środek nawy, aby sprawdzić, do kogo szkielet należał.

Ku wielkiej radości uczniów, których nie zdołano wytropić za filarami i wypędzić z kościoła, najbardziej przenikliwym okazał się rektor naszej parafialnej szkoły. Trzymając przed sobą jakiś pergamin, wyjaśniał zebranym:

— To zapewne są zwłoki Bartosza z Wezemiborka, właściciela Gostynia i fundatora tej.świątyni, zmarłego w roku 1444. Jan Długosz o nim pisze. Możny <to był pan, kasztelan nakielski, wojownik przeciw Krzyżakom, zdobywca trzech chorągwi inflanckich. Nikt inny, tylko on. Jego to praszczur, Peregryn Wezembork, wielmoża z Łużyc, w roku 1227 własnym ciałem osłonił księcia śląskiego Henryka Brodatego przed ciosami siepaczy pomorskich, umierając z Tan przy tym odniesionych, lecz rodowi nagrody bogate zostawiając.

Obecni nie umieli zaprzeczyć temu przypuiszczeniu scholara. Trumnę ze zwłokami, a raczej kościotrupem wielmoży, odniesiono do krypty i zamurowano w jej wnętrzu.

Na wieczne czasy zapamiętałem odtąd owego Peregryna z Łużyc i jego potomka, Bartosza, dobroczyńcę Gostynia, jako wywodzących się z krainy łużyckiej i gdzie tylko później mogłem, dowiadywałem się nowych szczegółów o ich losach.

Wszylstko, co dotyczyło odkrycia grobów pod posadzką, przenosiny kości, rozmowy mieszczan i murarzy, wyjaśnienie preceptora, ząpadło mi głęboko w pamięć. Było to najgłębsze przeżycie mojej najwcześniejszej młodości.

Aleksy i ja jakbyśmy sami usłyszeli trąby archaniołów na Sąd Ostateczny, kiedy to zmarli powstali z grobu, pobiegliśmy z tymi wieściami do stryja Macieja na ulicę Szewską. Wysłuchał nas, pokiwał głową, kazał wypić jabłecznik i zfjeść krąg kołacza, a potem powiedział:

— Nie myślcie już o nieboszczykach. Chodźcie ze mną na wiatrak. Na wolnym powietrzu wyparuje wam z głów ten trupi zaduch, Dawnie‘j kto tylko dorwał się do władzy, był ławnikiem czy burmistrzem, to już uważał za dyshonor być pogrzebanym na cmentarzu wśród pospólstwa. Ot: Marność nad marnościami i wszystko marność — jak mówi król Salomon.

Stryj wziął czapkę i poprowadził nas na Świętą Górę, gdzie stał od niedawna jego własny Śmigiel, czyli wiatrak o czterech śmigłach. Swój dawny, stojący bliżej Folęg, przy trakcie do Leszna i w sąsiedztwie wiatraka Andrzeja Kuczmerowicza, zamienił na wiatrak Franciszka Murkiewicza, stojący na Świętej Górze od strony Czachorowa, i to pomiędzy wiatrakami Łukasza Kuczmerowicza i Andrzeja Cheytnera. Ponieważ jego wiatrak wart był tylko 884 złote, a Murkiewicza 1 100 złotych, dopłacił jako nabywca 216 złotych i był z kupna bardzo zadowolony, a nawet dumny. W ten sposób stryj zbliżył się do Nadolnika, i bywał częstym gościem w na'szej austerii, przyjaźniąc się wielce z naszym ojcem, a swym starszym bratem.

Ponieważ miejsce zajęcia stryja było teraz tak bliskie, odwiedzaliśmy go bardzo często. Wiatraki stały wieńcem wokół miasta, na wszystkich jego wzgórzach, razem było ich siedemnaście, dziesięć od strony Leszna. Wszystkie miały pracy i klientów co nie miara. Domowe żarna poddanych wieśniaków nie były groźnymi rywalami dla cechu młynarskiego. Furki chłopskie z workami żyta, pszenicy, jęczmienia zajeżdżały co dzień przed wiatrak. Łańcuchy chwytały miech, windując go w kafer na piętrze; Lubiliśmy patrzeć, jak stryj Maciej, cały w umączonym kitlu, w wysokim czepcu jak biskup lub kucharz, sypie 'ziarno wiertelami do kanału i uśmiecha się, zwłaszcza w te dni, kiedy pomyślny wiatr szybko obracał śmigła. Znany był na całą okolicę ze swej sumiennej roboty i uczciwości i nie mógł nadążyć z nawałem pracy.

Nasze opowiadanie o cmentarzu pod posadzką fary nurtowało snadź stryja Macieja, 'bo opuściwszy wiatrak i wszedłszy z nami na górny taras Świętej Góry, przystanął i wskazał ręką na leżące u naszych stóp miasto:

— Powtarzam, nie myślcie o nieboszczykach, lecz o żywych ludziach, tych, których widzicie stąd na ulicach i placach, na rynku i na przedmieściach. Patrzcie, jak mieszkańcy Gostynia uwijają się ze swą powszednią pracą, jak zaprzęgają konie do wozów, jak pędzą ku bramom i ruszają we wszystkich kierunkach z interesami. Wojowaniem jest bowiem żywot człowieczy, o czym już niedługo się przekonacie, gdy wybierzecie sobie jakiś zawód i włączycie się w ten tłum, krzątający się jak pszczółki koło swego ula. Dobrze zrobili wasi rodzice, że poszli za moją radą i przykładem, wybierając to miasteczko na swoją drugą ojczyznę, która daje nam możność uczciwej pracy, zarobku i zyskania szacunku mieszkańców, naszych słowiańskich pobratymców.

Stryj Maciej, kiedy spotykał się z nami, wygłaszał zawsze moc sentencji. Chłonęliśmy jego głębokie myśli, ulęgając chętnie radom i pouczeniom stryja. Będąc dotąd w stanie bez-żennym, zamierzał początkowo zostać duchownym, ale ponieważ spośród stu Łużyczan dziewięćdziesięciu należy do kościoła ewangelickiego, nie widział dla siebie wolnego miejsca w tych kilku parafiach na Łużycach koło klasztoru w Maryjnej Hwezdzie i w Różantach, gdzie skupiły się resztki katolików nad Czarną Elsterą. Czytał Biblię i wydawnictwa kościelne, przeznaczone dla kandydatów na pastorów ewangelickich, wydawane w Lipsku i przesiąkł ich poglądami. Miał w sobie coś z surowego pustelnika.

Z chwilą opuszczenia ojczyzny nazwisko jego, jak i mojego ojca — Kiesewalter — które znaczyć by mogło: ŻwirowSki, Żwirowładny, uległo zmianie na Kiszwalter, w końcu na Kiż-walter, bo tak było łatwiej wymawiać je tutejszym ludziom.

Wszystko, co wiedzieliśmy o Budziszynie, spod którego ruszyli KieSewalterowie do Polski, zawdzięczamy opowieściom stryja Macieja.

Z każdym kłopotem biegliśmy d,o niego.

Czy udało mu się tego majowego słonecznego dnia rozproszyć nasze wrażenia, wyniesione z oglądania otwartych trumien i ludzkich popiołów? Z pewnością wysiłek jego był nieskuteczny, bo następnej nocy przeżyłem wiele strachów i koszmarów.

— Dlaczegoś, Feliksie, tak krzyczał dziś w nocy, płakał i jęczał, a nawet zrywał się z łóżka i próbował przed czymś uciekać? — dopytywała o poranku moja matka.

Nie śmiałem jej wyznać, że nawiedziła mnie tej nocy przeraźliwa wizja o potępieniu po śmierci. Widziałem siebie nieszczęsnego w mocy rogatych szatanów, którzy widłami spychali mnie do kotła z wrzącym ole jem, przykładali mi jadowite węże do oczu i ust, wpychali w nie wstrętne ropuchy i gady, kłuli mnie ostrymi żegadłami i wbijali drzazgi pod paznokcie rąk i nóg. Nie było nikogo, kto by mi wyjaśnił, że zmory te zrodziły się w mej wyobraźni na skutek lektury broszur o piekle i o czyśćcu, które kupowałem na Świętej Górze na straganach przekupniów, zjeżdżających tłumnie ze swym towarem.

Na szczęście, kilka dni później odbył się nie odpust, lecz zwykły gostyński jarmark, który rozproszył te okropne majaki i zwidy nocne.

Jarmarki w naszym miasteczku były bardzo liczne, aż osiem w ciągu roku. Ściągały licznych kupujących i dawały spore dochody rzemieślnikom. Jedną tylko miały wadę dla nas, chłopaków chodzących do szkoły: odbywały się w niedzielę, a więc nie przysparzały nam dni wolnych od nauki. Miejscem jarmarków było targowisko za bramą Leszczyńską. Przy kupowaniu koni słyszeliśmy zawsze, że sprzedający gwarantował nie za wszystkie przymioty, tylko za trzy, to jest: że koń nie jest kradziony, ani dychawiczny, ani nosaty czyli zołzowaty.

Nas, młodzików, interesowały inne sprawy, np. sytuacja, kiedy kobietę przyłapaną na kradzieży stawiano pod pręgierzem, wieszano nad nią ukradziony przedmiot, a sługa miejski wymierzał jej piętnaście plag i wypędzał z miaista. Byliśmy za tymi radnymi miasta i za księżmi, którzy chcieli przeprowadzić ustawę, aby targi przenieść z niedzieli na dzień powszedni, bo zyskalibyśmy wolne dni, ale zachody te były ciągle udaremniane przez szlacheckich właścicieli miasta, ciągnących z jarmarków znaczne zylski, a zresztą ludzie mieli najwięcej czasu w niedziele i święta i wypełniali wszystkie karczmy i szynki do ostatniego miejsca. Śpiewano pieśni ó tych jarmarkach:

Na to hasło: święty Idzi

Jedzie szlachta, biegną Żydzi.

Tutaj nam się widzieć zdarzy

Ekonoma i włodarzy.

Chłop przytargał jaj kobiałkę

I zabłądził na gorzałkę.

Naród zjechał do Gostynia,

Każdy spił się niby Świnia,

1

Objaśnienie trudniejszych wyrazów — patrz Słowniczek

IIO KRÓLU KURKOWYM W GOSTYNIU

Był atoli jeden dzień w miastecziku huczniejszy i radośniejszy niż odpusty i jairmarki. Dniem tym był pierwszy wtorek po Zielonych Świątkach, jakby trzeci dzień świąteczny, kiedy członkowie Bractwa Strzeleckiego obierali nowego króla.

Zdarzyło się w roku 1739, kiedy miałem lat dwanaście, że królem kurkowym wybrany został mój ojciec, Sebastian. Na zawsze zostanie mi w pamięci pochód przez miasto z domu poprzedniego króla przez rynek, przez ulicę i bramę Leszczyńską ku strzelnicy opodal targowislka. Za królem w długim płaszczu, z łańcuchetn ze złotych talarów na szyi, z berłem w ręku, ze świtą składającą się z czterech stołowych, chorążego, dwóch marszałków, dwóch zastępców do czterech kluczyków, dwóch towarzyszy do szklenie i dwóch doboszów, tłoczyło się pół miasta z Okrzykami i śpiewami.

Po uroczystości strzelania do tarczy, gdzie nasz ojciec oddał najcelniejszy strzał, wracaliśmy triumfalnie do świetlicy w Nadolniku. Chorążowie i zaufani, zaopatrzeni w kluczyki, przenieśli za ojcem skarb bractwa, cały jego majątek czyli argenterię, trzydzieści jeden tablic z emblematami, osiemnaście talarów bitych, jedenaście szklenie kryształowych, dwa dzbany, chorągiew, bębny i inne przedmioty.

Obowiązkiem króla było urządzić ucztę dla starszyzny wedle przyjętego zwyczaju. Uczynił to ojciec, przeznaczając dla uczestników tradycyjny przydział: Ósemkę /piwa, wierteł mąki żytniej na chleb, wierteł pszennej na placek, faskę masła i dwa mendle gomółek sera. Dary przyjął szafarz i pilnował zwyczajów, król zaś płacił: chorążemu, bębnistom, tarczowemu, pisarzowi, każdemu po jednym złotym i piętnaście groszy.

W zamian za te wydatki król otrzymał na cały rok zwolnienie od podatków, od opłat rzemieślniczych i za warzenie piwa, co równoważyło ekspens na ucztę królewską. Przez cały też rok chodził w glorii jak w złotej koronie, był na ustach wszystkich w mieście, urzędzie, kościele, zajeździe, słowem traktowany był niby monarcha.

Któż zmierzy naszą dumę, miłość i wdzięczność dla ojca, przepełniające nasze młodzieńcze serca? Uczucia te osiągały swój szczyt, kiedy w następne Zielone Świątki odprowadziliśmy go, a z nami całe miasto, w (stroju i uzbrojeniu królewskim na miejsce nowego turnieju i strzelania do tarczy. Ojciec nasz był królem kurkowym przez trzy lata. Honor królewskich dzieci przylgnął do nas na zawsze.

Dziwnym zbiegietm okoliczności przypadkowa godność królewska przyczyniła się do tego, że ambitny ojciec postanowił wysłać mnie po ukończeniu gostyńskiej szkoły parafialnej do kolegium jezuitów we Wschowie, które cieszyło się dobrą opinią w naszym miasteczku, wysyłającym co jakiś czas jednego lub kilku kandydatów do tej uczelni. Na decyzję ojca wpłynęła pewna historia, którą opowiem. Mieszczanin Karol Andrzejewski, chcąc po śmierci pierwszej żony, z którą miał trzech synów i córkę, wstąpić w nowy związek małżeński, napotkał na sprzeciw onejże córki, zamężnej Reginy Ruszczy-kowej, która wystąpiła do sądu miejskiego, aby wzbroniony był zapis, jaki jej ojciec zamierzał zrobić dla swej drugiej żony.

Pozwany wykazał w liście, skierowanym do radnych, że wywianował należycie potomstwo z pierwszej żony i że nie ma ono podstaw do żądania dalszej schedy. Wywodził wymownie:

Żadnego z dzieci nie obracałem, nie brałem ani nie kierowałem za wolą swoją do prac domowych ani gospodarskich, którymi sią sam bawiłem, ale wszystkim dałem edukacją przystojną, zwłaszcza córą otaczałem zbytkiem nieledwo jak jaką Dianą, kształcąc ją na chwałą Boską i umysł jej polerując ku podziwowi całego miasta. Syna także pierwszego, teraz ksiądza Karola, profesa w konwencie lubińskim, od szkół początkowych aż do wyświącenia na kapłana z kosztem wielkim i pieczołowaniem wystawiłem i wy porządziłem. Drugiego sy-/na, Jana, także u młodości do szkoły, aż gdy do lat wiąkszych przyszedł, do uczelni organmistrzów posłałem z kosztem niemałym. Trzeciego syna, Mikołaja, najmłodszego, także od dzieciństwa posyłałem i edukacją przystojną aż do tego czasu mu dałem.

Ojciec mój, król kurkowy Bractwa Strzeleckiego w Gostyniu, arendarz Nadolnika, przeczytawszy w sądzie miejskim, gdzie był radnym, tę dumną obronę Andrzejewskiego, powziął śmiałą myśl, którą za powrotem do Nadolnika uroczyście oznajmił żonie:

— Pasiemy Feliksa do Wschowy, tam gdzie się uczy ten młody Andrzejewski, wiesz, brat benedyktyna z opactwa lubińskiego.

Gdy się zdziwiła, podał powody swej decyzji:

— Zauważyłem, że ma umysł bystry, pamięć dobrą i ciekawość do książek. Przysłuchuje się uważnie, kiedy za kantorem rozmawiam z gośćmi ze Śląska w języku niemieckim i -powtarza za mną urywki mowy niemieckiej. Sama mówiłaś, że księża z klasztoru wychwalają jego gorliwość przy służeniu do mszy świętej i że żaden z chłopców sąsiadów nie nauczył się tak szybko ministrantury jak on. Znać z tego, że jest przeznaczony do wyższych zadań. Dlaczego by nie miał zostać, ukończywszy kolegium, rektorem w naszym mieście, albo nawet nie pełnić urzędu burmistrza w Gostyniu?

Mówiąc tak, odsunął talerze z jedzeniem, podparł się obu rękami o krawędź stołu i rozmyślał głośno:

— Nie dają mi spokoju ci ludzie z wyższego, innego świata, budowniczowie, rzeźbiarze, malarze, sztukatorzy, którzy przyjeżdżają na Świętą Górę i wykonują prace na zamówienie kongregacji. Przyjeżdżają karetami i zgromadziwszy tysiące złotych, chodzą w blasku i poważaniu u wszystkich. Czyż dziecko z Nadolnika nie może wznieść się ponad jego niskie progi? Niech tylko Feliks ukończy tutejszą szkołę, zaraz oddam go do kolegium. Wszak jeden z naszych przodków był profesorem akademii w Dreźnie.

Taki był początek ambitnych planów ojca, które wpły-nęły decydująco na dalsze moje losy.

Pragnąc okazać się wdzięcznym synem za tak radosną dla mnie i korzystną decyzję i pokazać się pojętnym uczniem, władnym już czytać przy pomocy nauczycieli dokumenty łacińskie, wykaligrafowałem na imieniny mojego rodzidela polski przekład pisma królewskiego, ustanawiającego Bractwo Strzeleckie w Gostyniu, i wręczyłem go uroczyście na zebraniu członków bractwa. Oto dokument:

loannes Casimirus Rex.

Franciscus Praźmowski, regens Cancellariue Re-gni.

Jan Kazimierz, z bożej łaski król polski, wielki książę litewski, ruski, pruski, mazowiecki, żmudz-ki, kijowski, wołyński, inflancki, smoleński, czer-nihowski, jak i dziedziczny król Szwedów, Gotów i Wandalów.

Oznajmiamy pismem niniejszym wszem wobec i każdemu z osobna, komu na tym zależy: Pomiędzy innymi różnych sztuk i rękodzieł bractwami, które zaszczytem i ozdobą są dla miast, uważamy, że nie ostatnim, a owszem najbardziej potrzebnym i pożytecznym na wszelkie wypadki i przeciwne losy królestwa i naszych państw, a zwłaszcza dla miast i miasteczek w granicach królestwa położonych, jest właśnie Bractwo Sztuki Strzeleckiej.

Spodziewamy się bowiem, że z niego w swoim czasie niemałą korzyść i pożytek mieć będą nie tylko miasta, lecz także cała Rzeczpospolita, ponieważ nawet w spokojnych czasach wielu mężów jakiegokolwiek bądź stanu i kondycji, a szczególnie młodzież sama nie w grze na cytrze, lecz właśnie w tych sztukach ćwiczyć się winna, które do Marsa się odnoszą, aby zdolniejszą być mogła do broni w potrzebie i zamieszkach wojennych, jak i w czasie jakiegokolwiek zgubnego w ojczyźnie zamieszania.

Kiedy więc prosili Nas mieszkańcy miasta Gostynia, które się znajduje na pograniczu Śląska, abyśmy im również za szczególną łaską Naszą rzeczone Bractwo Sztuki Strzeleckiej przyznać i założyć raczyli, My na ich prośby łaskawie się zgadzając, jako że ich niezłomną wierność przez te wszystkie królestwa czasy Nam i Rzeczypospolitej niezachwianie dochowaną dobrze znamy, jako że Sami w tym niespokojnym Rzeczypospolitej położeniu — zwłaszcza w poprzednim roku, gdy obóz wojska Naszego przy tym mieście położonym był i tam również przez kilka dni się znajdował — znakomitymi ich zu wielu okolicznościach widzieliśmy, przetoż bardzo chętnie k u -znaliśmy za właściwe przyznać i założyć wspomniane Bractwo Strzeleckie; stosownie więc do tego pozwalamy i niniejszym pismem Naszym je ustanawiamy.

Tak, iżby Bractwo to takimi prawami, przywilejami, immunitetami, prerogatywami i korzyściami się cieszyło i takich używało i korzystało z nich, jakimi takie bractwa w innych miastach i miasteczkach Wielkopolski się cieszą, jakich używają i z nich korzystają i ażeby we wszystkim zwyczaju i obyczaju, pospolitego w tymże bractwie stosowanego, przestrzegało i zachowywało.

Pragnąc, by to wszystkim, którym na tym zależy, było wiadomym, polecamy, aby i to Bractwo Strzeleckie przywileje, immunitety i prerogatywy, jemu od dawna służące, zatrzymało i zachowywało i aby dbało o to, by przez wszystkich były zatrzymywane i zachowywane za łaską Naszą.

Dla wiarogodności tegoż pisma niniejsze, ręką Naszą podpisane pieczęcią królestwa zawarować kazaliśmy.

Dane w Warszawie, w dniu ósmym czerwca R.P. 1666, panowania Naszego w Polsce i Szwecji roku osiemnastym.

Pod mury Gostynia, jak mi wyjaśnił ksiądz Szulczewski, wycofał się Jan Kazimierz w roku 1666, po klęsce, jaką mu pod Mątwami zadał 13 iipca marszałek koronny i hetman, Jerzy Lubomirski, buntujący się przeciw elekcji następcy jeszcze za życia Jana Kazimierza.

Lubomirski zaskoczył króla w czasie przeprawy przez rzekę Noteć niedaleko Kruszwicy, na moczarzyskach, przy wąskim brodzie, gdzie konie jazdy królewskiej więzły po brzuch.

W pogromie tym poległy cztery tysiące najlepszego żołnierza kwarcianego, kwiat oddziału Czarnieckiego, ci co w Danii, w moskiewskich, kozackich i siedmiogrodzkich potrzebach dokonywali cudów waleczności, a którzy ginęli mamie w bratobójczej walce z rodakami.

Nie żałowany przez nikogo aibdykował Jan Kazimierz w dwa lata po klęsce pod Mątwami i zamieszkał we Francji, gdzie zmarł w roku 1672.

Ksiądz Szulczewski nieraz w rozmowie ze mną bardzo surowo rządy tego króla osądzał i gwałtownie potępiał.

Chociaż przyznawałem w pełni słuszność jego słowom, pilnowałem się bardzo, ażeby wobec członków naszego bractwa, a zwłaszcza wobec ojca, nie zdradzić, że moje zdanie o wystawcy przywileju dla Gostynia było takie samo, jak filipinów ze Świętej Góry.

Czułem, że nie wypadało młodzikowi wypowiadać u jemnych sądów o władcach kraju, szczególnie wobec ludzi starszych.

IIILEKCJE ŁACINY U SW. ROZALII

Kaprys ojca posłania mnie do kolegium obudził w matce nadzieję, że może poświęcę się służbie bożej. Nie nalegała, nie namawiała mnie do niczego, lecz umyśliła sobie, że będzie dobrze, jeśli przed wyjazdem do Wschowy wezmę przez rok lekcje łaciny u jednego z miejscowych księży. Wybór jej padł na księdza Wojciecha Szulczewskiego, kapelana w kościele Sw. Rozalii, patronki od Chorób zaraźliwych.

W latach 1708—1712, kiedy w całym kraju i także w Gostyniu szalało morowe powietrze, miejscowa ludność i jej duchowni przewodnicy składali liczne śluby i po przejściu zarazy wiernie je wypełniali. Powstały w ten sposób dwa kościółki w Gostyniu, jeden w lesie koło Czachorowa, gdzie mieszkańcy obozowali przez długie miesiące, a drugi na zachód od miasta, w stronę Goli i lasu pożegowskiego, gdzie grzebano zapowietrzonych. Znaleźli się ofiarodawcy z zapisami gruntów i funduszów i budynek 'kościelny stał już na miejscu od roku 1713.

Moja matka pałała szczególnym nabożeństwem do tej świętej patronki, której imię dano kościółkowi przy trakcie leszczyńskim, a wiedząc, że kapelanowi się nie przelewa, wręczyła mi przed pójściem do niego kosz pełen wiktuałów i dwa złote na zamówienie mszy świętej.

Odwiedziny przekonały mnie, że dary bardzo się księdzu kapelanowi przydały. Przyzwyczajony jako mieszkaniec Na-dolnika do podziwiania monumentalnej i (bogatej świątyni filipinów na Świętej Górze, doznałem tu bardzo przykrego wrażenia. Kościółek chylił się ku upadkowi, cmentarz był bez ogrodzenia. Wnętrze kościoła Ubożuchne, sufit z desek, podłogi brak, organy wymagające naprawy.

Ksiądz kapelan, widząc moje zainteresowanie, poprowadził mnie do zachrystii, (pokazał tych parę paramentów, jakie posiadał: sześć ornatów, dwie dalmatyki, dwie alby, trzy chorągwie oraz srebrną monstrancję, puszkę z Najświętszym Sakramentem, trzy taibliće wotywne i jedną srebrną lilię, dary wdzięczności za uratowanie życia podczas moru.

Do kościoła należała maleńka drewniana plebania o dwóch izbach i dwóch komorach ze spiżarnią, prócz tego stodoła, pastwisko leśne i sad owocowy. Inwentarz żywy składał się z dwóch krów. Kapelan miał jednak nadzieję dostać jeszcze owce. Ta bieda i prostota nic nie znaczyły wobec szczerej jego żarliwości. Jak przystało na czciciela św. Rozalii, miał rozległą wiedzę o swej patronce, opiekunce miasta Palermo na Sycylii, skąd w roku 1719 otrzymano część jej relikwii, umieszczonych dziś w ołtarzu obok jej wizerunku w srebrnej aureoli.

O Świętej opowiadał z równym zapałem i radością, jak i o dobrodziejach, którzy ten jej kościółek wyppsażyli, a byli wśród nich: niejaki Józef Strachanowski z darem dwóch tysięcy złotych, zapisanych na Podrzeczu, Marianna Wielowiey-ska z tysiącem złotych, zapisanych tamże, Wojciech Sura ze stu złotymi, zapisanymi na domku w Gostyniu, Wojciech Gano, sołtys kosowski, ze stu złotymi, zapisanymi na Brzeziu. Był to sąsiad naszego kuzyna Wojciecha Klopsza w Kosowie. Znałem większość tych ofiarodawców i spoglądałem na nich z uszanowaniem.

Dowiedziawszy się, że Klopszowie i Kiżwalterowie przyciągnęli do Gostynia, wyludnionego przez zarazę owych nieszczęsnych lat 1708—1712 i że bliskie nam są losy elektorów, a zarazem królów polskich z Saksonii, ksiądz kapelan podczas następnych wizyt wracał nieodmiennie do panowania Augusta II Mocnego, który poniósł ciężkie klęski ze strony króla szwedzkiego, Kaęola XII.

Lekcje łaciny, przerywane posiłkami z zapasów, w które nas zaopatrywała szczodrobliwa matka, kończyły się opowieściami o czasach zarazy w Gostyniu i okolicy.

Tekst łaciński czytaliśmy według zapisu w księdze kościelnej u fary, z którego mój preceptor wykonał kopię, ja zaś przepisałem w raptularzu czyniąc pewne skróty i streszczając niektóre partie:

W Gostyniu samym wybuchnęło morowe powietrze dnia 17 września 1708 w domu szewca, Wawrzyna Szurka, i poczęło się szerzyć zastraszająco szybko. Dotychczasowe zwyczajne życie ustało natychmiast. Ludność, która nie potrafiła walczyć z zarazą, rozpierzchła się w popłochu po okolicznych 'polach i lasach. Zmarłych nie chowano już na cmentarzach, lecz po ogrodach i polach, a nawet i na ulicach.

Część z nich pochowano iprzy krzyżach w ulicy Klasztornej, w stronę Brzezia i Czachomwa, część na cmentarzu Św. Ducha, część pod borem Czachorowskim i pożegowskim. Nieboszczyków chowano po prostu tam, gdzie ich znaleziono. Tylko księża znaleźli miejsce spoczynku Obok wieży farnej, a zmarło ich wówczas trzech i jeden kleryk, pomiędzy nimi ksiądz Studziński, ołtarzysta św. Krzyża, który podjął się spisać wszystkie ofiary moru w owych czasach, lecz dzieła tego nie zdołał dokończyć.

Umarłych wciągano do ksiąg kościelnych tylko w pierwszych dniach zarazy, z następnych mięsięcy i lat brak w ogóle zapisków. Widocznie popłoch był tak wielki, że całkiem o tym zapomniano. Zresztą i duchowieństwo, w ślad za mieszczanami, opuściło miasto i zamieszkało w szałasach w borze Czachorowskim.

Tutaj też mieszkał dziekan i proboszcz Gostynia, ksiądz Grzegorz Owsiński, wspólnie z bratem swym, czy bratankiem, księdzem Owisińskim z Krobi, gdzie również szerzyło się morowe powietrze, zabierając między innymi tamtejszego proboszcza, księdza Stanisława Leciejewicza, który zmarł 25 sierpnia 1710.

W tym też roku dała się zaraza we znaki klasztorowi filipinów, oszczędzonemu w roku poprzednim. Z kapłanów kongregacji padło jej ofiarą od 7 września do 19 października sześciu, między nimi i proboszcz Wojciech Tuikański, i dwóch braci zakonnych. Ciała jednych pochowano w ogrodzie, drugich na cmentarzu. W tymże roku wymarła cała czeladź klasztorna, toteż księga zmarłych powiada: „A- -ponieważ już nie było ludzi do umierania, więc i zaraza musiała ustać, i śmierć spocząć”. Księża i bracia opuścili mury klasztorne i szukali schronienia w lesie na Głogówku. Tu też dnia 7 stycznia 1710 dokonali wyboru nowego 'przeora, księdza Tomasza Zieleniewicza.

Gdy w końcu lutego 1710 zdawało się, że niebezpieczeństwo minęło, mieszczanie powrócili do miasta. Nadal jednak morowe powietrze nie Ustępuje. W kwietniu wzmaga się ponownie w Brzeziu, dokąd zawlekli je mieszczanie, którzy poszli do wsi po różne przedmioty zakażone. W wiosce tej umierało tylu mieszkańców, że ksiądz Owsiński zwie tę wieś „Brzezie          nieszczęśliwe Brzezie.

W Starym Gostyniu rzekomo zarazy nie było. Gdy zaś ze wsi tej powróciła do miasta młoda Rozpędzina, zaraziła się i zmarła. Również zmarli w jedną noc niejacy sukiennicy Słapkowie, mąż i żona, którzy z chciwości zabrali przedmioty po zmarłej na morowe powietrze Niedarzynie. Jakiś Stanisław Biedka przechwalał się, że przetrwał już bezpiecznie cztery epidemie. Zabrała go piąta.

Ponownie mieszczanie opuścili miasto w popłochu i kryli się po leśnych szałasach, częściowo pod Ziółkowem.

Ogółem wymarło wtedy w Gostyniu około dziewięciuset ludzi, co oznaczało nieledwie zupełne wyniszczenie i wyludnienie ’miasta. Z pobliskich miast Rydzyny, Leszna, Wschowy nadchodziły też wieści o licznych ofiarach morowego powietrza. Przywlokły je do naszych stron cudzoziemskie armie, prowadzące na naszym teretorium wojnę północną. W naszej okolicy stoczono w roku 1705 bitwę pod Poniecem, a w roku 1706 pod Wschową. Pochody i kwaterunki wojsk przyczyniły się do rozprzestrzeniania zarazy.

Nie będę przytaczał na tym miejiscu wszystkich szczegółów i opowieści o zarazie, nie chcąc wywoływać przygnębienia w umyśle czytelnika, który po latach zechce wertować te dokumenty. Były wypadki wymierania całych rodzin, były momenty wypędzania zarażonych z -miasta, zdarzył się pożar, który strawił większość domów, bo nie było komu ich ratować.

Wskutek tego, że lekcji łaciny udzielał mi 'kapelan kościółka Sw. Rozalii, gdzie zawsze żywa była pamięć patronki od zarazy, uczyłem się mowy Rzymian nie na dziełach Korneliusza Neposa czy Juliusza Cezara lub Cycerona, lecz na opisie nieszczęścia, które nawiedziło nasz gród przed trzydziestu laty.

Ksiądz Szulczewski nie mógł się otrząsnąć z wrażenia owej lektury i powracając do jej straszliwych obrazów, parafrazował słowa Pisma świętego, mówiąc, że wtedy, podczas owej szwedzko-sasko-rosyjskiej wojny, czterej jeźdźcy Apokalipsy św. Jana cwałowali nad tą częścią kraju i rzucali posiew śmierci na jej ciche miasteczka i wioski.

Dobrze się stało, że po dwóch latach podobnie smutnej lektury łacińskiej mogłem opuścić Gostyń i wyjechać do kolegium we Wschowie.

Pozostało mi jednak ępo tej lekturze i zetknięciu się z historią zarazy zamiłowanie do badania przeszłości i wczuwa-nia się w losy mieszkańców moich rodzinnych stron.

Niekiedy przychodzi mi na myśl, że to właśnie pobudziło mnie do pisania mniejszych kart mego raptularza, który utrwalić ma ludzi i wydarzenia tego zakątka kraju. Może w przyszłości jakiś mój potomek znajdzie w tych uwagach radę i naukę dla swego żywota, kiedy stanie na rozdrożu zła i dobra, zwątpienia i nadziei.

Piszę ten diariusz pamiętając zawsze słowa mego pierwszego ’preceptora wyjęte z księgi Hioba: Pytaj starego wieku i dowiaduj się pilnie pamięci ojców.

Na zakończenie tych smutnych wspomnień przytoczę słowa pieśni błagalnej, którymi w czasie zarazy zwracali się ludzie do Matki Boskiej w cudownym obrazie na Świętej Górze:

Broń nas od głodu i od moru złego, Panienko święta dla imienia twego. Proś Matko Boga, niech przeminie trwoga.

Pożarły groby już tak wiele ludzi, My w Tobie ufność mamy, twoi słudzy. Proś Matko Boga, by minęła trwoga.

W imię Jezusa, mego Zbawiciela, Głód z Polski oddal i nieprzyjaciela. Proś Matko Boga, niech przeminie trwoga.

IV

SANTA MARIA DELLA SALUTE NA ŚWIĘTEJ GÓRZE

Kiedy mając osiemnaście lat wróciłem w 1745 roku z kolegium, zastałem w Nadolniku i na Świętej Górze bardzo zmienioną sytuację, która ogromnie przypadła mi do serca. W kolegium ojców jezuitów we Wschowie obok przedmiotów scholastycznych i przyrodniczych przykładałem się do retoryki i poetyki, sam próbując układania wierszy. W jeszcze większej mierze zajęło mnie studiowanie sztuk pięknych, architektury, rzeźby i malarstwa, brałem nawet lekcje rysunku i portretu u miejscowych niemieckich malarzy, a w Oratorium na Świętej Górze umiejętności te były — jak się okazało — bardzo pożądane.

Orędownikiem tych spraw okazał się ówczesny przeor, ksiądz Michał Ładyński, obejmujący urząd ten od maja 1745. Kapłan ten, biegły w naukach, słynął z niepospolitej wymowy kaznodziejskiej. Od razu na początku swego urzędowania oznajmił członkom kongregacji zamiar sprawienia kosztownych sprzętów i szat liturgicznych do zakrystii. Zapowiedział też zbudowanie ołtarza św. Barbary, wybicie czerwonym aksamitem ołtarza św. Krzyża i wymalowanie podobizny św. Andrzeja na ołtarzu mu poświęconym.

Przyklasnął jego zamiarom i czynnie przyłożył się do ich urzeczywistnienia mój dawny preceptor, latynista, ksiądz Wojciech Szulczewski, który wstąpił do filipinów, gdy uznał, iż na prebendzie u Sw. Rozalii przyszłoby mu z głodu umrzeć. Oba kościółki, w Czachorowie i Gostyniu, zbudowane po wygaśnięciu zarazy, chyliły się ku ruinie na skutek zbyt ubogich funduszów. Dotyczyło to przede wszystkim Czachorowa, owego wotum ofiarnego księdza Grzegorza Owsińskiego.

Ilekroć ksiądz Szulczewski przychodził w odwiedziny do Nadolnika, cała rodzina, ojciec, matka i my, dzieci słuchaliśmy z zapartym tchem jego opowiadania o dziejach wznoszenia kościoła i klasztoru, które ciągnęło się przez całe dziesiątki lat, poczynając od roku 1675.

Kiedy dzisiaj, po wielu latach, spoglądam na imponujący kościół na Świętej Górze, zawsze z budową jego kojarzę pięć postaci: Adama Konarzewskiego, księdza Stanisława Grudo wieża, Zofię Konarzewską, Teofilę Wiśniowiecką i Weronikę Mycielską.

Każda z tych osób przyczyniła się w pewnej mierze do zbudowania tej świątyni, będącej chlubą południowej Wielkopolski.

Inicjatorem był Adam Konarzewski, żyjący w latach 1640— —1676, dziedzic Konarzewa pod Rawiczem, właściciel licznych dóbr w Wielkopolsce, położonych zarówno w okolicy Gostynia, jak i dalej, koło Szubina i Tuliszkowa. Włości jego liczyły kilkadziesiąt wiosek i parę miast. Już w roku 1668 wprowadził pierwszych dziesięciu członków Oratorium na Świętą Górę, gdzie pospiesznie stawiano dla nich prowizoryczny klasztor przy starym, podupadającym kościółku. Mieli na razie tylko dwie izby. Jedną przeznaczoną na refektarz i na pomieszczenie dla czeladzi, a w drugiej mogło zamieszkać zaledwie dwóch kapłanów, reszta nie miała gdzie głowy skłonić, cisnąc się w malutkich celkach na poddaszu.

Lepiej już było w roku następnym, kiedy stanął dwupiętrowy budynek mieszkalny, zbudowany z drzewa.

Zdecydowawszy stawiać majestatyczną świątynię wedle wzoru kościoła jezuitów w Krakowie, ale w znaczniejszych rozmiarach, zabiegał o rozszerzenie placu budowy i gromadził materiały budowlane.

Przed śmiercią, nie mogąc rozpocząć zamierzonego dzieła, zabezpieczył materialny byt kongregacji, oddając jej Bodze-wo i Błażejewo oraz zapisując na tych wsiach sto tysięcy złotych, a w? testamencie dalsze sześćdziesiąt dwa tysiące złotych. Był on znakomitym gospodarzem, spłacił sto tysięcy złotych długu po ojcu i dziadach, oczyścił hipoteki swych włości, pozostawił rodzinie przeszło pięćset tysięcy złotych w go-towiźnie, nie mówiąc o liczinych szczodrych legatach dla różnych fundacji religijnych.

Rolę doradcy fundatora odegrał ksiądz Stanisław Grudo-wicz żyjący w latach 1611—1684, którego .pochodzenie okrywa osobliwa tajemnica. Przeniknęło do wiadomości zaufanych, że rodziła go Zamoyska. Co do krwi ojcowskiej szedł pono z książąt Giedroyciów. W dziesiątym roku ży-cia, utracił matkę i posłany był na dwór króla Zygmunta III Wazy, gdzie i za panowania króla Władysława IV przebywał.

Z tymże Władysławem jako królewiczem poszedł do obozu, kiedy w roku 1621 Polska z Osmanem, sułtanem tureckim, wojnę pod Chocimem prowadziła. Wysłano go w podróż do Konstantynopola, by miu tym sposobem utorować drogę do wysokich urzędów w Rzeczypospolitej. Był także w roku 1630 w Rzymie. Gdy wrócił, nie zastał już nikogo ze swych bliskich przy życiu i łatwo mu było przed nieznajomymi utaić swe pochodzenie. Przybrał nazwisko Grudo wieża, jakby chciał zaznaczyć, że ciężko mu jak po grudzie upływa życie. Nigdzie nie zagrzał długo miejsca, ani jako doktor filozofii w Krakowie, ani jako wykładowca w akademii Lubrańskie-go w Poznaniu, ani jako rektor seminarium duchownego w Poznaniu, ani jako kanonik tamże, ani jako proboszcz u Św. Małgorzaty na Sródce.

Podczas powtórnej podróży do Rzymu zainteresował go szczególnie kult św. Filipa i postanowił założyć jego kongregację w Polsce, ale pierwsze próby rozbijały się o nieprzezwyciężone przeszkody. Dopiero znajomość z Adamem Konarzewskim, zawarta w roiku 1667, umożliwiła mu zrealizowanie jego zamiarów. Chwila, gdy w Chodszewicach, wisi dziedzicznej Konarzewskiego, wręczał mu swoją książeczkę Zbawienne nauki św. Filipa Nereusza była punktem zwrotnym w życiu obu tych mężów.

Już w rok później, w 1668, ksiądz Grudowicz zebrał na Świętej Górze pierwszych dziesięciu kandydatów do budującego się tutaj Oratorium.

Pozostał po nim jedynie portret, a po Adamie Konarzewskim obraz ukazujący postać fundatora, drugi mniejszy tzw. portret trumienny i srebrna skrzyneczka w kształcie herbu Łodzią z herbem Wręby na przedniej ścianie puszki, podtrzymywana przez anioła, stojącego na postumencie.

Wręby — to herb Konarzewskiego, Łodzią —jherb Zofii z Opalińskich Konarzewskiej, żony Adama.

Wewnątrz puszki srebrnej, spowita w czerwony adamaszek, przechowywana jest czaszka Adama Konarzewskiego, uchroniona w ten sposób przez wdowę przed rozsypką w podziemiach kościoła świętogórskigo.

Wdowa, Zofia z Bnin a Opalińska, córka wojewody Krzysztofa Opalińskiego, znanego z niesławnej kapitulacji pod Ujściem za Jana Kazimierza, nie zawiodła nadziei Adama Konarzewskiego, obowiązującego ją przed swą śmiercią do ukończenia dzieła na Świętej Górze. Chociaż w pozostałych jej 28

do życia dwudziestu czterech latach — bo zmarła w roku 1700 — zdążyła wyjść za mąż po raz drugi za wojewodę podlaskiego, Leszczyńskiego, po raz trzeci zaś za starostę Opalińskiego, nie zaniedbała budowy kościoła.

Zaraz po pogrzebie męża zarządziła kopanie fundamentów. Prace prowadzone były pod kierunkiem architektów: Jerzego Catenazzi w latach 1676—1682 oraz Jana Catenazzi w latach 1691—1698.

Jej wyprawa do Wenecji w roku 1677 spowodowała zmianę planów architektonicznych. Zofia upodobała sobie tamtejszą imponującą barokową świątynię Santa Maria della Salute według projektu architekta Baltazara Longheny. Sporządziwszy jej rysunek, przesłała go księdzu Grudowiczowi z poleceniem, aby budowa była prowadzona według tego wzoru.

Fundatorka doczekała się poświęcenia kościoła dnia 8 września 1698, chociaż budynek, podprowadzony pod dach nad nawą i kaplicami, nie otrzymał jeszcze zwieńczenia w postaci kopuły.

W dniu tym przed wieczorem przeniesiono w procesji cudowny obraz Matki Boskiej i relikwie ze starego kościółka na Świętej Górze do nowej świątyni. W nocy zaś po cichu zabrano z podziemi starego kościółka trumny ze zwłokami Adama Konarzewskiego i innych do krypt pod nową świątynią.

W dwa lata później spoczęła tam też Zofia z domu Opalińska, wdowa po Adamie Konarzewskim.

Po smutnej przerwie w latach 1705—1718, kiedy wojna północna, straszna cholera i ogólne zamieszanie w kraju nie pozwalały kontynuować budowy kościoła na Świętej Górze, przystąpiono od roku 1719 do drugiej fazy realizowania dzieła Adama Konarzewskiego.

Zadania tego podjęła się Teofila Konarzewska, wdowa po Filipie, jedynym synu Adama. Chociaż przy chrzcie otrzymał imię Filip i od dziecka wychowywał się u filipinów, odnosił się on do Oratorium bardizo niechętnie. Sumy pieniężne i wioski, (zapisane i oddane księżom, uważał za u-szczuplenie swego dziedzictwa. Próbował nawet odebrać im część majątku tak gwałtownie, że ojcowie szukali pomocy u papieża, wyjednując bullę z groźbą ikląitwy przeciwko temu, kto by naruszał ich prawa. Niektórzy mogliby nawet ulważać za karę boską wczesną śmierć Filipa Konarzewskiego, która nastąpiła już w roku 1703.

Zupełnie inaczej pojmowała obowiązki kolatorskie żona Filipa, Teofila, z domu wojewodzianka Leszczyńska, pasierbica Zofii Konarzewskiej, która za jej staraniem poślubiła Filipa, obdarzając go dwiema córkami, Weroniką i Joanną.

W dwa lata po śmierci Filipa, w roku 1705, Teofila poślubiła Janusza Korybuta Wiśniowieckiego, księcia na Wiśniczu i Zbarażu, wojewodę i kasztelana krakowskiego, z którym miała córkę Franciszkę.

Owdowiawszy w roku 1741, rozdzieliła w roku 1751 olbrzymie mężowskie i swoje posagowe dobra między dwie córki. Weronikę z Konarzewskich Mycielską, kasztelanową poznańską, i Franciszkę z Wiśniowi eckich księżnę Radziwiłłową, a sama wstąpiła w roku 1753 do klasztoru dominikanek we Lwowie, gdzie przebywała już jej córka, Joanna Konarzewska. Tam zmarła jako siostra Taida w roku 1757, licząc lat 77.

Kroniki chlubnie piszą o niej:

Teofila z Leszczyńskich, księżna Wiśniowiecka, wzięła z imieniem także pobożność, sprawiedliwie sławioną w królu Stanisławie Leszczyńskim i w jego córce Marii, żonie króla francuskiego Ludwika XV. Z darami cnót niebieskich otrzymała od Boga i znakomite dary przyrodzone. Była bowiem rozsądku niepospolitego, śmiałości wielkiej serca w trudnościach i przeciwnościach życia, silnej i stanowczej woli w postanowieniach. W jej postawie zewnętrznej jaśniała powaga majestatu, a przy tym wdzięk ujmującej prostoty.

Wyraziwszy gotowość pokrycia kosztów ukończenia kościoła na Świętej Górze, przystąpiła energicznie do dzieła. Po lustracji na miejscu i zapoznaniu się z księżmi i braćmi księżna Teofila oceniła trafnie przydatność i uzdolnienia jednego z braci zakonnych, Piotra Olszewskiego, i ustanowiła go pełnomocnikiem do spraw budowy, zakończonej w roku 1731 wzniesieniem kopuły.

Ksiądz Szulczewski, znając moją nienasyconą ciekawość w śledzeniu dziejów kongregacji, brał mnie nie raz, nie dwa, do żyjącego jeszcze braciszka zakonnego, Piotra Olszewskiego. Lubiłem go odwiedzać i słuchać jego opowieści, notując sobie to i owo w diariuszu, świadom tego, że pamięć jest zawodna.

Brat Olszewski zyskawszy łaskę i zaufanie dostojnej pani, zatwierdzony na jej życzenie kapitulamie jako dyspozytor prac, prowadził rejestra wpływów i wydatków budowlanych i wyliczał się z nich samej księżnie fundatorce, która własnoręcznie je podpisywała. Widziałem w kantorze (brata Piotra jego rachunki, z których wynikało, że koszta budowy kopuły wyniosły [pięćdziesiąt trzy tysiące złotych. Dodam tu przy sposobności, że Teofila Wiśniowiecka pokryła też sumę trzydziestu tysięcy złotych, potrzebną na Ufundowanie nowego murowanego budynku klasztornego w roku 1732, na miejsce pierwszego spalonego, wzniesionego przez Adama Konarzewskiego w roku 1669. Nowy gmach zaplanował Pompeo Ferrari, ale zmarł w roku 1736, zanim budynek został ukończony.

Nieraz spotykałem brata Piotra. Rozmowę rychło urywał, bo ciągle gdzieś się spieszył, stale zajęty i zaaferowany. Rzadko tylko, czasem w niedzielę po południu, widywałem, jak odpoczywał. Siadał wtedy w krześle na balkonie budynku szpitalnego i wpatrywał się w baniastą kopułę kościoła. Wiedziałem, dlaczego to czyni, dlaczego z taką lubością obserwuje kopułę, a na niej, na samej górze, gloriettę czyli latarnię, zwaną także perspektywą. On ją zbudował. To było jego najpiękniejsze i najważniejsze dzieło. Być może, bez niego kościół stałby do dzisiaj bez tej korony.

Zapytałem kiedyś brata Piotra o architekta Pompeo Fer-rariego, twórcę kopuły. Pani Teofila Konarzewska, secundo voto Wiśniowiecka, powierzyła wykonanie tego dzieła właśnie jemu. Jako Leszczyńska z domu nie chciała o kimś innym nawet słyszeć. Wiedziała, że już jako początkujący architekt otrzymał w Akademii św. Łukasza w Rzymie pierwszą nagrodę i ceniła go bardzo wysoko jako nadwornego budowniczego, jako artystę, mistrza, autora wielu kościołów województwa poznańskiego. Wiedzieliśmy wszyscy, że wznosił kościoły w Obrzycku, w Owińskach, we Wschowie, w Osiecznej, w Lądzie nad Wartą. Co ważniejsze, nie kto inny, lecz właśnie on przebudowywał pałac Rafała Leszczyńskiego w Rydzynie, budował ratulsz w Lesznie, zbór luteramdd tamże, on stafwiał wspaniałe pomniki grobowe Bogusława i Rafała Leszczyńskich w farze w Lesznie.

Brat Piotr dokładnie pamiętał rok 1726, kiedy księżna Wiśniowiecka podpisała z Pompeo Ferrarim umowę na wzniesienie kopuły kościoła na Świętej Górze za cenę siedmiu tysięcy złotych polskich. W tym czasie jeździł wielokrotnie do mistrza do Rydzyny.

— Czy Pompeo Ferrari stale tam mieszkał? — zapytałem, wiedziony ciekawością.

— Tak, ożenił się tu z mieszczką rydzyńską jeszcze w roku 1703, kiedy żył stary wojewoda Rafał, ojciec króla Stanisława. Kupił na przedmieściu folwarczek składający się z półtorej kwarty roli, dwóch parceli, łąki, dwóch domów mieszkalnych, stajni, owczarni i dwóch stodół. W przerwach między zamówieniami bawił się gospodarstwem dla uciechy i pożytku swoich czterech synów i dwóch borek. Nieraz gościłem w ich domu, wypiłem niejeden kielich wina. Architekt Ferrari dojeżdżał do nas swym powozem, a na Świętej Górze przebywał stale jego zastępca, mistrz murarski Jan Adam Stier z Rydzyny.

Wyrobiłem sobie wysokie mniemanie o zasługach brata Piotra dla Oratorium. Zwiększyło się ono jeszcze, kiedy mi powiedziano, że wszystkie pieniądze, jakie zaoszczędził, a które członkowie kongregacji mogli mieć do swojej dyspozycji, przekazał zapisem na kapelę muzykantów w kościele i na śpiewanie godzinek o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny.

Był, jak widać, dobrym gospodarzem i pobożnym zakonnikiem.

Kopułę na kościele Filipinów uważam za tak wielkie osiągnięcie architekta Ferrariego, umożliwione szczodrobliwością księżny Wiśniowieckiej, wykonane staraniem brata Piotra Olszewskiego i rękami okolicznych rzemieślników, że nie waham się wyjąć z rejestrów zakonnika opisu tej budowy: