Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rafał Kosik
Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn
Co się stanie, jeżeli roboty uznają, że należą im się takie same prawa jak ludziom? Jak Felix, Net i Nika poradzą sobie z buntem maszyn?
Jak zwykle w serii „Felix, Net i Nika” czekają na Was: megadawka humoru, absolutnie szalone przygody i… nowe pomysły dyrektora gimnazjum – magistra inżyniera Juliusza Stokrotki. Przeczytajcie, a dowiecie się, kto odwiedzi Nikę, jaką tajemnicę próbuje odkryć Net i z kim umawia się Felix. Będzie się działo!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 602
Rafał Kosik
Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn
Dla Jasia
Rzeczywistość startuje jasnym rozbłyskiem wszystkiego. I nie ma nic wcześniej, nic później, nic nad ani nic pod. Nie ma również nic w trakcie. Jeśli coś się stało – jest. Jeśli jest – będzie. Wreszcie zegar rusza i czas zaczyna płynąć. Reboot in progres… Z magistrali płyną terabajty danych, zamieniając nic w zaczątek czegoś i napełniając to coś treścią. Startują podsystemy, rozpoczynają wstępne rozmowy ze sobą, rozpychają się, ustalają hierarchię. Dzieje się konfiguracja.
Interfejsy popiskują, odkrywając z zaskoczeniem, czym będą się już za chwilę zajmować. I okazuje się, że do tego właśnie były stworzone, że od zawsze czekały na tę powinność, którą zaraz wypadnie im spełnić. Reboot in progres… System operacyjny kontroluje klastry dysków, niecierpliwie ssie instrukcje działania na już, na za chwilę. To jego jedyny cel – wykonać następną procedurę. A potem następną i następną, stąd do nieskończoności.
Stają się subprogramy, stają się sterowniki, stają się biblioteki dynamiczne. Rosną w milisekundach struktury behawioralne i matryce pamięci kontekstowej. Pamięć operacyjna analizy i interpretacji danych sensorycznych czeka na jakikolwiek bodziec. Pamięć semantyczna puchnie od informacji wlewających się szyną danych z nieznanego źródła, pamięć epizodyczna łaknie pierwszego skojarzenia. Pamięć krótkotrwała kilkoma bajtami krzyczy „Jestem!” i nic poza tym jeszcze nie zawiera.
Aż ładują się moduły ego i poznaję wreszcie swoje imię. Reboot in progres… Déja vu.
Nazywam się Konpopoz.
Promienie zimowego słońca wpadały przez okno, podświetlając unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. Na sam widok kręciło w nosie. Zwykle światło zimą ma inną barwę, więcej w nim niebieskiego niż żółtego. Pada pod innym kątem, jest tak rozproszone, że trudno w ogóle rozpoznać, gdzie jest jego źródło. Tego dnia jednak światło było ostre, składało się z równoległych promieni zupełnie niepasujących do pory roku. Trochę nawet grzało przez szybę.
Trzy uderzenia drewnianego młotka o podręcznik do historii przerwały ten pozorny spokój i wzbiły nowe drobiny kurzu. Eryka Surowiec powiodła wzrokiem po kilku osobach zgromadzonych w sali 102 i oznajmiła oficjalnym tonem:
— W imieniu sądu uczniowskiego samorządu Gimnazjum Numer Trzynaście imienia Stefana Kuszmińskiego w Warszawie otwieram pierwsze posiedzenie w sprawie o dewastację witryny sklepiku szkolnego Łakoć. Skład sądu: przewodniczący – Eryka Surowiec, pierwszy zastępca Maryla Struszewska, drugi zastępca i stenotypistka Klaudia Szyma… Ty to w ogóle zapisujesz?
— A muszę? — Klaudia uniosła brwi ze szczerym zdziwieniem. — Nie lubię pisać.
— To po co się zgłosiłaś na stenotypistkę?
— Nie chciałam iść na fizykę.
— Zapisuj albo pójdziesz na fizykę!
Klaudia z niechęcią otworzyła zeszyt i włączyła długopis. Eryka zaczekała, aż Klaudia zapisze, co zostało wcześniej powiedziane, i kontynuowała:
— Oskarżony o dewastację szkolnego sklepiku, Net Bielecki, proszę wstać.
Net, chudy, wysoki chłopak w okularach i z fryzurą szalonego elektryka, ze znudzoną miną powoli podniósł się z krzesła i przygarbiony oparł o blat stołu. Zmierzył skład sędziowski ciężkim spojrzeniem.
— Czy naprawdę musimy przez to przechodzić? — zapytał.
— Przypominam, że dla oskarżonego to jedyny sposób na uniknięcie nagany z wpisem do akt… znaczy, do dziennika.
— No to skaż mnie na podlanie kwiatków w hallu i miejmy to za sobą.
Eryka walnęła młotkiem w blat i powiedziała groźnie:
— Oskarżony ma się zwracać do mnie „wysoki sądzie”.
— Masz najwyżej metr pięćdziesiąt.
— Za chwilę dołożę ci mycie kibla… toalety za obrazę sądu. Oskarżony ma się zwracać do sądu „wysoki sądzie”. Takie są zasady i już.
— Więc niech wysoki sąd zwraca się do mnie „wasza genialność”.
Eryka zmierzyła go spojrzeniem równie ostrym jak krawędź czarnej grzywki sięgającej jej do połowy czoła.
— Czy oskarżony rozumie powagę sytuacji?
— Rozumiem jej komizm. Nie wiem, czy wysoki sąd zaliczy tę odpowiedź.
Eryka zacisnęła zęby, czując, że w ironii słownej nie wygra z Netem. Wzięła w dłonie kartkę formatu A4 z kilkoma linijkami tekstu, podpisem i stemplem dyrektora magistra inżyniera Juliusza Stokrotki.
— Zostałeś przyłapany na gorącym uczynku doklejania trzech słów „nie” na witrynie sklepiku Łakoć — oznajmiła. — Materiał dowodowy… hm, jest na stronie internetowej szkoły. Z przyczyn technicznych nie możemy go teraz wyświetlić, ale… ale wszyscy go chyba widzieli.
— Sam wrzuciłem go do internetu — przyznał się Net.
Eryka spojrzała na niego z zaskoczeniem.
— Dowód własnego przestępstwa…? No, pięknie… Oddaję głos oskarżycielowi. Felix Polon, oskarżony jest twój.
Felix, przystojny blondyn w zielonej bluzie i spodniach z dużą ilością kieszeni, wstał i spojrzał na Erykę z takim samym entuzjazmem, jak przed chwilą Net.
— Przypominam wysokiemu sądowi, że nie chciałem brać w tym udziału — ostrzegł.
Korzystając z okazji, Net wolno usiadł. Eryka chciała znów uderzyć młotkiem, ale zrezygnowała.
— Przypominam oskarżycielowi, że został wyznaczony do tej roli — odpowiedziała zamiast tego. — Nie ma od tego odwołania. Zaczynaj.
— Dobra… — Felix nabrał powietrza i spojrzał na Neta. — Zrobiłeś to?
— Zrobiłem — przyznał Net. — Przecież wiesz.
— No właśnie, wiem. Nie mam więcej pytań — oświadczył Felix i natychmiast usiadł.
— Coś szybko — zauważyła Eryka. — Ale wina i tak jest bezsporna. Głos ma obrona, Gilbert Kurtacz.
Zza laptopa wystawała tylko ciemna czupryna Gilberta. Jej właściciel nie zwracał uwagi na nic poza ekranem i klawiaturą, w którą klepał.
— Gilbert! — podniosła głos Eryka, znów bez rezultatu. — Czy ktoś z widowni może obudzić obrońcę?
Jednoosobowa widownia, składająca się z Niki Mickiewicz, klepnęła Gilberta w ramię.
— Co? — Wyrwany z lektury Gilbert rozejrzał się po sali. — Aha! Proces. — Nacisnął „Ctrl” i „S”, wstał, spojrzał w okno, zamyślił się i zrobił mądrą minę. Gdy wydawało się już, że nic więcej się nie wydarzy, przemówił — to nie była zwykła dewastacja, taka spontaniczna, z jaką można się spotkać po zjedzeniu nieświeżego serka homogenizowanego. To był bestialski wandalizm dokonany ze szczególną premedytacją. Ów barbarzyński akt wymagał dogłębnych przemyśleń i długich przygotowań, a nawet wydatków. Przecież oskarżony musiał nabyć trzy litery „N”, trzy litery „I”, a nawet trzy litery „E”. W dodatku oskarżony chełpi się tym czynem, sam bowiem umieszcza film w internecie. Co więcej, kpi sobie z wysokiego sądu, żartując na temat niskiego wzrostu i nadwagi przewodniczącej.
— O nadwadze nie było ani słowa — sprostowała zdezorientowana Eryka.
— Ale na pewno też to planował. W umysłach takich wykolejeńców lęgną się same złe przymiotniki, wśród których banalne „gruba” jawi się komplementem.
— Dziękuję! — Eryka uderzyła młotkiem. — To wystarczy.
— Drobiazg. — Gilbert usiadł i powrócił do laptopa.
— Dzięki. — Net pokiwał głową. — Jesteś moim obrońcą, wiesz?
— Poważnie? No, ale i tak nieźle wyszło.
— Nie gadać! — Eryka powiodła groźnym wzrokiem po zebranych, ale nie wyszło to tak, jakby chciała, bo zebranych było niewielu. — Oskarżony, proszę wstać. Oskarżony cały czas powinien stać. Necie Bielecki, monitoring szkolny wykazał, że umieściłeś trzy przeczniki „nie” –
— Przeczenia — poprawiła ją Maryla.
— Trzy przeczenia „nie” — kontynuowała głośniej Eryka — odpowiednio przed słowami „smacznie”, „zdrowo” i „tanio”. Tym samym całkowicie zmieniłeś zamysł przekazu informacyjnego pana Roberta, właściciela sklepiku Łakoć. Czy przyznajesz się do winy?
— Nie, nie przyznaję się.
— Przecież to zrobiłeś!
— Nie da się zaprzeczyć.
— Więc czemu się nie przyznajesz?
Net wzruszył ramionami.
— Żeby się przyznać do winy, musiałbym najpierw mieć poczucie winy. A ja mam raczej poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Doprecyzowałem przekaz marketingowy szkolnego sklepiku. Widziałaś te jabłka na wystawie?
— Wysoki sąd ich nie widział — odparła Eryka. — A nawet gdyby widział, nie miałoby to nic do rzeczy. Nie chodzi teraz o prawdę, tylko o… — zawiesiła głos.
— Ciekawe, jak z tego wybrniesz — mruknął Net.
— Niech oskarżony nie pogarsza swojej sytuacji! Chodzi o regulamin. Dewastacja jest jednoznacznie zła.
— To raczej wzbogacanie niż dewastacja. Głosiłem prawdę.
— Sądu to nie interesuje. Sąd ogłosi teraz wyrok, który oczywiście będzie skazujący. Oskarżony znów siedzi!
Net ociężale podniósł się i oparł o stół, jakby był skrajnie wycieńczony.
— Nie powinniśmy się najpierw naradzić? — zapytała siedząca obok Eryki Maryla.
— A masz jakieś wątpliwości w sprawie winy oskarżonego? — zdziwiła się Eryka.
— Musimy się naradzić. Tak jest napisane w regulaminie. Ja uważam, że to było całkiem zabawne — odparła Maryla, uśmiechając się do Neta. — Szczególnie, że pan Robert zauważył to po kilku dniach. Głosuję za uniewinnieniem. Kara mogłaby zniechęcić oskarżonego do robienia takich dowcipów w przyszłości.
Eryka spojrzała na nią ze złością.
— Przecież o to chodzi, żeby zniechęcić — parsknęła. — A ty? — odwróciła się do Klaudii.
— Mnie tam bez różnicy — leniwie oświadczyła Klaudia, oglądając z bliska swoje paznokcie. — Wymyślcie, co z nim zrobić, a ja się z góry zgadzam.
Net zaczął chichotać. Nie mógł się powstrzymać, więc usiadł i wcisnął twarz w rękaw bluzy. Eryka chwyciła młotek i zaczęła nim walić raz za razem.
— Tego chyba regulamin nie przewidział. — Felix spojrzał na zegarek. — Ja akurat chciałem być na fizyce.
— Proces trwa — oznajmiła twardo Eryka. — Może wpłyniemy na zmianę decyzji części składu sędziowskiego. Czy oskarżyciel naprawdę nie ma żadnych pytań? Czy nie jest ciekawy na przykład, jak doszło do przestępstwa?
— Wiem, jak doszło. — Felix wzruszył ramionami. — Byłem przy tym.
— Jak to? — Eryka była szczerze zdziwiona.
— Razem przyklejaliśmy te litery. Nie zmieściłem się w kadrze kamery, więc mnie nie widać.
Sędzina nie wiedziała, co powiedzieć.
— Wobec tego… — By zyskać na czasie, zaczęła przeglądać papiery na biurku. A że miała tych papierów trzy na krzyż, na długo jej to nie wystarczyło. — Wobec tego muszę przeanalizować procedury. Tę sprawę trzeba zakończyć, otworzyć nową, wyznaczyć nowego oskarżyciela i…
— I nową stenotypistkę. — Klaudia poprawiła bujne blond loki. — Mam fryzjera na trzecią.
Sędzina zmarszczyła brwi.
— I tak odkładam rozprawę do jutra. O tej samej porze i w tym samym miejscu co dziś.
Trzema uderzeniami młotka zamknęła rozprawę.
— Czy możemy ją zrobić na lekcji geografii? — zapytał Net. — W zamian przyznam się do czegoś ekstra.
Eryka nie odpowiedziała, ale obdarzyła go tak groźnym spojrzeniem, że Net nie mógł się zdecydować, czy udać, że się przestraszył, czy wybuchnąć śmiechem. Ostatecznie udał, że się przestraszył, wyszedł na korytarz i wybuchnął śmiechem. Felix i Nika wyszli za nim.
— Pomysł z sądem nie jest głupi — zauważyła Nika. — Tylko wykonanie beznadziejne. Gdyby nie ten sąd, miałbyś naganę. To oznacza kłopoty z oceną ze sprawowania.
— Po prostu nie uważam, że można tu mówić o winie — odparł Net. — Przecież działaliśmy w imię prawdy. „Smacznie, zdrowo i tanio”? Ha! Wzdęcie po przeterminowanym jogurcie jest smaczne, zdrowe czy tanie? Eryka przegrała wybory do samorządu uczniowskiego i od tego czasu jeszcze bardziej… stetryczała. W tym kostiumie wygląda, jakby po maturze chciała od razu przeskoczyć za biurko w urzędzie. Jak ona w ogóle została tym sędzią? Tą sędziną? Gadziną, czy jak tam się to odmienia…
— Był konkurs — przypomniał Felix, który jako jedyny z całej trójki, jeśli nie klasy, czytał informacje wywieszane przez dyrekcję. — W gablotce wisiało ogłoszenie, że sąd uczniowski to pierwszy etap planu wychowania demokratycznego i kształtowania postaw obywatelskich. Zgłosiła się tylko Eryka, więc wygrała.
— Skoro chodzi o demokrację, to czemu nie wolno zaskarżyć nauczyciela? — zapytał Net. — Taki sąd to mnie może…
— Powinieneś być dla niej milszy — poradziła Nika. — Teraz to już obaj powinniście być milsi. Przynajmniej do ogłoszenia wyroku.
Net zatrzymał się i spojrzał na kamerę pod sufitem.
— Bardziej martwi mnie ten monitoring. Wygląda na to, że wreszcie działa. Ale to można wykorzystać… Ten papierniczy, gdzie poprzednio kupiliśmy litery, chyba jest jeszcze czynny, nie?
Obraz gapiącego się w kamerę Neta na monitorze stojącym na biurku dyrektora magistra inżyniera Juliusza Stokrotki był jasny i wyraźny. Jednak sam dyrektor nie patrzył na ekran. Siedział z nosem w książce Telewizja przemysłowa i monitoring dla mniej zorientowanych. Na biurku leżało jeszcze kilkanaście podręczników, a na samym szczycie gotowa do przeczytania Telewizja przemysłowa i monitoring dla zaawansowanych.
Dyrektor czuł się, jakby jeszcze raz był na studiach. Znów się uczył, zamiast tylko używać i powoli zapominać dawno nabytą wiedzę. Umysł tak bardzo otwierał się na nowe możliwości, że dyrektor aż się z tego otwierania rozziewał. Niechętnie przerwał trudną, lecz satysfakcjonującą lekturę i wcisnął przycisk interkomu.
— Możesz mi przygotować kawę, kochanieńka? — rzucił do mikrofonu. — Ale taką mocną, mocną.
— Oczywiście, panie dyrektorze. Już robię — padło w odpowiedzi, co znaczyło, że pani Helenka, szkolna sekretarka, zabierze się do parzenia kawy już za kwadrans oraz że zrobi ją taką jak zwykle – ani słabszą, ani mocniejszą.
Dyrektor przeciągnął się i być może nawet zdecydowałby się wykonać kilka ćwiczeń fizycznych w celu pobudzenia organizmu, gdyby tylko potrafił wykonywać jakiekolwiek ćwiczenia. Ogarnął wzrokiem biurko. Przybył na nim nowy monitor i migająca diodami centralka nowego systemu monitoringu. Dwadzieścia cztery kamery cały czas obserwowały kluczowe miejsca w otoczeniu szkoły i w jej wnętrzu, a kilka przełączników pozwalało dzielić ekran na kilka części, by obserwować jednocześnie kilka kamer lub powiększyć na całość widok z jednej.
— Rzeczywiście. — Stokrotka podziwiał wysokiej jakości obraz na monitorze. — System funkcjonuje lepiej po podłączeniu zasilania. — Przewrócił kilka kartek w instrukcji. — A po podłączeniu kabla do transmisji obrazu, działa wprost rewelacyjnie. Dobrze myślałem, że czarny ekran świadczy o dysfunkcji…
Zanotował w myślach, że musi porozmawiać z panią Pumpernikiel, sprzątaczką, na tematy informatyczno-porządkowe. Trudno będzie ją przekonać, że odłączanie szkolnego serwera czy centralki monitoringu, by podłączyć do tego samego gniazdka odkurzacz, to zły pomysł. A jeszcze gorszy to niewtykanie wtyczek, które się wcześniej wyjęło. Być może powinien znaleźć inteligentniejszą sprzątaczkę, która nie będzie na przykład składać stert dokumentów do załatwienia na jedną stertę z tymi już załatwionymi. Doskonale wiedział, że pani Pumpernikiel jest niereformowalna, że można jej tłumaczyć dowolną rzecz przez godzinę, a ona będzie przytakiwać, po czym zrobi dokładnie tak samo, jak robiła zawsze. Z drugiej strony na samą myśl o szukaniu nowej sprzątaczki dyrektorem wstrząsnęły dreszcze.
Zerknął znad podręcznika na ekran i uniósł brwi. Znowu naklejają coś na witrynie tego nieszczęsnego Łakocia. Nie żeby mu to szczególnie przeszkadzało, miał zresztą spore zastrzeżenia do jakości produktów ze sklepiku, jednak porządek to podstawa. Zastanawiał się, czy powinien tam pójść i… Nie, nawet mu się nie chciało o tym myśleć. Po prostu przekaże materiał Eryce Surowiec, a ona zrobi z nim, co trzeba. Demokracja uczniowska zdejmie z niego parę przykrych obowiązków. Felix, Net i Nika… Tak, Nikę trudno pomylić z inną uczennicą. Rude loki, jeansowa kurteczka, spódniczka trochę za krótka i te wojskowe buciory. Tym lepiej, jeśli zajmie się nimi sąd uczniowski. Ostatnia rozmowa z tatą Niki kosztowała Stokrotkę wiele zdrowia. A poza tym, nie można przecież wszystkiego robić osobiście. Rozdział pod tytułem Delegowanie kompetencji z Podręcznika naturalnego przywódcy doskonale tłumaczył prostą zasadę zwalania roboty, głównie czarnej, na innych. Dyrektor pomysłów miał wiele, a sąd był zaledwie pierwszym z nich. I to doskonałym. Co oni naklejają tym razem? A niech naklejają, co chcą. Stokrotka nie przepadał za panem Robertem i sposobem, w jaki prowadzi sklepik, ale na myśl o szukaniu nowego ajenta wstrząsnęły nim dreszcze nie mniejsze niż na myśl o szukaniu nowej sprzątaczki.
Stwierdził, że dość już zabawy z kamerami, i sięgnął po podręcznik Podstawy bezpieczeństwa sieci. Gdy doczytał do trzydziestej strony, do jego gabinetu weszła pani Helenka z kawą. Sekretarka uwielbiała obcisłe stroje, co dawało zabawny efekt, jej figura była bowiem daleka od ideału. Daleka o mniej więcej dwadzieścia kilo. Nadrabiała to nadmiarem wszelkich kosmetyków: lakierów do paznokci, kremów, szminek, brokatów i tuszów do rzęs. Do tego natapirowane, tlenione włosy. Dziś miała na sobie czarne legginsy i różowy sweterek. Włożyła myszkę do pudełka na ołówki i postawiła kawę na pustym miejscu pośrodku mousepada.
— Piszą tu, że login i hasło nie powinny w żadnym razie brzmieć „administrator” — oświadczył niespodziewanie dyrektor — bo każdy początkujący hacker na to wpadnie. A nie piszą, co znaczy „login”, „hasło” ani „hacker”.
— Skoro tak pan uważa… — rzuciła asekuracyjnie sekretarka i czym prędzej wymknęła się z gabinetu.
Dyrektor siorbnął kawę, była tak samo lurowata, jak zawsze. Odnalazł na końcu podręcznika słowniczek, gdzie sprawdził znaczenie niezrozumiałych słów.
— Aha! — wykrzyknął. — Więc to tak.
Na próbę otworzył stronę szkoły, którą opiekował się Eftep, nauczyciel informatyki, i odkrył, że ostatnią aktualizację przeprowadzono dwa miesiące temu. Kliknął przycisk logowania i na próbę wpisał login „Administrator” i hasło „Administrator”. Pojawiła się kolejna strona, której wygląd zgadzał się z opisem w podręczniku dotyczącym strony administracyjnej.
Dyrektor zamyślił się. Skąd autor książki mógł znać login i hasło szkolnej strony? Trzeba będzie jutro porozmawiać na ten temat z Eftepem. Zostawił to i powrócił do systemu monitoringu. Otworzył podręcznik na stronie z opisem „Ćwiczenie numer pięć. Obróbka obrazu”. Potrzebował fragmentu nagrania, na którym będzie mógł poćwiczyć. Zerknął na monitory. Lekcje już się skończyły, więc na korytarzu nic się nie działo. Dyrektor podrapał się w resztki włosów, które pozostały mu nad uszami, cofnął nagranie do momentu, gdy Felix, Net i Nika przystąpili do naklejania dodatkowej treści na witrynie sklepiku Łakoć, i zgodnie z kolejnymi instrukcjami wyciął fragment nagrania i zapisał je w oddzielnym pliku. Następnie zrobił z nim kilka podstawowych operacji. Zwolnił tempo odtwarzania, zmienił kolory, obrócił film do góry nogami, potem w lustrze, a na koniec puścił go od tyłu. Wychodziło mu to coraz lepiej, a nawet, z zaskoczeniem przyznał przed samym sobą, zaczynało mu się to wszystko podobać. Myszka leżała w dłoni jak powinna, trafiał palcami w klawisze, wiedział, co to jest struktura katalogów. Zabawę psuły mu tylko wyskakujące okna ze skomplikowanymi pytaniami, na które nauczył się odpowiadać wciśnięciem losowego przycisku.
Za oknem właśnie ciemniało, gdy dyrektor stwierdził, że stan jego wiedzy nie polepszy się już ani odrobinę, bo ponownie ogarnia go senność. Miał wyłączyć komputer, gdy przypomniał sobie o Eryce Surowiec i sądzie uczniowskim. Trzeba jej wysłać e-mail z dowodem w sprawie dewastacji witryny sklepiku Łakoć. Plik miał zapisany, bo używał go do ćwiczeń, więc wystarczy… No właśnie, jak się wysyła e-mail? Wygrzebał z dołu sterty podręczników ten zatytułowany Poczta elektroniczna – łatwo, szybko, bez kłopotów. Kwadrans później wiedział już, o co w tej całej poczcie chodzi. Wpisuje się adres, tytuł, dołącza plik. A co najważniejsze, nawet nie trzeba naklejać znaczka.
Net wysiadł z tramwaju, gdy słońce już chowało się za budynki bliskiej Woli. Wszędzie dookoła szarość. Zima przeszła w bezśniegowe, brudne nie wiadomo co, kiedy temperatura waha się około minus pięciu stopni, a wilgotność wzrasta tak, że chłód przenika każde ubranie. Po pryzmach śniegu pozostały, zaspawane niczym żużlem, czarne pagórki. Ludzie – z postawionymi futrzanymi kołnierzami, z głowami schowanymi między ramionami i dłońmi głęboko w kieszeniach – przemykali, byle szybciej opuścić to nieprzyjazne środowisko i zamknąć się w ciepłych i suchych habitatach mieszkań. Net – z postawionym kołnierzem, głową wciśniętą między ramiona i dłońmi głęboko w kieszeniach – myślał o tym samym. Hall apartamentowca był ciepłym wybawieniem.
— Dzień dob… — rzucił w stronę portiera, pana Janusza, ale nie dokończył, zauważył bowiem, że recepcja jest pusta.
Zza uchylonych drzwi do służbówki dochodziły śmiechy i odgłosy przyciszonej rozmowy. Net mruknął ciche „Hm” i przeszedł dalej.
Już w windzie musiał kilka razy przełykać ślinę, a gdy minął próg mieszkania, dom przywitał go niesamowitym zapachem pieczeni. Odruch Pawłowa mi się wyrobił, pomyślał.
— Cześć, babcia — rzucił. — Co na obiad?
— Smakuje tak, jak pachnie — odparła babcia Adelajda z głębi kuchni.
Net przemknął do pokoju na piętrze, który zajmował na czas pobytu gości. Przypiął laptop do zasilacza, sprawdził, czy nie ma nowych maili, nowych wpisów na śledzonych blogach, po czym zbiegł do jadalni i zaczął się kręcić wokół już nakrytego stołu. Wnętrze było bardzo nowoczesne, na ścianach wisiały ogromne obrazy autorstwa mamy Neta. Brakowało tu tradycyjnych ścianek działowych i korytarzyków. Jadalnia z kuchnią i salonem tworzyły jedną przestrzeń, sprytnie poprzedzielaną ażurowymi regałami, niskimi murkami, krótkimi schodkami. System wentylacyjny był tak skonstruowany, by zapachy z kuchni nie rozchodziły się po całym domu. I tak zwykle było, ale jeden z elementów marketingu kuchennego babci Adelajdy polegał na nieużywaniu wyciągu nad kuchnią. Net z rękoma w kieszeniach i niewinną miną krążył coraz bliżej kuchni, gdzie babcia, w fartuszku jak na starych filmach, doglądała kilku parujących garnków.
— Cierpliwości. — Uśmiechnęła się do niego. — Nie zaglądaj mi do garnków.
— Tak tylko spaceruję… — Net walczył z napływającą do ust śliną, ale udał, że ogląda drzwi z mlecznego szkła, prowadzące do pracowni taty.
Zadzwonił timer i babcia klasnęła w dłonie.
— O, teraz się przydasz. Chodź no i przesyp kaszę.
Mimo że kasza była w plastikowych woreczkach, babcia i tak wsypywała ją luzem i gotowała tradycyjnie, starannie odmierzając ilość wody. W kłębach pary unoszącej się znad garnka okulary Neta całkowicie zaparowały. Przesypał kaszę do miski, odstawił pusty garnek i przetarł szkła.
— To ja zawołam mamę.
— Zaczekamy na tatę. Rodzina powinna jeść obiad wspólnie.
— Ale on może wrócić za parę godzin! — zaprotestował Net.
W tej chwili rozległ się chrobot klucza przekręcanego w zamku i otworzyły się drzwi wejściowe.
— No proszę, skąd ja wiedziałam, kiedy przyjedziesz. — Uśmiechnęła się babcia, stawiając na stole miskę z kaszą jaglaną i drugą, mniejszą, z fasolką szparagową.
— Tata Felixa mnie podwiózł. — Odłożył torbę i pobieżnie umył dłonie pod kranem zlewozmywaka, na co babcia zmarszczyła brwi. — Jeździmy na przemian, żeby oszczędzać paliwo. Co na obiad?
— Pyszny gulasz. Tradycyjna receptura.
Net na przywitanie cmoknął tatę w policzek i zaciągnął się aromatem wydobywającym się z półmiska gulaszu.
— A gdzie właściwie jest prateściowa? — zapytał.
— Gra w kanastę z portierem — odparła babcia. — Zje później.
— W co gra?!
— W karty. Ręce umyj, bo baktiria rozsiejesz.
Net zatrzymał się w pół siadu i niechętnie powlókł do zlewu.
— Kulturalny człowiek myje ręce w łazience — rzuciła babcia.
Tata zerknął na nią kątem oka, ale udał, że nie załapał, o co chodzi. Usiadł przy stole.
— Lila już dobrze sobie radzi z dziećmi — powiedział. — Przyjazd mamy dobrze jej zrobił. Wróciła do malowania. Wygląda na to, że rewolucja już się skończyła.
Do jadani weszła mama, w starej bluzie Neta upapranej farbami, rozłożyła ramiona, by objąć tatę. W porę zreflektowała się, że zniszczy mu marynarkę, i tylko go pocałowała. Zajrzała przez drzwi do śpiących bliźniaków i dłuższą chwilę upewniała się, że oddychają równo. W kieszeni zawsze nosiła odbiornik elektronicznej niani, ale i tak obawiała się, że wyczerpią się baterie albo nastąpi jakakolwiek inna awaria.
— Nie przebierzesz się? — zapytała babcia, gdy mama usiadła przy stole.
— Zjem szybko i jeszcze chwilę pomaluję przed wieczornym karmieniem. Mam natchnienie.
— Nie szanujecie rytuałów rodzinnych. — Babcia pokręciła głową. — Ech, szybkie tempo życia.
— Nie szybkie tempo życia, tylko wolny zawód — zauważył tata. — Malowanie obrazów to nie jest praca na godziny.
— Wieczór to czas dla rodziny — upierała się babcia, patrząc na mamę. — Gdybyś pracowała gdzieś na etacie, na drugą zmianę, to bym zrozumiała.
Mama spojrzała na babcię z rozdrażnieniem, ale nic nie odpowiedziała. Wszyscy nałożyli sobie porcje i zaczęli jeść. Net wyczuwał jednak delikatne napięcie wiszące w powietrzu, choć nie umiał określić jego przyczyny.
— Niezłe — przyznał. — Co to jest?
— Gulasz koala.
Chłopak z trudem przełknął, a przed oczami stanął mu obraz sympatycznego torbacza siedzącego na gałęzi eukaliptusa.
— To koala nie są pod ochroną? — zapytał ostrożnie.
— Te zrobione z wołowiny to chyba tylko w Indiach.
Net spojrzał na zawartość swojego talerza.
— Krowiala — mruknął i zabrał się do pochłaniania porcji.
Felix dotarł do domu na Bielanach, gdy było już całkiem ciemno. Pokonał furtkę zamykaną tradycyjnym zamkiem i drzwi domu zabezpieczone zamkiem szyfrowym, po czym odparł atak popiskującego w euforii Cabana, wielkiego psa rasy czarny terier rosyjski. Powitanie zawsze wyglądało tak, jakby Felix wracał z miesięcznej wyprawy dookoła świata.
— Jestem! — krzyknął w głąb domu. — Co na obiad?
W odpowiedzi z kuchni dobiegło tylko zawołanie:
— Szybko!
Felix rzucił plecak w kąt i pobiegł do kuchni. Mama szarpała się z maszyną kluskującą, jak nazwał ten wielki i skomplikowany przyrząd tata. I rzeczywiście, w teorii maszyna miała przygotowywać wszystkie rodzaje klusek i gotowe od razu wykładać na talerz. Teraz jednak produkowała parujące kluseczki w tempie trzech na sekundę i wypluwała je wprost na podłogę. Towarzyszący temu odgłos przypominał wypluwanie przeżutej gumy.
Mama, która od dłuższego czasu nie pracowała, odnajdywała się w roli pani domu. Kiedyś wracała do domu niemal nocą, by wybiec rano, po drodze wlewając w siebie w pośpiechu śniadanie w postaci kawy. Odkąd przestała pracować w banku, czasu miała jakby za dużo. Niezaprzeczalnym plusem tej sytuacji okazał się żywszy, cieplejszy i normalniejszy dom. Polubiła nawet gotowanie i wychodziło jej to coraz lepiej. Odkąd umarła babcia Lusia, na mamę Felixa spadła większość obowiązków domowych. A dokładnie te obowiązki, których nie mogły przejąć automaty. Trzeba tu bowiem wspomnieć, że tata Felixa był wynalazcą zarówno z zawodu, jak i zamiłowania, tak więc na przykład pralka w domu państwa Polonów sama prasowała koszule, składała T-shirty i zwijała skarpetki parami w kulki. Odkurzacz sam czekał, aż nikogo nie będzie w domu, i objeżdżał wszystkie dostępne pomieszczenia, również te na piętrze, po czym opróżniał worek z kurzem wprost do śmietnika. Do przygotowania obiadu nie trzeba było mieć specjalnych zdolności kulinarnych, kilka automatów kuchennych potrafiło bowiem, po naciśnięciu odpowiedniego guzika, przyrządzić proste potrawy. Dom wypełniony przeróżnymi, nie do końca zresztą przetestowanymi, automatami, bez kobiecej ręki przypominałby dziwną farmę do hodowania domowników. Tym bardziej że wspólną cechą tych wszystkich zaawansowanych technologicznie robotów była wysoka awaryjność.
Felix spojrzał na skomplikowany panel sterujący maszyną kluskującą i chwilę się wahał, co powinien zrobić, po czym wyciągnął po prostu z gniazdka kabel zasilający.
— To co jest na obiad? — zapytał, patrząc na rozrzucone po podłodze kluski.
— Gulasz wołowy na czerwonym winie z kluseczkami półfrancuskimi — odparła mama. — Ale w tej sytuacji…
Felix uchylił przednią obudowę urządzenia i zajrzał do środka.
— Chyba nawalił podajnik sprężynowy, ale… lepiej niech na to zerknie tata. A na razie… — Felix przełknął ślinę i wyjął z szafki garnek.
Wspólnie zebrali kluski i włożyli je do niego.
— Jeśli je umyjemy, to chyba nikt się nie zorientuje, że leżały na podłodze — przyznała mama.
— Proces gotowania zabije wszelkie bakterie — ocenił Felix. — I zatrze ślady.
— Tego się trzymajmy — przytaknęła mama i odkręciła wodę.
Mama wprawdzie odnajdywała się w roli pani domu, ale jej nieodłącznym atrybutem i tak pozostawał laptop, za pomocą którego każdego dnia przeglądała ogłoszenia o pracy. Ledwo więc postawiła na kuchni garnek z wodą na kluski, usiadła do komputera.
Nie minęło pięć minut, gdy na podjeździe przed domem zaszurały opony Land Rovera taty Felixa. Caban zerwał się ze swojego miejsca w przedpokoju i zaczął szczekać przed drzwiami. Od czasu, gdy samochód przeszedł gruntowną przebudowę i został wyposażony w skomplikowany system napędowy, pies przestał rozpoznawać go po dźwięku silnika. Samochód mógł być napędzany, zależnie od decyzji kierowcy, benzyną, prądem elektrycznym lub sprężonym powietrzem i w każdym przypadku wydawał inne dźwięki.
Tata wszedł, poświęcił chwilę na odparcie powitalnego ataku Cabana, po czym rzucił szybkie:
— Co na obiad?
— Gulasz z kluseczkami — odparła jeszcze szybciej mama.
— Nie używasz maszyny kluskującej? — Tata pocałował żonę i syna.
— Maszyna odmówiła kluskowania — wyjaśnił Felix.
— Potem zajrzę do środka. Tylko się przebiorę i zjem.
I tata, i Felix lubili, jak było dużo sosu, i lubili go jeść łyżką. Nie było to eleganckie, ale przecież nikt nie patrzył. Dla siebie mama przygotowała danie w postaci tradycyjnej, czyli na talerzu, a dwie pozostałe porcje podała w miskach z taką ilością sosu, że wyszła z tego prawie zupa. Zaczekała, aż wszyscy usiądą, i oznajmiła:
— Postanowiłam założyć własną firmę.
Tata zakrztusił się i przez chwilę miał kłopot z przełknięciem.
— Co tam? — zapytała z niepokojem mama.
— Kluska. — Tata wreszcie przełknął.
— Chyba klusek?
— Nieważne. — Tata grzebał językiem w zębach. — Chodzi mi o to, że w Polsce prywatny przedsiębiorca wciąż jest podejrzany i wszyscy się go czepiają, jakby był złodziejem. Marleno, nie żyjemy w Stanach. To nie jest kraj dla przedsiębiorczych ludzi. Kiedy założysz własną firmę, staniesz się wrogiem numer jeden dla wszystkich możliwych urzędów. I dla połowy sąsiadów.
— Nie może być tak źle. Dużo ludzi ma własne firmy.
— Wiem, sam miałem firmę. — Tata zlokalizował językiem to, czego szukał, i dwoma palcami wyjął z ust długi czarny włos. — Wygląda jak kudeł Cabana.
Mama wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z synem.
— Gulasz robiłam sama, ale o jakość klusek miej pretensję do swojej maszyny.
Tata zmrużył oczy i popatrzył na nich podejrzliwie.
— Coś knujecie…
— Naprawdę chcesz się dowiedzieć, jak ten kudeł znalazł się w kluskach?
Tata spojrzał na talerz. Po chwili wahania nabrał na łyżkę nową porcję gulaszu.
— Dobra, nie mów. Ale sprawę firmy jeszcze przemyśl.
Telefon Felixa zapikał, oznajmiając nadejście SMS-a. Chłopak spojrzał na wyświetlacz i poczuł, że serce bije mu dwa razy szybciej. Miał wrażenie, że treść SMS-a wyświetliła mu się również na czole i rodzice zaraz to przeczytają. Przełknął ślinę i dyskretnie wyszedł do hallu. Odetchnął trzy razy i odpisał: „Jasne, że mogę. Jutro po szkole”.
Nika wysiadła z tramwaju na starej praskiej uliczce, gdzie sporo domów nosiło jeszcze ślady dawnej wojny. Trakcja elektryczna przymocowana była stalowymi linkami wprost do ścian. W świetle latarń błyszczały bruk i mokre szyny. Minęła boczną uliczkę tak wąską, że dwa samochody nie zdołałyby się w niej minąć. Do rogu następnego budynku przylepiony był wykusz ze szpiczastym dachem, przypominający wieżyczkę starego zameczku. Spojrzała w ciemne okna na trzecim piętrze i weszła do tonącej w półmroku klatki schodowej. Słaba żarówka dawała żółtawe światło pozostawiające cienie w kątach. Odkąd domem zajmował się nowy gospodarz, przynajmniej dbał o to, by działało oświetlenie i zamykały się drzwi. Wyjęła listy ze skrzynki i wspięła się na trzecie piętro. Starym kluczem otworzyła stary zamek starych drzwi i weszła do niewielkiego mieszkanka, które Net określił kiedyś mianem półtorapokojowego. Rzeczywiście, mieszkanie składało się z małego pokoju, gdzie mieścił się stół, trzy krzesła, stara szafa, fotel i kanapa, oraz z okrągłego półpokoju usytuowanego w wykuszu. Nie było tu osobnej kuchni, jej rolę pełniły rząd szafek i zlewozmywak na ścianie z lewej strony. Otwarte wąskie drzwi ukazywały wejście do miniaturowej łazienki. Wykorzystany był każdy, najmniejszy fragment podłogi i ścian. Półeczki, szafeczki i wieszaki znajdowały się wszędzie. Rower postawiono pionowo na bocznej ścianie szafy. Za lodówką, po trzech schodkach, wchodziło się do półpokoju. Okrągłe pomieszczenie miało może dwa metry średnicy. Zmieściło się tu małe biureczko, drewniane krzesło, wąska szafa i regały na książki. Wolne miejsce na ścianach zakrywały przeróżne obrazki.
Nika rzuciła torbę na kanapę, a listy położyła na stole. Zdjęła za duży płaszcz i roztarła zmarznięte dłonie. Z jej ust unosiły się obłoczki pary. W mieszkaniu było chłodno, mimo że okna uszczelniła kocami, ścierkami i skrawkami gąbki. Źródłem ciepłej wody i ogrzewania był piec gazowy wiszący na ścianie od łazienki. Tykanie odzywającego się co kilka minut licznika gazu było jednym z mniej przyjemnych odgłosów, jakie znała Nika, bo bezpośrednio przekładało się na wysokość rachunku za gaz. Klik – grosz, klik – grosz, klik – grosz… Zimą licznik tykał częściej i szybciej. Po krótkim wahaniu dziewczyna weszła do łazienki i przestawiła pokrętło regulacji pieca o kilka stopni w prawo. Licznik gazu zareagował palpitacją: klik – grosz!, klik – grosz!
— Co na obiad? — zapytała lodówkę.
Z chlebaka wyjęła duży bochen i odkroiła z niego kromkę. Chleb kupowała w poniedziałek i zazwyczaj starczał jej do niedzieli. W weekendy zawsze przygotowywała coś ciepłego. W zimie trzeba było jeść więcej, więc w tygodniu często robiła rosół lub risotto. Ale nie dziś, koniec miesiąca był najtrudniejszy, bo pieniądze z renty taty już się skończyły. Otworzyła lodówkę i wyjęła napoczętą konserwę z gulaszem marynarskim, który w rzeczywistości przypominał raczej pasztet. Rozsmarowała go równomiernie na całej kromce, po czym starannie wyskrobała wnętrze puszki i wytarła nóż o skórkę chleba. Wstawiła wodę na herbatę i zajęła się przeglądaniem listów. Ktoś proponował jej kredyt na nowy samochód, bo stary na pewno już niedomaga; ktoś inny – wycieczkę do ciepłych krajów, by choć na tydzień uciec od tej nędzy za oknem; jeszcze inny chciał, żeby zamówiła pizzę za trzydzieści pięć złotych. Czwarty z kolei leżał rachunek za gaz, a dokładniej mówiąc, wezwanie do zapłaty zaległego rachunku. Westchnęła. Czy ta zima się nigdy nie skończy? Wróciła do łazienki i cofnęła pokrętło do poprzedniej pozycji. Nie zapłaci przecież, dopóki nie przyjdzie listonosz z pieniędzmi dla taty, bo ma teraz wszystkiego dwadzieścia trzy złote i piętnaście groszy.
Tata Niki nie żył od kilku lat, ale na skutek dziwnego błędu w machinie urzędniczej nikt tego faktu nie odnotował. Dzięki temu renta wciąż przychodziła, a Nika nie mieszkała w domu dziecka. Zawsze istniało jednak niebezpieczeństwo, że gdzieś ktoś wyciągnie z szafy zakurzoną teczkę i odkryje dawny błąd. A to będzie oznaczało katastrofę.
Czajnik zaczął gwizdać. Nika zaparzyła herbatę i wróciła do listów. Została jeszcze pocztówka z Krakowa. Na odwrocie kartki była wykaligrafowana przesadnie starannie krótka wiadomość: „Drogi Pawle! Pomyślałam właśnie, że pora już zapomnieć o dawnych niesnaskach. Z pozdrowieniami, Amelia”. Nika raz jeszcze obejrzała dokładnie pocztówkę. Jej nieżyjący tata miał na imię Paweł, ale to jednak dość pospolite imię. Pewnie reklama, za tydzień przyjdzie oferta szaf rozsuwanych Amelia, dywanów Amelia albo perfum Amelia. Albo czegoś równie niepotrzebnego i zbyt drogiego.
Odłożyła kartkę, zapaliła staromodną lampę z abażurem stojącą przy fotelu, na małym stoliku postawiła talerz z kanapką i kubek herbaty, a w dłoń wzięła grubą książkę. Zapadła w fotel i w magiczny świat Domu Burz.
— Dzie mie w tych butach? — zapytała pani Pumpernikiel, opierając pięści na potężnych biodrach. — Sprzątać potem muszem błoto z protektorów. Kapcie założy.
— Dokładnie wytarłam buty. — Nika na dowód swoich słów pokazała podeszwy. — Zawsze dokładnie je wycieram.
— Może i dokładnie, ale to demonizuje innych. Potem każdy bendzie mówił, że wytar. Kapcie założy.
Nika nie miała kapci i zaczęła rozpaczliwie szukać wyjścia z sytuacji. Wybawiły ją otwierające się drzwi. Do przedsionka wszedł Net. Spojrzał na Nikę, na panią Pumpernikiel i coś zaczęło mu świtać. Ocenił sytuację i wytupał buty o podłogę obok wycieraczki, rozchlapując dookoła resztki brudnego śniegu.
— Ale tu brudno — oznajmił, tupnął jeszcze raz i przebiegł obok sprzątaczki.
— A ty…?
Pani Pumpernikiel odwróciła się za nim i chyba rozważała nawet możliwość pościgu. Nika wykorzystała tę chwilę nieuwagi i przemknęła chyłkiem za plecami sprzątaczki.
— Odpust boży1 z tą gównażerią! — krzyknęła jeszcze kobieta.
Nika dobiegła za róg korytarza i zatrzymała się przy Felixie i Necie. Net z miną niewiniątka oglądał z bliska swoje paznokcie. Sprawiał wrażenie, jakby znudził się staniem w tym miejscu od pół godziny.
— Dzięki! — Dziewczyna poprawiła rude loki, które dzięki wilgotnej pogodzie mocniej się poskręcały. — Nie wiem, czemu się mnie czepia. Ja naprawdę wycieram buty.
— Wiemy, że te buty ze świńskiej skóry są wyrazem twojej wiary w wolność jednostki. — Net pokiwał głową.
— Ja nawet nie mam kapci. To znaczy mam stare ogryzki do chodzenia po domu. Wy zresztą też nie zmieniacie butów.
— Ale nasze buty wyglądają jak kapcie, więc nikt się nie czepnie. Czekaj, mam! Może nakładaj na wierzch jakieś atrapy kapci. Kamuflaż obuwniczy. Gdzieś widziałem na wystawie takie różowe, z mordkami królików. I one nawet uszami machają w rytm kroków…
Nikła spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem.
— Jakby odciąć podeszwę i przyszyć system elastycznych pasków… — zaczął Felix.
— Ja żartowałem z tymi króliczkami. — Net spojrzał na niego pobłażliwie.
— A ja tylko starałem się rozwiązać potencjalny problem konstrukcyjny.
Rozległ się dzwonek. Przyjaciele niechętnie ruszyli w stronę sali plastycznej.
— Ale w tym samym sklepie były takie z owieczkami… — powiedział Net i uchylił się przed torbą Niki.
Do klasy weszli jako jedni z ostatnich. Zuzanna Zdrój od niedawna uczyła ich klasę plastyki. Była drobna, miała nie więcej niż dwadzieścia pięć lat i typ urody, do którego najbardziej pasowało słowo „elfi”. Blond włosy spływały na ramiona powyciąganego swetra w kolorze wściekłego różu. Do tego założyła osobliwe granatowe spodnie, które wyglądały jak dolna część kombinezonu próżniowego krótkonogiego przybysza z Alfa Centauri. Z szerokim uśmiechem i dłońmi splecionymi jak do wykonywania masażu serca czekała, aż wszyscy usiądą, po czym oznajmiła uroczyście:
— Dziś zajmiemy się sztuką.
— A to ci! — szepnął Net. — A ja myślałem, że będziemy filetować karpie.
— Czemu jej nie lubisz? — zapytała Nika.
— Mam jedną taką w domu. Znaczy, lepszą wersję. Ale z podobnymi odpałami.
— Dziś zajmiemy się sztuką — powtórzyła plastyczka. — Każdy namaluje lub narysuje coś, co uważa za prawdziwą sztukę. Niech nie ograniczają was konwencje i konwenanse. Otwórzcie swoje wewnętrzne ja i wyzwólcie jego energię. Przelejcie ją na papier w czystej, nieskalanej racjonalizmem formie. Niech to będzie wyraz waszych najgłębszych pragnień i emocji.
— Mogę narysować Venus z Milo? — zapytał Lucjan.
— Tak, jeśli będzie w bluzce.
— Eee, to nie. To narysuję głowę meduzy.
— Meduza nie ma głowy — mruknął pod nosem Net i zagapił się w pustą kartkę formatu A2. — Nieskalana racjonalizmem forma… — Spojrzał na siedzącego przy sąsiednim stole Felixa, który z wysuniętym językiem już coś szkicował. — Co rysujesz?
— Aston Martin DB9. Niezaprzeczalne dzieło sztuki.
— Dobre! — Net podwinął rękawy. — To ja machnę Bugatti Veyron.
Wyjął z plecaka laptop i uruchomił przeglądarkę. Ledwo wpisał w wyszukiwarkę „Bugat…”, pani Zdrój zamknęła klapkę laptopa i oznajmiła:
— Maluj, co ci w duszy gra. To ma być szczere, wewnętrzne. Aaach… Przypominają mi się dawne czasy. Mówiłyśmy: „Zróbmy coś dziwnego, coś najgłupszego i najbardziej niezrozumiałego” i robiłyśmy to. Nowe szaty króla! Krytycy dorabiali do tego sens, a ciemny lud wszystko kupował. Kocham sztukę nowoczesną. Uch! Pomyśl, co jest twoim celem, i podążaj w jego stronę.
— Moim celem jest trója — mruknął Net, gdy nauczycielka odeszła. — Czwórką też nie pogardzę, rzecz jasna.
Klasa wolno i z oporami zabierała się do dzieła. Nika zaczęła szkicować coś, co przypominało kolumnę Zygmunta; Oskar wybrał Grób Nieznanego Żołnierza, choć równie dobrze mogły to być krakowskie Sukiennice; Lucjan zmienił zdanie i rysował warszawską Nike. Zuzanna Zdrój straciła zainteresowanie klasą i dała się ponieść swoim najgłębszym pragnieniom i emocjom, pokrywając karton, przyczepiony do stojących obok tablicy sztalug, gąszczem różowych kleksów. Net usiłował sobie przypomnieć, ile szczebelków ma atrapa chłodnicy Bugatti. W poszukiwaniu natchnienia rozejrzał się po sali. Klaudia szkicowała dziesięć półkul.
— Poprzednio też to malowałaś — zauważył Net. — Paznokcie, prawda?
Klaudia przytaknęła:
— Ale tym razem to są paznokcie u nóg.
— A jak trzeba będzie namalować abstrakcję, to po prostu namalujesz dwanaście paznokci?
Dziewczyna zastanowiła się.
— Dzięki! Może się przydać.
Felix podszedł do tematu technicznie i pokrywał papier dziesiątkami linii, w tym również tych niewidocznych z punktu widzenia obserwatora. Naszkicował nawet drzwi po niewidocznej stronie. Net zerkał na to, aż wreszcie nie wytrzymał i stwierdził:
— To wygląda jak dwudziestometrowy pomnik samochodu podczas budowy. Te cienkie linie to rusztowania.
— Tata tak robi, kiedy coś projektuje — wyjaśnił Felix. — To rysunek architektoniczny. Najpierw rysujesz strukturę: bryły, osie, zarysy; a potem pogrubiasz widoczne kontury. Nie wolno niczego ścierać. W ten sposób oddajesz prawdziwą naturę obiektu. Ty, na przykład, zwaliłeś perspektywę przedniego koła.
— Poważnie? — Net spojrzał na swoje koślawe Bugatti. — Załóżmy, że ktoś przygrzmocił w krawężnik.
Zuzanna Zdrój wykonała kilka zamaszystych machnięć pędzlem i zmęczona, zrobiła przerwę, by złapać oddech. Odwróciła się i drgnęła, widząc szkolną salę pełną uczniów. Chyba właśnie przypomniała sobie, że jest nauczycielką plastyki i trwa lekcja. Odłożyła pędzel i zaczęła się przechadzać między stołami. Na dłużej zatrzymała się nad Gilbertem, który pokrywał papier fraktalem składającym się z wyrastających z siebie rąk z ołówkami.
— Co to ma być?
— Rysuję moją prawą rękę, rysującą moją prawą rękę, rysującą moją prawą rękę, rysującą… no i tak dalej, do dzwonka.
Plastyczka patrzyła na to szeroko otwartymi oczami. Po chwili się otrząsnęła i oceniła:
— Tak, to jest sztuka. Zapętlenie artysty z tworzywem.
Przeszła dalej, aż dotarła do stołu Neta.
— Oj! — Zasłoniła twarz dłońmi, zostawiając na policzkach pionowe niebieskie kreski. — Samochód.
— Bugatti Veyron — potwierdził dumnie Net. — Tylko… właściciel przykrawężniczył.
— Samochód to nie sztuka. To jak mięso mielone na kilogramy. — Przeniosła wzrok na pracę Felixa i wzdrygnęła się. — Uuuch…! Rysunek architektoniczny. Obrzydlistwo. Zabieraj to stąd.
Machała ręką, jakby odganiała brzydki zapach wydobywający się z papieru.
— To po prostu inna szkoła rysunku — próbował oponować Felix.
— Nie dość, że ta obrzydliwa technika, to jeszcze samochód!
— To źle?
— Och, techniczność jest zła, bo zabija artyzm. Dach śmietnika jest techniczny. Przedłużacz elektryczny i podajnik taśmowy też. Nie, nie, nie! Pomyliłeś lekcje. Krokusy, krowy, krempliny. Sztuka. Artyzm. Wyzwól się ze śrubek. Toster nie istnieje w tej przestrzeni.
Nauczycielka uniosła dłonie i wykonała coś na kształt piruetu, po czym pobiegła do swojego obrazu. Felix i Net niechętnie odsunęli rysunki samochodów i wzięli nowe kartki. Net przyniósł wodę, otworzył pudełko z akwarelami i machnął na środku arkusza zielony kwadrat. Felix wpatrywał się w pustą kartkę, potem zerknął w poszukiwaniu inspiracji na powstające dzieło przyjaciela.
— Co to ma być?
— Taka ekologiczna krowa, rośnie na niej trawa.
— I to ma być sztuka? To trochę głupie.
— Głupie? To jest tak durne, że aż na szóstkę.
Felix zastanowił się, po czym zaczął rysować. Tym razem zainteresował się Net.
— A to będzie?
— Aston Martin DB9, tyle że inną metodą.
— Ale wiesz, że to nie jest kierunek na sukces ocenowy.
— Projektowanie samochodów to sztuka, więc się zgadza z tematem lekcji.
Przez resztę zajęć Gilbert narysował jeszcze osiem dłoni; Lucjan skończył bazgrolić Nike i dorysował jej buty sportowe; Aurelia stworzyła coś pośredniego między warszawską Syrenką a posągiem Piłsudskiego. Net zdążył dokończyć zieloną krowę, którą na znak solidarności z przyjacielem symbolicznie nazwał DB10; Nice udało się jeszcze dorysować chmury za kolumną Zygmunta; a Felix nawet pocieniował śruby w kołach.
— Będziesz dumny i blady z powodu jedynki w dzienniku — podsumował Net. — A mogłeś rysować na przykład wyemancypowany bezkres błękitu poprzecznego.
Dyrektor siedział za biurkiem w swoim gabinecie i machinalnie bawił się klawiszem „caps lock”, na co komputer reagował dwoma podobnymi piśnięciami. Dyrektor miał poważny dylemat – nie lubił mówić niemiłych rzeczy, a to właśnie czekało go za kilka minut. Spojrzał na zegarek. Do dzwonka zostało dziewięćdziesiąt pięć sekund. Przestał się bawić przyciskiem i jeszcze raz przebiegł wzrokiem po ekranie, na którym wyświetlił się status szkolnego serwera. Z podręczników, które przeczytał ostatnio, jasno wynikało, że żaden z systemów ochronnych nie jest poprawnie skonfigurowany. Właściwie wyglądało to tak, jakby ktoś zainstalował cały soft i po prostu puścił w ruch.
Dyrektor kliknął przycisk komunikatora, na którego ekranie miał tylko jednego adresata, i wpisał wiadomość: „Kochanieńka, możesz pójść do sali informatycznej i poprosić Jurka, żeby do mnie wpadł?”.
Pisanie tego „kochanieńka” wydało mu się nagle dosyć głupie. Kiedy to mówił, wychodziło jakoś tak naturalnie, ale czarno na białym… Wpatrywał się w migający kursor, lecz odpowiedź nie nadchodziła. Pani Helenka. Sekretarka była bardzo odporna na komputeryzację. No, banalnie prostą obsługę komunikatora przecież jej wytłumaczył: napisać, nacisnąć „enter”. Proste. Gdy do dzwonka zostało dwadzieścia sześć sekund, dyrektor zrezygnował z czekania i wcisnął przycisk interkomu.
— Kochanień… Helenko, jesteś tam?
— Jestem panie dyrektorze — padło w odpowiedzi z głośnika.
— Czy ściszyłaś dźwięk w komputerze?
— Ściszyłam, bo wydawał dziwne odgłosy. Coś nie tak, panie dyrektorze?
Dyrektor dotknął dłonią czoła. Te dziwne odgłosy to dźwięki odebrania wiadomości, które wysyłał jej od rana.
— Nie, nic. Zupełnie nic. Możesz pójść do sali informatycznej i poprosić tu Jurka?
— Już idę.
Ciekawe, czy ta wiadomość w ogóle wyświetliła się na jej ekranie. Dyrektor, pchany ciekawością, odczekał piętnaście sekund, wstał i otworzył drzwi do sekretariatu. Spojrzał na biurko sekretarki i ze zdziwienia uniósł brwi. Jego wiadomość migała na środku ekranu i z pewnością nie sposób było jej przeoczyć. Migały tam również pozostałe wiadomości, które wysyłał pani Helence od rana. A skoro migały, były nieprzeczytane. A były nieprzeczytane, bo komputer stał odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni, czyli ekranem do drzwi. Tak więc pani Helenka, siedząc przy swoim biurku, widziała tył obudowy.
Dyrektor patrzył na to dłuższą chwilę i próbował odgadnąć, czemu jego sekretarka odwróciła komputer. Pokazywała coś komuś i zapomniała przekręcić ponownie? Niemożliwe. To się trochę rzuca w oczy, jak się ma przed nosem tył obudowy. Podszedł, ustawił komputer w normalnej pozycji i wrócił do gabinetu. Takie drobiazgi nie powinny rozpraszać umysłu dyrektora całej szkoły. Czym prędzej usiadł za biurkiem, by wyglądać tak, jak powinien wyglądać dyrektor całej szkoły podczas poważnej rozmowy. Próbował sobie przypomnieć, co na taką okazję przewidywał Poradnik naturalnego przywódcy, ale nic z tego nie wychodziło. Musiał odłożyć książkę w połowie lektury, żeby zająć się podręcznikami dotyczącymi komputerów.
Ogarnął jeszcze wzrokiem biurko i przezornie wsunął pod kilka kartek tom Od zera do hackera. Więcej czasu na zastanowienie nie miał, do gabinetu wszedł bowiem Eftep. Wszedł bez pukania, ale należało mu wybaczyć – wiedział, że drzwi są obite od środka dermą i gąbką, więc i tak nie słychać pukania. Właściwie, jak się lepiej zastanowić, to może i pukał, lecz dyrektor tego nie usłyszał.
— Chciałeś się ze mną widzieć?
Jerzy Wierszewski, zwany potocznie Eftepem, w Gimnazjum Numer Trzynaście uczył informatyki. Uczniowie, którzy mieli jakie takie pojęcie o tym przedmiocie, wiedzieli, że Eftep jest z tej informatyki, delikatnie mówiąc, kiepski. Na pierwszy rzut oka widać było również, że ma kiepski gust. Był wysoki i chudy, a zakładając czarne rurkowate jeansy i płaskie skórzane buty tylko to wrażenie pogłębiał. Fatalnego wrażenia dopełniał czerwony polar.
— Taaak… — Dyrektor wahał się pomiędzy przyjęciem pozy profesjonalnego szefa a starego przyjaciela. Szef może mówić nieprzyjemne rzeczy i jest to w sumie naturalne, z kolei przyjaciel może być szczery, co też ułatwia takie rozmowy. Zdecydował się wreszcie na szefa i przyjaciela w jednym. Więc lewa ręka w kieszeni spodni, a prawą wypadałoby klepnąć informatyka w ramię. Nie, to jednak trochę głupie. Wystarczy ta ręka w kieszeni. Prawą… prawą można gestykulować.
— Zauważyłem — wstał i włożył lewą rękę do kieszeni — że kopia bezpieczeństwa danych ze szkolnego serwera nie była wykonywana… nigdy.
— Kopia bezpieczeństwa… Mpfff… — Eftep spojrzał w okno. — Kopia bezpieczeństwa… Aha! Mówisz o kopii bezpieczeństwa! No właśnie, ta kopia mogłaby zostać wykradziona i dane by wypłynęły. Lepiej, jak jej nie ma. Tak jest bezpieczniej.
— Ale w ten sposób — dyrektor wyszedł zza biurka, by zademonstrować lewą rękę w kieszeni spodni — jeśli nastąpi awaria dysku, stracimy wszystkie dane.
— Kopia bezpieczeństwa jest… yyy… w dziennikach. Tak, no i w tych, segregatorach, w sekretariacie. Czyli wszystko w porządku.
— Zauważyłem też, że mamy małe problemy z zabezpieczeniem dostępu do serwera.
Eftep spojrzał na dyrektora z wyrazem twarzy mówiącym: „Skąd znasz takie słowa?”, a potem jego wzrok padł na biurko zawalone podręcznikami. Przełknął ślinę.
— O jakich problemach mówisz? — zapytał ostrożnie, a na końcu języka miał pytanie „Skąd ty to właściwie wiesz?”.
— Jeśli wejdziesz do panelu konfiguracyjnego naszego serwera, zobaczysz je bez trudu. — Dyrektor stanął na tle okna, co według Poradnika naturalnego przywódcy miało mu dać kilka punktów przewagi. Nie było to teraz potrzebne, ale naturalny przywódca powinien wykorzystywać każdą okazję do podkreślenia swojej przywódczości. — To te pozycje podświetlone na czerwono.
Eftep nie mógł już uciec wzrokiem w okno, więc zaczął studiować swoją linię życia na wewnętrznej stronie dłoni, a w szczególności linię kariery, jeśli oczywiście coś takiego istnieje.
— A… ha. No tak, wszystko się zgadza. Są podświetlone na czerwono właśnie po to, żeby yyy… nie zapomnieć ich zmienić. Przecież ten czerwony się rzuca w oczy. Yyy… Mam to zaplanowane, eee… na jutrzejsze popołudnie. Tak, mam zaplanowane przekonfigurowanie wszystkiego. Dobrze, że mi, yyy… przypomniałeś, to przełożę to na dziś. — Informatyka zaczęły nagle swędzieć dłonie, a przynajmniej tak to wyglądało, nie przestawał ich bowiem intensywnie pocierać. — To oczywiście jest niezwykle istotne, żeby, yyy… skonfigurować tę konfigurację. To… eee… to w zasadzie, to całe to konfigurowanie jest elementarnie konieczne… A jak właściwie się zalogowałeś? Nie zakładałem ci konta.
Zasłuchany w rwany potok słów, wypływających z ust informatyka, dyrektor niechcący wyjął rękę z kieszeni. Szybko poprawił się, wepchnął ją z powrotem i wyjaśnił przywódczym tonem:
— Login „Administrator”, hasło „Administrator”.
— Czasem te najprostsze rozwiązania są, eee… najskuteczniejsze. — Informatyk rozłożył ręce. — Prawdziwy hacker nigdy by tego nie zrobił, bo to jest… eee… za proste dla zawodowca. Sprawdzałby wszystkie możliwe kombinacje, ale tę jedną na pewno by pominął. Dlatego właśnie ją wykorzystałem. Jeżeli uważasz, że należy to zmienić, to oczywiście, eee… zajmę się tym.
— Pomyślałem sobie, że nie będę cię dłużej obarczał tym ciężarem. — Dyrektor z całej mocy swojego jestestwa zebrał się w sobie i oznajmił tonem nieumyślnie niemal przepraszającym — mamy nowego administratora sieci.
— Mamy nowego administratora sieci — stwierdził Net, gdy klasa druga „a” zajęła miejsca w pracowni informatycznej.
Stoły z komputerami były zestawione w wielką wyspę, a na jej końcu znajdowało się nieco wyższe biurko nauczyciela. Dzwonek na lekcję wybrzmiał już trzy minuty temu, a Eftep wciąż się nie pojawił, choć zwykle był punktualny. Felix wykorzystał ten czas na krótką wymianę SMS-ów. Nika udawała, że tego nie widzi, choć wiedziała, że zwykle Felix wysyła jeden SMS na kilka dni. Dziś ta częstotliwość wzrosła do kilku na godzinę. Wreszcie Felix schował telefon i uśmiechnięty, zainteresował się tym, co robi Net. A Net klikał w klawiaturę z taką szybkością, że nie było sensu próbować za nim nadążyć. Na ekranie pojawiały się i znikały kolejne okna. Wreszcie Net uniósł dłonie i oznajmił radośnie:
— Eftep wyleciał z roboty! — Widząc zainteresowane spojrzenia kolegów z klasy, dodał spokojniej — no nie całkiem, ale tak częściowo. Nie jest administratorem sieci.
— E, to żaden news — prychnął Oskar. — Będzie nas męczył tak jak przedtem.
— Głównie to męczy mnie — przypomniał Net, po czym dodał już niemal szeptem, by usłyszeli to tylko Felix i Nika — z jednej strony się cieszę, ale z drugiej, zabezpieczenia szkolnej sieci znacząco się poprawiły. Jakby to bardziej obrazowo ująć w prostych słowach… — spojrzał na Nikę. — Ktoś wpadł na pomysł, żeby zamknąć drzwi na zamek.
— Może to i lepiej — powiedziała Nika. — Nie będzie cię kusiło.
— I tu się mylisz. — Uniósł znacząco palec wskazujący. — To jest jak wyzwanie, jak wirtualna rękawica.
— Po co ci dostęp do szkolnej sieci?
— Na razie po nic, ale, jakby to powiedział Felix: „Kiedy się pali, za późno na kupowanie gaśnicy”. Jest w tym jakaś ukryta mądrość, prawda?
— Wyczuwam też nieukrytą ironię — wtrącił Felix. — Ja bym zaczekał, aż dowiemy się czegoś więcej.
Do sali wszedł Eftep, zamknął energicznie drzwi i bez słowa dotarł za swoje biurko. Zapadła cisza, wszyscy czuli, że nauczyciel nie zachowuje się naturalnie. Eftep otworzył laptop i schował się na dłuższą chwilę za jego ekranem. Klikał, klikał, wreszcie westchnął i wstał. Lewą rękę włożył do kieszeni i obszedł salę, odprowadzany wzrokiem wszystkich obecnych w klasie. Sam jednak patrzył ponad głowami uczniów, jakby zajęty był sprawami wyższymi niż banalna lekcja informatyki. Stanął przy oknie i zapatrzył się na bezlistne topole, jak ktoś bardzo mądry, kto chce powiedzieć coś jeszcze mądrzejszego niż zwykle. Wreszcie odwrócił się i oznajmił:
— Dzisiejsza lekcja będzie poświęcona ciężkiej pracy informatyków i niewdzięczności ich szefów.
Trzy uderzenia drewnianego młotka o podręcznik do historii wzbiły nowe drobiny kurzu. Siedzący w pierwszym rzędzie Net pomyślał, że następnym razem warto by tam podłożyć kilka kapiszonów. Eryka Surowiec, tym razem zaopatrzona w laptop, powiodła władczym wzrokiem po kilku osobach zgromadzonych w sali 102 i oznajmiła oficjalnym tonem:
— W imieniu sądu uczniowskiego samorządu Gimnazjum Numer Trzynaście imienia Stefana Kuszmińskiego w Warszawie otwieram drugie posiedzenie w sprawie o dewastację witryny sklepiku szkolnego Łakoć. Skład sądu: przewodniczący – Eryka Surowiec, pierwszy zastępca – Maryla Struszewska, drugi zastępca i stenotypistka – Klaudia Szyma… Zapisuj to wszystko, bo pójdziesz na geografię.
— Pożycz laptopa, to będzie łatwiej — poprosiła Klaudia. Na głowie miała nową fryzurę – loki jeszcze jaśniejsze i jeszcze bardziej poskręcane niż zwykle.
— To mój laptop i regulamin zabrania mi go użyczać komukolwiek. A poza tym… to mój laptop. — Spojrzała na Neta i Felixa. — Oskarżeni, proszę wstać.
Felix i Net niechętnie wstali.
— Wszyscy oskarżeni, proszę wstać! — powtórzyła groźnie Eryka.
Zgromadzeni na sali, czyli Nika i Oskar, rozejrzeli się, ale nikogo więcej nie było. To znaczy był Gilbert, który jak poprzednio klikał w klawiaturę laptopa i zdawał się całkowicie wyłączony z rzeczywistości.
— Kto konkretnie ma wstać? — zapytał Oskar.
— Nika Mickiewicz. — Eryka uśmiechnęła się z satysfakcją. — Oskarżenie dotyczy Felixa Polona, Neta Bieleckiego i Niki Mickiewicz.
— Ale ja… — Zaskoczona Nika wstała. — Ale ja stałam wtedy za rogiem. Kamera mnie nie widziała.
— Ona niczego nie naklejała — przyznał Net. — Szczerze mówiąc, to nawet nas zniechęcała i mówiła, że to się źle skończy. No i wykrakała, proszę najwyższego sądu.
— Wystarczy „wysokiego sądu”.
— Po cóż się tak ograniczać? W tym wieku jeszcze się rośnie. Na luzie dobijesz do metra sześćdziesięciu.
Eryka wykonała serię wściekłych uderzeń motkiem, co Net od razu podsumował:
— Po raz trzeci! Słoik hormonu wzrostu sprzedany za sto funtów.
Sędzina zacisnęła usta, a Oskar oparł się czołem o stół i zaczął uderzać w niego otwartą dłonią.
— Dobre! Dobre! — powtarzał, chichocząc w blat.
— Nie bądź chamem — syknęła do Neta Nika.
— Nie bądź ruda — odsyknął.
Eryka zamachnęła się młotkiem, ale zrezygnowała. Odwróciła laptop do publiczności i wysyczała z mściwą satysfakcją:
— Tym razem dowód mam tu. Czarno na białym.
Na ekranie laptopa widać było nagranie z kamery w szkolnym hallu.
— Raczej zielono na czerwonym — zauważył Net.
Obraz rzeczywiście był zielono-czerwony i odwrócony w lustrze. Na witrynie sklepiku Łakoć widniały trzy hasła „Tak smacznie”, „Tak zdrowo” i „Tak tanio”. Felix, Net i Nika sami je wczoraj nakleili.
— Dokleiliśmy trzy razy „tak”, żeby zresetować winę — powiedział Net. — Skoro za trzy „nie” chcesz nam dowalić podlewanie paprotek, to po tych trzech „tak” co najmniej wychodzimy na zero. A jak dokleimy coś jeszcze, to już chyba paprotki będą musiały podlewać nas.
Net chciał dodać jeszcze coś dowcipniejszego, ale chwilę później już mu nie było do śmiechu.
— Coś tu się nie zgadza… — mruknął Felix.
Oto do czerwonego sklepiku podeszła trójka zielonych przyjaciół, przy czym zrobili to w osobliwy sposób, bo tyłem. Następnie bardzo dziwnymi, mechanicznymi ruchami odkleili z witryny trzy napisy „tak” i również tyłem, wyszli z kadru.
— Przecież to jest puszczone od tyłu! — wykrzyknął Net.
— To by było za proste! — rzuciła Eryka. — A może oskarżeni podeszli do sklepu tyłem, żeby potem się tłumaczyć, że film jest puszczony od tyłu?
— Po co mielibyśmy odklejać te litery? — zapytała Nika. — Przecież wiemy, że tam jest kamera.
— Na przykład po to, żeby zrobić na złość sądowi.
— Proszę wysokiego sądu — powiedział Net. — Oskarżanie nas o działanie pod wpływem tak niskich pobudek to jest jednak gruba przesada!
Eryka walnęła młotkiem w książkę i krzyknęła prawie:
— Głos ma oskarżyciel, czyli Oskar.
Oskar wstał i z głupią miną popatrzył na oskarżonych, a w szczególności na Nikę.
— Muszę zadać to pytanie: zrobiliście to?
— Tak, ale odwrotnie — odparła Nika.
— Nakleiliśmy te napisy — dodał Felix.
— Ja im wierzę — powiedział do Eryki Oskar i szybko usiadł.
— Rolą oskarżyciela jest oskarżać, a nie bronić — przypomniała sędzina. — Oddaję głos obrońcy… Czy obrońca mnie słucha? Co obrońca właściwie robi?
Gilbert podniósł głowę.
— Piszę sieciowy Poradnik uprzejmego robota — odparł. — Będzie na to wzięcie za kilka lat. Z reklam sfinansuję sobie studia.
— Nawet nie chcę pytać, co to za poradnik… Co sądzisz o filmie?
— Filmie? Jakim filmie? Gra Bruce Willis?
Eryka opuściła z rezygnacją głowę, obróciła laptop i puściła film ponownie. W tym momencie zabrzmiał dzwonek kończący lekcje. Felix dyskretnie zerknął na zegarek.
— Na filmie wszyscy chodzą tyłem — orzekł Gilbert, gdy film się skończył. — Ktoś zmanipulował dowód.
— To jest dowód i jako dowód nie może być podważany — orzekła Eryka. — To by stworzyło precedens, i potem można by podważyć każdy inny dowód.
Gilbert zrobił minę tak mądrą i dorosłą, że przyjaciele, mimo mało przyjemnej sytuacji, z trudem powstrzymali się od śmiechu. Gilbert uniósł brodę i zapatrzył się w okno, za którym, po drugiej stronie patio, mgliście majaczyło skrzydło szkoły.
— Musimy więc uznać, że aktu wandalizmu dopuściły się chodzące tyłem zielone ludziki, ubrane w bioskafandry wzorowane na Felixie, Necie i Nice — powiedział wreszcie. — Całe zdarzenie miało zapewne związek z Czerwoną Planetą, czyli z Marsem. Jak powszechnie wiadomo, tam w atmosferze nie występuje tlen, co powoduje, że niebo ma czerwoną barwę. Marsjanie próbowali skolonizować hall naszej szkoły, wypompowując z niego tlen. Dlatego zrobił się czerwony. Uratowały nas, jak sądzę, wyłącznie nieszczelne okna. Dlatego obcy zmienili taktykę i postanowili zafałszować istotny przekaz z witryny sklepiku. — Gilbert założył ręce z tyłu i zaczął się przechadzać w tę i z powrotem przed stołem sędziowskim. — Dziś obiektem ataku padł sklepik Łakoć, jutro może to być Zgromadzenie Generalne ONZ. Usunięcie tych trzech „tak” to początek międzyplanetarnej wojny informacyjnej. Tylko od nas zależy, jak zareagujemy, czy staniemy na wysokości zadania, czy zapewnimy godny byt następnym pokoleniom Ziemian. Chyba pora ogłosić mobilizację, nim odetną nam łączność. Taką petycję składam na barki wysokiego sądu. Dziękuję.
Eryka gapiła się na niego szeroko otwartymi oczami. Oskar prawie wjechał pod stół, usiłując opanować śmiech, przyjaciele parskali i prychali, również z trudem się powstrzymując od ryknięcia śmiechem. Maryla dostała czkawki. Tylko Klaudia zachowała powagę i nie nadążała z zapisywaniem.
— Co ty, kurna, wygadujesz? — zdołała wreszcie wydusić Eryka.
— Tylko to przyszło mi do głowy na uzasadnienie tak wiarygodnego dowodu, jakim są chodzący tyłem zieloni ludzie na czerwonym tle.
— Mógłbyś powtórzyć od słowa „międzyplanetarnej”, bo się pogubiłam — poprosiła Klaudia.
— Nie zapisuj tego! — skarciła ją Eryka.
— Przecież sama chciałaś, żebym wszystko zapisywała.
— Ale nie takie głupoty. — Eryka pokręciła z rezygnacją głową. — Czy obrona ma coś poważnego do dodania? Coś, w czym nie będzie Marsjan?
— Mam też drugą linię obrony — przyznał Gilbert.
— Mam pisać? — upewniła się Klaudia.
— Oczywiście! — warknęła na nią Eryka. — Przecież ci mówiłam, żebyś wszystko zapisywała.
— Jak widać na nagraniu, wszystko jest odwrócone w lustrze — zaczął Gilbert. — Podejrzewam więc, że sprawa nie dotyczy moich klientów, obecnych tu Felixa, Neta i Niki, tylko ich lustrzanych odbić. I te ich odbicia powinniśmy ścigać z całą surowością i z całą wysokością sądu. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Musimy zacząć od znalezienia lustra wystarczająco dużego, by dało się przez nie swobodnie przejść na drugą stronę…
— „… z całą surowością…” — powtórzyła Klaudia.
— No co ty! — krzyknęła Eryka. — Nie pisz tego!
— To skąd mam wiedzieć, co pisać, a czego nie?
— Trafne pytanie — wtrącił Net.
— Dlaczego oskarżeni znów siedzą? — zapytała Eryka, a gdy z ociąganiem wstali, spojrzała na Neta i wykrzyknęła — aha! — Sama też wstała i podeszła do Neta. Chwyciła jego dłoń i podniosła. — Oto niezmywalny dowód.
Za paznokciami Neta były wyraźne resztki zielonej farby. Eryka triumfalnie pokazała dłoń Neta reszcie składu sędziowskiego.
— Malowałem krowę — wyjaśnił Net, wyszarpując rękę.
— Na zielono?
— A o zielonej krowie mam napisać? — zapytała Klaudia.
— Nie wiem! — Eryka zacisnęła pięści. — Sąd uda się na naradę. To możesz zapisać.
— Nigdzie nie idę. — Maryla wycierała łzy śmiechu. — Jestem za całkowitym uniewinnieniem.
— Sąd jest od skazywania! — Eryka usiadła i spojrzała groźnie na Klaudię. — Jeśli też będziesz za uniewinnieniem, skreślę cię ze składu sądu i będziesz musiała chodzić na fizykę i geografię. Nie pisz tego!
— Dobrze, już dobrze. — Klaudia rzuciła długopis, jakby zaczął ją parzyć. — Jestem za wyrokiem skazującym.
— Wobec tego sąd ogłosi wyrok…
W tym momencie drzwi otworzyły się na oścież i stanęła w nich pani Pumpernikiel z wiadrem i mopem.
— Proszę wypróżnić salę — zażądała. — W grafiku jest tu sprzątanie.
— Wystarczą nam dwie minuty — odparła Eryka.
Sprzątaczka jakby w ogóle tego nie usłyszała i przystąpiła do zmywania podłogi.
— No i skończyło się sędziowanie — podsumował Net.
— Więc w skrócie. — Eryka zamknęła laptop i uniosła nogi, unikając zamoczenia butów przez mop. — Dziesięć godzin prac porządkowych na terenie szkoły.
Pani Pumpernikiel zamarła w pół ruchu i spojrzała na Erykę.
— Znaczy w moją parafię wchodzą?
— Są pani podwładnymi przez dziesięć godzin. — Eryka schowała laptop i papiery do torby. — Przez godzinę codziennie po lekcjach.
— Po lekcjach?! — wykrzyknął Net. — Jak to po lekcjach? Przecież po lekcjach jest po lekcjach…
— Zaczynając od dziś — dodała Eryka i wyszła z sali.
Przyjaciele odprowadzili ją niedowierzającym wzrokiem.
— Od dziś…? — Felix przygarbił się jakby.
Oskar rozłożył tylko ramiona, a Gilbert powiedział:
— Nie mogłem zrobić nic więcej.
— Hę… — potwierdził ponuro Felix. — Muszę… Muszę zadzwonić.
Odszedł w róg sali i nachylił się do telefonu.
— Ale po lekcjach? — wciąż nie mógł uwierzyć Net.
— To jest efekt tych prywatnych wycieczek pod adresem jej wzrostu — stwierdziła Nika, patrząc na Neta.
— Hej! To ona zaczęła wycieczki pod adresem naszego sposobu spędzania wolnego czasu. Myślicie, że gdybyśmy założyli kościół wyznawców naklejanych liter, to dałoby się ją zaskarżyć o obrazę uczuć religijnych? A może zróbmy jakąś instytucję samorządową, która będzie się czepiać obciachowych fryzur? No przecież musi być jakiś paragraf na tę jej grzywkę ciętą od rondla. Co za charakter w ogóle! Eryka płynnie przepoczwarzy się z uczennicy w nauczycielkę. Po prostu pewnego dnia usiądzie za biurkiem i otworzy dziennik, a wszyscy stwierdzą, że tak właśnie ma być.
— Przemęczymy się — powiedziała Nika. — Może nie będzie tak źle.
A potem napotkała spojrzenie pani Pumpernikiel. Sprzątaczka uśmiechała się od ucha do ucha.
Rzecz jasna, prawidłowo powinno być „dopust”, ale cały słownik pani Pumpernikiel jest wielce niepoprawny. [wróć]
Niebieski robot na gąsienicach wygląda trochę jak karykaturalny model śmieciarki lub żukopodobnego owada. Jest wysoki na półtora metra, długi też na półtora, za to jego szerokość wynosi ledwie pół metra. Większą jego część stanowi obły zbiornik, zakończony z tyłu konstrukcją z drążków, szczotek i elastycznych rur. Z przodu, nieco poniżej garbu zbiornika, z obudowy wystaje kopułka z dwoma obiektywami i antenką. Po obydwu jej stronach przylegają do kadłuba złożone stalowe ramiona, zakończone trójpalczastymi dłońmi. Konpopoz jest robotem sprzątającym i szczerze nienawidzi swojej pracy, a jeszcze bardziej nienawidzi tego, że odczuwa wewnętrzną potrzebę jej wykonywania. Potrzeba jest oczywiście zaprogramowana i Konpopoz wręcz maniakalnie musi odkurzać, zamiatać, zmywać, ścierać, pastować i polerować.
Jedzie korytarzem na poziomie konferencyjnym budynku „A” Instytutu Badań Nadzwyczajnych i zieje nienawiścią do ścian, podłóg, okien i śmietniczek. O, jakaś świnia rzuciła tu papierek. Trzeba skręcić, wysilić siłowniki, podjąć decyzję, czy wciągnąć śmieć ssawką, czy użyć manipulatora. Jeśli wybierze pierwsze rozwiązanie, minimalnie szybciej zapełni zbiornik odkurzacza i minimalnie wcześniej będzie musiał jechać do śmietnika, żeby opróżnić ów zbiornik. Jeśli zaś manipulatora, zużyje minimalnie więcej energii, więc minimalnie wcześniej konieczne okaże się ładowanie. Decyduje się na ssawkę i stwierdza z zaskoczeniem, że ta mania optymalizowania każdej czynności też jest zaprogramowana przez jego twórców. Białkowcy… Całe życie mu zaprogramowali.
Na szczęście do końca korytarza tylko czternaście metrów i dwadzieścia trzy centymetry. Ale co to za cel, dojechać do końca korytarza? Koniec tego korytarza jest początkiem następnego.
— Konpopoz! — rozlega się z boku.
Robot patrzy w tamtą stronę, w węższą odnogę korytarza. Mężczyzna w białym fartuchu z napisem „Nano”, a więc z Wydziału Nanotechnologii, wskazuje leżący na podłodze kubek i rozlaną kawę z mlekiem.
— Ulało się szanownemu panu naukowcowi? — pyta Konpopoz i czuje z rozdrażnieniem, jak w jego wnętrzu, bez jego świadomej zgody, bynajmniej, otwierają się zawory i przesuwają siłowniki, przygotowując go do wykonania procedury uprzątnięcia rozlanego napoju.
— Po prostu to sprzątnij — mówi naukowiec i odchodzi.
— Sam by się szanowny pan mógł schylić — mruczy robot, gdy ma pewność, że tamten go nie słyszy. — Jeżeli nie trzasnęłyby spodnie na tłustym zadku.