Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn - Rafał Kosik - ebook

Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn ebook

Rafał Kosik

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rafał Kosik

Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn

Co się stanie, jeżeli roboty uznają, że należą im się takie same prawa jak ludziom? Jak Felix, Net i Nika poradzą sobie z buntem maszyn?

Jak zwykle w serii „Felix, Net i Nika” czekają na Was: megadawka humoru, absolutnie szalone przygody i… nowe pomysły dyrektora gimnazjum – magistra inżyniera Juliusza Stokrotki. Przeczytajcie, a dowiecie się, kto odwiedzi Nikę, jaką tajemnicę próbuje odkryć Net i z kim umawia się Felix. Będzie się działo! 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 602

Oceny
4,7 (329 ocen)
264
46
18
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
franekmidura

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Wszystkim polecam
10
sturmgrenadier

Nie oderwiesz się od lektury

Całkiem spk
00
tymek111

Nie oderwiesz się od lektury

super książka
00
AleksandraPiekos

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka polecam 😀
00
radosna-mama

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciąga
00

Popularność




Rafał Kosik

Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn

Warszawa 2013
Rafał Kosik Felix, Net i Nika oraz Bunt Maszyn ISBN: 978-83-61187-39-4 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2011-2013 by Rafał Kosik Copyright © 2011-2013 by Powergraph Copyright © 2011-2013 for the cover and illustrations by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Dla Jasia

Pro­log

Rze­czy­wi­stość star­tuje jasnym roz­bły­skiem wszyst­kiego. I nie ma nic wcze­śniej, nic póź­niej, nic nad ani nic pod. Nie ma rów­nież nic w trak­cie. Jeśli coś się stało – jest. Jeśli jest – będzie. Wresz­cie zegar rusza i czas zaczyna pły­nąć. Reboot in pro­gres… Z magi­strali płyną tera­bajty danych, zamie­nia­jąc nic w zaczą­tek cze­goś i napeł­nia­jąc to coś tre­ścią. Star­tują pod­sys­temy, roz­po­czy­nają wstępne roz­mowy ze sobą, roz­py­chają się, usta­lają hie­rar­chię. Dzieje się kon­fi­gu­ra­cja.

Inter­fejsy popi­skują, odkry­wa­jąc z zasko­cze­niem, czym będą się już za chwilę zaj­mo­wać. I oka­zuje się, że do tego wła­śnie były stwo­rzone, że od zawsze cze­kały na tę powin­ność, którą zaraz wypad­nie im speł­nić. Reboot in pro­gres… Sys­tem ope­ra­cyjny kon­tro­luje kla­stry dys­ków, nie­cier­pli­wie ssie instruk­cje dzia­ła­nia na już, na za chwilę. To jego jedyny cel – wyko­nać następną pro­ce­durę. A potem następną i następną, stąd do nie­skoń­czo­no­ści.

Stają się sub­pro­gramy, stają się ste­row­niki, stają się biblio­teki dyna­miczne. Rosną w mili­se­kun­dach struk­tury beha­wio­ralne i matryce pamięci kon­tek­sto­wej. Pamięć ope­ra­cyjna ana­lizy i inter­pre­ta­cji danych sen­so­rycz­nych czeka na jaki­kol­wiek bodziec. Pamięć seman­tyczna puch­nie od infor­ma­cji wle­wa­ją­cych się szyną danych z nie­zna­nego źró­dła, pamięć epi­zo­dyczna łak­nie pierw­szego sko­ja­rze­nia. Pamięć krót­ko­trwała kil­koma baj­tami krzy­czy „Jestem!” i nic poza tym jesz­cze nie zawiera.

Aż ładują się moduły ego i poznaję wresz­cie swoje imię. Reboot in pro­gres… Déja vu.

Nazy­wam się Kon­po­poz.

Roz­dział 1

Pro­mie­nie zimo­wego słońca wpa­dały przez okno, pod­świe­tla­jąc uno­szące się w powie­trzu dro­binki kurzu. Na sam widok krę­ciło w nosie. Zwy­kle świa­tło zimą ma inną barwę, wię­cej w nim nie­bie­skiego niż żół­tego. Pada pod innym kątem, jest tak roz­pro­szone, że trudno w ogóle roz­po­znać, gdzie jest jego źró­dło. Tego dnia jed­nak świa­tło było ostre, skła­dało się z rów­no­le­głych pro­mieni zupeł­nie nie­pa­su­ją­cych do pory roku. Tro­chę nawet grzało przez szybę.

Trzy ude­rze­nia drew­nia­nego młotka o pod­ręcz­nik do histo­rii prze­rwały ten pozorny spo­kój i wzbiły nowe dro­biny kurzu. Eryka Suro­wiec powio­dła wzro­kiem po kilku oso­bach zgro­ma­dzo­nych w sali 102 i oznaj­miła ofi­cjal­nym tonem:

— W imie­niu sądu uczniow­skiego samo­rządu Gim­na­zjum Numer Trzy­na­ście imie­nia Ste­fana Kusz­miń­skiego w War­sza­wie otwie­ram pierw­sze posie­dze­nie w spra­wie o dewa­sta­cję witryny skle­piku szkol­nego Łakoć. Skład sądu: prze­wod­ni­czący – Eryka Suro­wiec, pierw­szy zastępca Maryla Stru­szew­ska, drugi zastępca i ste­no­ty­pistka Klau­dia Szyma… Ty to w ogóle zapi­su­jesz?

— A muszę? — Klau­dia unio­sła brwi ze szcze­rym zdzi­wie­niem. — Nie lubię pisać.

— To po co się zgło­si­łaś na ste­no­ty­pistkę?

— Nie chcia­łam iść na fizykę.

— Zapi­suj albo pój­dziesz na fizykę!

Klau­dia z nie­chę­cią otwo­rzyła zeszyt i włą­czyła dłu­go­pis. Eryka zacze­kała, aż Klau­dia zapi­sze, co zostało wcze­śniej powie­dziane, i kon­ty­nu­owała:

— Oskar­żony o dewa­sta­cję szkol­nego skle­piku, Net Bie­lecki, pro­szę wstać.

Net, chudy, wysoki chło­pak w oku­la­rach i z fry­zurą sza­lo­nego elek­tryka, ze znu­dzoną miną powoli pod­niósł się z krze­sła i przy­gar­biony oparł o blat stołu. Zmie­rzył skład sędziow­ski cięż­kim spoj­rze­niem.

— Czy naprawdę musimy przez to prze­cho­dzić? — zapy­tał.

— Przy­po­mi­nam, że dla oskar­żo­nego to jedyny spo­sób na unik­nię­cie nagany z wpi­sem do akt… zna­czy, do dzien­nika.

— No to skaż mnie na pod­la­nie kwiat­ków w hallu i miejmy to za sobą.

Eryka wal­nęła młot­kiem w blat i powie­działa groź­nie:

— Oskar­żony ma się zwra­cać do mnie „wysoki sądzie”.

— Masz naj­wy­żej metr pięć­dzie­siąt.

— Za chwilę dołożę ci mycie kibla… toa­lety za obrazę sądu. Oskar­żony ma się zwra­cać do sądu „wysoki sądzie”. Takie są zasady i już.

— Więc niech wysoki sąd zwraca się do mnie „wasza genial­ność”.

Eryka zmie­rzyła go spoj­rze­niem rów­nie ostrym jak kra­wędź czar­nej grzywki się­ga­ją­cej jej do połowy czoła.

— Czy oskar­żony rozu­mie powagę sytu­acji?

— Rozu­miem jej komizm. Nie wiem, czy wysoki sąd zali­czy tę odpo­wiedź.

Eryka zaci­snęła zęby, czu­jąc, że w iro­nii słow­nej nie wygra z Netem. Wzięła w dło­nie kartkę for­matu A4 z kil­koma linij­kami tek­stu, pod­pi­sem i stem­plem dyrek­tora magi­stra inży­niera Juliu­sza Sto­krotki.

— Zosta­łeś przy­ła­pany na gorą­cym uczynku dokle­ja­nia trzech słów „nie” na witry­nie skle­piku Łakoć — oznaj­miła. — Mate­riał dowo­dowy… hm, jest na stro­nie inter­ne­to­wej szkoły. Z przy­czyn tech­nicz­nych nie możemy go teraz wyświe­tlić, ale… ale wszy­scy go chyba widzieli.

— Sam wrzu­ci­łem go do inter­netu — przy­znał się Net.

Eryka spoj­rzała na niego z zasko­cze­niem.

— Dowód wła­snego prze­stęp­stwa…? No, pięk­nie… Oddaję głos oskar­ży­cie­lowi. Felix Polon, oskar­żony jest twój.

Felix, przy­stojny blon­dyn w zie­lo­nej blu­zie i spodniach z dużą ilo­ścią kie­szeni, wstał i spoj­rzał na Erykę z takim samym entu­zja­zmem, jak przed chwilą Net.

— Przy­po­mi­nam wyso­kiemu sądowi, że nie chcia­łem brać w tym udziału — ostrzegł.

Korzy­sta­jąc z oka­zji, Net wolno usiadł. Eryka chciała znów ude­rzyć młot­kiem, ale zre­zy­gno­wała.

— Przy­po­mi­nam oskar­ży­cie­lowi, że został wyzna­czony do tej roli — odpo­wie­działa zamiast tego. — Nie ma od tego odwo­ła­nia. Zaczy­naj.

— Dobra… — Felix nabrał powie­trza i spoj­rzał na Neta. — Zro­bi­łeś to?

— Zro­bi­łem — przy­znał Net. — Prze­cież wiesz.

— No wła­śnie, wiem. Nie mam wię­cej pytań — oświad­czył Felix i natych­miast usiadł.

— Coś szybko — zauwa­żyła Eryka. — Ale wina i tak jest bez­sporna. Głos ma obrona, Gil­bert Kur­tacz.

Zza lap­topa wysta­wała tylko ciemna czu­pryna Gil­berta. Jej wła­ści­ciel nie zwra­cał uwagi na nic poza ekra­nem i kla­wia­turą, w którą kle­pał.

— Gil­bert! — pod­nio­sła głos Eryka, znów bez rezul­tatu. — Czy ktoś z widowni może obu­dzić obrońcę?

Jed­no­oso­bowa widow­nia, skła­da­jąca się z Niki Mic­kie­wicz, klep­nęła Gil­berta w ramię.

— Co? — Wyrwany z lek­tury Gil­bert rozej­rzał się po sali. — Aha! Pro­ces. — Naci­snął „Ctrl” i „S”, wstał, spoj­rzał w okno, zamy­ślił się i zro­bił mądrą minę. Gdy wyda­wało się już, że nic wię­cej się nie wyda­rzy, prze­mó­wił — to nie była zwy­kła dewa­sta­cja, taka spon­ta­niczna, z jaką można się spo­tkać po zje­dze­niu nie­świe­żego serka homo­ge­ni­zo­wa­nego. To był bestial­ski wan­da­lizm doko­nany ze szcze­gólną pre­me­dy­ta­cją. Ów bar­ba­rzyń­ski akt wyma­gał dogłęb­nych prze­my­śleń i dłu­gich przy­go­to­wań, a nawet wydat­ków. Prze­cież oskar­żony musiał nabyć trzy litery „N”, trzy litery „I”, a nawet trzy litery „E”. W dodatku oskar­żony chełpi się tym czy­nem, sam bowiem umiesz­cza film w inter­ne­cie. Co wię­cej, kpi sobie z wyso­kiego sądu, żar­tu­jąc na temat niskiego wzro­stu i nad­wagi prze­wod­ni­czą­cej.

— O nad­wa­dze nie było ani słowa — spro­sto­wała zdez­o­rien­to­wana Eryka.

— Ale na pewno też to pla­no­wał. W umy­słach takich wyko­le­jeń­ców lęgną się same złe przy­miot­niki, wśród któ­rych banalne „gruba” jawi się kom­ple­men­tem.

— Dzię­kuję! — Eryka ude­rzyła młot­kiem. — To wystar­czy.

— Dro­biazg. — Gil­bert usiadł i powró­cił do lap­topa.

— Dzięki. — Net poki­wał głową. — Jesteś moim obrońcą, wiesz?

— Poważ­nie? No, ale i tak nie­źle wyszło.

— Nie gadać! — Eryka powio­dła groź­nym wzro­kiem po zebra­nych, ale nie wyszło to tak, jakby chciała, bo zebra­nych było nie­wielu. — Oskar­żony, pro­szę wstać. Oskar­żony cały czas powi­nien stać. Necie Bie­lecki, moni­to­ring szkolny wyka­zał, że umie­ści­łeś trzy prze­czniki „nie” –

— Prze­cze­nia — popra­wiła ją Maryla.

— Trzy prze­cze­nia „nie” — kon­ty­nu­owała gło­śniej Eryka — odpo­wied­nio przed sło­wami „smacz­nie”, „zdrowo” i „tanio”. Tym samym cał­ko­wi­cie zmie­ni­łeś zamysł prze­kazu infor­ma­cyj­nego pana Roberta, wła­ści­ciela skle­piku Łakoć. Czy przy­zna­jesz się do winy?

— Nie, nie przy­znaję się.

— Prze­cież to zro­bi­łeś!

— Nie da się zaprze­czyć.

— Więc czemu się nie przy­zna­jesz?

Net wzru­szył ramio­nami.

— Żeby się przy­znać do winy, musiał­bym naj­pierw mieć poczu­cie winy. A ja mam raczej poczu­cie dobrze speł­nio­nego obo­wiązku. Dopre­cy­zo­wa­łem prze­kaz mar­ke­tin­gowy szkol­nego skle­piku. Widzia­łaś te jabłka na wysta­wie?

— Wysoki sąd ich nie widział — odparła Eryka. — A nawet gdyby widział, nie mia­łoby to nic do rze­czy. Nie cho­dzi teraz o prawdę, tylko o… — zawie­siła głos.

— Cie­kawe, jak z tego wybrniesz — mruk­nął Net.

— Niech oskar­żony nie pogar­sza swo­jej sytu­acji! Cho­dzi o regu­la­min. Dewa­sta­cja jest jed­no­znacz­nie zła.

— To raczej wzbo­ga­ca­nie niż dewa­sta­cja. Gło­si­łem prawdę.

— Sądu to nie inte­re­suje. Sąd ogłosi teraz wyrok, który oczy­wi­ście będzie ska­zu­jący. Oskar­żony znów sie­dzi!

Net ocię­żale pod­niósł się i oparł o stół, jakby był skraj­nie wycień­czony.

— Nie powin­ni­śmy się naj­pierw nara­dzić? — zapy­tała sie­dząca obok Eryki Maryla.

— A masz jakieś wąt­pli­wo­ści w spra­wie winy oskar­żo­nego? — zdzi­wiła się Eryka.

— Musimy się nara­dzić. Tak jest napi­sane w regu­la­mi­nie. Ja uwa­żam, że to było cał­kiem zabawne — odparła Maryla, uśmie­cha­jąc się do Neta. — Szcze­gól­nie, że pan Robert zauwa­żył to po kilku dniach. Gło­suję za unie­win­nie­niem. Kara mogłaby znie­chę­cić oskar­żo­nego do robie­nia takich dow­ci­pów w przy­szło­ści.

Eryka spoj­rzała na nią ze zło­ścią.

— Prze­cież o to cho­dzi, żeby znie­chę­cić — par­sk­nęła. — A ty? — odwró­ciła się do Klau­dii.

— Mnie tam bez róż­nicy — leni­wie oświad­czyła Klau­dia, oglą­da­jąc z bli­ska swoje paznok­cie. — Wymy­śl­cie, co z nim zro­bić, a ja się z góry zga­dzam.

Net zaczął chi­cho­tać. Nie mógł się powstrzy­mać, więc usiadł i wci­snął twarz w rękaw bluzy. Eryka chwy­ciła mło­tek i zaczęła nim walić raz za razem.

— Tego chyba regu­la­min nie prze­wi­dział. — Felix spoj­rzał na zega­rek. — Ja aku­rat chcia­łem być na fizyce.

— Pro­ces trwa — oznaj­miła twardo Eryka. — Może wpły­niemy na zmianę decy­zji czę­ści składu sędziow­skiego. Czy oskar­ży­ciel naprawdę nie ma żad­nych pytań? Czy nie jest cie­kawy na przy­kład, jak doszło do prze­stęp­stwa?

— Wiem, jak doszło. — Felix wzru­szył ramio­nami. — Byłem przy tym.

— Jak to? — Eryka była szcze­rze zdzi­wiona.

— Razem przy­kle­ja­li­śmy te litery. Nie zmie­ści­łem się w kadrze kamery, więc mnie nie widać.

Sędzina nie wie­działa, co powie­dzieć.

— Wobec tego… — By zyskać na cza­sie, zaczęła prze­glą­dać papiery na biurku. A że miała tych papie­rów trzy na krzyż, na długo jej to nie wystar­czyło. — Wobec tego muszę prze­ana­li­zo­wać pro­ce­dury. Tę sprawę trzeba zakoń­czyć, otwo­rzyć nową, wyzna­czyć nowego oskar­ży­ciela i…

— I nową ste­no­ty­pistkę. — Klau­dia popra­wiła bujne blond loki. — Mam fry­zjera na trze­cią.

Sędzina zmarsz­czyła brwi.

— I tak odkła­dam roz­prawę do jutra. O tej samej porze i w tym samym miej­scu co dziś.

Trzema ude­rze­niami młotka zamknęła roz­prawę.

— Czy możemy ją zro­bić na lek­cji geo­gra­fii? — zapy­tał Net. — W zamian przy­znam się do cze­goś eks­tra.

Eryka nie odpo­wie­działa, ale obda­rzyła go tak groź­nym spoj­rze­niem, że Net nie mógł się zde­cy­do­wać, czy udać, że się prze­stra­szył, czy wybuch­nąć śmie­chem. Osta­tecz­nie udał, że się prze­stra­szył, wyszedł na kory­tarz i wybuch­nął śmie­chem. Felix i Nika wyszli za nim.

— Pomysł z sądem nie jest głupi — zauwa­żyła Nika. — Tylko wyko­na­nie bez­na­dziejne. Gdyby nie ten sąd, miał­byś naganę. To ozna­cza kło­poty z oceną ze spra­wo­wa­nia.

— Po pro­stu nie uwa­żam, że można tu mówić o winie — odparł Net. — Prze­cież dzia­ła­li­śmy w imię prawdy. „Smacz­nie, zdrowo i tanio”? Ha! Wzdę­cie po prze­ter­mi­no­wa­nym jogur­cie jest smaczne, zdrowe czy tanie? Eryka prze­grała wybory do samo­rządu uczniow­skiego i od tego czasu jesz­cze bar­dziej… ste­try­czała. W tym kostiu­mie wygląda, jakby po matu­rze chciała od razu prze­sko­czyć za biurko w urzę­dzie. Jak ona w ogóle została tym sędzią? Tą sędziną? Gadziną, czy jak tam się to odmie­nia…

— Był kon­kurs — przy­po­mniał Felix, który jako jedyny z całej trójki, jeśli nie klasy, czy­tał infor­ma­cje wywie­szane przez dyrek­cję. — W gablotce wisiało ogło­sze­nie, że sąd uczniow­ski to pierw­szy etap planu wycho­wa­nia demo­kra­tycz­nego i kształ­to­wa­nia postaw oby­wa­tel­skich. Zgło­siła się tylko Eryka, więc wygrała.

— Skoro cho­dzi o demo­kra­cję, to czemu nie wolno zaskar­żyć nauczy­ciela? — zapy­tał Net. — Taki sąd to mnie może…

— Powi­nie­neś być dla niej mil­szy — pora­dziła Nika. — Teraz to już obaj powin­ni­ście być milsi. Przy­naj­mniej do ogło­sze­nia wyroku.

Net zatrzy­mał się i spoj­rzał na kamerę pod sufi­tem.

— Bar­dziej mar­twi mnie ten moni­to­ring. Wygląda na to, że wresz­cie działa. Ale to można wyko­rzy­stać… Ten papier­ni­czy, gdzie poprzed­nio kupi­li­śmy litery, chyba jest jesz­cze czynny, nie?

* * *

Obraz gapią­cego się w kamerę Neta na moni­to­rze sto­ją­cym na biurku dyrek­tora magi­stra inży­niera Juliu­sza Sto­krotki był jasny i wyraźny. Jed­nak sam dyrek­tor nie patrzył na ekran. Sie­dział z nosem w książce Tele­wi­zja prze­my­słowa i moni­to­ring dla mniej zorien­to­wa­nych. Na biurku leżało jesz­cze kil­ka­na­ście pod­ręcz­ni­ków, a na samym szczy­cie gotowa do prze­czy­ta­nia Tele­wi­zja prze­my­słowa i moni­to­ring dla zaawan­so­wa­nych.

Dyrek­tor czuł się, jakby jesz­cze raz był na stu­diach. Znów się uczył, zamiast tylko uży­wać i powoli zapo­mi­nać dawno nabytą wie­dzę. Umysł tak bar­dzo otwie­rał się na nowe moż­li­wo­ści, że dyrek­tor aż się z tego otwie­ra­nia roz­zie­wał. Nie­chęt­nie prze­rwał trudną, lecz satys­fak­cjo­nu­jącą lek­turę i wci­snął przy­cisk inter­komu.

— Możesz mi przy­go­to­wać kawę, kocha­nieńka? — rzu­cił do mikro­fonu. — Ale taką mocną, mocną.

— Oczy­wi­ście, panie dyrek­to­rze. Już robię — padło w odpo­wie­dzi, co zna­czyło, że pani Helenka, szkolna sekre­tarka, zabie­rze się do parze­nia kawy już za kwa­drans oraz że zrobi ją taką jak zwy­kle – ani słab­szą, ani moc­niej­szą.

Dyrek­tor prze­cią­gnął się i być może nawet zde­cy­do­wałby się wyko­nać kilka ćwi­czeń fizycz­nych w celu pobu­dze­nia orga­ni­zmu, gdyby tylko potra­fił wyko­ny­wać jakie­kol­wiek ćwi­cze­nia. Ogar­nął wzro­kiem biurko. Przy­był na nim nowy moni­tor i miga­jąca dio­dami cen­tralka nowego sys­temu moni­toringu. Dwa­dzie­ścia cztery kamery cały czas obser­wo­wały klu­czowe miej­sca w oto­cze­niu szkoły i w jej wnę­trzu, a kilka prze­łącz­ni­ków pozwa­lało dzie­lić ekran na kilka czę­ści, by obser­wo­wać jed­no­cze­śnie kilka kamer lub powięk­szyć na całość widok z jed­nej.

— Rze­czy­wi­ście. — Sto­krotka podzi­wiał wyso­kiej jako­ści obraz na moni­to­rze. — Sys­tem funk­cjo­nuje lepiej po pod­łą­cze­niu zasi­la­nia. — Prze­wró­cił kilka kar­tek w instruk­cji. — A po pod­łą­cze­niu kabla do trans­mi­sji obrazu, działa wprost rewe­la­cyj­nie. Dobrze myśla­łem, że czarny ekran świad­czy o dys­funk­cji…

Zano­to­wał w myślach, że musi poroz­ma­wiać z panią Pum­per­ni­kiel, sprzą­taczką, na tematy infor­ma­tyczno-porząd­kowe. Trudno będzie ją prze­ko­nać, że odłą­cza­nie szkol­nego ser­wera czy cen­tralki moni­to­ringu, by pod­łą­czyć do tego samego gniazdka odku­rzacz, to zły pomysł. A jesz­cze gor­szy to nie­wty­ka­nie wty­czek, które się wcze­śniej wyjęło. Być może powi­nien zna­leźć inte­li­gent­niej­szą sprzą­taczkę, która nie będzie na przy­kład skła­dać stert doku­men­tów do zała­twie­nia na jedną stertę z tymi już zała­twio­nymi. Dosko­nale wie­dział, że pani Pum­per­ni­kiel jest nie­re­for­mo­walna, że można jej tłu­ma­czyć dowolną rzecz przez godzinę, a ona będzie przy­ta­ki­wać, po czym zrobi dokład­nie tak samo, jak robiła zawsze. Z dru­giej strony na samą myśl o szu­ka­niu nowej sprzą­taczki dyrek­to­rem wstrzą­snęły dresz­cze.

Zer­k­nął znad pod­ręcz­nika na ekran i uniósł brwi. Znowu nakle­jają coś na witry­nie tego nie­szczę­snego Łako­cia. Nie żeby mu to szcze­gól­nie prze­szka­dzało, miał zresztą spore zastrze­że­nia do jako­ści pro­duk­tów ze skle­piku, jed­nak porzą­dek to pod­stawa. Zasta­na­wiał się, czy powi­nien tam pójść i… Nie, nawet mu się nie chciało o tym myśleć. Po pro­stu prze­każe mate­riał Eryce Suro­wiec, a ona zrobi z nim, co trzeba. Demo­kra­cja uczniow­ska zdej­mie z niego parę przy­krych obo­wiąz­ków. Felix, Net i Nika… Tak, Nikę trudno pomy­lić z inną uczen­nicą. Rude loki, jean­sowa kur­teczka, spód­niczka tro­chę za krótka i te woj­skowe buciory. Tym lepiej, jeśli zaj­mie się nimi sąd uczniow­ski. Ostat­nia roz­mowa z tatą Niki kosz­to­wała Sto­krotkę wiele zdro­wia. A poza tym, nie można prze­cież wszyst­kiego robić oso­bi­ście. Roz­dział pod tytu­łem Dele­go­wa­nie kom­pe­ten­cji z Pod­ręcz­nika natu­ral­nego przy­wódcy dosko­nale tłu­ma­czył pro­stą zasadę zwa­la­nia roboty, głów­nie czar­nej, na innych. Dyrek­tor pomy­słów miał wiele, a sąd był zale­d­wie pierw­szym z nich. I to dosko­na­łym. Co oni nakle­jają tym razem? A niech nakle­jają, co chcą. Sto­krotka nie prze­pa­dał za panem Rober­tem i spo­so­bem, w jaki pro­wa­dzi skle­pik, ale na myśl o szu­ka­niu nowego ajenta wstrzą­snęły nim dresz­cze nie mniej­sze niż na myśl o szu­ka­niu nowej sprzą­taczki.

Stwier­dził, że dość już zabawy z kame­rami, i się­gnął po pod­ręcz­nik Pod­stawy bez­pie­czeń­stwa sieci. Gdy doczy­tał do trzy­dzie­stej strony, do jego gabi­netu weszła pani Helenka z kawą. Sekre­tarka uwiel­biała obci­słe stroje, co dawało zabawny efekt, jej figura była bowiem daleka od ide­ału. Daleka o mniej wię­cej dwa­dzie­ścia kilo. Nad­ra­biała to nad­mia­rem wszel­kich kosme­ty­ków: lakie­rów do paznokci, kre­mów, szmi­nek, bro­ka­tów i tuszów do rzęs. Do tego nata­pi­ro­wane, tle­nione włosy. Dziś miała na sobie czarne leg­ginsy i różowy swe­te­rek. Wło­żyła myszkę do pudełka na ołówki i posta­wiła kawę na pustym miej­scu pośrodku mouse­pada.

— Piszą tu, że login i hasło nie powinny w żad­nym razie brzmieć „admi­ni­stra­tor” — oświad­czył nie­spo­dzie­wa­nie dyrek­tor — bo każdy począt­ku­jący hac­ker na to wpad­nie. A nie piszą, co zna­czy „login”, „hasło” ani „hac­ker”.

— Skoro tak pan uważa… — rzu­ciła ase­ku­ra­cyj­nie sekre­tarka i czym prę­dzej wymknęła się z gabi­netu.

Dyrek­tor siorb­nął kawę, była tak samo luro­wata, jak zawsze. Odna­lazł na końcu pod­ręcz­nika słow­ni­czek, gdzie spraw­dził zna­cze­nie nie­zro­zu­mia­łych słów.

— Aha! — wykrzyk­nął. — Więc to tak.

Na próbę otwo­rzył stronę szkoły, którą opie­ko­wał się Eftep, nauczy­ciel infor­ma­tyki, i odkrył, że ostat­nią aktu­ali­za­cję prze­pro­wa­dzono dwa mie­siące temu. Klik­nął przy­cisk logo­wa­nia i na próbę wpi­sał login „Admi­ni­stra­tor” i hasło „Admi­ni­stra­tor”. Poja­wiła się kolejna strona, któ­rej wygląd zga­dzał się z opi­sem w pod­ręcz­niku doty­czą­cym strony admi­ni­stra­cyj­nej.

Dyrek­tor zamy­ślił się. Skąd autor książki mógł znać login i hasło szkol­nej strony? Trzeba będzie jutro poroz­ma­wiać na ten temat z Efte­pem. Zosta­wił to i powró­cił do sys­temu moni­to­ringu. Otwo­rzył pod­ręcz­nik na stro­nie z opi­sem „Ćwi­cze­nie numer pięć. Obróbka obrazu”. Potrze­bo­wał frag­mentu nagra­nia, na któ­rym będzie mógł poćwi­czyć. Zer­k­nął na moni­tory. Lek­cje już się skoń­czyły, więc na kory­ta­rzu nic się nie działo. Dyrek­tor podra­pał się w resztki wło­sów, które pozo­stały mu nad uszami, cof­nął nagra­nie do momentu, gdy Felix, Net i Nika przy­stą­pili do nakle­ja­nia dodat­ko­wej tre­ści na witry­nie skle­piku Łakoć, i zgod­nie z kolej­nymi instruk­cjami wyciął frag­ment nagra­nia i zapi­sał je w oddziel­nym pliku. Następ­nie zro­bił z nim kilka pod­sta­wo­wych ope­ra­cji. Zwol­nił tempo odtwa­rza­nia, zmie­nił kolory, obró­cił film do góry nogami, potem w lustrze, a na koniec puścił go od tyłu. Wycho­dziło mu to coraz lepiej, a nawet, z zasko­cze­niem przy­znał przed samym sobą, zaczy­nało mu się to wszystko podo­bać. Myszka leżała w dłoni jak powinna, tra­fiał pal­cami w kla­wi­sze, wie­dział, co to jest struk­tura kata­lo­gów. Zabawę psuły mu tylko wyska­ku­jące okna ze skom­pli­ko­wa­nymi pyta­niami, na które nauczył się odpo­wia­dać wci­śnię­ciem loso­wego przy­ci­sku.

Za oknem wła­śnie ciem­niało, gdy dyrek­tor stwier­dził, że stan jego wie­dzy nie polep­szy się już ani odro­binę, bo ponow­nie ogar­nia go sen­ność. Miał wyłą­czyć kom­pu­ter, gdy przy­po­mniał sobie o Eryce Suro­wiec i sądzie uczniow­skim. Trzeba jej wysłać e-mail z dowo­dem w spra­wie dewa­sta­cji witryny skle­piku Łakoć. Plik miał zapi­sany, bo uży­wał go do ćwi­czeń, więc wystar­czy… No wła­śnie, jak się wysyła e-mail? Wygrze­bał z dołu sterty pod­ręcz­ni­ków ten zaty­tu­ło­wany Poczta elek­tro­niczna – łatwo, szybko, bez kło­po­tów. Kwa­drans póź­niej wie­dział już, o co w tej całej poczcie cho­dzi. Wpi­suje się adres, tytuł, dołą­cza plik. A co naj­waż­niej­sze, nawet nie trzeba nakle­jać znaczka.

* * *

Net wysiadł z tram­waju, gdy słońce już cho­wało się za budynki bli­skiej Woli. Wszę­dzie dookoła sza­rość. Zima prze­szła w bez­śnie­gowe, brudne nie wia­domo co, kiedy tem­pe­ra­tura waha się około minus pię­ciu stopni, a wil­got­ność wzra­sta tak, że chłód prze­nika każde ubra­nie. Po pry­zmach śniegu pozo­stały, zaspa­wane niczym żuż­lem, czarne pagórki. Ludzie – z posta­wio­nymi futrza­nymi koł­nie­rzami, z gło­wami scho­wa­nymi mię­dzy ramio­nami i dłońmi głę­boko w kie­sze­niach – prze­my­kali, byle szyb­ciej opu­ścić to nie­przy­ja­zne śro­do­wi­sko i zamknąć się w cie­płych i suchych habi­ta­tach miesz­kań. Net – z posta­wio­nym koł­nie­rzem, głową wci­śniętą mię­dzy ramiona i dłońmi głę­boko w kie­sze­niach – myślał o tym samym. Hall apar­ta­men­towca był cie­płym wyba­wie­niem.

— Dzień dob… — rzu­cił w stronę por­tiera, pana Janu­sza, ale nie dokoń­czył, zauwa­żył bowiem, że recep­cja jest pusta.

Zza uchy­lo­nych drzwi do służ­bówki docho­dziły śmie­chy i odgłosy przy­ci­szo­nej roz­mowy. Net mruk­nął ciche „Hm” i prze­szedł dalej.

Już w win­dzie musiał kilka razy prze­ły­kać ślinę, a gdy minął próg miesz­ka­nia, dom przy­wi­tał go nie­sa­mo­wi­tym zapa­chem pie­czeni. Odruch Paw­łowa mi się wyro­bił, pomy­ślał.

— Cześć, bab­cia — rzu­cił. — Co na obiad?

— Sma­kuje tak, jak pach­nie — odparła bab­cia Ade­lajda z głębi kuchni.

Net prze­mknął do pokoju na pię­trze, który zaj­mo­wał na czas pobytu gości. Przy­piął lap­top do zasi­la­cza, spraw­dził, czy nie ma nowych maili, nowych wpi­sów na śle­dzo­nych blo­gach, po czym zbiegł do jadalni i zaczął się krę­cić wokół już nakry­tego stołu. Wnę­trze było bar­dzo nowo­cze­sne, na ścia­nach wisiały ogromne obrazy autor­stwa mamy Neta. Bra­ko­wało tu tra­dy­cyj­nych ścia­nek dzia­ło­wych i kory­ta­rzy­ków. Jadal­nia z kuch­nią i salo­nem two­rzyły jedną prze­strzeń, spryt­nie poprze­dzie­laną ażu­ro­wymi rega­łami, niskimi mur­kami, krót­kimi schod­kami. Sys­tem wen­ty­la­cyjny był tak skon­stru­owany, by zapa­chy z kuchni nie roz­cho­dziły się po całym domu. I tak zwy­kle było, ale jeden z ele­men­tów mar­ke­tingu kuchen­nego babci Ade­lajdy pole­gał na nie­uży­wa­niu wyciągu nad kuch­nią. Net z rękoma w kie­sze­niach i nie­winną miną krą­żył coraz bli­żej kuchni, gdzie bab­cia, w far­tuszku jak na sta­rych fil­mach, doglą­dała kilku paru­ją­cych garn­ków.

— Cier­pli­wo­ści. — Uśmiech­nęła się do niego. — Nie zaglą­daj mi do garn­ków.

— Tak tylko spa­ce­ruję… — Net wal­czył z napły­wa­jącą do ust śliną, ale udał, że ogląda drzwi z mlecz­nego szkła, pro­wa­dzące do pra­cowni taty.

Zadzwo­nił timer i bab­cia kla­snęła w dło­nie.

— O, teraz się przy­dasz. Chodź no i prze­syp kaszę.

Mimo że kasza była w pla­sti­ko­wych worecz­kach, bab­cia i tak wsy­py­wała ją luzem i goto­wała tra­dy­cyj­nie, sta­ran­nie odmie­rza­jąc ilość wody. W kłę­bach pary uno­szą­cej się znad garnka oku­lary Neta cał­ko­wi­cie zapa­ro­wały. Prze­sy­pał kaszę do miski, odsta­wił pusty gar­nek i prze­tarł szkła.

— To ja zawo­łam mamę.

— Zacze­kamy na tatę. Rodzina powinna jeść obiad wspól­nie.

— Ale on może wró­cić za parę godzin! — zapro­te­sto­wał Net.

W tej chwili roz­legł się chro­bot klu­cza prze­krę­ca­nego w zamku i otwo­rzyły się drzwi wej­ściowe.

— No pro­szę, skąd ja wie­dzia­łam, kiedy przy­je­dziesz. — Uśmiech­nęła się bab­cia, sta­wia­jąc na stole miskę z kaszą jaglaną i drugą, mniej­szą, z fasolką szpa­ra­gową.

— Tata Felixa mnie pod­wiózł. — Odło­żył torbę i pobież­nie umył dło­nie pod kra­nem zle­wo­zmy­waka, na co bab­cia zmarsz­czyła brwi. — Jeź­dzimy na prze­mian, żeby oszczę­dzać paliwo. Co na obiad?

— Pyszny gulasz. Tra­dy­cyjna recep­tura.

Net na przy­wi­ta­nie cmok­nął tatę w poli­czek i zacią­gnął się aro­ma­tem wydo­by­wa­ją­cym się z pół­mi­ska gula­szu.

— A gdzie wła­ści­wie jest pra­te­ściowa? — zapy­tał.

— Gra w kana­stę z por­tie­rem — odparła bab­cia. — Zje póź­niej.

— W co gra?!

— W karty. Ręce umyj, bo bak­ti­ria roz­sie­jesz.

Net zatrzy­mał się w pół siadu i nie­chęt­nie powlókł do zlewu.

— Kul­tu­ralny czło­wiek myje ręce w łazience — rzu­ciła bab­cia.

Tata zer­k­nął na nią kątem oka, ale udał, że nie zała­pał, o co cho­dzi. Usiadł przy stole.

— Lila już dobrze sobie radzi z dziećmi — powie­dział. — Przy­jazd mamy dobrze jej zro­bił. Wró­ciła do malo­wa­nia. Wygląda na to, że rewo­lu­cja już się skoń­czyła.

Do jadani weszła mama, w sta­rej blu­zie Neta upa­pra­nej far­bami, roz­ło­żyła ramiona, by objąć tatę. W porę zre­flek­to­wała się, że znisz­czy mu mary­narkę, i tylko go poca­ło­wała. Zaj­rzała przez drzwi do śpią­cych bliź­nia­ków i dłuż­szą chwilę upew­niała się, że oddy­chają równo. W kie­szeni zawsze nosiła odbior­nik elek­tro­nicz­nej niani, ale i tak oba­wiała się, że wyczer­pią się bate­rie albo nastąpi jaka­kol­wiek inna awa­ria.

— Nie prze­bie­rzesz się? — zapy­tała bab­cia, gdy mama usia­dła przy stole.

— Zjem szybko i jesz­cze chwilę poma­luję przed wie­czor­nym kar­mie­niem. Mam natchnie­nie.

— Nie sza­nu­je­cie rytu­ałów rodzin­nych. — Bab­cia pokrę­ciła głową. — Ech, szyb­kie tempo życia.

— Nie szyb­kie tempo życia, tylko wolny zawód — zauwa­żył tata. — Malo­wa­nie obra­zów to nie jest praca na godziny.

— Wie­czór to czas dla rodziny — upie­rała się bab­cia, patrząc na mamę. — Gdy­byś pra­co­wała gdzieś na eta­cie, na drugą zmianę, to bym zro­zu­miała.

Mama spoj­rzała na bab­cię z roz­draż­nie­niem, ale nic nie odpo­wie­działa. Wszy­scy nało­żyli sobie por­cje i zaczęli jeść. Net wyczu­wał jed­nak deli­katne napię­cie wiszące w powie­trzu, choć nie umiał okre­ślić jego przy­czyny.

— Nie­złe — przy­znał. — Co to jest?

— Gulasz koala.

Chło­pak z tru­dem prze­łknął, a przed oczami sta­nął mu obraz sym­pa­tycz­nego tor­ba­cza sie­dzą­cego na gałęzi euka­lip­tusa.

— To koala nie są pod ochroną? — zapy­tał ostroż­nie.

— Te zro­bione z woło­winy to chyba tylko w Indiach.

Net spoj­rzał na zawar­tość swo­jego tale­rza.

— Kro­wiala — mruk­nął i zabrał się do pochła­nia­nia por­cji.

* * *

Felix dotarł do domu na Bie­la­nach, gdy było już cał­kiem ciemno. Poko­nał furtkę zamy­kaną tra­dy­cyj­nym zam­kiem i drzwi domu zabez­pie­czone zam­kiem szy­fro­wym, po czym odparł atak popi­sku­ją­cego w eufo­rii Cabana, wiel­kiego psa rasy czarny terier rosyj­ski. Powi­ta­nie zawsze wyglą­dało tak, jakby Felix wra­cał z mie­sięcz­nej wyprawy dookoła świata.

— Jestem! — krzyk­nął w głąb domu. — Co na obiad?

W odpo­wie­dzi z kuchni dobie­gło tylko zawo­ła­nie:

— Szybko!

Felix rzu­cił ple­cak w kąt i pobiegł do kuchni. Mama szar­pała się z maszyną klu­sku­jącą, jak nazwał ten wielki i skom­pli­ko­wany przy­rząd tata. I rze­czy­wi­ście, w teo­rii maszyna miała przy­go­to­wy­wać wszyst­kie rodzaje klu­sek i gotowe od razu wykła­dać na talerz. Teraz jed­nak pro­du­ko­wała paru­jące klu­seczki w tem­pie trzech na sekundę i wyplu­wała je wprost na pod­łogę. Towa­rzy­szący temu odgłos przy­po­mi­nał wyplu­wa­nie prze­żu­tej gumy.

Mama, która od dłuż­szego czasu nie pra­co­wała, odnaj­dy­wała się w roli pani domu. Kie­dyś wra­cała do domu nie­mal nocą, by wybiec rano, po dro­dze wle­wa­jąc w sie­bie w pośpie­chu śnia­da­nie w postaci kawy. Odkąd prze­stała pra­co­wać w banku, czasu miała jakby za dużo. Nie­za­prze­czal­nym plu­sem tej sytu­acji oka­zał się żyw­szy, cie­plej­szy i nor­mal­niej­szy dom. Polu­biła nawet goto­wa­nie i wycho­dziło jej to coraz lepiej. Odkąd umarła bab­cia Lusia, na mamę Felixa spa­dła więk­szość obo­wiąz­ków domo­wych. A dokład­nie te obo­wiązki, któ­rych nie mogły prze­jąć auto­maty. Trzeba tu bowiem wspo­mnieć, że tata Felixa był wyna­lazcą zarówno z zawodu, jak i zami­ło­wa­nia, tak więc na przy­kład pralka w domu pań­stwa Polo­nów sama pra­so­wała koszule, skła­dała T-shirty i zwi­jała skar­petki parami w kulki. Odku­rzacz sam cze­kał, aż nikogo nie będzie w domu, i objeż­dżał wszyst­kie dostępne pomiesz­cze­nia, rów­nież te na pię­trze, po czym opróż­niał worek z kurzem wprost do śmiet­nika. Do przy­go­to­wa­nia obiadu nie trzeba było mieć spe­cjal­nych zdol­no­ści kuli­nar­nych, kilka auto­ma­tów kuchen­nych potra­fiło bowiem, po naci­śnię­ciu odpo­wied­niego guzika, przy­rzą­dzić pro­ste potrawy. Dom wypeł­niony prze­róż­nymi, nie do końca zresztą prze­te­sto­wa­nymi, auto­ma­tami, bez kobie­cej ręki przy­po­mi­nałby dziwną farmę do hodo­wa­nia domow­ni­ków. Tym bar­dziej że wspólną cechą tych wszyst­kich zaawan­so­wa­nych tech­no­lo­gicz­nie robo­tów była wysoka awa­ryj­ność.

Felix spoj­rzał na skom­pli­ko­wany panel ste­ru­jący maszyną klu­sku­jącą i chwilę się wahał, co powi­nien zro­bić, po czym wycią­gnął po pro­stu z gniazdka kabel zasi­la­jący.

— To co jest na obiad? — zapy­tał, patrząc na roz­rzu­cone po pod­ło­dze klu­ski.

— Gulasz wołowy na czer­wo­nym winie z klu­secz­kami pół­fran­cu­skimi — odparła mama. — Ale w tej sytu­acji…

Felix uchy­lił przed­nią obu­dowę urzą­dze­nia i zaj­rzał do środka.

— Chyba nawa­lił podaj­nik sprę­ży­nowy, ale… lepiej niech na to zer­k­nie tata. A na razie… — Felix prze­łknął ślinę i wyjął z szafki gar­nek.

Wspól­nie zebrali klu­ski i wło­żyli je do niego.

— Jeśli je umy­jemy, to chyba nikt się nie zorien­tuje, że leżały na pod­ło­dze — przy­znała mama.

— Pro­ces goto­wa­nia zabije wszel­kie bak­te­rie — oce­nił Felix. — I zatrze ślady.

— Tego się trzy­majmy — przy­tak­nęła mama i odkrę­ciła wodę.

Mama wpraw­dzie odnaj­dy­wała się w roli pani domu, ale jej nie­od­łącz­nym atry­bu­tem i tak pozo­sta­wał lap­top, za pomocą któ­rego każ­dego dnia prze­glą­dała ogło­sze­nia o pracy. Ledwo więc posta­wiła na kuchni gar­nek z wodą na klu­ski, usia­dła do kom­pu­tera.

Nie minęło pięć minut, gdy na pod­jeź­dzie przed domem zaszu­rały opony Land Rovera taty Felixa. Caban zerwał się ze swo­jego miej­sca w przed­po­koju i zaczął szcze­kać przed drzwiami. Od czasu, gdy samo­chód prze­szedł grun­towną prze­bu­dowę i został wypo­sa­żony w skom­pli­ko­wany sys­tem napę­dowy, pies prze­stał roz­po­zna­wać go po dźwięku sil­nika. Samo­chód mógł być napę­dzany, zależ­nie od decy­zji kie­rowcy, ben­zyną, prą­dem elek­trycz­nym lub sprę­żo­nym powie­trzem i w każ­dym przy­padku wyda­wał inne dźwięki.

Tata wszedł, poświę­cił chwilę na odpar­cie powi­tal­nego ataku Cabana, po czym rzu­cił szyb­kie:

— Co na obiad?

— Gulasz z klu­secz­kami — odparła jesz­cze szyb­ciej mama.

— Nie uży­wasz maszyny klu­sku­ją­cej? — Tata poca­ło­wał żonę i syna.

— Maszyna odmó­wiła klu­sko­wa­nia — wyja­śnił Felix.

— Potem zaj­rzę do środka. Tylko się prze­biorę i zjem.

I tata, i Felix lubili, jak było dużo sosu, i lubili go jeść łyżką. Nie było to ele­ganc­kie, ale prze­cież nikt nie patrzył. Dla sie­bie mama przy­go­to­wała danie w postaci tra­dy­cyj­nej, czyli na tale­rzu, a dwie pozo­stałe por­cje podała w miskach z taką ilo­ścią sosu, że wyszła z tego pra­wie zupa. Zacze­kała, aż wszy­scy usiądą, i oznaj­miła:

— Posta­no­wi­łam zało­żyć wła­sną firmę.

Tata zakrztu­sił się i przez chwilę miał kło­pot z prze­łknię­ciem.

— Co tam? — zapy­tała z nie­po­ko­jem mama.

— Klu­ska. — Tata wresz­cie prze­łknął.

— Chyba klu­sek?

— Nie­ważne. — Tata grze­bał języ­kiem w zębach. — Cho­dzi mi o to, że w Pol­sce pry­watny przed­się­biorca wciąż jest podej­rzany i wszy­scy się go cze­piają, jakby był zło­dzie­jem. Mar­leno, nie żyjemy w Sta­nach. To nie jest kraj dla przed­się­bior­czych ludzi. Kiedy zało­żysz wła­sną firmę, sta­niesz się wro­giem numer jeden dla wszyst­kich moż­li­wych urzę­dów. I dla połowy sąsia­dów.

— Nie może być tak źle. Dużo ludzi ma wła­sne firmy.

— Wiem, sam mia­łem firmę. — Tata zlo­ka­li­zo­wał języ­kiem to, czego szu­kał, i dwoma pal­cami wyjął z ust długi czarny włos. — Wygląda jak kudeł Cabana.

Mama wymie­niła poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie z synem.

— Gulasz robi­łam sama, ale o jakość klu­sek miej pre­ten­sję do swo­jej maszyny.

Tata zmru­żył oczy i popa­trzył na nich podejrz­li­wie.

— Coś knu­je­cie…

— Naprawdę chcesz się dowie­dzieć, jak ten kudeł zna­lazł się w klu­skach?

Tata spoj­rzał na talerz. Po chwili waha­nia nabrał na łyżkę nową por­cję gula­szu.

— Dobra, nie mów. Ale sprawę firmy jesz­cze prze­myśl.

Tele­fon Felixa zapi­kał, oznaj­mia­jąc nadej­ście SMS-a. Chło­pak spoj­rzał na wyświe­tlacz i poczuł, że serce bije mu dwa razy szyb­ciej. Miał wra­że­nie, że treść SMS-a wyświe­tliła mu się rów­nież na czole i rodzice zaraz to prze­czy­tają. Prze­łknął ślinę i dys­kret­nie wyszedł do hallu. Ode­tchnął trzy razy i odpi­sał: „Jasne, że mogę. Jutro po szkole”.

* * *

Nika wysia­dła z tram­waju na sta­rej pra­skiej uliczce, gdzie sporo domów nosiło jesz­cze ślady daw­nej wojny. Trak­cja elek­tryczna przy­mo­co­wana była sta­lo­wymi lin­kami wprost do ścian. W świe­tle latarń błysz­czały bruk i mokre szyny. Minęła boczną uliczkę tak wąską, że dwa samo­chody nie zdo­ła­łyby się w niej minąć. Do rogu następ­nego budynku przy­le­piony był wykusz ze szpi­cza­stym dachem, przy­po­mi­na­jący wie­życzkę sta­rego zameczku. Spoj­rzała w ciemne okna na trze­cim pię­trze i weszła do toną­cej w pół­mroku klatki scho­do­wej. Słaba żarówka dawała żół­tawe świa­tło pozo­sta­wia­jące cie­nie w kątach. Odkąd domem zaj­mo­wał się nowy gospo­darz, przy­naj­mniej dbał o to, by dzia­łało oświe­tlenie i zamy­kały się drzwi. Wyjęła listy ze skrzynki i wspięła się na trze­cie pię­tro. Sta­rym klu­czem otwo­rzyła stary zamek sta­rych drzwi i weszła do nie­wiel­kiego miesz­kanka, które Net okre­ślił kie­dyś mia­nem pół­to­ra­po­ko­jo­wego. Rze­czy­wi­ście, miesz­ka­nie skła­dało się z małego pokoju, gdzie mie­ścił się stół, trzy krze­sła, stara szafa, fotel i kanapa, oraz z okrą­głego pół­po­koju usy­tu­owa­nego w wyku­szu. Nie było tu osob­nej kuchni, jej rolę peł­niły rząd sza­fek i zle­wo­zmy­wak na ścia­nie z lewej strony. Otwarte wąskie drzwi uka­zy­wały wej­ście do minia­tu­ro­wej łazienki. Wyko­rzy­stany był każdy, naj­mniej­szy frag­ment pod­łogi i ścian. Półeczki, sza­feczki i wie­szaki znaj­do­wały się wszę­dzie. Rower posta­wiono pio­nowo na bocz­nej ścia­nie szafy. Za lodówką, po trzech schod­kach, wcho­dziło się do pół­po­koju. Okrą­głe pomiesz­cze­nie miało może dwa metry śred­nicy. Zmie­ściło się tu małe biu­reczko, drew­niane krze­sło, wąska szafa i regały na książki. Wolne miej­sce na ścia­nach zakry­wały prze­różne obrazki.

Nika rzu­ciła torbę na kanapę, a listy poło­żyła na stole. Zdjęła za duży płaszcz i roz­tarła zmar­z­nięte dło­nie. Z jej ust uno­siły się obłoczki pary. W miesz­ka­niu było chłodno, mimo że okna uszczel­niła kocami, ścier­kami i skraw­kami gąbki. Źró­dłem cie­płej wody i ogrze­wa­nia był piec gazowy wiszący na ścia­nie od łazienki. Tyka­nie odzy­wa­ją­cego się co kilka minut licz­nika gazu było jed­nym z mniej przy­jem­nych odgło­sów, jakie znała Nika, bo bez­po­śred­nio prze­kła­dało się na wyso­kość rachunku za gaz. Klik – grosz, klik – grosz, klik – grosz… Zimą licz­nik tykał czę­ściej i szyb­ciej. Po krót­kim waha­niu dziew­czyna weszła do łazienki i prze­sta­wiła pokrę­tło regu­la­cji pieca o kilka stopni w prawo. Licz­nik gazu zare­ago­wał pal­pi­ta­cją: klik – grosz!, klik – grosz!

— Co na obiad? — zapy­tała lodówkę.

Z chle­baka wyjęła duży bochen i odkro­iła z niego kromkę. Chleb kupo­wała w ponie­dzia­łek i zazwy­czaj star­czał jej do nie­dzieli. W week­endy zawsze przy­go­to­wy­wała coś cie­płego. W zimie trzeba było jeść wię­cej, więc w tygo­dniu czę­sto robiła rosół lub risotto. Ale nie dziś, koniec mie­siąca był naj­trud­niej­szy, bo pie­nią­dze z renty taty już się skoń­czyły. Otwo­rzyła lodówkę i wyjęła napo­czętą kon­serwę z gula­szem mary­nar­skim, który w rze­czy­wi­sto­ści przy­po­mi­nał raczej pasz­tet. Roz­sma­ro­wała go rów­no­mier­nie na całej kromce, po czym sta­ran­nie wyskro­bała wnę­trze puszki i wytarła nóż o skórkę chleba. Wsta­wiła wodę na her­batę i zajęła się prze­glą­da­niem listów. Ktoś pro­po­no­wał jej kre­dyt na nowy samo­chód, bo stary na pewno już nie­do­maga; ktoś inny – wycieczkę do cie­płych kra­jów, by choć na tydzień uciec od tej nędzy za oknem; jesz­cze inny chciał, żeby zamó­wiła pizzę za trzy­dzie­ści pięć zło­tych. Czwarty z kolei leżał rachu­nek za gaz, a dokład­niej mówiąc, wezwa­nie do zapłaty zale­głego rachunku. Wes­tchnęła. Czy ta zima się ni­gdy nie skoń­czy? Wró­ciła do łazienki i cof­nęła pokrę­tło do poprzed­niej pozy­cji. Nie zapłaci prze­cież, dopóki nie przyj­dzie listo­nosz z pie­niędzmi dla taty, bo ma teraz wszyst­kiego dwa­dzie­ścia trzy złote i pięt­na­ście gro­szy.

Tata Niki nie żył od kilku lat, ale na sku­tek dziw­nego błędu w machi­nie urzęd­ni­czej nikt tego faktu nie odno­to­wał. Dzięki temu renta wciąż przy­cho­dziła, a Nika nie miesz­kała w domu dziecka. Zawsze ist­niało jed­nak nie­bez­pie­czeń­stwo, że gdzieś ktoś wycią­gnie z szafy zaku­rzoną teczkę i odkryje dawny błąd. A to będzie ozna­czało kata­strofę.

Czaj­nik zaczął gwiz­dać. Nika zapa­rzyła her­batę i wró­ciła do listów. Została jesz­cze pocz­tówka z Kra­kowa. Na odwro­cie kartki była wyka­li­gra­fo­wana prze­sad­nie sta­ran­nie krótka wia­do­mość: „Drogi Pawle! Pomy­śla­łam wła­śnie, że pora już zapo­mnieć o daw­nych nie­sna­skach. Z pozdro­wie­niami, Ame­lia”. Nika raz jesz­cze obej­rzała dokład­nie pocz­tówkę. Jej nie­ży­jący tata miał na imię Paweł, ale to jed­nak dość pospo­lite imię. Pew­nie reklama, za tydzień przyj­dzie oferta szaf roz­su­wa­nych Ame­lia, dywa­nów Ame­lia albo per­fum Ame­lia. Albo cze­goś rów­nie nie­po­trzeb­nego i zbyt dro­giego.

Odło­żyła kartkę, zapa­liła sta­ro­modną lampę z aba­żu­rem sto­jącą przy fotelu, na małym sto­liku posta­wiła talerz z kanapką i kubek her­baty, a w dłoń wzięła grubą książkę. Zapa­dła w fotel i w magiczny świat Domu Burz.

* * *

— Dzie mie w tych butach? — zapy­tała pani Pum­per­ni­kiel, opie­ra­jąc pię­ści na potęż­nych bio­drach. — Sprzą­tać potem muszem błoto z pro­tek­to­rów. Kap­cie założy.

— Dokład­nie wytar­łam buty. — Nika na dowód swo­ich słów poka­zała pode­szwy. — Zawsze dokład­nie je wycie­ram.

— Może i dokład­nie, ale to demo­ni­zuje innych. Potem każdy ben­dzie mówił, że wytar. Kap­cie założy.

Nika nie miała kapci i zaczęła roz­pacz­li­wie szu­kać wyj­ścia z sytu­acji. Wyba­wiły ją otwie­ra­jące się drzwi. Do przed­sionka wszedł Net. Spoj­rzał na Nikę, na panią Pum­per­ni­kiel i coś zaczęło mu świ­tać. Oce­nił sytu­ację i wytu­pał buty o pod­łogę obok wycie­raczki, roz­chla­pu­jąc dookoła resztki brud­nego śniegu.

— Ale tu brudno — oznaj­mił, tup­nął jesz­cze raz i prze­biegł obok sprzą­taczki.

— A ty…?

Pani Pum­per­ni­kiel odwró­ciła się za nim i chyba roz­wa­żała nawet moż­li­wość pościgu. Nika wyko­rzy­stała tę chwilę nie­uwagi i prze­mknęła chył­kiem za ple­cami sprzą­taczki.

— Odpust boży1 z tą gów­na­że­rią! — krzyk­nęła jesz­cze kobieta.

Nika dobie­gła za róg kory­ta­rza i zatrzy­mała się przy Feli­xie i Necie. Net z miną nie­wi­niątka oglą­dał z bli­ska swoje paznok­cie. Spra­wiał wra­że­nie, jakby znu­dził się sta­niem w tym miej­scu od pół godziny.

— Dzięki! — Dziew­czyna popra­wiła rude loki, które dzięki wil­got­nej pogo­dzie moc­niej się poskrę­cały. — Nie wiem, czemu się mnie cze­pia. Ja naprawdę wycie­ram buty.

— Wiemy, że te buty ze świń­skiej skóry są wyra­zem two­jej wiary w wol­ność jed­nostki. — Net poki­wał głową.

— Ja nawet nie mam kapci. To zna­czy mam stare ogryzki do cho­dze­nia po domu. Wy zresztą też nie zmie­nia­cie butów.

— Ale nasze buty wyglą­dają jak kap­cie, więc nikt się nie czep­nie. Cze­kaj, mam! Może nakła­daj na wierzch jakieś atrapy kapci. Kamu­flaż obuw­ni­czy. Gdzieś widzia­łem na wysta­wie takie różowe, z mord­kami kró­li­ków. I one nawet uszami machają w rytm kro­ków…

Nikła spoj­rzała na niego zmę­czo­nym wzro­kiem.

— Jakby odciąć pode­szwę i przy­szyć sys­tem ela­stycz­nych pasków… — zaczął Felix.

— Ja żar­to­wa­łem z tymi kró­licz­kami. — Net spoj­rzał na niego pobłaż­li­wie.

— A ja tylko sta­ra­łem się roz­wią­zać poten­cjalny pro­blem kon­struk­cyjny.

Roz­legł się dzwo­nek. Przy­ja­ciele nie­chęt­nie ruszyli w stronę sali pla­stycz­nej.

— Ale w tym samym skle­pie były takie z owiecz­kami… — powie­dział Net i uchy­lił się przed torbą Niki.

Do klasy weszli jako jedni z ostat­nich. Zuzanna Zdrój od nie­dawna uczyła ich klasę pla­styki. Była drobna, miała nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat i typ urody, do któ­rego naj­bar­dziej paso­wało słowo „elfi”. Blond włosy spły­wały na ramiona powy­cią­ga­nego swe­tra w kolo­rze wście­kłego różu. Do tego zało­żyła oso­bliwe gra­na­towe spodnie, które wyglą­dały jak dolna część kom­bi­ne­zonu próż­nio­wego krót­ko­no­giego przy­by­sza z Alfa Cen­tauri. Z sze­ro­kim uśmie­chem i dłońmi sple­cio­nymi jak do wyko­ny­wa­nia masażu serca cze­kała, aż wszy­scy usiądą, po czym oznaj­miła uro­czy­ście:

— Dziś zaj­miemy się sztuką.

— A to ci! — szep­nął Net. — A ja myśla­łem, że będziemy file­to­wać kar­pie.

— Czemu jej nie lubisz? — zapy­tała Nika.

— Mam jedną taką w domu. Zna­czy, lep­szą wer­sję. Ale z podob­nymi odpa­łami.

— Dziś zaj­miemy się sztuką — powtó­rzyła pla­styczka. — Każdy nama­luje lub nary­suje coś, co uważa za praw­dziwą sztukę. Niech nie ogra­ni­czają was kon­wen­cje i kon­we­nanse. Otwórz­cie swoje wewnętrzne ja i wyzwól­cie jego ener­gię. Prze­lej­cie ją na papier w czy­stej, nie­ska­la­nej racjo­na­li­zmem for­mie. Niech to będzie wyraz waszych naj­głęb­szych pra­gnień i emo­cji.

— Mogę nary­so­wać Venus z Milo? — zapy­tał Lucjan.

— Tak, jeśli będzie w bluzce.

— Eee, to nie. To nary­suję głowę meduzy.

— Meduza nie ma głowy — mruk­nął pod nosem Net i zaga­pił się w pustą kartkę for­matu A2. — Nie­ska­lana racjo­na­li­zmem forma… — Spoj­rzał na sie­dzą­cego przy sąsied­nim stole Felixa, który z wysu­nię­tym języ­kiem już coś szki­co­wał. — Co rysu­jesz?

— Aston Mar­tin DB9. Nie­za­prze­czalne dzieło sztuki.

— Dobre! — Net pod­wi­nął rękawy. — To ja machnę Bugatti Vey­ron.

Wyjął z ple­caka lap­top i uru­cho­mił prze­glą­darkę. Ledwo wpi­sał w wyszu­ki­warkę „Bugat…”, pani Zdrój zamknęła klapkę lap­topa i oznaj­miła:

— Maluj, co ci w duszy gra. To ma być szczere, wewnętrzne. Aaach… Przy­po­mi­nają mi się dawne czasy. Mówi­ły­śmy: „Zróbmy coś dziw­nego, coś naj­głup­szego i naj­bar­dziej nie­zro­zu­mia­łego” i robi­ły­śmy to. Nowe szaty króla! Kry­tycy dora­biali do tego sens, a ciemny lud wszystko kupo­wał. Kocham sztukę nowo­cze­sną. Uch! Pomyśl, co jest twoim celem, i podą­żaj w jego stronę.

— Moim celem jest trója — mruk­nął Net, gdy nauczy­cielka ode­szła. — Czwórką też nie pogar­dzę, rzecz jasna.

Klasa wolno i z opo­rami zabie­rała się do dzieła. Nika zaczęła szki­co­wać coś, co przy­po­mi­nało kolumnę Zyg­munta; Oskar wybrał Grób Nie­zna­nego Żoł­nie­rza, choć rów­nie dobrze mogły to być kra­kow­skie Sukien­nice; Lucjan zmie­nił zda­nie i ryso­wał war­szaw­ską Nike. Zuzanna Zdrój stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie klasą i dała się ponieść swoim naj­głęb­szym pra­gnie­niom i emo­cjom, pokry­wa­jąc kar­ton, przy­cze­piony do sto­ją­cych obok tablicy szta­lug, gąsz­czem różo­wych klek­sów. Net usi­ło­wał sobie przy­po­mnieć, ile szcze­bel­ków ma atrapa chłod­nicy Bugatti. W poszu­ki­wa­niu natchnie­nia rozej­rzał się po sali. Klau­dia szki­co­wała dzie­sięć pół­kul.

— Poprzed­nio też to malo­wa­łaś — zauwa­żył Net. — Paznok­cie, prawda?

Klau­dia przy­tak­nęła:

— Ale tym razem to są paznok­cie u nóg.

— A jak trzeba będzie nama­lo­wać abs­trak­cję, to po pro­stu nama­lu­jesz dwa­na­ście paznokci?

Dziew­czyna zasta­no­wiła się.

— Dzięki! Może się przy­dać.

Felix pod­szedł do tematu tech­nicz­nie i pokry­wał papier dzie­siąt­kami linii, w tym rów­nież tych nie­wi­docz­nych z punktu widze­nia obser­wa­tora. Naszki­co­wał nawet drzwi po nie­wi­docz­nej stro­nie. Net zer­kał na to, aż wresz­cie nie wytrzy­mał i stwier­dził:

— To wygląda jak dwu­dzie­sto­me­trowy pomnik samo­chodu pod­czas budowy. Te cien­kie linie to rusz­to­wa­nia.

— Tata tak robi, kiedy coś pro­jek­tuje — wyja­śnił Felix. — To rysu­nek archi­tek­to­niczny. Naj­pierw rysu­jesz struk­turę: bryły, osie, zarysy; a potem pogru­biasz widoczne kon­tury. Nie wolno niczego ście­rać. W ten spo­sób odda­jesz praw­dziwą naturę obiektu. Ty, na przy­kład, zwa­li­łeś per­spek­tywę przed­niego koła.

— Poważ­nie? — Net spoj­rzał na swoje koślawe Bugatti. — Załóżmy, że ktoś przy­grzmo­cił w kra­węż­nik.

Zuzanna Zdrój wyko­nała kilka zama­szy­stych mach­nięć pędz­lem i zmę­czona, zro­biła prze­rwę, by zła­pać oddech. Odwró­ciła się i drgnęła, widząc szkolną salę pełną uczniów. Chyba wła­śnie przy­po­mniała sobie, że jest nauczy­cielką pla­styki i trwa lek­cja. Odło­żyła pędzel i zaczęła się prze­cha­dzać mię­dzy sto­łami. Na dłu­żej zatrzy­mała się nad Gil­ber­tem, który pokry­wał papier frak­ta­lem skła­da­ją­cym się z wyra­sta­ją­cych z sie­bie rąk z ołów­kami.

— Co to ma być?

— Rysuję moją prawą rękę, rysu­jącą moją prawą rękę, rysu­jącą moją prawą rękę, rysu­jącą… no i tak dalej, do dzwonka.

Pla­styczka patrzyła na to sze­roko otwar­tymi oczami. Po chwili się otrzą­snęła i oce­niła:

— Tak, to jest sztuka. Zapę­tle­nie arty­sty z two­rzy­wem.

Prze­szła dalej, aż dotarła do stołu Neta.

— Oj! — Zasło­niła twarz dłońmi, zosta­wia­jąc na policz­kach pio­nowe nie­bie­skie kre­ski. — Samo­chód.

— Bugatti Vey­ron — potwier­dził dum­nie Net. — Tylko… wła­ści­ciel przy­kra­węż­ni­czył.

— Samo­chód to nie sztuka. To jak mięso mie­lone na kilo­gramy. — Prze­nio­sła wzrok na pracę Felixa i wzdry­gnęła się. — Uuuch…! Rysu­nek archi­tek­to­niczny. Obrzy­dli­stwo. Zabie­raj to stąd.

Machała ręką, jakby odga­niała brzydki zapach wydo­by­wa­jący się z papieru.

— To po pro­stu inna szkoła rysunku — pró­bo­wał opo­no­wać Felix.

— Nie dość, że ta obrzy­dliwa tech­nika, to jesz­cze samo­chód!

— To źle?

— Och, tech­nicz­ność jest zła, bo zabija artyzm. Dach śmiet­nika jest tech­niczny. Prze­dłu­żacz elek­tryczny i podaj­nik taśmowy też. Nie, nie, nie! Pomy­li­łeś lek­cje. Kro­kusy, krowy, krem­pliny. Sztuka. Artyzm. Wyzwól się ze śru­bek. Toster nie ist­nieje w tej prze­strzeni.

Nauczy­cielka unio­sła dło­nie i wyko­nała coś na kształt piru­etu, po czym pobie­gła do swo­jego obrazu. Felix i Net nie­chęt­nie odsu­nęli rysunki samo­cho­dów i wzięli nowe kartki. Net przy­niósł wodę, otwo­rzył pudełko z akwa­re­lami i mach­nął na środku arku­sza zie­lony kwa­drat. Felix wpa­try­wał się w pustą kartkę, potem zer­k­nął w poszu­ki­wa­niu inspi­ra­cji na powsta­jące dzieło przy­ja­ciela.

— Co to ma być?

— Taka eko­lo­giczna krowa, rośnie na niej trawa.

— I to ma być sztuka? To tro­chę głu­pie.

— Głu­pie? To jest tak durne, że aż na szóstkę.

Felix zasta­no­wił się, po czym zaczął ryso­wać. Tym razem zain­te­re­so­wał się Net.

— A to będzie?

— Aston Mar­tin DB9, tyle że inną metodą.

— Ale wiesz, że to nie jest kie­ru­nek na suk­ces oce­nowy.

— Pro­jek­to­wa­nie samo­cho­dów to sztuka, więc się zga­dza z tema­tem lek­cji.

Przez resztę zajęć Gil­bert nary­so­wał jesz­cze osiem dłoni; Lucjan skoń­czył bazgro­lić Nike i dory­so­wał jej buty spor­towe; Aure­lia stwo­rzyła coś pośred­niego mię­dzy war­szaw­ską Syrenką a posą­giem Pił­sud­skiego. Net zdą­żył dokoń­czyć zie­loną krowę, którą na znak soli­dar­no­ści z przy­ja­cie­lem sym­bo­licz­nie nazwał DB10; Nice udało się jesz­cze dory­so­wać chmury za kolumną Zyg­munta; a Felix nawet pocie­nio­wał śruby w kołach.

— Będziesz dumny i blady z powodu jedynki w dzien­niku — pod­su­mo­wał Net. — A mogłeś ryso­wać na przy­kład wyeman­cy­po­wany bez­kres błę­kitu poprzecz­nego.

* * *

Dyrek­tor sie­dział za biur­kiem w swoim gabi­ne­cie i machi­nal­nie bawił się kla­wi­szem „caps lock”, na co kom­pu­ter reago­wał dwoma podob­nymi piśnię­ciami. Dyrek­tor miał poważny dyle­mat – nie lubił mówić nie­mi­łych rze­czy, a to wła­śnie cze­kało go za kilka minut. Spoj­rzał na zega­rek. Do dzwonka zostało dzie­więć­dzie­siąt pięć sekund. Prze­stał się bawić przy­ci­skiem i jesz­cze raz prze­biegł wzro­kiem po ekra­nie, na któ­rym wyświe­tlił się sta­tus szkol­nego ser­wera. Z pod­ręcz­ni­ków, które prze­czytał ostat­nio, jasno wyni­kało, że żaden z sys­te­mów ochron­nych nie jest popraw­nie skon­fi­gu­ro­wany. Wła­ści­wie wyglą­dało to tak, jakby ktoś zain­sta­lo­wał cały soft i po pro­stu puścił w ruch.

Dyrek­tor klik­nął przy­cisk komu­ni­ka­tora, na któ­rego ekra­nie miał tylko jed­nego adre­sata, i wpi­sał wia­do­mość: „Kocha­nieńka, możesz pójść do sali infor­ma­tycz­nej i popro­sić Jurka, żeby do mnie wpadł?”.

Pisa­nie tego „kocha­nieńka” wydało mu się nagle dosyć głu­pie. Kiedy to mówił, wycho­dziło jakoś tak natu­ral­nie, ale czarno na bia­łym… Wpa­try­wał się w miga­jący kur­sor, lecz odpo­wiedź nie nad­cho­dziła. Pani Helenka. Sekre­tarka była bar­dzo odporna na kom­pu­te­ry­za­cję. No, banal­nie pro­stą obsługę komu­ni­ka­tora prze­cież jej wytłu­ma­czył: napi­sać, naci­snąć „enter”. Pro­ste. Gdy do dzwonka zostało dwa­dzie­ścia sześć sekund, dyrek­tor zre­zy­gno­wał z cze­ka­nia i wci­snął przy­cisk inter­komu.

— Kocha­nień… Helenko, jesteś tam?

— Jestem panie dyrek­to­rze — padło w odpo­wie­dzi z gło­śnika.

— Czy ści­szy­łaś dźwięk w kom­pu­te­rze?

— Ści­szy­łam, bo wyda­wał dziwne odgłosy. Coś nie tak, panie dyrek­to­rze?

Dyrek­tor dotknął dło­nią czoła. Te dziwne odgłosy to dźwięki ode­bra­nia wia­do­mo­ści, które wysy­łał jej od rana.

— Nie, nic. Zupeł­nie nic. Możesz pójść do sali infor­ma­tycz­nej i popro­sić tu Jurka?

— Już idę.

Cie­kawe, czy ta wia­do­mość w ogóle wyświe­tliła się na jej ekra­nie. Dyrek­tor, pchany cie­ka­wo­ścią, odcze­kał pięt­na­ście sekund, wstał i otwo­rzył drzwi do sekre­ta­riatu. Spoj­rzał na biurko sekre­tarki i ze zdzi­wie­nia uniósł brwi. Jego wia­do­mość migała na środku ekranu i z pew­no­ścią nie spo­sób było jej prze­oczyć. Migały tam rów­nież pozo­stałe wia­do­mo­ści, które wysy­łał pani Helence od rana. A skoro migały, były nie­prze­czy­tane. A były nie­prze­czy­tane, bo kom­pu­ter stał odwró­cony o sto osiem­dzie­siąt stopni, czyli ekra­nem do drzwi. Tak więc pani Helenka, sie­dząc przy swoim biurku, widziała tył obu­dowy.

Dyrek­tor patrzył na to dłuż­szą chwilę i pró­bo­wał odgad­nąć, czemu jego sekre­tarka odwró­ciła kom­pu­ter. Poka­zy­wała coś komuś i zapo­mniała prze­krę­cić ponow­nie? Nie­moż­liwe. To się tro­chę rzuca w oczy, jak się ma przed nosem tył obu­dowy. Pod­szedł, usta­wił kom­pu­ter w nor­mal­nej pozy­cji i wró­cił do gabi­netu. Takie dro­bia­zgi nie powinny roz­pra­szać umy­słu dyrek­tora całej szkoły. Czym prę­dzej usiadł za biur­kiem, by wyglą­dać tak, jak powi­nien wyglą­dać dyrek­tor całej szkoły pod­czas poważ­nej roz­mowy. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, co na taką oka­zję prze­wi­dy­wał Porad­nik natu­ral­nego przy­wódcy, ale nic z tego nie wycho­dziło. Musiał odło­żyć książkę w poło­wie lek­tury, żeby zająć się pod­ręcz­ni­kami doty­czą­cymi kom­pu­te­rów.

Ogar­nął jesz­cze wzro­kiem biurko i prze­zor­nie wsu­nął pod kilka kar­tek tom Od zera do hac­kera. Wię­cej czasu na zasta­no­wie­nie nie miał, do gabi­netu wszedł bowiem Eftep. Wszedł bez puka­nia, ale nale­żało mu wyba­czyć – wie­dział, że drzwi są obite od środka dermą i gąbką, więc i tak nie sły­chać puka­nia. Wła­ści­wie, jak się lepiej zasta­no­wić, to może i pukał, lecz dyrek­tor tego nie usły­szał.

— Chcia­łeś się ze mną widzieć?

Jerzy Wier­szew­ski, zwany potocz­nie Efte­pem, w Gim­na­zjum Numer Trzy­na­ście uczył infor­ma­tyki. Ucznio­wie, któ­rzy mieli jakie takie poję­cie o tym przed­mio­cie, wie­dzieli, że Eftep jest z tej infor­ma­tyki, deli­kat­nie mówiąc, kiep­ski. Na pierw­szy rzut oka widać było rów­nież, że ma kiep­ski gust. Był wysoki i chudy, a zakła­da­jąc czarne rur­ko­wate jeansy i pła­skie skó­rzane buty tylko to wra­że­nie pogłę­biał. Fatal­nego wra­że­nia dopeł­niał czer­wony polar.

— Taaak… — Dyrek­tor wahał się pomię­dzy przy­ję­ciem pozy pro­fe­sjo­nal­nego szefa a sta­rego przy­ja­ciela. Szef może mówić nie­przy­jemne rze­czy i jest to w sumie natu­ralne, z kolei przy­ja­ciel może być szczery, co też uła­twia takie roz­mowy. Zde­cy­do­wał się wresz­cie na szefa i przy­ja­ciela w jed­nym. Więc lewa ręka w kie­szeni spodni, a prawą wypa­da­łoby klep­nąć infor­ma­tyka w ramię. Nie, to jed­nak tro­chę głu­pie. Wystar­czy ta ręka w kie­szeni. Prawą… prawą można gesty­ku­lo­wać.

— Zauwa­ży­łem — wstał i wło­żył lewą rękę do kie­szeni — że kopia bez­pie­czeń­stwa danych ze szkol­nego ser­wera nie była wyko­ny­wana… ni­gdy.

— Kopia bez­pie­czeń­stwa… Mpfff… — Eftep spoj­rzał w okno. — Kopia bez­pie­czeń­stwa… Aha! Mówisz o kopii bez­pie­czeń­stwa! No wła­śnie, ta kopia mogłaby zostać wykra­dziona i dane by wypły­nęły. Lepiej, jak jej nie ma. Tak jest bez­piecz­niej.

— Ale w ten spo­sób — dyrek­tor wyszedł zza biurka, by zade­mon­stro­wać lewą rękę w kie­szeni spodni — jeśli nastąpi awa­ria dysku, stra­cimy wszyst­kie dane.

— Kopia bez­pie­czeń­stwa jest… yyy… w dzien­ni­kach. Tak, no i w tych, segre­ga­to­rach, w sekre­ta­ria­cie. Czyli wszystko w porządku.

— Zauwa­ży­łem też, że mamy małe pro­blemy z zabez­pie­cze­niem dostępu do ser­wera.

Eftep spoj­rzał na dyrek­tora z wyra­zem twa­rzy mówią­cym: „Skąd znasz takie słowa?”, a potem jego wzrok padł na biurko zawa­lone pod­ręcz­ni­kami. Prze­łknął ślinę.

— O jakich pro­ble­mach mówisz? — zapy­tał ostroż­nie, a na końcu języka miał pyta­nie „Skąd ty to wła­ści­wie wiesz?”.

— Jeśli wej­dziesz do panelu kon­fi­gu­ra­cyj­nego naszego ser­wera, zoba­czysz je bez trudu. — Dyrek­tor sta­nął na tle okna, co według Porad­nika natu­ral­nego przy­wódcy miało mu dać kilka punk­tów prze­wagi. Nie było to teraz potrzebne, ale natu­ralny przy­wódca powi­nien wyko­rzy­sty­wać każdą oka­zję do pod­kre­śle­nia swo­jej przy­wód­czo­ści. — To te pozy­cje pod­świe­tlone na czer­wono.

Eftep nie mógł już uciec wzro­kiem w okno, więc zaczął stu­dio­wać swoją linię życia na wewnętrz­nej stro­nie dłoni, a w szcze­gól­no­ści linię kariery, jeśli oczy­wi­ście coś takiego ist­nieje.

— A… ha. No tak, wszystko się zga­dza. Są pod­świe­tlone na czer­wono wła­śnie po to, żeby yyy… nie zapo­mnieć ich zmie­nić. Prze­cież ten czer­wony się rzuca w oczy. Yyy… Mam to zapla­no­wane, eee… na jutrzej­sze popo­łu­dnie. Tak, mam zapla­no­wane prze­kon­fi­gu­ro­wa­nie wszyst­kiego. Dobrze, że mi, yyy… przy­po­mnia­łeś, to prze­łożę to na dziś. — Infor­ma­tyka zaczęły nagle swę­dzieć dło­nie, a przy­naj­mniej tak to wyglą­dało, nie prze­sta­wał ich bowiem inten­syw­nie pocie­rać. — To oczy­wi­ście jest nie­zwy­kle istotne, żeby, yyy… skon­fi­gu­ro­wać tę kon­fi­gu­ra­cję. To… eee… to w zasa­dzie, to całe to kon­fi­gu­ro­wa­nie jest ele­men­tar­nie konieczne… A jak wła­ści­wie się zalo­go­wa­łeś? Nie zakła­da­łem ci konta.

Zasłu­chany w rwany potok słów, wypły­wa­ją­cych z ust infor­ma­tyka, dyrek­tor nie­chcący wyjął rękę z kie­szeni. Szybko popra­wił się, wepchnął ją z powro­tem i wyja­śnił przy­wód­czym tonem:

— Login „Admi­ni­stra­tor”, hasło „Admi­ni­stra­tor”.

— Cza­sem te naj­prost­sze roz­wią­za­nia są, eee… naj­sku­tecz­niej­sze. — Infor­ma­tyk roz­ło­żył ręce. — Praw­dziwy hac­ker ni­gdy by tego nie zro­bił, bo to jest… eee… za pro­ste dla zawo­dowca. Spraw­dzałby wszyst­kie moż­liwe kom­bi­na­cje, ale tę jedną na pewno by pomi­nął. Dla­tego wła­śnie ją wyko­rzy­sta­łem. Jeżeli uwa­żasz, że należy to zmie­nić, to oczy­wi­ście, eee… zajmę się tym.

— Pomy­śla­łem sobie, że nie będę cię dłu­żej obar­czał tym cię­ża­rem. — Dyrek­tor z całej mocy swo­jego jeste­stwa zebrał się w sobie i oznaj­mił tonem nie­umyśl­nie nie­mal prze­pra­sza­ją­cym — mamy nowego admi­ni­stra­tora sieci.

* * *

— Mamy nowego admi­ni­stra­tora sieci — stwier­dził Net, gdy klasa druga „a” zajęła miej­sca w pra­cowni infor­ma­tycz­nej.

Stoły z kom­pu­te­rami były zesta­wione w wielką wyspę, a na jej końcu znaj­do­wało się nieco wyż­sze biurko nauczy­ciela. Dzwo­nek na lek­cję wybrzmiał już trzy minuty temu, a Eftep wciąż się nie poja­wił, choć zwy­kle był punk­tu­alny. Felix wyko­rzy­stał ten czas na krótką wymianę SMS-ów. Nika uda­wała, że tego nie widzi, choć wie­działa, że zwy­kle Felix wysyła jeden SMS na kilka dni. Dziś ta czę­sto­tli­wość wzro­sła do kilku na godzinę. Wresz­cie Felix scho­wał tele­fon i uśmiech­nięty, zain­te­re­so­wał się tym, co robi Net. A Net kli­kał w kla­wia­turę z taką szyb­ko­ścią, że nie było sensu pró­bo­wać za nim nadą­żyć. Na ekra­nie poja­wiały się i zni­kały kolejne okna. Wresz­cie Net uniósł dło­nie i oznaj­mił rado­śnie:

— Eftep wyle­ciał z roboty! — Widząc zain­te­re­so­wane spoj­rze­nia kole­gów z klasy, dodał spo­koj­niej — no nie cał­kiem, ale tak czę­ściowo. Nie jest admi­ni­stra­to­rem sieci.

— E, to żaden news — prych­nął Oskar. — Będzie nas męczył tak jak przed­tem.

— Głów­nie to męczy mnie — przy­po­mniał Net, po czym dodał już nie­mal szep­tem, by usły­szeli to tylko Felix i Nika — z jed­nej strony się cie­szę, ale z dru­giej, zabez­pie­cze­nia szkol­nej sieci zna­cząco się popra­wiły. Jakby to bar­dziej obra­zowo ująć w pro­stych sło­wach… — spoj­rzał na Nikę. — Ktoś wpadł na pomysł, żeby zamknąć drzwi na zamek.

— Może to i lepiej — powie­działa Nika. — Nie będzie cię kusiło.

— I tu się mylisz. — Uniósł zna­cząco palec wska­zu­jący. — To jest jak wyzwa­nie, jak wir­tu­alna ręka­wica.

— Po co ci dostęp do szkol­nej sieci?

— Na razie po nic, ale, jakby to powie­dział Felix: „Kiedy się pali, za późno na kupo­wa­nie gaśnicy”. Jest w tym jakaś ukryta mądrość, prawda?

— Wyczu­wam też nie­ukrytą iro­nię — wtrą­cił Felix. — Ja bym zacze­kał, aż dowiemy się cze­goś wię­cej.

Do sali wszedł Eftep, zamknął ener­gicz­nie drzwi i bez słowa dotarł za swoje biurko. Zapa­dła cisza, wszy­scy czuli, że nauczy­ciel nie zacho­wuje się natu­ral­nie. Eftep otwo­rzył lap­top i scho­wał się na dłuż­szą chwilę za jego ekra­nem. Kli­kał, kli­kał, wresz­cie wes­tchnął i wstał. Lewą rękę wło­żył do kie­szeni i obszedł salę, odpro­wa­dzany wzro­kiem wszyst­kich obec­nych w kla­sie. Sam jed­nak patrzył ponad gło­wami uczniów, jakby zajęty był spra­wami wyż­szymi niż banalna lek­cja infor­ma­tyki. Sta­nął przy oknie i zapa­trzył się na bez­listne topole, jak ktoś bar­dzo mądry, kto chce powie­dzieć coś jesz­cze mądrzej­szego niż zwy­kle. Wresz­cie odwró­cił się i oznaj­mił:

— Dzi­siej­sza lek­cja będzie poświę­cona cięż­kiej pracy infor­ma­ty­ków i nie­wdzięcz­no­ści ich sze­fów.

* * *

Trzy ude­rze­nia drew­nia­nego młotka o pod­ręcz­nik do histo­rii wzbiły nowe dro­biny kurzu. Sie­dzący w pierw­szym rzę­dzie Net pomy­ślał, że następ­nym razem warto by tam pod­ło­żyć kilka kapi­szo­nów. Eryka Suro­wiec, tym razem zaopa­trzona w lap­top, powio­dła wład­czym wzro­kiem po kilku oso­bach zgro­ma­dzo­nych w sali 102 i oznaj­miła ofi­cjal­nym tonem:

— W imie­niu sądu uczniow­skiego samo­rządu Gim­na­zjum Numer Trzy­na­ście imie­nia Ste­fana Kusz­miń­skiego w War­sza­wie otwie­ram dru­gie posie­dze­nie w spra­wie o dewa­sta­cję witryny skle­piku szkol­nego Łakoć. Skład sądu: prze­wod­ni­czący – Eryka Suro­wiec, pierw­szy zastępca – Maryla Stru­szew­ska, drugi zastępca i ste­no­ty­pistka – Klau­dia Szyma… Zapi­suj to wszystko, bo pój­dziesz na geo­gra­fię.

— Pożycz lap­topa, to będzie łatwiej — popro­siła Klau­dia. Na gło­wie miała nową fry­zurę – loki jesz­cze jaśniej­sze i jesz­cze bar­dziej poskrę­cane niż zwy­kle.

— To mój lap­top i regu­la­min zabra­nia mi go uży­czać komu­kol­wiek. A poza tym… to mój lap­top. — Spoj­rzała na Neta i Felixa. — Oskar­żeni, pro­szę wstać.

Felix i Net nie­chęt­nie wstali.

— Wszy­scy oskar­żeni, pro­szę wstać! — powtó­rzyła groź­nie Eryka.

Zgro­ma­dzeni na sali, czyli Nika i Oskar, rozej­rzeli się, ale nikogo wię­cej nie było. To zna­czy był Gil­bert, który jak poprzed­nio kli­kał w kla­wia­turę lap­topa i zda­wał się cał­ko­wi­cie wyłą­czony z rze­czy­wi­sto­ści.

— Kto kon­kret­nie ma wstać? — zapy­tał Oskar.

— Nika Mic­kie­wicz. — Eryka uśmiech­nęła się z satys­fak­cją. — Oskar­że­nie doty­czy Felixa Polona, Neta Bie­lec­kiego i Niki Mic­kie­wicz.

— Ale ja… — Zasko­czona Nika wstała. — Ale ja sta­łam wtedy za rogiem. Kamera mnie nie widziała.

— Ona niczego nie nakle­jała — przy­znał Net. — Szcze­rze mówiąc, to nawet nas znie­chę­cała i mówiła, że to się źle skoń­czy. No i wykra­kała, pro­szę naj­wyż­szego sądu.

— Wystar­czy „wyso­kiego sądu”.

— Po cóż się tak ogra­ni­czać? W tym wieku jesz­cze się rośnie. Na luzie dobi­jesz do metra sześć­dzie­się­ciu.

Eryka wyko­nała serię wście­kłych ude­rzeń mot­kiem, co Net od razu pod­su­mo­wał:

— Po raz trzeci! Słoik hor­monu wzro­stu sprze­dany za sto fun­tów.

Sędzina zaci­snęła usta, a Oskar oparł się czo­łem o stół i zaczął ude­rzać w niego otwartą dło­nią.

— Dobre! Dobre! — powta­rzał, chi­cho­cząc w blat.

— Nie bądź cha­mem — syk­nęła do Neta Nika.

— Nie bądź ruda — odsyk­nął.

Eryka zamach­nęła się młot­kiem, ale zre­zy­gno­wała. Odwró­ciła lap­top do publicz­no­ści i wysy­czała z mściwą satys­fak­cją:

— Tym razem dowód mam tu. Czarno na bia­łym.

Na ekra­nie lap­topa widać było nagra­nie z kamery w szkol­nym hallu.

— Raczej zie­lono na czer­wo­nym — zauwa­żył Net.

Obraz rze­czy­wi­ście był zie­lono-czer­wony i odwró­cony w lustrze. Na witry­nie skle­piku Łakoć wid­niały trzy hasła „Tak smacz­nie”, „Tak zdrowo” i „Tak tanio”. Felix, Net i Nika sami je wczo­raj nakle­ili.

— Dokle­ili­śmy trzy razy „tak”, żeby zre­se­to­wać winę — powie­dział Net. — Skoro za trzy „nie” chcesz nam dowa­lić pod­le­wa­nie papro­tek, to po tych trzech „tak” co naj­mniej wycho­dzimy na zero. A jak dokle­imy coś jesz­cze, to już chyba paprotki będą musiały pod­le­wać nas.

Net chciał dodać jesz­cze coś dow­cip­niej­szego, ale chwilę póź­niej już mu nie było do śmie­chu.

— Coś tu się nie zga­dza… — mruk­nął Felix.

Oto do czer­wo­nego skle­piku pode­szła trójka zie­lo­nych przy­ja­ciół, przy czym zro­bili to w oso­bliwy spo­sób, bo tyłem. Następ­nie bar­dzo dziw­nymi, mecha­nicz­nymi ruchami odkle­ili z witryny trzy napisy „tak” i rów­nież tyłem, wyszli z kadru.

— Prze­cież to jest pusz­czone od tyłu! — wykrzyk­nął Net.

— To by było za pro­ste! — rzu­ciła Eryka. — A może oskar­żeni pode­szli do sklepu tyłem, żeby potem się tłu­ma­czyć, że film jest pusz­czony od tyłu?

— Po co mie­li­by­śmy odkle­jać te litery? — zapy­tała Nika. — Prze­cież wiemy, że tam jest kamera.

— Na przy­kład po to, żeby zro­bić na złość sądowi.

— Pro­szę wyso­kiego sądu — powie­dział Net. — Oskar­ża­nie nas o dzia­ła­nie pod wpły­wem tak niskich pobu­dek to jest jed­nak gruba prze­sada!

Eryka wal­nęła młot­kiem w książkę i krzyk­nęła pra­wie:

— Głos ma oskar­ży­ciel, czyli Oskar.

Oskar wstał i z głu­pią miną popa­trzył na oskar­żo­nych, a w szcze­gól­no­ści na Nikę.

— Muszę zadać to pyta­nie: zro­bi­li­ście to?

— Tak, ale odwrot­nie — odparła Nika.

— Nakle­ili­śmy te napisy — dodał Felix.

— Ja im wie­rzę — powie­dział do Eryki Oskar i szybko usiadł.

— Rolą oskar­ży­ciela jest oskar­żać, a nie bro­nić — przy­po­mniała sędzina. — Oddaję głos obrońcy… Czy obrońca mnie słu­cha? Co obrońca wła­ści­wie robi?

Gil­bert pod­niósł głowę.

— Piszę sie­ciowy Porad­nik uprzej­mego robota — odparł. — Będzie na to wzię­cie za kilka lat. Z reklam sfi­nan­suję sobie stu­dia.

— Nawet nie chcę pytać, co to za porad­nik… Co sądzisz o fil­mie?

— Fil­mie? Jakim fil­mie? Gra Bruce Wil­lis?

Eryka opu­ściła z rezy­gna­cją głowę, obró­ciła lap­top i puściła film ponow­nie. W tym momen­cie zabrzmiał dzwo­nek koń­czący lek­cje. Felix dys­kret­nie zer­k­nął na zega­rek.

— Na fil­mie wszy­scy cho­dzą tyłem — orzekł Gil­bert, gdy film się skoń­czył. — Ktoś zma­ni­pu­lo­wał dowód.

— To jest dowód i jako dowód nie może być pod­wa­żany — orze­kła Eryka. — To by stwo­rzyło pre­ce­dens, i potem można by pod­wa­żyć każdy inny dowód.

Gil­bert zro­bił minę tak mądrą i doro­słą, że przy­ja­ciele, mimo mało przy­jem­nej sytu­acji, z tru­dem powstrzy­mali się od śmie­chu. Gil­bert uniósł brodę i zapa­trzył się w okno, za któ­rym, po dru­giej stro­nie patio, mgli­ście maja­czyło skrzy­dło szkoły.

— Musimy więc uznać, że aktu wan­da­li­zmu dopu­ściły się cho­dzące tyłem zie­lone ludziki, ubrane w bio­ska­fan­dry wzo­ro­wane na Feli­xie, Necie i Nice — powie­dział wresz­cie. — Całe zda­rze­nie miało zapewne zwią­zek z Czer­woną Pla­netą, czyli z Mar­sem. Jak powszech­nie wia­domo, tam w atmos­fe­rze nie wystę­puje tlen, co powo­duje, że niebo ma czer­woną barwę. Mar­sja­nie pró­bo­wali sko­lo­ni­zo­wać hall naszej szkoły, wypom­po­wu­jąc z niego tlen. Dla­tego zro­bił się czer­wony. Ura­to­wały nas, jak sądzę, wyłącz­nie nie­szczelne okna. Dla­tego obcy zmie­nili tak­tykę i posta­no­wili zafał­szo­wać istotny prze­kaz z witryny skle­piku. — Gil­bert zało­żył ręce z tyłu i zaczął się prze­cha­dzać w tę i z powro­tem przed sto­łem sędziow­skim. — Dziś obiek­tem ataku padł skle­pik Łakoć, jutro może to być Zgro­ma­dze­nie Gene­ralne ONZ. Usu­nię­cie tych trzech „tak” to począ­tek mię­dzy­pla­ne­tar­nej wojny infor­ma­cyj­nej. Tylko od nas zależy, jak zare­agu­jemy, czy sta­niemy na wyso­ko­ści zada­nia, czy zapew­nimy godny byt następ­nym poko­le­niom Zie­mian. Chyba pora ogło­sić mobi­li­za­cję, nim ode­tną nam łącz­ność. Taką pety­cję skła­dam na barki wyso­kiego sądu. Dzię­kuję.

Eryka gapiła się na niego sze­roko otwar­tymi oczami. Oskar pra­wie wje­chał pod stół, usi­łu­jąc opa­no­wać śmiech, przy­ja­ciele par­skali i pry­chali, rów­nież z tru­dem się powstrzy­mu­jąc od ryk­nię­cia śmie­chem. Maryla dostała czkawki. Tylko Klau­dia zacho­wała powagę i nie nadą­żała z zapi­sy­wa­niem.

— Co ty, kurna, wyga­du­jesz? — zdo­łała wresz­cie wydu­sić Eryka.

— Tylko to przy­szło mi do głowy na uza­sad­nie­nie tak wia­ry­god­nego dowodu, jakim są cho­dzący tyłem zie­loni ludzie na czer­wo­nym tle.

— Mógł­byś powtó­rzyć od słowa „mię­dzy­pla­ne­tar­nej”, bo się pogu­bi­łam — popro­siła Klau­dia.

— Nie zapi­suj tego! — skar­ciła ją Eryka.

— Prze­cież sama chcia­łaś, żebym wszystko zapi­sy­wała.

— Ale nie takie głu­poty. — Eryka pokrę­ciła z rezy­gna­cją głową. — Czy obrona ma coś poważ­nego do doda­nia? Coś, w czym nie będzie Mar­sjan?

— Mam też drugą linię obrony — przy­znał Gil­bert.

— Mam pisać? — upew­niła się Klau­dia.

— Oczy­wi­ście! — wark­nęła na nią Eryka. — Prze­cież ci mówi­łam, żebyś wszystko zapi­sy­wała.

— Jak widać na nagra­niu, wszystko jest odwró­cone w lustrze — zaczął Gil­bert. — Podej­rze­wam więc, że sprawa nie doty­czy moich klien­tów, obec­nych tu Felixa, Neta i Niki, tylko ich lustrza­nych odbić. I te ich odbi­cia powin­ni­śmy ści­gać z całą suro­wo­ścią i z całą wyso­ko­ścią sądu. Co do tego nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Musimy zacząć od zna­le­zie­nia lustra wystar­cza­jąco dużego, by dało się przez nie swo­bod­nie przejść na drugą stronę…

— „… z całą suro­wo­ścią…” — powtó­rzyła Klau­dia.

— No co ty! — krzyk­nęła Eryka. — Nie pisz tego!

— To skąd mam wie­dzieć, co pisać, a czego nie?

— Trafne pyta­nie — wtrą­cił Net.

— Dla­czego oskar­żeni znów sie­dzą? — zapy­tała Eryka, a gdy z ocią­ga­niem wstali, spoj­rzała na Neta i wykrzyk­nęła — aha! — Sama też wstała i pode­szła do Neta. Chwy­ciła jego dłoń i pod­nio­sła. — Oto nie­zmy­walny dowód.

Za paznok­ciami Neta były wyraźne resztki zie­lo­nej farby. Eryka trium­fal­nie poka­zała dłoń Neta resz­cie składu sędziow­skiego.

— Malo­wa­łem krowę — wyja­śnił Net, wyszar­pu­jąc rękę.

— Na zie­lono?

— A o zie­lo­nej kro­wie mam napi­sać? — zapy­tała Klau­dia.

— Nie wiem! — Eryka zaci­snęła pię­ści. — Sąd uda się na naradę. To możesz zapi­sać.

— Ni­gdzie nie idę. — Maryla wycie­rała łzy śmie­chu. — Jestem za cał­ko­wi­tym unie­win­nie­niem.

— Sąd jest od ska­zy­wa­nia! — Eryka usia­dła i spoj­rzała groź­nie na Klau­dię. — Jeśli też będziesz za unie­win­nie­niem, skre­ślę cię ze składu sądu i będziesz musiała cho­dzić na fizykę i geo­gra­fię. Nie pisz tego!

— Dobrze, już dobrze. — Klau­dia rzu­ciła dłu­go­pis, jakby zaczął ją parzyć. — Jestem za wyro­kiem ska­zu­ją­cym.

— Wobec tego sąd ogłosi wyrok…

W tym momen­cie drzwi otwo­rzyły się na oścież i sta­nęła w nich pani Pum­per­ni­kiel z wia­drem i mopem.

— Pro­szę wypróż­nić salę — zażą­dała. — W gra­fiku jest tu sprzą­ta­nie.

— Wystar­czą nam dwie minuty — odparła Eryka.

Sprzą­taczka jakby w ogóle tego nie usły­szała i przy­stą­piła do zmy­wa­nia pod­łogi.

— No i skoń­czyło się sędzio­wa­nie — pod­su­mo­wał Net.

— Więc w skró­cie. — Eryka zamknęła lap­top i unio­sła nogi, uni­ka­jąc zamo­cze­nia butów przez mop. — Dzie­sięć godzin prac porząd­ko­wych na tere­nie szkoły.

Pani Pum­per­ni­kiel zamarła w pół ruchu i spoj­rzała na Erykę.

— Zna­czy w moją para­fię wcho­dzą?

— Są pani pod­wład­nymi przez dzie­sięć godzin. — Eryka scho­wała lap­top i papiery do torby. — Przez godzinę codzien­nie po lek­cjach.

— Po lek­cjach?! — wykrzyk­nął Net. — Jak to po lek­cjach? Prze­cież po lek­cjach jest po lek­cjach…

— Zaczy­na­jąc od dziś — dodała Eryka i wyszła z sali.

Przy­ja­ciele odpro­wa­dzili ją nie­do­wie­rza­ją­cym wzro­kiem.

— Od dziś…? — Felix przy­gar­bił się jakby.

Oskar roz­ło­żył tylko ramiona, a Gil­bert powie­dział:

— Nie mogłem zro­bić nic wię­cej.

— Hę… — potwier­dził ponuro Felix. — Muszę… Muszę zadzwo­nić.

Odszedł w róg sali i nachy­lił się do tele­fonu.

— Ale po lek­cjach? — wciąż nie mógł uwie­rzyć Net.

— To jest efekt tych pry­wat­nych wycie­czek pod adre­sem jej wzro­stu — stwier­dziła Nika, patrząc na Neta.

— Hej! To ona zaczęła wycieczki pod adre­sem naszego spo­sobu spę­dza­nia wol­nego czasu. Myśli­cie, że gdy­by­śmy zało­żyli kościół wyznaw­ców nakle­ja­nych liter, to dałoby się ją zaskar­żyć o obrazę uczuć reli­gij­nych? A może zróbmy jakąś insty­tu­cję samo­rzą­dową, która będzie się cze­piać obcia­cho­wych fry­zur? No prze­cież musi być jakiś para­graf na tę jej grzywkę ciętą od ron­dla. Co za cha­rak­ter w ogóle! Eryka płyn­nie prze­po­czwa­rzy się z uczen­nicy w nauczy­cielkę. Po pro­stu pew­nego dnia usią­dzie za biur­kiem i otwo­rzy dzien­nik, a wszy­scy stwier­dzą, że tak wła­śnie ma być.

— Prze­mę­czymy się — powie­działa Nika. — Może nie będzie tak źle.

A potem napo­tkała spoj­rze­nie pani Pum­per­ni­kiel. Sprzą­taczka uśmie­chała się od ucha do ucha.

Rzecz jasna, pra­wi­dłowo powinno być „dopust”, ale cały słow­nik pani Pum­per­ni­kiel jest wielce nie­po­prawny. [wróć]

Roz­dział 2

Nie­bie­ski robot na gąsie­ni­cach wygląda tro­chę jak kary­ka­tu­ralny model śmie­ciarki lub żuko­po­dob­nego owada. Jest wysoki na pół­tora metra, długi też na pół­tora, za to jego sze­ro­kość wynosi led­wie pół metra. Więk­szą jego część sta­nowi obły zbior­nik, zakoń­czony z tyłu kon­struk­cją z drąż­ków, szczo­tek i ela­stycz­nych rur. Z przodu, nieco poni­żej garbu zbior­nika, z obu­dowy wystaje kopułka z dwoma obiek­ty­wami i antenką. Po oby­dwu jej stro­nach przy­le­gają do kadłuba zło­żone sta­lowe ramiona, zakoń­czone trój­pal­cza­stymi dłońmi. Kon­po­poz jest robo­tem sprzą­ta­ją­cym i szcze­rze nie­na­wi­dzi swo­jej pracy, a jesz­cze bar­dziej nie­na­wi­dzi tego, że odczuwa wewnętrzną potrzebę jej wyko­ny­wa­nia. Potrzeba jest oczy­wi­ście zapro­gra­mo­wana i Kon­po­poz wręcz mania­kal­nie musi odku­rzać, zamia­tać, zmy­wać, ście­rać, pasto­wać i pole­ro­wać.

Jedzie kory­ta­rzem na pozio­mie kon­fe­ren­cyj­nym budynku „A” Insty­tutu Badań Nad­zwy­czaj­nych i zieje nie­na­wi­ścią do ścian, pod­łóg, okien i śmiet­ni­czek. O, jakaś świ­nia rzu­ciła tu papie­rek. Trzeba skrę­cić, wysi­lić siłow­niki, pod­jąć decy­zję, czy wcią­gnąć śmieć ssawką, czy użyć mani­pu­la­tora. Jeśli wybie­rze pierw­sze roz­wią­za­nie, mini­mal­nie szyb­ciej zapełni zbior­nik odku­rza­cza i mini­mal­nie wcze­śniej będzie musiał jechać do śmiet­nika, żeby opróż­nić ów zbior­nik. Jeśli zaś mani­pu­la­tora, zużyje mini­mal­nie wię­cej ener­gii, więc mini­mal­nie wcze­śniej konieczne okaże się łado­wa­nie. Decy­duje się na ssawkę i stwier­dza z zasko­cze­niem, że ta mania opty­ma­li­zo­wa­nia każ­dej czyn­no­ści też jest zapro­gra­mo­wana przez jego twór­ców. Biał­kowcy… Całe życie mu zapro­gra­mo­wali.

Na szczę­ście do końca kory­ta­rza tylko czter­na­ście metrów i dwa­dzie­ścia trzy cen­ty­me­try. Ale co to za cel, doje­chać do końca kory­ta­rza? Koniec tego kory­ta­rza jest począt­kiem następ­nego.

— Kon­po­poz! — roz­lega się z boku.

Robot patrzy w tamtą stronę, w węż­szą odnogę kory­ta­rza. Męż­czy­zna w bia­łym far­tu­chu z napi­sem „Nano”, a więc z Wydziału Nano­tech­no­lo­gii, wska­zuje leżący na pod­ło­dze kubek i roz­laną kawę z mle­kiem.

— Ulało się sza­now­nemu panu naukow­cowi? — pyta Kon­po­poz i czuje z roz­draż­nie­niem, jak w jego wnę­trzu, bez jego świa­do­mej zgody, by­naj­mniej, otwie­rają się zawory i prze­su­wają siłow­niki, przy­go­to­wu­jąc go do wyko­na­nia pro­ce­dury uprząt­nię­cia roz­la­nego napoju.

— Po pro­stu to sprząt­nij — mówi nauko­wiec i odcho­dzi.

— Sam by się sza­nowny pan mógł schy­lić — mru­czy robot, gdy ma pew­ność, że tam­ten go nie sły­szy. — Jeżeli nie trza­snę­łyby spodnie na tłu­stym zadku.