Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wystrzelona przypadkiem rakieta krąży po orbicie okołoziemskiej i wkrótce spadnie na Warszawę. Kto wygra wyścig z czasem? Trójka czternastolatków, naukowcy z Instytutu Badań Nadzwyczajnych czy... Mała Armia?
Rzeczywistość warszawskiego gimnazjum, szalone akcje i wynalazki, odjechany humor i szczypta powagi - to przepis na książkę, którą pokochali młodzi czytelnicy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 598
Felix biegł po zielonej łące pełnej pachnących świeżością kwiatów rumianku. Sadził długie susy, jakby ziemska grawitacja niespodziewanie osłabła. Ale to nie była grawitacja, Felix testował właśnie ulepszone buty na wysokich hopsasach. Zestaw dwóch sprężyn wybijał go wysoko i daleko, a siedmiometrowe buty niosły po zielonych pagórkach. Kolorowe motyle podrywały się do lotu z kolorowych kwiatów, ptaszki zgodnie świergoliły motyw muzyczny z ostatniego Bonda, a słońce uśmiechało się ciepło i szeroko. Wietrzyk ani za chłodny, ani za ciepły, taki w sam raz, rozwiewał włosy młodego wynalazcy. Tak wygląda szczęście, aż chce się tak biec i biec bez końca. Po niebie leciał sennie klucz różowych słoni, wyżej pełzały leniwie białe obłoczki… Słoni? Dopiero latające słonie sprawiły, że euforia Felixa nieco osłabła. Zaczął dostrzegać, że wokoło nie wszystko wygląda, jak powinno. Motyle były wielkości szpaków, a rumianki kiwały się w rytm dobiegającej zewsząd muzyki. No i te kangury. Skąd na polskiej łące niebieskie kangury z reniferowymi porożami? Biegł jednak dalej, choć mniej beztrosko, coraz wolniej, z coraz większym trudem. Wietrzyk przeszedł w zimny świszczący wiatr. Sprężyny zapadały się w ziemi. Teraz, zamiast pomagać, przeszkadzały. Felix schylił się, by zdjąć prawy but, ale w miejscu sznurówek ujrzał zamek kodowy z trzema pokrętłami ponumerowanymi na obwodzie od jednego do dziesięciu. Spróbował pokręcić jednym z nich i stwierdził z przerażeniem, że to niemożliwe – w rzeczywistości pokrętła były zazębionymi ze sobą trybami.
Świst narastał i nie był to wiatr. Felix odwrócił się. W jego stronę pędziło pod górę kilkanaście kolcobotów, przypominających wykonane w całości ze stali samobieżne opony od ciężarówek. Wyrywając trawę, podskakiwały na nierównościach. Nie miał jak uciekać, sprężyny tkwiły w ziemi. Butów nie można było zdjąć ani odkręcić stalowych podeszew, trzymających sprężyny. Wygięty nienaturalnie Felix patrzył na zbliżające się kolcoboty i nie mógł niczego zrobić. Były tuż-tuż. Przygotował się na uderzenie, ale one ze świstem wysokoobrotowych silników minęły go i pomknęły ku szczytowi pagórka. Więc nie goniły go, lecz jedynie podążały w tym samym kierunku. To znaczy… dokąd? Felix nie miał pojęcia, gdzie idzie, ale wspinał się już po stromym zboczu. Sprężyny nieznanym sposobem uwolniły się z ziemi, ale przy każdym kroku musiał je wyszarpywać ze zwiędłej trawy.
Znów dźwięk z tyłu, jakby szum tysięcy małych skrzydełek. Chmara przesłaniająca ciemniejące niebo sunęła w górę stoku. Owady kotłowały się, tworząc zawirowania, ciemniejsze obszary. Felix rozpoznał mikroboty i rzucił się na ziemię. Tak jak kolcoboty, minęły go, jedynie parę wplątało się we włosy i łaskotały go teraz. Chmara zniknęła za szczytem. Podniósł się. Jeszcze kawałek. Na nogach nie miał już sprężyn, tylko zwykłe buty. Nie zwrócił na to uwagi. W kilku krokach dotarł na szczyt.
Tam w dole była Warszawa, ale inna, ciemna pod pochmurnym niebem. Wieżowce skupiły się ciasno w szarą grupę, mniejsze szare bloki tłoczyły się przy nich, a niskie domki przycupnęły ściana w ścianę przy blokach. Wokoło mrocznej bryły miasta kołysały się wielkie drzewa. Błysk na niebie, wysoko z lewej. Przez chmury przedzierała się jasność, zniżała się, celowała w miasto. Ryk silników dobiegł z opóźnieniem, rakieta wyłoniła się z chmur i pod płaskim kątem leciała wprost na Warszawę.
Dum! Felix otworzył oczy i czekał na wybuch. Wolno powracał do rzeczywistości. Na szczęście, to tylko zły sen. Odetchnął z ulgą. Za dużo się naczytał książek i naoglądał filmów w klimatach katastroficznego science fiction. Rakiety kosmiczne spadające na miasta, mikroskopijne roboty produkowane w chińskich fabrykach, orbitalne spiski… Ziewnął. Za oknem było ciemno. Sięgnął do leżącego na stoliku zegarka, ale zaspane oczy nie mogły odczytać godziny.
— Szósta trzynaście — wyjaśnił uprzejmie Golem Golem, stojący na swoim zwykłym miejscu. — Do spotkania zostało około dwóch godzin i czterdziestu siedmiu minut.
— Spotkania…? — Felix ziewnął ponownie i usiadł na łóżku. Gdzieś w zaspanych komórkach mózgu kiełkował niepokój. Spotkanie, spotkanie… Zapalił lampkę nocną i wzrok od razu padł na skrzynię ze sprzętem, którą poprzedniego dnia zostawił na podłodze. I wtedy wspomnienia spadły na niego jak lawina kamieni: impreza sylwestrowa u Gilberta, rakieta odpalona w niewyjaśnionych okolicznościach, szalona ucieczka przez las, helikoptery, tajni agenci, poszukiwania genialnego matematyka, kolcoboty, mikroboty, wizyta u anachrona, potem w obserwatorium astronomicznym… To było wczoraj. A dziś, ech… dziś miał z Netem i Niką jechać do bazy kolcobotów, by podjąć ostatnią, rozpaczliwą próbę zmiany trajektorii lotu rakiety. Jeśli się nie uda, rakieta spadnie gdzieś w Warszawie z siłą niszczącą dużej bomby lotniczej. Dum!
— O żeż ty… — Felix rozbudził się momentalnie. — To nie był sen!
— Nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć — odparł robot. — Twojego mózgu nie widzę w sieci.
— Bardzo mnie to cieszy. — Felix wstał. I tak by już nie zasnął. — Prawdę mówiąc, to jedyna rzecz, która mnie teraz cieszy.
Perspektywa przechytrzenia nieznanym sposobem czegoś nieznanego o nieznanych zamiarach i nieznanych możliwościach działała lepiej niż kawa. Po cichu poszedł się umyć, zrobił sobie kanapkę i wrócił z nią do piwnicy. Żuł w milczeniu, próbując zebrać myśli. Niewiadomych było więcej niż wiadomych, a ryzyko pozostawało nieznane. Przełknął ostatni kęs i spojrzał na skrzynię ze sprzętem. Ważyła z osiemdziesiąt kilo, więc będzie musiał ją nieść Golem Golem. Jak w biały dzień przemycić przez całe miasto dwustukilowego robota? Kolejna rzecz, o której nie pomyślał w zamieszaniu poprzedniego dnia.
Podniósł wieko skrzyni. Wykrywacz metalu, łopata, worek brezentowy, zmontowany zdalnie sterowany robot Składak, wojskowe racje żywnościowe, na wypadek gdyby mieli spędzić tam cały dzień, oraz wiele innych, niewątpliwie potrzebnych rzeczy. Tylko co tak naprawdę mogło być przydatne w konfrontacji z nieznanym? Zatrzasnął skrzynię. To zupełnie bez sensu! Równie dobrze można by tam dorzucić wiertarkę z kompletem wierteł udarowych! Zatrzymał się i zastanowił. Wiertarka… Nie, to już przesada. Zawartość całego warsztatu serwisowego czołgów by nie pomogła. Tu trzeba pomysłu. Dum!
Felix zerknął na ścianę piwnicy. Gdzieś za nią, w ziemi, kręt wiercił tunel – co jakiś czas aktywował się i używał dudnika.
Chłopak odpalił komputer i przez komunikator Net.com wywołał Neta. Przyjaciel odebrał dopiero po chwili. W okienku pojawiła się jego zaspana twarz, ze śladami odgniecionymi przez poduszkę. Włosy, sterczące zwykle na wszystkie strony, miał przyklepane na prawo. Wyglądały, jakby zastygły w silnym bocznym wietrze.
— Obudziłem? — zapytał Felix.
Net zamrugał nieprzytomnie, sięgnął po butelkę, pociągnął dwa łyki wody i odparł:
— Skąd to przypuszczenie, staaary…?
— Próbowałem zebrać myśli i doszedłem do wniosku, że całe nasze wcześniejsze przygotowania niczemu nie służyły. Jeśli jedziesz gdzieś, gdziekolwiek, ale nie wiesz gdzie, to nie zabierasz ze sobą akwalungu, rakiet śnieżnych ani spadochronu. Mam rację?
— Hę?
— Jeśli nie masz bladego pojęcia, gdzie się znajdziesz, to bierzesz zestaw minimum. — Felix nie zwracał uwagi na rozkojarzenie przyjaciela. — Maska do nurkowania nie przyda się na Antarktydzie. Będzie tylko zbędnym ciężarem.
— Ale osso chozi…? — Net znów przysypiał.
— Nie wiem. — Felix wstał, przeszedł na koniec pokoju i wrócił przed ekran. — Myślę na głos. Poniżej pięciu kilometrów nad poziomem morza znajduje się pięćdziesiąt procent powietrza. Tarcie spadającej rakiety będzie rosło w miarę obniżania orbity, ale zasadnicze hamowanie rozpocznie się dopiero na wysokości około pięciu kilometrów. — Felix zamyślił się. — Tak przynajmniej sądzę. Nie bardzo wiem, kogo zapytać.
— I co z tego wynika?
— To, że mamy więcej czasu. O kilka godzin więcej. Skoro nie mogliśmy zmienić toru lotu rakiety wcześniej, teraz to niewiele da. Istotne będą ostatnie minuty spadania.
— Ale wiesz to, czy przypuszczasz?
— Przypuszczam, że wiem. Teraz rakieta leci z prędkością około dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę. Z taką prędkością trasę Gdańsk–Warszawa pokonałbyś w jakąś minutę.
— Pociąg potrzebuje na to kilku godzin. I co?
— Jeśli wcześniej nie zmieniliśmy toru lotu rakiety, to teraz już się nie da. Znaczy da się, ale dopiero w ostatnich kilkudziesięciu, może kilkunastu minutach lotu. Mówię o ostatnim okrążeniu, o jego końcówce. Teraz całe okrążenie to mniej niż półtorej godziny.
— Nadal nie rozumiem, do czego zmierzasz.
— Jakbym to wiedział, tobym już nie zmierzał, tylko tam był. Musimy pogadać.
— Przecież gadamy…
— Nie tak! Osobiście. Umawialiśmy się na dziewiątą, żeby pojechać do gniazda kolcobotów, ale nie ma po co tam jechać bez pomysłu.
— Trochę mi ulżyło, ale znając ciebie, nie na długo. Wcześniacka pora…
— Obudź się wreszcie!
Net się spoliczkował.
— Ała! — Spojrzał z wyrzutem na Felixa. — Nie rób tak więcej. — Potargał włosy, szarpnął je w lewo i już wyglądał jak zwykle. Spojrzał w kamerkę. — Nie no, nie muszę tego robić na wizji… Będę, jak tylko się wybędę. Dzwoń do Niki.
Niecałą godzinę później cała trójka siedziała już w pokoju Felixa, jeśli warsztat w piwnicy można nazwać pokojem. Netowi zamykały się oczy, nie rozbudził się jeszcze do końca. Loki Niki nie wyglądały na tak bujne jak zwykle. Zapewne spieszyła się i nie zdążyła ich porządnie nakręcić.
— Bardzo się cieszę, że nie musimy tam jechać — mruknął sennie Net. — Wyprawa była bez szans.
— Nie o to chodzi, że nie mielibyśmy szans — odparł Felix. — Mamy przecież świeżo wykończonego Golema Golema.
— Tak czułby się Kolumb, gdyby w 1492 roku dostał świeżo wykończony kajak kajak.
— Chodzi o to, żeby nie działać pochopnie. Znów przeoczyliśmy oczywistą oczywistość. To nie przypadek, że rakieta ma spaść na Warszawę.
— Stąd wystartowała — przypomniała Nika.
— Podrzuć kamień z całej siły i zamknij oczy. Nikła szansa, że spadnie ci na głowę. Prawdopodobieństwo, że rakieta spadnie w każdym miejscu, nad którym przelatuje, jest takie samo. Przeoczyliśmy to!
Nika rozsznurowała buty i wyprostowała nogi.
— Co się tak krzywisz? — zauważył Net.
— Bolą mnie nogi. Ja rosnę, a buty nie.
— To załóż inne.
— Mam tylko te. Nieważne, mów dalej.
Felix przez chwilę wpatrywał się w jej buty, po czym kontynuował:
— Teraz jedynym sposobem zmiany toru lotu rakiety jest wydanie odpowiedniego polecenia tkwiącemu na niej kolcobotowi. Żeby to zrobić, musimy poznać i złamać kod, jakim się one porozumiewają…
— Szykuje się wykład. — Net usiadł wygodniej.
— Żadna technologia nie bierze się znikąd. — Felix chodził po pokoju tam i z powrotem. — Jest następstwem poprzedniej, wynika z niej. Żeby powstała telewizja, najpierw musiało być radio, przed radiem telefon, a przed nim telegraf. Historię można by tak cofać aż do odkrycia ognia.
— Pomiń te etapy i powiedz, co wymyśliłeś — poradził Net.
— Ja wciąż wymyślam.
— Przestań przynajmniej tak łazić w kółko.
— Chodzenie i mówienie wspomaga mi myślenie, że się tak wyrażę poetycko. Coś mi chodzi po mózgu z tym następowaniem, narastaniem technologii…
— Programy komputerowe narastają, nie ewoluują — przytaknął Net. — Wychodzi nowa wersja systemu operacyjnego, a błędy ma te same. Plus nowe. Każda nowa wersja dowolnego programu jest cięższa. I co z tego?
— Ani kolcoboty, ani mikroboty nie wzięły się znikąd. Technologie, które je stworzyły, są kontynuacją technologii, które znamy.
— A jeżeli twórca kolcobotów ma tajne, podziemne laboratorium?
— Dziś tak się nie da. Otworzysz maskę Forda1 i masz tam te same elektroniczne klocki, co w BMW. Nawet najlepszych nie stać na to, żeby biec obok peletonu. Rolls-Royce robi debeściarskie samochody na świecie, ale od paru lat jest własnością BMW, który produkuje samochody popularne. Czemu nie jest odwrotnie? Czemu firma robiąca najlepsze samochody nie kupuje innych firm? — Felix spojrzał na nich znacząco. — Bo ten, kto produkuje czegoś więcej, ma więcej pieniędzy na badania nad doskonaleniem swoich technologii. I szybko wyprzedza resztę. To, co robi, jest coraz lepsze. A gdzie się robi wszystkiego dużo?
— W Chinach — podsunęła Nika.
— Czuję się jak w szkole — przyznał Net. — A jest niedziela…
— Cicho, myślę… — Felix przytknął palec wskazujący do nosa, a kciuk do brody i w ten sposób trzy razy przeszedł pokój. — Kluczem do powodzenia jest więc sprzedaż własnej produkcji i kupowanie cudzej. Handel. Również handel wiedzą. Sztab naukowców trzeba jakoś opłacić. Prawnicy, patenty, zakupy potrzebnych technologii u innych, tajemnica handlowa… Na dłuższą metę nie można utajnić badań nad zaawansowanymi technologiami. Są bardzo kosztowne i tak powiązane z pracą innych laboratoriów, że każdy chcący pracować tylko dla siebie musi splajtować. Nawet jeśli jest najbogatszym człowiekiem świata. Nie da się wygrać z globalną ekonomią. Każde rozwiązanie szybko staje się przestarzałe.
— Czyli że w kolcobotach jest na przykład… — Net zastanowił się — procesor Intela albo AMD z laptopa, który można kupić w pierwszym lepszym sklepie. — Felix skinął głową, a Net kontynuował — i jest tam software wzięty… skądś. Jak tworzyłem program sterujący Golemem Golemem, korzystałem z gotowych rozwiązań. Bez nich nie dałbym rady nawet zacząć.
— Więc metoda kodowania komunikatów kolcobotów też jest rozwinięciem… czegoś, co już istnieje — wtrąciła Nika.
— Właśnie! — Felix odetchnął. — Musimy znaleźć to coś, a wtedy rozkodowanie ich rozmów stanie się znacznie prostsze.
Dum!, rozległo się zza ściany. Przyjaciele aż podskoczyli.
— Jeszcze się nie rozładował? — zdziwił się Net.
— Włącza się i wyłącza przypadkowo. Tata przyniósł sterowanie i będzie go dziś łapał.
— Pora roku nie najlepsza na prace w ogródku. Chyba musi użyć młota pneumatycznego.
— Myślę, że chce się po prostu czymś zająć. — Felix wzruszył ramionami. — A my zajmijmy się naszą sprawą. Pomyślmy, na czym może być wzorowany kod transmisji kolcobotów.
— Może to jakiś przerobiony kod transmisji telewizji satelitarnej albo sterowania satelitami?
— Jeśli mogę się wtrącić — odezwał się Manfred z Netowego laptopa. — Pamiętacie program Amais, ten do analizy danych militarnych? Rozmawiałem z nim na ten temat. Twierdził, że zebrał dostępne dane z całej sieci i transmisja z naszej rakiety najbardziej przypomina mu sygnał programujący inteligentne kosiarki do trawy… z Chin.
— Więc to wojna z Chinami?! — wykrzyknął Net. — Zaatakowały nas Chiny? Kosiarką? Bez sensu… — Zastanowił się i poprawił sam — raczej zrobił to ktoś, kto im podebrał technologię transmisji.
— Po co kosiarka ma transmitować cokolwiek? — zastanowił się Felix.
— Do kompletu z kosiarką jest centralka — wyjaśnił Manfred. — Chodzi o to, żeby łatwo ją zaprogramować. Głupio by było na przykład, gdyby kosiarka wyruszyła do pracy podczas garden party lub w deszcz. Jak masz większy ogród, możesz kupić kilka kosiarek i połączyć je z jedną centralką. Zasięg nie może być mały, bo ogród też nie musi być mały. Nie musi, ale może, a wtedy sygnały będą się nakładać.
— Więc muszą być kodowane, żeby kosiarka sąsiada nie odebrała sygnału z obcej centralki i zamiast trawnika nie ostrzygła komuś pudla — dokończył Net. — Mają tak wybitną technologię?
— Nie mają wybitnej technologii, tylko najsłabiej jej pilnowali — odparł Felix.
— Poszperam po sieci. To chwilę zajmie.
— Ale kosiarki do trawy…? Po co brać kod od producenta kosiarek?
— Może żeby było go trudniej rozgryźć? — podsunęła Nika. — Wszyscy będą szukać raczej wśród programów wojskowych.
— Właśnie — zgodził się Net. — Coś bym przegryzł. Jeszcze nie jadłem śniadania.
Ponieważ Nika również nie jadła, wszyscy weszli na górę. Net zabrał ze sobą komputer z Manfredem, choć program i tak zajął się wyszukiwaniem w internecie informacji o producentach kosiarek.
Po kuchni kręciła się mama, zaspana, jeszcze w szlafroku. Tata kończył w pośpiechu kanapkę.
— Co na śniadanie? — zapytał Felix, gdy wymieniono już przywitania.
— Zaraz się pozbieram, to coś wymyślę — odparła mama, ale jej mina zdradzała, że najchętniej wróciłaby do łóżka.
— Rozumiem… Zrobię jajecznicę. Chcesz?
— Nie. Położę się. Obudźcie mnie za dwie godziny.
Wyszła z kuchni i wdrapała się na piętro. Tata wytarł serwetką usta i zajął się przeglądaniem zawartości swojej torby.
— Będziesz łapał kręta? — zapytał Felix.
Tata zaprzeczył.
— Jadę do Instytutu.
— Mój tata też dziś tam siedzi — wtrącił Net. — Pojechał z rana.
— Wydział Informatyki wciąż pracuje nad złamaniem kodu. Podejrzewają, że to pozwoli poznać dokładne miejsce upadku. W zasadzie tylko oni mają jeszcze coś do roboty.
— To na jakim wydziale ty teraz jesteś? — zapytał Felix.
— Od pierwszego stycznia głównie na Wydziale Aeronautyki. Na nasze działanie jest już za późno, ale i tak muszę jechać, mamy kontrolę z Ministerstwa Spraw Specjalnych.
— W niedzielę?
— To chyba jedyne ministerstwo, w którym nie używają zegarków ani kalendarzy.
Przed domem zatrzymał się srebrny mikrobus. Tata narzucił kurtkę i pocałował syna. Reszcie pomachał.
— Zostawiam wam samochód — dodał. — Na wszelki wypadek.
Wyszedł.
— Kontrola? — zapytał w przestrzeń Felix.
— Rób lepiej tę jajecznicę — ponaglił Net. — Z pełnym brzuchem lepiej się myśli.
Felix wyjął z lodówki jajka i zaczął rozgrzewać patelnię.
— Cała sztuka polega na tym, żeby nie rozwalić żółtek — wyjaśnił, precyzyjnie wtłukując jajka na patelnię. — Wtedy najpierw zetnie się białko i jajecznica będzie lepsza. Na koniec dobrze dodać jeszcze trochę śmietany.
Wzięli talerze z gotową jajecznicą i przenieśli się do salonu, by obejrzeć serwis informacyjny. Zasiedli na kanapie, a Felix włączył telewizor.
Ilona Bogucka, ubrana w elegancki płaszcz, stała na chodniku przy ruchliwej ulicy. Obok niej starszy pan trzymał w ramionach małego psa rasy nieokreślonej i robił to, czego nie powinno się robić podczas wywiadów, czyli patrzył prosto w obiektyw.
— Pan Maciej wyszedł z psem na ostatni spacer — dramatycznym głosem powiedziała reporterka. — Zaraz wsiądzie w pociąg i pojedzie do kuzynki z Koluszek, by przeczekać kataklizm.
— Mówiłem pani, że jadę do niej na wakacje, dopiero w lipcu — zaprzeczył starszy pan.
Wyraz pyska psa potwierdzał, że on również nigdzie się nie wybiera. Ilona opuściła na chwilę mikrofon i syknęła:
— Umawialiśmy się…
Mężczyzna spojrzał na nią i pokręcił głową.
— Nie uciekłem z Warszawy, gdy każdego dnia spadały na nią dziesiątki takich bomb. Dlaczego miałbym uciekać teraz? Chodź, Lalur.
Postawił psa na chodniku i odszedł. Lalur z godnością podreptał za swym panem. Niezrażona tym niepowodzeniem reporterka z uśmiechem odwróciła się do kamery:
— Jak państwo widzą, część mieszkańców z przerażenia popadła w marazm. Tymczasem rakieta może spaść gdziekolwiek i trafić kogokolwiek. I to trafić na śmierć!
Na ulicy, tuż za nią, zatrzymała się śmieciarka. Z okna kabiny wychylił się mężczyzna w granatowym kombinezonie i ryknął:
— Przestań siać panikę, babo! Dzień jak co dzień!
Przyjaciele przestali jeść i wybuchnęli śmiechem. W reżyserce ktoś musiał się zorientować, co się dzieje, bo obraz przeskoczył do studia. Prezenter wyszarpnął palec z nosa i spojrzał przerażony w kamerę.
— Mów coś… — rozległ się przyciszony szept z OFF-u.2
— Aaa… Yyy… Eee… — zaczął prezenter. — Ze środka ogarniętego paniką miasta mówiła dla państwa Ilona Bogucka. Oglądają państwo „Niusy czy Niuanse”, wydanie specjalne „Nadciąga totalny kataklizm”. Przypomnijmy jeszcze raz, że prezydent miasta zaapelował do mieszkańców, by nie ulegali panice.
Przebitka na chodnik w centrum. Kamerzysta starał się pokazywać ogarnięte paniką miasto, ale gdziekolwiek wycelował kamerę, trafiał na bynajmniej niespanikowanych ludzi: mamy z wózkami, pary na spacerach, bawiące się dzieci.
Felix podszedł do okna i wyjrzał. Większość sąsiadów, którzy wczoraj wieczorem pospiesznie pakowali samochody, wróciła do domów.
— Nie ma żadnej paniki — stwierdził. — Gdyby to było lato, podlewaliby kwiatki.
Powrót do studia. Obok prezentera pojawił się szczupły, przygarbiony mężczyzna po sześćdziesiątce. Prezenter przedstawił go:
— Profesor Dyndała jest wybitnym socjologiem. Witam pana. — Profesor skinął głową. — Niech nam pan powie, skąd w ludziach to przerażenie. Wydaje się, jakby miasto oszalało. Niewiele brakuje, by ludzie zaczęli się tratować, uciekając pieszo.
Profesor sprawiał wrażenie zaskoczonego. Spojrzał w bok, gdzie zapewne znajdował się monitor z podglądem z miasta, odchrząknął i odpowiedział:
— My, Polacy, nigdy nie byliśmy tchórzami. Byliśmy za to lekkomyślni. Warszawa jest tak duża, że wystarczy chwila zastanowienia, by dojść do wniosku, że uciekać nie warto.
Przebitka na korek na trasie wylotowej do Gdańska.
— Tam nie ma śniegu. — Nika wskazała ekran. — To pewnie zdjęcia z pierwszego dnia wakacji, kiedy wszyscy jadą na urlopy.
— Czyli uważa pan, że niewielka część mieszkańców zignorowała to niewyobrażalne zagrożenie?
— Większość zignorowała. Musiałoby wydarzyć się coś, co wywołałoby panikę. Widzę tu wielką rolę mediów, które powinny się powstrzymać przed –
— A paniki wywoływać przecież nie chcemy — przerwał mu prezenter. — Obejrzyjmy teraz symulację komputerową uderzenia. Osoby o słabych nerwach proszone są o zamknięcie oczu na dziesięć sekund.
Animacja całkiem realistycznie przedstawiała scenę jak z filmu Armageddon. Płonąca kula wielkości sali gimnastycznej spadała wprost na miasto. W chwili wybuchu przyjaciele cofnęli się od ekranu.
— To wygląda jak wybuch nuklearny — mruknęła Nika.
— To wygląda jak chęć zwiększenia oglądalności — poprawił ją Felix. — Zaraz pewnie będą reklamy.
Rzeczywiście. Animacja płynnie przeszła w reklamę plastrów opatrunkowych, a po niej przeleciały trzy spoty środków przeciwbólowych. Tymczasem przyjaciele skończyli jajecznicę.
— Chcecie to oglądać? — zapytał Net. — Wszystkiego możemy się dowiedzieć z internetu.
— Zaczekaj chwilę — odparł Felix. — Reklamy już się kończą.
— Blok reklamowy za nami — powiedział z szerokim uśmiechem prezenter. — Romuald Świeży, witam ponownie. Za chwilę dowiemy się, jakie miejsca są najniebezpieczniejsze w chwili nieuchronnego uderzenia. Przedtem jednak informacja handlowa.
Na ekranie pojawiła się kolejna reklama, tym razem gaśnicy. Aktorowi udało się nią ugasić wielki pożar domu tak szybko i sprawnie, że ocalały firanki, a na ścianach nie pojawiły się nawet osmalenia. Lektor przeczytał:
— Program „Nadciąga totalny kataklizm” sponsoruje producent gaśnic Krystyna Plus.
— To już przesada — skrzywił się Net.
— Chyba cały program jest po to, żeby ludzie ze strachu kupowali te plastry i gaśnice — przyznała Nika.
— Wyłączmy to…
— Za chwilę wysłuchamy apelu ministra spraw specjalnych — powiedział prezenter, więc przyjaciele skoncentrowali się. — Przedtem jednak sprawdźmy, co się dzieje w ogarniętym paniką mieście. Ilono, słyszysz nas?
— Tak, Romualdzie. Głośno i wyraźnie. — Tym razem reporterka stała na tle krzaków, gdzie nikt nie mógł wejść w kadr i powiedzieć, co myśli. — Przechadzając się po ogarniętym paniką mieście, przypadkowo natknęłam się na spacerującego również profesora Nakoniecznego, eksperta w dziedzinie konstrukcjologii budowli.
— Konstrukcji budowlanych — poprawił ją ktoś spoza kadru.
Kamera przesunęła się w lewo, ukazując stojącego obok tęgiego mężczyznę. Coś w jego wyglądzie sprawiało, że naprawdę wyglądał na eksperta w dziedzinie konstrukcji budowlanych.
— Jakoś tak — zgodziła się reporterka. — Według pana prognoz, jak bardzo przerażające będą zniszczenia?
— Rakieta może zburzyć stary dom, jest jednak wątpliwe, by doprowadziła do zawalenia się nowoczesnych konstrukcji z żelbetu. Zniszczone zostanie najwyżej kilka kondygnacji.
— Jakie miejsce jest pana zdaniem najbezpieczniejsze, by przeczekać nieuchronną katastrofę? Schron przeciwlotniczy?
— Własne mieszkanie — odparł z rozbrajającą szczerością ekspert. — Nie ma bezpieczniejszych ani mniej bezpiecznych miejsc. Piwnice domów nie są ani trochę lepsze od strychów czy przejść podziemnych. Upadek rakiety to całkowita niewiadoma. Może się skończyć na fajerwerkach i zniszczeniu trawnika.
— Ile osób może zginąć?
— Liczymy na to, że nie zginie nikt.
— Ale jakby pan miał prognozować — naciskała reporterka.
— Co mam pani powiedzieć? — rozłożył ręce. — Trzy osoby? Trzydzieści?
— Dziękuję bardzo. — Ilona odwróciła się do kamery. — Jak państwo słyszeli, według ekspertów zginie od trzech do trzydziestu osób.
Ekspert chciał zaprotestować, ale na ekranie znów pojawił się widok ze studia.
— Profesor Dyndała jest innego zdania.
Ekspert spojrzał na niego z takim wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć „Doprawdy?”. Odchrząknął i wydukał:
— No, może trzysta…
Prezenter dyskretnie uniósł długopis i poruszył nim, jakby wskazywał sufit.
— Aha… — Ekspert zrozumiał. — Raczej trzy tysiące.
— A gdzie najlepiej przeczekać nieuchronny kataklizm?
Tym razem gość nie wiedział, jaka odpowiedź będzie właściwa.
— Najlepiej przeczekać nieuchronny kataklizm przed telewizorem, oglądając „Niusy czy Niuanse”! — oznajmił radośnie prezenter. — A teraz łączymy się z Ministerstwem Spraw Specjalnych, skąd wygłosi przemówienie minister Jakub Rozner.
Na ekranie pojawił się minister spraw specjalnych. Przyjaciele zapatrzyli się w telewizor. Po chwili zrozumieli, że to powtórka materiału z wczoraj, który już widzieli.
— Postarajmy się jednak optymistycznie patrzeć w przyszłość — wyszczerzył się znów prezenter. — A w studiu kolejny gość – redaktor naczelny miesięcznika „Necropolitan”.
— Witam państwa. — Ubrany w idealnie czarny garnitur mężczyzna skinął głową. W klapę marynarki miał wpięty znaczek – malutką srebrną łopatkę. — My patrzymy optymistycznie w przyszłość. Spodziewamy się piętnastoprocentowego wzrostu sprzedaży.
— Ściemniają — westchnął Net.
— Nie wiedzą nic nowego — podsumował Felix i wyłączył telewizor.
Wrócili do kuchni.
— Drę się do was na cały regulator — przywitał ich od progu Manfred ze stojącego na stole laptopa. — Już miałem dzwonić.
— Masz coś? — Net nachylił się nad ekranem.
— Znalazłem oryginalny software sterujący kosiarkami. Jest bardzo skomplikowany. Zapewne to modyfikacja programu, który pierwotnie służył do obsługi bardziej złożonej maszyny. Może bezzałogowej koparki. Znalazłem też oznaczenie producenta. I uważajcie, to jakaś polska firma. Zaraz sprawdzę. — Po chwili Manfred odezwał się już innym tonem — mówi wam coś nazwa IBN?
— Instytut Badań Nadzwyczajnych?! — wykrzyknęli jednocześnie przyjaciele.
— Wygląda na to, że chiński producent inteligentnych kosiarek do trawy kupił ten kod do transmisji danych razem z programem od Instytutu. Więc Instytut musi mieć algorytm, czyli zasadę, według której jest kodowana treść transmisji. Jeżeli go poznamy, reszta będzie znacznie łatwiejsza. Znając algorytm, rozkodujemy sygnał w godzinę, zamiast w rok.
— Najciemniej pod latarnią — przyznał Net.
— Może już wiedzą i dlatego ta kontrola — zastanowił się Felix. — Może w Ministerstwie myślą, że dane wyciekły z Instytutu.
— *Obecnie w powszechnym użyciu jest kilkanaście rodzajów kodów, ale nawet najprostsze z nich są znacznie lepsze od tych stosowanych w niemieckiej Enigmie. Nad złamaniem szyfru Enigmy przez kilkanaście lat głowili się najlepsi kryptolodzy. Udało się to Polakom.3
— Dziś ten szyfr pewnie zostałby złamany w kilka sekund — westchnął Net. — Nasz problem jest znacznie poważniejszy.
— No, ale mamy przecież ten software kosiarki — przypomniała Nika.
— Transmisję koduje się za pomocą klucza i trzeba ten klucz mieć, żeby ją rozkodować. Klucz to ciąg znaków… Nieważne. Nie mamy tego klucza, a kodowanie transmisji danych do kosiarek jest zaledwie podobne do kodowania kolcobotów. Zapewne więc w kolcobotach jest nowsza wersja software’u z kosiarek.
— To już coś — ocenił Net.
— To nie wystarczy. Jest mało prawdopodobne, byśmy znaleźli właściwy klucz, ale jeśli znajdziemy właściwą wersję algorytmu, to już będziemy do przodu.
— To jak z otwieraniem skomplikowanego zamka w drzwiach bez klucza. Łatwiej to zrobić, gdy ma się identyczny zamek i można go rozkręcić i zbadać, jak jest zrobiony.
— No właśnie. Algorytm to instrukcja tworzenia kodu. I tworzenia klucza. To jakbyśmy dostali w łapki dokładnie rozrysowany zamek.
— Problem jednak polega na tym, że ten algorytm siedzi sobie gdzieś w najlepiej zabezpieczonym serwerze, na najniższym poziomie Instytutu. — Felix potarł brodę. — A dostać się tam można… Hm… Nie można. Chyba że twój tata ma przyznany dostęp.
— Za krótko pracuje. — Net pokręcił głową. — Nie ma uprawnień. Wspominał niedawno, że jest szefem zespołu, ale ma niższe prawa dostępu do danych niż jego zastępca.
— Możemy mu powiedzieć, o co chodzi — wtrąciła Nika. — Znajdzie kogoś, kto będzie miał uprawnienia.
— Wątpliwe, czy uwierzy. — Net skrzywił się na samą myśl o tłumaczeniu wydarzeń ostatnich trzech tygodni. — I wątpliwe, czy jemu uwierzą.
— Pierwsze pytanie, jakie padnie, będzie brzmiało „Skąd wiesz?” — powiedział Felix. — A na to pytanie nie będzie dobrej odpowiedzi.
— To ważna sprawa — nalegała Nika. — Zostało dziesięć godzin. Chyba warto narazić się na trudne pytania.
Net westchnął, wyciągnął telefon i wybrał numer.
— Nie ma zasięgu — oznajmił z ulgą. — Albo jest pod ziemią, albo włączyli znów te zagłuszacze telefonów.
— Zadzwoń do Instytutu — poradził Felix. — Przełączą cię na wewnętrzny.
Net wybrał nowy numer.
— Instytut Badań Nadzwyczajnych, inteligentna sekretarka numer dwadzieścia osiem. W czym mogę pomóc?
— Dzień dobry. Net Bielecki, poproszę z Wydziałem Informatyki.
— Proszę wprowadzić kod autoryzacji.
— Yyy…
— Kod niepoprawny.
Zniesmaczony Net rozłączył się.
— Normalnie nie było problemów z dodzwonieniem się — zauważył Felix. — Mają tam dziś niezły sajgon. Może to i lepiej… Nasi starzy mogliby zostać wzięci za szpiegów. Jeżeli katastrofa będzie poważna, to rozpocznie się poszukiwanie winnych. W połączeniu z naszymi poprzednimi dokonaniami, mam na myśli regulację pieca Gilberta, wszyscy dziennikarze i prokuratorzy rzuciliby się na nas. Na naszych starych, ściślej mówiąc. A skoro twój tata i tak nie ma dostępu do najtajniejszych danych, to niewiele by zmieniło.
— Możemy iść na policję — zaproponowała Nika. — Opowiemy o tych kodach, o tym wszystkim, powinni nam uwierzyć.
— Panie oficerze — przedrzeźnił ją Net. — Widziałam UFO w kształcie tapczanu.
— Masz lepszy pomysł?
Net uśmiechnął się złowróżbnie. Felix poznał ten uśmiech i zapytał:
— Chcesz się włamać do jednej z najlepiej strzeżonych sieci komputerowych w Europie?
— Taki pomysł przed chwilą wpadł mi do głowy — przyznał beztroskim tonem Net. — Jeżeli może to ocalić jeden z warszawskich trawników. A czemu pytasz?
— Nie, nic. Spoko. Zaraz się obudzę i zadzwonię do ciebie, żeby zapytać, czy masz jakiś pomysł.
— Używając twojego sposobu wyrażania się, mam zarys pomysłu. Problemem jest to, że żeby nie wiadomo jak dobry był hacker, zdalnie nie wepnie wyciągniętej wtyczki. To zabezpieczenie klasy zero. Trzeba tam fizycznie wejść, żeby cokolwiek zrobić.
— Skąd wiesz?
— Przypuszczam. — Net uśmiechnął się szeroko. — Znów używając twojego –
— Ale jak niby chcesz to zrobić? Zacznij od próby kupienia kapusty w zieleniaku bez kolejki. Potem porozmawiamy o wejściu na najniższy poziom Instytutu.
— Zaraz tam najniższy. — Net wzruszył ramionami. — Na najniższym mają pewnie piwniczkę z winami.
— Poważnie pytam.
— Dla bezpieczeństwa albo serwer z najtajniejszymi danymi jest odpięty od sieci, albo dane znajdują się na wyjmowanych nośnikach, które wkłada się do czytnika tylko wtedy, kiedy są potrzebne. Widziałeś pierwszy Mission: Impossible z Tomem Cruise’em?
— Nieśmiertelna wielka kratka wentylacyjna w suficie — przytaknął Felix. — Nie liczyłbym na to. W tym samym filmie helikopter wleciał do Eurotunelu, który ma cztery, może pięć metrów średnicy. To określa poziom realizmu.
— Czepiasz się szczegółów. Chodzi o ideę.
— No, dawaj dalej.
— Dalej to jest nieokreślona mglistość pozaideowa. Trzeba wymyślić, jak to zrobić.
— Poziom minus siedem — odezwał się nagle Manfred. — Serwery z supertajnymi danymi znajdują się w budynku B na poziomie minus siedem.
— My mieliśmy dostęp do poziomu minus trzy — przypomniał sobie Felix. — I to w budynku A. Potrzebujemy kogoś, kto jest teraz w Instytucie i ma nieograniczony dostęp. Hm. Chyba nawet sam dyrektor nie ma takich uprawnień. Może szef Wydziału Informatycznego?
— Hubert Moller z Archowum — zastanowiła się Nika. — Tylko jego znamy, ale on raczej nie ma uprawnień do niczego poza kustoszowaniem.
— Roznakin! — wykrzyknął Net. — RObot ZNAKujący i INformujący. Pamiętacie? Ten żółty ze schizofreniczną drukarką. Wszędzie się kręcił. Może on ma dostęp na poziom minus siedem?
— Chcesz poprosić o pomoc robota z rozdwojeniem osobowości? — zapytał Felix. — Będzie z tego więcej kłopotu niż pożytku. On drukuje, co myśli, pamiętasz? Głupio będzie wyglądało, jeśli potem wszędzie będą ponalepiane taśmy z zapisem naszych działań.
— Znamy tylko jego i Konpopoza. Konpopoz to kawał nieżyczliwego chama. Nie chciał nam pomagać, nawet jak byliśmy tuż obok. Odpada.
— I tak nie mam pojęcia, jak można by się z nimi porozumieć.
— To akurat da się załatwić — wtrącił się Manfred. — Wewnątrz Instytutu elektrogitymacje działają jak komunikatory. Każda ma numer i można się za ich pomocą porozumiewać. Wszystkie roboty z programem AI na pokładzie też mają takie numery. Wystarczy najniższe uprawnienie dostępu, by dostać listę tych numerów.
— Ale my nie mamy nawet najniższych uprawnień — zauważył Net.
— Być może mamy… — Felix wstał. — Chodźcie.
Zeszli do piwnicy i przywitali się ze stojącym na swoim miejscu w rogu Golemem Golemem. Felix otworzył szufladę i wygrzebał z niej identyfikator z chipem, logo IBN i podpisem „Felix Polon” pod zdjęciem.
— Dostaliśmy to podczas ostatniej wizyty w Instytucie — powiedział. — Tu jest numer. Może jeszcze aktualny.
— Ale wtedy będą wiedzieli, że to ty — zauważyła Nika.
— W razie czego powiem, że chciałem sprawdzić numer taty.
Net otworzył stronę Instytutu i kliknął „Kontakt”. Wyświetliło się kilka telefonów i adresów mailowych. Spojrzał na identyfikator Felixa. Pod nazwiskiem był wydrukowany dziewięciocyfrowy numer. Na stronie brakowało jednak miejsca, gdzie można by go wpisać.
— To by było za proste. — Net przyjrzał się identyfikatorowi. — Mam w domu czytnik kart chipowych… Nie, to zbyt ryzykowne.
Net, nie pytając o pozwolenie, usiadł na Felixowym superfotelu, rozprostował palce jak pianista przed koncertem i zaczął klawiszować po laptopie. Przyzwyczajeni do tego Felix i Nika nie starali się czegokolwiek zrozumieć. Chwilę później Net opadł na oparcie i dumnie wskazał ekran.
— Lista jest, ale nie ma jak się połączyć z tymi numerami.
— Jak to zrobiłeś? — zdziwiła się Nika. — Włamałeś się na stronę Instytutu?
— Zaraz włamałeś… Inteligentnie ją przeszukałem. Ten dokument nie był zakodowany, tylko niezlinkowany. To zaledwie część numerów, tych jawnych. Proszę. — Wskazał jedną z pozycji. — Jest Roznakin. Teraz potrzebujemy kogoś mądrego, kto będzie umiał ten numer użyć. Czyli mamy numer telefonu, ale nie mamy aparatu, żeby z niego zadzwonić.
— Mam takiego kumpla — odezwał się Felix. — Zna się trochę na komputerach. Napisał nawet program sztucznej inteligencji.
— Dzięki za mentalnego gumisia. — Net zamyślił się. — Mam pewien pomysł. Jest tak banalnie prosty, że aż się boję. Tak szczerze mówiąc, to Net.com jest wzorowany na innych komunikatorach, nie wymyśliłem go od podstaw. Ma tylko lepsze zabezpieczenia, to już mój wkład. System łączności wewnątrz Instytutu zapewne też wykorzystuje gotowe rozwiązania. A pomysł wygląda mniej więcej tak, żeby się z nim połączyć za pomocą Net.comu. Przynajmniej teoretycznie nie widzę przeszkód.
Znów zaczął klawiszować.
— Manfred, przydasz się.
— Czekam zwarty i gotowy.
— Znajdź adres odpowiedniego serwera Instytutu.
— Sądzisz, że z zewnątrz można się tam dostać? — zapytał Felix. — Tak po prostu?
— Elektrogitymacja mojego starego działa w domu.
— Nie zastanawiałem się nad zasadą jej działania — przyznał Felix. — Zapewne łączy się z siecią bezprzewodową albo GSM.
— Masz adres — powiedział Manfred. Na ekranie pojawiła się linijka tekstu. — Protokół transmisji prawie ten sam co w Net.com.
— Łatwizna, rzekłbym. — Net wklepał adres i zalogował się numerem z identyfikatora. Udało się za pierwszym razem. Wpisał więc numer Roznakina.
Po chwili na ekranie pojawił się tekst:
„Roznakin. Czym mogę służyć?”.
— Naprawdę bułka z dżemem. — Net pokręcił z niedowierzaniem głową i napisał:
„Roznakin, witaj. Tu Felix, Net i Nika. Pamiętasz nas?”.
Na ekranie migała tylko kreska kursora. Gdy przyjaciele stracili już nadzieję na odpowiedź, robot dał jednak znak życia:
„Tak, pamiętam. Oprowadzałem Was po Instytucie… Wybaczcie, siadła mi baza danych z datami, więc nie wiem, kiedy to było”.
„Mniej więcej dwa miesiące temu” – odpisał Net. – „Zwiedzaliśmy Wydział Maszyn Kroczących i Archowum. Co u Ciebie?”.
„Mało mam ostatnio pracy. Nie wzywają mnie już do oznaczania”.
— Nie wspominaj o drukarce — poprosiła Nika.
„A jak tam Twoja drukarka?” – napisał Net.
— Musiałeś…
„Dawno niczego nie wydrukowała. Mam tak mało pracy…”.
„Nie ma nic do oznaczania?”.
„Nie wzywają mnie już”.
— Ma doła — stwierdził Net. — Pomyślcie, jak go podejść.
— Nie możemy po prostu go poprosić? — zapytała Nika.
— On wie, czego nie wolno mu robić. Ale program AI programuje się sam na podstawie bodźców z otoczenia. A to znaczy, że można go przeprogramować rozmową. Jeśli tylko się umie… OK, spróbujmy.
„Słyszałeś o rakiecie, która ma spaść na Warszawę?”.
„Nie mam tu dostępu do świata zewnętrznego. Czasem tylko ściągnę sobie aktualizację systemu”.
„Dziś wieczorem na Warszawę spadnie rakieta. Mogą zginąć ludzie. I parę automatów”.
„Przykro mi z tego powodu”.
„Próbujemy temu zapobiec. Potrzebujemy twojej pomocy”.
— Co mu napisać? — zastanowił się Net.
— Napisz mu prawdę — odparła Nika.
— Napisz po prostu — dodał Felix — że na poziomie minus siedem jest coś, co może zapobiec katastrofie.
Ze względu na miłość autora do motoryzacji i jego wrodzoną krnąbrność, w tej książce nazwy samochodów są i będą pisane wielką literą. [wróć]
Spoza kadru. [wróć]
Udało się to już w 1932 r., czyli na siedem lat przed wybuchem wojny. Prace Polaków, głównie Mariana Rejewskiego, Jerzego Różyckiego i Henryka Zygalskiego, bardzo pomogły podczas wojny przy łamaniu kodów nowszych wersji maszyn. [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki