Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa przyszłości, przyszłości, która miejmy nadzieję, nigdy nie nadejdzie. Zwykły człowiek w niezwykłym świecie, wmanipulowany w wielką politykę, która i tak okazuje się nieznacząca wobec mechanizmów rządzących światem Różańca.
Rafał Kosik już w Verticalu i Kameleonie pokazał siłę swojej wyobraźni. Różaniec łączy niezwykłą wizję science fiction i zajdlowską fantastykę socjologiczną z sensacyjną akcją rodem z thrillera.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 574
Przeczucie powinno mu podpowiedzieć, że jest już po tamtej stronie. Ale on nie miał przeczuć, jego przodkowie tłumili je od niepamiętnych czasów. Zorientował się, że coś jest nie tak, gdy dwóch osiłków w złotych lustrzanych maskach anonimizujących zagrodziło mu trasę cowieczornego joggingu. Drzewa w parku przesłaniały światła latarni, prawie na nich wpadł. Pomyślał, że to napad, i chyba tylko dlatego zareagował. Rzucił się w bok i potknął o krawężnik. Usłyszał elektryczny trzask, a błękitne iskry przeleciały mu nad głową. Podparł się o trawę i pognał przed siebie. Nie krzyczał, nie oglądał się, by nie tracić energii. Po prostu biegł, najszybciej jak mógł. Błękitne iskry przecięły powietrze jeszcze dwukrotnie. Tamci nie mogli strzelać i biec jednocześnie. Odległość rosła. Miał nad nimi przewagę, biegał przecież codziennie. Przeskoczył niskie ogrodzenie klombu, zdeptał róże i skręcił w stronę bramy od Ujazdowskich. Zaryzykował i obejrzał się. Nie nadążali, byli dobre piętnaście metrów za nim. Jeśli dobiegnie do bramy… tam będą jacyś ludzie, kamery, dużo kamer. Wypadł na brukowaną alejkę i w kilka sekund pokonał dystans dzielący go od wybawienia.
Na wprost bramy zatrzymała się pomarańczowa Nysa. Z sykiem sprężonego powietrza drzwi z napisem „EL” w kółku przesunęły się, a z wnętrza wyskoczyło czterech mężczyzn w czarno-pomarańczowych kombinezonach i hełmach ze złotymi lustrzanymi przyłbicami. Z przerażeniem zawahał się, prawie się zatrzymał. Skręcił w lewo i wystartował sprintem, ale tej chwili zawahania już mu zabrakło. Błękitny błysk zbiegł się z ostrym bólem lewego ramienia. Reszta ładunku rozbiegła się z sykiem po kutym ogrodzeniu. Płatki róż posypały się jak pierze z rozdartej poduszki. Krzyknął i zachwiał się. Bezwładna ręka spowolniła go, ale biegł dalej.
Ktoś szedł z przeciwka, dwie osoby. Patrol policji! Otworzył usta, ale nie zdążył krzyknąć. Iskry zatańczyły po chodniku, wzdłuż szczelin w granitowych płytach. Świetlne szpilki dosięgły jego stóp, łydki momentalnie zwiotczały. Zwalił się na ziemię, amortyzując upadek sprawną ręką. Policjanci zwolnili i z kilkunastu metrów, zaciekawieni, obserwowali sytuację. Uniósł na nich zdziwiony wzrok i wtedy zrozumiał – to nie napad.
Tupot ciężkich butów załomotał obok jego ucha. Ktoś przygniótł go kolanem do ziemi, ktoś inny wykręcił mu ręce i zapiął na nadgarstkach kajdanki. Podciągnęli go w górę we trzech. Sam nie mógł ustać.
— Obywatel Marek Reweda? — zadudnił zza maski jeden z czarnych i nie czekając na odpowiedź, kontynuował — eliminator numer osiem jeden. W imieniu Prezydenta Warszawy zatrzymujemy pana prewencyjnie. Przysługujące panu prawa zostaną odczytane po potwierdzeniu legalności procedury pochwycenia.
Bezradnie wodził wzrokiem od jednej lustrzanej maski do drugiej. Już wiedział, ale potrzebował jeszcze chwili, by uwierzyć. Przecież za godzinę był umówiony na kolację, przecież jutro ma to spotkanie, przecież projekt rozgrzebany.
— Jak…? — zdołał wykrztusić. — Przecież ja nie… Ja nic…
Nie zdołał powiedzieć nic więcej, na jego głowie znalazł się płócienny worek. Poczuł, że go ciągną, a bezwładne nogi trą czubkami butów o chodnik. Ale jak to? Przecież chciał kupić kota, żeby coś żywego plątało się po domu. Już prawie się zdecydował na czarnego, żeby na dywanie nie było widać sierści. Samochód miał umyć, prezent dla Anki kupić. Tyle rzeczy do zrobienia… Więc jak to…?
Zasunęły się za nim drzwi, a Nysa z szelestem silników elektrycznych, bez pośpiechu ruszyła w kierunku placu Trzech Krzyży. Lakier płynnie zmienił kolor z pomarańczowego na niebieski, a na burcie pojawiła się reklama usług hydraulicznych.
Świszczący i warczący wściekle komunikator wydobył go ze studni nerwowego snu prosto w objęcia kaca. Po omacku pacnął dłonią w nocny stolik. Trafił za trzecim razem i dźwięk ucichł. Rozkleił powieki i spojrzał w sufit. Pożółkła farba i kabel po żyrandolu, na którym dyndała goła żarówka. I tak nie używał górnego oświetlenia. Usiadł i wbił wzrok w oddaloną o dwa metry równie pożółkłą ścianę i zaśmiecony regał.
Zwlókł się z łóżka, oparł o ścianę i wyjrzał przez brudne okno wychodzące na betonową termitierę, identyczną z tą, w której mieszkał. W dole ludzie, mali jak mrówki. To nie był dobry widok na taki poranek. Zachwiał się i przytrzymał parapetu. Dalej ziemia unosiła się łukiem tak, że na Muranowie widział już prawie same dachy niknące w perspektywie. Warszawa owijała mu się wokół głowy. Ściany pokoju też układały się w płaszczyzny niezupełnie prostopadłe, falowały. Ledwo utrzymał równowagę.
Mam pieniądze, pomyślał, mógłbym kupić apartament na Żoliborzu z tarasem dwa na dwa metry i palmą w donicy. Taras by się przydał na takie poranki. Obracał tę myśl w głowie i jak zawsze doszedł do tego samego wniosku: wtedy byłby spłukany, miałby za to na głowie Urząd Skarbowy. A nie powinien się przecież rzucać w oczy.
Przeniósł wzrok na krótki blat kuchenny wciśnięty między zlew a drzwi wejściowe. Jezu, kanapki z pasztetem. Więc to stąd ten smród. Na kuchennym stołku leżał mokry ręcznik. Kogo tu przyprowadził? Ją? Nie pamiętał ani wieczoru, ani nocy.
Przełknął ślinę, ale nie z apetytu. Z trudem utrzymywał w ryzach swój przewód pokarmowy.
Powlókł się do pachnącej lawendowym mydłem i parą łazienki, gdzie od razu zwymiotował do sedesu. Potem włożył głowę pod strumień zimnej wody, wreszcie cały wszedł pod prysznic. Dopiero po tym zdołał odtworzyć procedurę pionowania swojej osoby koktajlem witaminowo-acetylosalicylowym. Z trudem przełknął musujący płyn. Schował jeszcze do lodówki kanapki z pasztetem i spróbował skupić myśli.
Dziś popołudnie z Marysią. Widywał ją raz na dwa tygodnie i miał dla niej ledwie kilka godzin. Nie powinien wczoraj tyle pić. Ale przedtem – zerknął na ekran komunikatora – spotkanie z klientem, którego WT pięć minut temu przerwała błogi sen. Tylko dzięki tej kasie w ogóle widywał córkę.
Zjechał na parter i odruchowo skręcił do kiosku w hallu mieszkaniowca. Kiosk był zamknięty od tygodnia, a nie dostarczyli jeszcze automatu z papierosami. Trudno, kupi po drodze.
Przyjdzie, nie przyjdzie, przyjdzie… Obracał w dłoniach papierośnicę. Chrzanić, nie ten, to będzie inny. Dopijał drugą kawę i wyglądał przez okno na słoneczny, ruchliwy chodnik. Może gdzieś tam jest, trzeci raz mija kawiarnię i bije się z myślami. Przyjdzie, nie przyjdzie… Klient, odważny anonimowością sieci, umawia się, ale często pęka przed osobistym spotkaniem. To oczywiście naiwność, bo dyskrecja w internecie jest ułudą amatorów. Będą chcieli wyśledzić – wyśledzą każdego. Tajemnica tkwi w nijakości codziennej szarej egzystencji. Tak przynajmniej powinno to wyglądać z zewnątrz. Powycierana i wymięta kurtka wojskowa, bezfasonowe spodnie i czapka z daszkiem. To ostatnie, by uniknąć wzroku kamer, umieszczanych zwykle pod sufitem. Wybrał miejsce, którego nie widziała żadna.
Na blacie leżał komunikator – płaski czarny prostokąt wielkości dłoni. Co kilka sekund wyświetlał godzinę. Dwunasta czterdzieści siedem, ponad kwadrans po czasie. To też się często zdarzało. W zawodzie nuzzlera cierpliwość czasem się przydawała, choć w przypadku Harpada była to umiejętność nabyta i nie rozciągała się na inne sfery życia. Inne sfery życia w ogóle źle u niego wyglądały. Dobijał czterdziestki i jedyne, czego mu nie brakowało, to pieniądze. Reszta była chaosem. Potrzebował kamuflażu, szarości, by Nadzór nie skupił na nim swojej uwagi. Niestety, każda próba podjęcia stałej pracy na pół etatu kończyła się po miesiącu–dwóch awanturą z szefem. Nikt nie chce pracownika, który zawsze wie lepiej. Brak oficjalnej pracy stanowił pewien problem, ale lepiej kamuflować już się nie da bez zatracenia własnego ja. Sprawy rodzinne wyglądały…
— Pan Harpad? — Nad stolikiem pochylał się drobny mężczyzna o wyglądzie szczurka. Łysa czaszka, okrągłe okulary, odstające i lekko szpiczaste uszy jednoznacznie kojarzyły się Harpadowi z gryzoniem. Przybysz nawet skajową teczkę trzymał przed sobą w chudych, ugiętych ramionkach, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce jej bronić, czy się za nią schować.
Harpad postawił na blacie otwarty dyskreter i do wyłożonego pluszem wnętrza wrzucił komunikator. Gestem wskazał krzesło po drugiej stronie stolika. Przybysz posłusznie usiadł, a raczej przycupnął na krawędzi siedziska, włożył komunikator do pudełka i wbił wzrok w blat.
— Mam złe przeczucia. Żona ostatnio źle się do mnie odnosi — zaczął cichym falsetem. — Coraz gorzej, szczerze mówiąc. W pracy też beznadziejnie. Myślę, że to, jak mnie traktuje szef, też ma duży wpływ… Wieczorami, leżąc w łóżku, zastanawiam się, jak go zabić. To tylko takie myśli oczywiście. Nie zrobię tego. Jak miałbym…? Wczoraj wydarzyła się taka przykra sytuacja z sąsiadem –
— Nie musi się pan tłumaczyć. — Harpad zamknął dyskreter. Teraz komunikatory były izolowane akustycznie i elektromagnetycznie. — Nie interesują mnie pana motywy. Pan płaci, ja podaję wartość PZ.
— Tak po prostu? — Szczurek zerknął na rozmówcę i uciekł wzrokiem.
Zaczynał działać Harpadowi na nerwy.
— Chyba o to panu chodzi?
— Tak, tak… — gorliwie przytaknął przybysz i ponownie zapatrzył się w blat.
Harpad czekał na kolejne pytanie. Nie doczekał się, wyjaśnił więc:
— Płaci pan teraz. Odpowiedź dostarczę za piętnaście minut.
— A jeśli pan ucieknie z pieniędzmi? — Szczurek spojrzał na niego z dramatycznym wyrazem twarzy.
— Wówczas będzie to znaczyło, że został pan okradziony — odparł spokojnie Harpad — ale odkąd siedzę w tym interesie, czyli od jakichś dwunastu lat, nigdy tego nie zrobiłem.
Czaszka Szczurka lśniła kropelkami potu, choć w kawiarni nie było gorąco. Trzęsące się ręce wyjęły z torby szare pudełko po miętówkach. Harpad nie czekał dłużej. Wziął je, włożył do kieszeni, zabrał swój komunikator z dyskretera i wyszedł. Sprawdzenie PZ zajmie mu minutę, może dwie. Tego kwadransa potrzebował głównie do weryfikacji wiarygodności klienta. Jeśli tamten byłby z policji, jego obstawa nie mogła spuścić wzroku z paczki z pieniędzmi. Banknoty, nieużywane od lat w cywilizowanym handlu, były dominującym środkiem płatniczym w miejscach, w których Harpad bywał regularnie. Wykonano je z tak trwałego materiału, że wciąż nadawały się do użytku. Każda transakcja nimi powinna zostać zarejestrowana i opodatkowana. No ale nie po to używa się banknotów, by cokolwiek rejestrować.
Ryzyko wpadki zawsze istniało, choć wątpliwe, by policja wybrała do akcji takiego nieudacznika. Harpad nie znosił takich typków.
Minął dwie bramy, skręcił w trzecią, wcześniej upatrzoną, przeszedł trzy podwórka studnie, jasne dzięki słońcu stojącemu idealnie w zenicie, i znalazł się na następnej przecznicy. Zaparkowany kilka kroków dalej Triumph mignął diodą zamka. Drzwi odskoczyły od karoserii i wsunęły się na dach. Harpad usiadł na fotelu kierowcy, przyciskiem zamknął drzwi i przyciemnił szyby. Odetchnął. Chłodne wnętrze dawało poczucie bezpieczeństwa, izolowało niemal doskonale od rozgrzanego chaosu miasta. Wjazd do starych dzielnic kosztował, prawo do parkowania również, ale ten kawałek prywatnej przestrzeni był mu potrzebny. Włączył zagłuszacz, położył pudełko na fotelu obok. Ze schowka wyjął podręczny skaner i przejechał nim nad pudełkiem. Czysto, ani zapalników, ani pluskiew. Pieniędzy nawet nie przeliczył, wrzucił je do schowka. Dotknął wypukłości za prawym uchem. Nacisnął, pyknęło. Zamknął oczy i zapadł głębiej w fotel.
Twarze, nazwiska i liczby wypełniły zieloną przestrzeń. Płynął, leciał między nimi, przeczuwając już kierunek. Właściwy rekord przyciągał go w znajomy sposób. Rozgarniał nieistotne dane, aż dotarł do celu. Wizualizacja była prosta: tabliczka ze zdjęciem, imieniem i nazwiskiem oraz wartością PZ, ukazującą ciężar młota wiszącego nad spoconą, zestrachaną głową Szczurka.
Otworzył oczy. Niewiele się zmieniło. Dźwięki z zewnątrz niemal tu nie docierały, a za ciemnymi, zdefokusowanymi szybami przesuwały się mgliste cienie. Wyjął z kieszeni kurtki papierośnicę ze stali nierdzewnej z wygrawerowanym: „Dla Pawła, miłości mojego życia”. Gumka przytrzymywała osiem papierosów. Strzeliła zapalniczka. Pachnący fiołkami dym uniósł się pod sufit. Siwe smugi przepływały sennie we wnętrzu. Kozielski, bo tak nazywał się Szczurek, miał przesrane. Jego PZ zbliżało się do setki, zostały niecałe trzy punkty. Intuicja go nie myliła. Tak mały margines bezpieczeństwa to już niemal równia pochyła. Samo ujawnienie mu grozy sytuacji oznaczało wyrok.
Z tylnego fotela patrzył na niego facet o fizjonomii buldoga. Harpad zamarł z dłonią w pół drogi do popielniczki. Intuicja jest przereklamowana. Skurczybyk przecież siedział tu od początku. Harpad nie był głupi, więc nie próbował tanich sztuczek. Zanim otworzyłby drzwi, tamten wpakowałby mu w plecy cały magazynek. Odetchnął, by uspokoić serce, i zapytał:
— Czego chcesz?
— Dowiesz się. — Głos intruza brzmiał tak, jak wyglądał jego właściciel. — Teraz jedziesz.
— Dokąd?
— Jedziesz.
Miał broń? Bez różnicy. Jeśli ktoś potrafi otworzyć modyfikowany zamek ze zmiennym kodem, to o rewolwer nie wypada go już pytać. Dotknął panelu kontrolnego. Szyby przywróciły pełną przejrzystość, blask słońca wypełnił wnętrze. Po chwili nieco się przyciemniły, dostosowując się do jasności na zewnątrz. Komputer pokładowy wyświetlił na przedniej szybie subprogram nawigacyjny Syrenka – zaprogramowaną trasę do Kabat. To również robota Buldoga. Harpad nacisnął przycisk „Start”, zezwalając autopilotowi na przejęcie kontroli nad pojazdem. Triumph zaczekał na lukę między samochodami i łagodnie włączył się do ruchu.
Czy ktoś mógł chcieć go zabić? Klienci, którzy otrzymali od niego zaniżone PZ, raczej już nie mieli okazji do zgłoszenia reklamacji. Kto więc? Płynął ulicami Centrum, objechał dzielnicę rządową i pomknął Puławską. Walczył ze sobą, by nie zadać kolejnych pytań. Skupił się na tym, co za oknem. W nowo powstającej dzielnicy finansowej na południowym Mokotowie szkielety biurowców Twin Stylus dobijały do osiemdziesiątej kondygnacji. Spora masa. Jeśli tu budowano takie konstrukcje, coś o podobnej wadze musiało już rosnąć gdzieś w Łomiankach.
Nie, tak się nie da. Przejął stery. Zwykle tak robił, kiedy chciał zachować pozory kontroli nad sytuacją. Pilnował, by nie przekraczać dozwolonej prędkości. Porwanie porwaniem, spotkanie z policją również jednak nie leżało w jego interesie. Starał się nie zmieniać zbyt często pasa ani zbyt dynamicznie przyspieszać. Wszystko wpływa na wartość PZ.
— Za sto metrów skręcasz w prawo.
Harpad posłusznie skręcił. Tu nawierzchnia nie była samowygładzalna, pojazdem lekko trzęsło. Do głowy przychodziły Harpadowi różne pomysły, ale nie zamierzał wprowadzać ich w życie. Już na początku odrzucił myśl o jakichkolwiek próbach fizycznego oporu. Nie był w tym dobry.
Domy, wille właściwie, stały w otoczeniu lasu, a ledwo minęli Kabaty. Mieszkanie tu musiało kosztować majątek. Posłuszny poleceniom Buldoga, skręcił kilka razy, aż droga doprowadziła ich do opuszczonej hali. Może to stara fabryka, może zamknięte warsztaty samochodowe. Wewnątrz, w głębokim cieniu, stał wielki czarny Oldsmobile. Harpad zatrzymał we wskazanym miejscu.
— Wysiadasz.
Ociągał się, przeczuwając, że zaraz zrobi się jeszcze mniej przyjemnie. Z braku alternatywy nacisnął klamkę. Pod podeszwami zachrzęścił gruz i okruchy szkła. W tej części Warszawy panował upał, co prawdopodobnie oznaczało ulewę na Bielanach.
Teraz widział dwóch mężczyzn, goryli. Podejrzewał, że dwóch kolejnych nie widzi. Przesadna elegancja garniturów kontrastowała z brzydotą scenerii. Buldog wysiadł z Triumpha i ukazał mu się w całej okazałości, czy może w całym jej braku. Gruby kurdupel w szarym płaszczu. Krótkie, kręcone włosy wyglądały jak nasmarowane przedpotopową brylantyną, ale mogły być zwyczajnie tłuste. Oparł się o burtę Triumpha, zapalił papierosa i niedbałym ruchem głowy wskazał Harpadowi czarną limuzynę. Jeden z goryli powiedział coś do swojego nadgarstka. Drzwi samochodu otworzyły się, a cień za nimi był jeszcze czarniejszy. Nuzzler przełknął ślinę i ruszył w kierunku czarnego otworu. Bardzo się starał, aby nie wyglądać na przestraszonego. Nie za dobrze mu to szło, prawie potykał się o własne nogi. Pomyślał przelotnie, że tamci myślą o nim zapewne to samo, co on o Szczurku. Nie sprawdzili go, wiedzieli, że nie będzie sprawiał kłopotów.
Chłodne wnętrze limuzyny pachniało dobrze wyprawioną skórą, drogim tytoniem i jeszcze czymś, czego Harpad nie rozpoznawał. Zapadł się w głęboki fotel, a drzwi trzasnęły i pozostawiły go w niemal zupełnej ciemności. Po chwili rozpoznał zamontowany w podłokietniku dyskreter. Włożył do niego komunikator i zamknął pokrywę, co uniemożliwiało użycie go jako podsłuchu.
Czekał, czując, jak przyspiesza mu puls. Drgnął, gdy ciszę przerwał głos:
— Robisz nam konkurencję.
Głos, którego nie trzeba podnosić, by osiągnąć cel. Harpad wytarł spocone dłonie o spodnie. Konkurencja? Z tego, co wiedział, w Warszawie nie miał konkurencji. Działało kilkunastu zwyczajnych oszustów, nie sprawdzali PZ, bo nie umieli. Żeby się włamać do bazy g.A.I.a., potrzebny był wszczepiony chip, tylko tak dawało się oszukać zabezpieczenia. Lokalizację serwerów g.A.I.a. okrywała tajemnica. Nie można się tam dostać, wpiąć fizyczny kabel i skopiować dane.
— Skoro mnie tu ściągnęliście, to znaczy, że wiecie, czym się zajmuję — zdobył się na odpowiedź. — Wiecie więc również, że w tym mieście nie mam konkurencji.
— W Warszawie pracuje dla nas ponad stu nuzzlerów.
— Nie mają wglądu w bazę danych g.A.I.a. Nawet policja, nawet Nadzór i Prowokacja nie mają. System jest autonomiczny. Ci nuzzlerzy nie mogą –
— Jakość świadczonych przez nich usług nie należy do zakresu naszych zainteresowań. — Głos niewidzialnego rozmówcy nie znosił sprzeciwu. Wilczy głos, należący do drapieżnika. — Zależy nam na ich lojalności. Dbamy o naszych przyjaciół. Czego ci brakuje w życiu? Dupy do rżnięcia? Dostaniesz.
— Nie potrzebuję w tych sprawach pośrednictwa. Chcecie, abym wam oddawał część zysków? — zapytał o to, czego obawiał się od dawna.
— Twoje gówniane zyski nas nie interesują. Źle wygląda, kiedy ten jeden jedyny prawdziwy nuzzler pozostaje wolnym strzelcem. Oczekujemy od ciebie czegoś innego.
Harpad wstrzymując oddech, wpatrywał się w ciemność.
— Czego? — zapytał cicho.
— Czas na ciebie — usłyszał. — Dziś odbierasz Marysię.
Szczurek, Buldog, Wilk. Ludzie to zwierzęta. Harpad stał przed szarym gmachem na Powiślu, oparty o maskę Triumpha. Bardzo chciało mu się palić. Niesłońce przebijało przez Chmurę, cieńszą z tej strony. Strużka potu pociekła mu po plecach, nie tylko z powodu gorąca. Nie zdjął jednak kurtki. Co chwila zerkał na zegarek. Wpisał do komunikatora prośbę o ustalenie terminu wizyty w serwisie, żeby wymienić zamek w Triumphie. Wybrał pierwszy lepszy z listy i zatwierdził. „Klimek – kompleksowe naprawy samochodów”. Nie miał siły sprawdzać opinii innych klientów. Wiedział, że robi to tylko dla poprawy samopoczucia. Wysłał też dwie wiadomości do Szczurka. Obie się odbiły.
Jest! Czarnowłosa dziewczynka wybiegła wraz z innymi dziećmi przez szkolny portal. Wyjść mogły tylko te, których opiekunowie, a raczej ich chipy ID znajdowały się w zasięgu skanera portalu. Samochodów czekało zaledwie kilka. Większość opiekunów przyszła tu pieszo od najbliższej stacji metra.
Marysia rzuciła mu się na szyję. Uniósł ją w powietrze. Poczuł, że jest coraz cięższa, a on coraz słabszy. Tydzień Harpada miał czternaście dni, a dziś była niedziela.
— Pojedziemy do zoo? — zapytała.
— Trochę później. Muszę załatwić jedną sprawę.
— Tato… — Temu spojrzeniu nie sposób się oprzeć.
Westchnął i umknął spojrzeniem gdzieś w bok. Minęła godzina, odkąd wyszedł z kawiarni. Prawdopodobieństwo, że Szczurek wciąż tam czeka, było nikłe. Uciekł zapewne do nory zwinąć się w wystraszony kłębek. Tym lepiej, nie wolno mieszać małej w takie sprawy. Szczurka trzeba będzie poszukać i przekazać przykre wieści. Wolał nie wysyłać konkretów w wiadomości tekstowej. Ale to może zaczekać. Marysię ma raz na dwa tygodnie.
— Pojedziemy. — Uśmiechnął się i włożył tornister do samochodu. — Chcesz siedzieć z przodu?
Małej zaświeciły się oczy. Bez słowa, jakby się bojąc, że tata zmieni zdanie, wskoczyła na przednie siedzenie. To oczywiście było nielegalne. Urodziła się w roku turkusowym, miała więc dziewięć lat. Dzieci w tym wieku powinny jeździć z tyłu w specjalnym samoutwardzającym się pod wpływem przeciążenia kokonie. Jednak przez przyciemniane szyby, jeżeli maszyną kierował autopilot, nie było niczego widać, a o kamery uliczne przy wysiadaniu nie musiał się martwić. Podświadomie wiedział, skąd i pod jakim kątem patrzą. To jego zawód.
Ledwie samochód ruszył zaprogramowaną trasą, zapikał komunikator. Harpad zerknął na wyświetlacz. Oczywiście ona. Już mu przypominała, że ma czas do piątej, i ani minuty dłużej. Otrzyma jeszcze kilka takich wiadomości, żeby nie zapomniał, jak bardzo ma przesrane życie. Matka Marysi już przestała go śledzić, ale groźba oskarżenia o molestowanie małej wciąż wisiała w powietrzu. Rok temu napisała mu wprost, że ma zniknąć z jej życia i z życia córki, albo zrobi z niego pedofila, potwora, monstrum wykorzystujące dziecko. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała tę sucz, była perspektywa utraty niezłych dochodów. Płacił na Marysię trzy razy więcej, niż zasądziłby sąd.
Na szczęście, z powodu zbyt małej pojemności kanałów łączności bezprzewodowej, komunikatory nie pozwalały na połączenia głosowe. I tylko to powstrzymało go od wygarnięcia jej wszystkiego, co o niej myśli. Na wspólne wychowywanie małej musiały wystarczyć im proste WT – wiadomości tekstowe.
„Dupa do rżnięcia”. Nieźle go wyczuł ten wilczy skurczybyk. Bo od pewnego czasu spotykał się z kimś. Może coś z tego będzie, może nie. Czuł gęsią skórkę na myśl o wpływie Renaty na jego życie. Kiedyś miała być tą jedyną, wielką miłością, a okazała się największym błędem. Niestabilna psychicznie, wyrachowana, pozbawiona empatii sucz! Wpadał w panikę, kiedy zadawał sobie pytanie, czy Marysia też taka będzie. Nie!
Opanował się i przestał zaciskać dłonie na wolancie – i tak był odłączony przez autopilota.
— O czym myślisz, tato?
Uśmiechnął się z trudem. Tłumaczenie małej zawiłości układu, jaki zawarł z jej matką, nie wchodziło w grę. Niech ma dzieciństwo, a raczej jego resztki. Na zderzenie z prawdziwym życiem przyjdzie jeszcze czas.
— Jedziemy do zoo pooglądać zwierzątka — powiedział. — Na przykład świnie.
Marysia parsknęła śmiechem. Wyjęła swój komunikator w obowiązkowym różowym kolorze, urodzinowy prezent od Harpada.
— Napisałam Julce o świniach w zoo — oznajmiła radośnie. — Niezły żarcik.
— Będziesz mogła wysłać jej zdjęcia. Kupię ci specjalny bilet.
— I watę cukrową? — upewniła się.
— Jasne! Podwójną.
Jechali już górnym poziomem Wisłostrady w kierunku mostu Gdańskiego.
Komunikator piknął ponownie. Kolejna wiadomość: „Bluza Marii ma być zapięta. Jeśli się przeziębi, więcej jej nie zobaczysz”. Wywalczył jedno popołudnie z własnym dzieckiem raz na dwa tygodnie. Powinien zapowiedzieć, że w tym czasie nie chce pamiętać o tym, że Marysia ma matkę. Że za każdą cholerną wiadomość od niej będzie zmniejszał alimenty. Nie miał teraz siły na negocjacje, jedyne, do czego był zdolny, to nie dać się sprowokować do dyskusji w trybie tekstowym o sensie zapinania bluzy w taki upał. Nie odpisał, co poskutkowało serią wiadomości. Wyciszył komunikator i schował go do kieszeni. Sprawiło mu to satysfakcję. Teraz ona piekli się tam i wymyśla coraz to gorsze groźby, których oczywiście nie zrealizuje, bo przyzwyczaiła się już do jego kasy.
Przecięli Wisłę i zatrzymali się na piętrowym parkingu.
— Gotowa? — uśmiechnął się do córki.
Przytaknęła energicznie. Wysiedli. Niesłońce znalazło szczelinę w Chmurze i przygrzewało w tym rejonie znacznie mocniej.
— Zdejmij bluzę, bo się zgrzejesz.
— Mama mówiła, żebym nie zdejmowała.
Bo to nie ona będzie w niej chodzić w upale, chciał powiedzieć.
— Weźmiemy ją ze sobą, na wypadek gdyby nagle spadł śnieg.
Dziewczynka zaśmiała się, posłusznie zdjęła bluzę i podała ojcu. Śnieg padał raz do roku, przez trzy dni świąt Bożego Narodzenia.
Harpad spojrzał w niebo. Nie zanosiło się na deszcz. Skoszował wiadomości od byłej, z mściwą satysfakcją nawet ich nie czytając. I wtedy przyszła kolejna. Zatrzymał się z palcem nad ikoną kosza. To nie była wiadomość od Renaty, ale od kogoś, kto podpisywał się Wolf. Dzisiejsze spotkanie w opuszczonej hali teraz wydawało mu się złym snem. Niestety, ten sen przyśni się jeszcze nie raz. Przeczytał wiadomość i zatrzymał się kilka kroków przed portalem ogrodu. Marysia stanęła obok i skierowała na ojca pytające spojrzenie.
Dostał właśnie pierwsze zlecenie. Harpad wiedział, że tak naprawdę powinien się cieszyć, bo to oznaczało, że mafia, podziemie, kimkolwiek byli ci faceci, nie zamierza go sprzątnąć, lecz zatrudnić. Wolność i tak trwała długo. Problem polegał na tym, że umówili mu klienta za niecałą godzinę w Ursusie. To drugi koniec miasta, graniczący z Łomiankami i Kabatami.
Harpad spojrzał na przeczuwającą kłopoty córeczkę. To jedna z podstawowych zasad – nie łączyć życia rodzinnego z pracą. Odmówić jednak nie mógł. Powinien teraz odwieźć małą do matki i pognać do Ursusa. Tyle że dla niego i Marysi to jak odwołanie Bożego Narodzenia. Intuicja już raz go dziś zawiodła, ale mimo to był przekonany, że oto poddawany jest testowi. Jeśli Wolf wiedział, że Harpad odbiera dziś córkę, wiedział również, że ma dla niej zarezerwowane popołudnie. Czyli to test, jak bardzo można pomiatać małym nuzzlerem.
— Zła wiadomość, tatusiu? — zapytała.
— Nie… — Zmusił się do uśmiechu. — Tylko zaskakująca. Chodźmy, zanim niedźwiedzie zapadną w sen zimowy.
Marysia zaśmiała się. Dzieciom niewiele trzeba do szczęścia. Minęli portal, który automatycznie ściągnął należność z jego konta. Dokupił jeszcze uprawnienia do robienia zdjęć.
— Kupiłeś mi bilet na zdjęcia? — upewniła się mała.
— Oczywiście. — Pogłaskał ją po głowie. — Możesz zapełnić całe swoje konto zdjęciami świń.
Spojrzał na ekran swojego komunikatora.
— Też będziesz robił zdjęcia? — zapytała.
— Nie. Odpisuję na wiadomość.
— Tę zaskakującą?
— Yhy. Spróbuję bardziej zaskoczyć tego, kto ją napisał. To taka zabawa.
Stanęli przed basenem hipopotamów. Harpad napisał: „Jestem na Pradze. Mogę dotrzeć do Ursusa za trzy godziny”.
— Prawie jak świnie, prawda? — powiedział, chowając komunikator do kieszeni.
— Tato, co ty?! To hipopotamy. — Mała śmiała się i pstrykała fotkę za fotką.
Znudziła się szybko. Przeszli do kopuły jurajskiej, gdzie po skrzypowym lesie przechadzały się mechaniczne dinozaury. Harpad nie zwracał uwagi na sztuczne zwierzęta, przyglądał się córce. W tym wieku szybko rosła. Co dwa tygodnie widział zmiany. Kolejna wiadomość: „Możesz mnie ignorować, ale pamiętaj o konsekwencjach. Wiesz, co mam na myśli”. Dopiero po chwili zauważył, że to nie od Wolfa. Jakie konsekwencje, głupia babo? Zdechłabyś bez moich pieniędzy. Schował komunikator.
— Pancerne świnie giganty — powiedział.
Mała znów parsknęła śmiechem, ale zaraz skrzywiła się.
— Śmierdzi tutaj.
— To sztuczny zapach — wyjaśnił. — Tak chyba śmierdział wtedy cały świat. Kiedy żyły dinozaury.
Nie dodał, że nie tylko zapach, ale i zwierzęta były sztuczne, i to nie tylko w kopule jurajskiej, ale w całym zoo.
— Kupisz mi watę cukrową?
Wyszli na powietrze. Ogród zoologiczny zwiedzało niewiele osób. Środa. Harpad rozejrzał się i dostrzegł znudzonego sprzedawcę waty. Zostawił Marysię przy wybiegu nosorożców (świnie szpiczastoryje, jak je nazwał), ale nim dotarł do sprzedawcy, komunikator znów piknął: „Klient dojedzie. 14:50 przy południowej bramie. O pieniądzach nie rozmawiaj”.
Zamknął oczy i poczuł, jak odpływają z niego siły. Miał nie narażać rodziny. Marysi.
— Słucham pana. — Sprzedawca waty spojrzał na niego z rutynowym znudzeniem.
— Poproszę największą watę, jaką potrafi pan zrobić.
Sprzedawca spojrzał zaskoczony, ale suma przelewu, którą wyświetliła kasa na wózku, zamknęła mu usta. Harpad wrócił do Marysi i triumfalnie wręczył jej gigantyczny cukrowy obłok na dwóch patyczkach.
— Oburęczna duża porcja dla dużej dziewczynki — oznajmił z uśmiechem.
Mała wbijała ząbki w watę i odrywała kawałeczki, lepiąc sobie przy tym twarz i włosy. Jednak podejrzliwie zerkała na ojca. Wiedziała, że nie wszystko jest OK.
— Chcesz zobaczyć rekiny? — zapytał. — To przy południowej bramie.
Przytaknęła. Ruszyli, ale już po chwili zatrzymali się przy wybiegu tygrysów. Harpad nie miał pomysłu, jak przyspieszyć marsz.
— Zobacz, świnie z długimi ryjami — wskazał wybieg słoni.
Dziewczynka prawie upuściła watę.
— To są słonie, tato. — Stanęła przy barierce. Obserwowała małego słonika bawiącego się wielką gumową miską. Powłoka na boku sztucznego zwierzęcia zużyła się i teraz przy każdym ruchu otwierała się tam długa na kilkanaście centymetrów szczelina.
Harpad dyskretnie zerknął na ekran komunikatora. Trzynaście minut. Dojście do południowej bramy zajmie dziesięć. Czas na zatrzymywanie się przy kolejnych wybiegach był nieprzewidywalny.
— Wiesz co, mam taki pomysł — zaczął. — Pójdziemy prosto do oceanarium, a potem wrócimy tu i obejrzymy inne zwierzęta. OK?
Marysia skinęła głową, choć bez entuzjazmu. Wziął ją za rękę i poprowadził środkiem brukowanej alejki. Mała szła teraz w milczeniu, wpatrzona w bramę pół kilometra dalej. O czym myślała? Co myśli dziecko, uwikłane w nierozwiązywalne, niezrozumiałe problemy dorosłych? Dlaczego tatuś i mamusia nie mieszkają razem? To ponad pojmowanie dziecka – przecież mogło być tak pięknie, tak normalnie. Obserwował ją, jak idzie z cichą wytrwałością. Rozbita rodzina to też parę punktów PZ więcej. Nie miał w sobie dość siły, by sprawdzić jej PZ. Jednocześnie wiedział, że skoro raz o tym pomyślał, to myśl ta będzie go męczyła tak długo, aż kiedyś wreszcie to zrobi.
Zdawał sobie sprawę, że przez to traci zapewne punkty w jej wewnętrznym rankingu, ale nie potrafił się do niej odezwać podczas tego długiego marszu. Coś ściskało go za gardło.
Czteropiętrowy pawilon oceanarium przypominał bunkier. Akwarium głębokie na dwanaście metrów potrzebowało przecież solidnej obudowy. W środku otoczyła ich ciemność, rozświetlana tylko błękitnymi odblaskami mniejszych akwariów.
— Zaczekasz tu na mnie? — zapytał. — Muszę załatwić jedną sprawę.
— Tę zaskakującą?
Harpad spojrzał na nią, zbity z tropu. Dziewięciolatka rozumiała więcej, niż sądził. Atmosfera ich wspólnego popołudnia psuła się coraz bardziej, ale jeszcze mógł to naprawić.
— Tak, ale to zajmie tylko chwilę. Nie wychodź stąd, dobrze?
Przytaknęła i odwróciła się do wielkiej tafli szkła, za którą krążyły rekiny. Niebieski poblask oświetlił jej delikatne rysy.
Rozpoznał go od razu. Elegancki czterdziestolatek wyróżniał się spośród reszty klientów kawiarni, jak orzeł wśród kur. Harpad podszedł do stolika.
— Nie mogłem dotrzeć do Ursusa — powiedział zamiast przywitania.
— Nawet lepiej, tam teraz pada — odparł bez pretensji klient. — Przy okazji pooglądam zwierzęta, które nie udają, że są ludźmi.
Nie było uścisków dłoni. Zamówili po kawie. Harpad zauważył, że są w samym środku kadru kamery ochrony. Nie mógł już tego zmienić. Nie da się pracować w cudzej firmie zgodnie ze swoimi zasadami.
— Spotkanie zawsze jest konieczne? — zapytał klient.
— Muszę pana zobaczyć i poznać. Zwykle wystarcza parę słów.
Facet popatrzył na różową bluzę w dłoni Harpada. Nie skomentował tego.
— Potrzebuję kwadransa — powiedział Harpad.
Klient w odpowiedzi tylko skinął głową i zajął się komunikatorem.
Kiedyś Harpad próbował pracować na odległość, ale nic z tego nie wychodziło. Bez fizycznego kontaktu nie potrafił odnaleźć człowieka w bazie. Wiedział, dlaczego ci hochsztaplerzy od Wolfa również spotykali się z klientem – oceniali kondycję psychiczną i mówili mu to, czego się spodziewał. Pseudonuzzlerzy byli po prostu sprawnymi psychologami.
Wyszedł z kawiarni. Gdzie usiąść? Samochód zaparkował prawie kilometr stąd. Rozejrzał się po ogrodzie. Nieliczne ławki w zasięgu wzroku były zajęte. Ruszył przed siebie wąską alejką, z trudem panując nad emocjami. Za dużo się działo, a potrzebował teraz spokoju i skupienia. Znalazł wolną ławkę przy małej fontannie. Usiadł, kilka razy mocniej odetchnął i zamknął oczy. Sięgnął za ucho. Wtedy zapikał komunikator i całe skupienie prysło. Kolejna wiadomość od Renaty. Skasował bez czytania, ale znów musiał zbierać myśli. Wyszedł z kawiarni pięć minut temu, czyli Marysia jest sama od dziesięciu minut. Szybciej!
Do fontanny podbiegł kilkuletni chłopczyk. Zaczął chlapać i krzyczeć coś po swojemu. Zza jaśminu wyłoniła się mama z dzieckiem. Dość! Wstał i odszedł szybkim krokiem. A co, jeśli nie zdoła sprawdzić tego PZ? Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło, ale… zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz. Zmyślenie wyniku nie wchodziło w grę. Dopiero co złamał dwie ważne zasady bezpieczeństwa, już czuł kaca. Nie, nie może tego zawalić. Nie testowe zlecenie.
Lodziarnia z rachitycznymi stolikami. Nic z tego. Przysiadł na murku przy wybiegu małp. W pobliżu nie było nikogo. Ustawił się w jak najbardziej stabilnej pozycji i zamknął oczy. Potem postawi ultimatum: jeśli ma pracować dla Wolfa, tamten musi przynajmniej zaakceptować jego metody pracy. Spokój… spokój… Dotknął palcem zgrubienia za uchem. Kliknęło.
— Nic panu nie jest?
Otworzył oczy, wyrwany raptownie z transu. Ktoś potrząsał go za ramię.
— Nic ci nie jest, człowieku? — Ochroniarz przyglądał mu się badawczo.
— Chyba zasnąłem — odparł.
Odwrócił się i odszedł, nim padły kolejne pytania.
„Zimno mi”, wiadomość od Marysi. Spojrzał na różową bluzę. Wciąż ją trzymał. Mała była sama od kwadransa.
Wrócił do oceanarium. Biegał między rekinami, murenami i piraniami, aż znalazł ją w kącie, opartą o szybę. Tuż za nią płaszczyła się na szkle brunatna ośmiornica.
— Załóż to. Przepraszam, zapomniałem, że tu jest zimno.
— Chcę do domu — powiedziała smutno.
— Jeszcze pięć minut — poprosił. — Potem poszukamy świń.
Wzruszyła ramionami. Ośmiornica za szybą poruszyła macką.
— W zoo nie ma świń.
— Są, zobaczysz.
— Zmyślasz…
— O co zakład?
— O pięć złoteuro.
— Nie o pieniądze. Może o to, kto wybiera film za dwa tygodnie.
Przytaknęła gorliwie.
— Wytrzymaj jeszcze chwilę. Szybciutko skończę tę zaskakującą sprawę i wracam. OK?
Przytaknęła ponownie.
— Nie lubię zaskakujących spraw — dodała i odeszła ku akwarium z rybami tropikalnymi.
Zakład już przegrał, w zoo nie ma oczywiście świń, ale to bez znaczenia. Jako pesymista lubił przegrywać zakłady. Ruszył szybko do miejsca, które powinno zagwarantować chwilę spokoju.
Toalety były równie mroczne jak reszta budynku. Panowała tu cisza, więc przyjął, że kabiny są puste. Zamknął się w pierwszej z brzegu, usiadł na opuszczonej desce i oparł się o ścianę. Wyłączył komunikator. Trudno, inaczej się nie da. Teraz spokój. Rozluźnił się. Spokój… Cóż za partyzantka. W sąsiedniej kabinie ktoś jednak był i walczył teraz ze swoim organizmem. Paradoksalnie pomogło to Harpadowi w zebraniu myśli. Przymknął oczy, odetchnął, nacisnął zgrubienie za uchem, a bioniczny włącznik pyknął.
Zanurzył się w zielonej wnętrzności bazy danych Potencjalnych Zagrożeń. Żadnego ekranu powitalnego, żadnej strony logowania, żadnych użytkowników. Sam był swoim użytkownikiem, wedle własnego życzenia informującym resztę świata o zawartości bazy danych PZ. Dostać się tu można było, jedynie skacząc przez płot. Znajome doznania: nieważki lot przez zieloną przestrzeń wypełnioną twarzami, liczbami, nazwiskami. Nierozpoznany pasożyt w ciele g.A.I.a.
Złapał trop, w nieznany sposób szukany obiekt zawsze przyciągał go. Nie było mowy o pomyłce. Płynął, leciał coraz szybciej w świecie nieokreśloności, bez góry i dołu. Teraz zbliżając się do właściwego rekordu, czuł, że coś jest nie tak. Przestrzeń wokół wypełniła się czerwienią. Zerwał połączenie i otworzył oczy. Ciężko dyszał, spocony, z sercem walącym jak młot. Sto dwanaście! Facet był już po tamtej stronie! To znaczy, że go teraz śledzili, testowali. Prowokatorzy. Akurat, kiedy on jest tu z małą!
Spokojnie. Prowokacja to nie policja, ich nie obchodzą powiązania podejrzanego, lecz jego profil. Można się jednak spodziewać, że g.A.I.a. ma jakiś system zabezpieczeń na wypadek takich sytuacji. Co robić? Podać fałszywe dane! Wtedy system uzna, że ma do czynienia z kolejnym oszustem. Brak zagrożenia oznacza brak reakcji. Zaraz… Myśl! Jakie zagrożenie? System nie może podejrzewać istnienia prawdziwego nuzzlera. Nie ma po co tworzyć zabezpieczeń przed tak nierealnym zagrożeniem. Punkty PZ są przechowywane w kontekstowej pamięci AI, która po wylistowaniu wyglądałaby przecież jak spowiedź szaleńca. To nie jest zwykła baza danych, skąd można ściągnąć tabelkę. To błoto informacyjne, którego nie trzeba specjalnie pilnować, tak jak restauracja nie zabezpiecza się przed kradzieżą soli rozpuszczonej w zupie.
Jeśli wróci do faceta i powie mu o swoim odkryciu, smuga ryzyka pociągnie się za nim, jak ślad krwi za rannym jeleniem. Trop. Powinien natychmiast zaszyć się na kilka dni w przypadkowym miejscu i zająć czymś całkowicie neutralnym, co odwróci od niego uwagę Nadzoru. Nie mógł jednak tego zrobić i to nawet nie z powodu czekającej gdzieś za ścianą córeczki.
Opuszczenie Warszawy było przecież niemożliwe.
Nie może nie wrócić do klienta, nie podpadając jednocześnie Wolfowi. I nie może do niego wrócić, nie narażając Marysi. A podpadając Wolfowi, również naraża Marysię. Nie ma dobrych rozwiązań. Odetchnął, spuścił wodę i zdecydowanym krokiem wyszedł z toalety.
Ruszył prawie biegiem i zwolnił dopiero przed kawiarnią. Klient wciąż tam siedział, spokojnie przeglądając coś na ekranie komunikatora. Zaraz ten spokój zniknie.
— Zgubił pan bluzę — powiedział, gdy Harpad usiadł. — Tę różową — dodał.
Harpad pokręcił głową, starając się nie wnikać w głębszy sens tej uwagi. Zastanawiał się, jak przekazać wiadomość wyrok.
— Sprawdziłem pana PZ.
— Jest pan spocony. To aż takie trudne?
— Czasem. — Spojrzał mu w oczy. — Pana wynik to sto dwanaście.
Nadzór miał wszędzie oczy i uszy, i nie było to komfortowe. Nie bolało, jeżeli ktoś miał poniżej stu punktów. Jednak po przekroczeniu tej wartości człowiekiem zajmowali się Prowokatorzy, a życie zaczynało przypominać spacer po polu minowym. Dalej była tylko Eliminacja. Harpad nie wiedział, przy jakiej wartości punktowej człowiek znika. Może po przekroczeniu stu pięćdziesięciu, może stu dwudziestu. A może po setce punkty nie mają już znaczenia.
Nuzzler czekał, aż do klienta dotrze waga tej informacji. Nic z tego. Mężczyzna pokiwał głową, jakby właśnie usłyszał, że wieczorem mogą się pojawić przelotne opady. Skinął głową w podziękowaniu, schował komunikator i wyszedł. Tak po prostu. Harpad został sam ze swoim zdumieniem. Czegoś tu nie rozumiał, ale teraz nie miał czasu tego roztrząsać.
Do oceanarium dotarł biegiem. Marysia siedziała na krzesełku pod ścianą i patrzyła na niego zrezygnowana. Milczała. Kucnął przed nią. Starał się ukryć przyspieszony oddech.
— Załatwiłem już niespodziewaną sprawę. Teraz mam czas tylko dla ciebie.
Poprawiła się na krzesełku.
— Pokażesz mi świnie?
Świnie!
— Jasne, chodź. — Wziął ją za rękę. — Chcesz się czegoś napić?
Pokręciła głową.
— Mama przysłała trzy wiadomości — powiedziała. — Jak czekałam przy akwariach. Dlaczego jest na ciebie zła?
Dlatego, że żyję.
— Martwi się, gdy nie ma cię obok.
— Może weźmiemy ją do kina za dwa tygodnie?
— To chyba nie jest dobry pomysł.
— Od razu byście się pokłócili.
Raczej pobili.
W milczeniu mijali kolejne wybiegi. Sto dwanaście punktów… Nigdy nie spotkał człowieka z taką wartością. W dodatku zwyczajnie przemieszczającego się po mieście. A już na pewno nie kogoś, kto spokojnie przyjmuje informacje o swoim tak wysokim PZ.
— W zoo nie ma świń, prawda? — zapytała cicho.
— Są. — Uśmiechnął się. — Mieszkają tu, zaraz za rogiem.
Pokręciła głową z niedowierzaniem, ale chwilę później, zadziwiona, z uchylonymi ustami, oparła brodę o barierkę.
— To guźce — wyjaśnił Harpad. — Najbardziej świńskie zwierzęta w tym zoo. Cały dzień chodzą uświnione. Wieczorem biorą prysznic, a rano, przed wyjściem na wybieg, opiekunowie zaświniają je ponownie.
Marysia parsknęła śmiechem i przytuliła się do niego.
— Tato, wygrałeś. Wybierasz film za dwa tygodnie.
Komunikator odegrał melodię, której nienawidziła. Oznaczała coś, czego nienawidziła jeszcze bardziej. Tym razem wiadomość brzmiała: „Marszałkowska 72. Broszka. 30 minut”. Wiedziała, że nie może odmówić. Odsunęła talerz z napoczętym spaghetti, wytarła usta serwetką i wstała. Trzydzieści minut to niewiele, a spóźnienie drogo kosztuje. Włożyła buty, nie czerwone szpilki, które tak lubiła, tylko zwykłe, płaskie. Żeby łatwo podbiec, jeśli okaże się, że pół godziny to za mało. Do torebki wrzuciła parasolkę i bluzę. Teraz jest gorąco, ale za godzinę może lać. Prognoza obejmowała najwyżej kilkanaście minut, nawet nie godzinę.
Upewniła się, że w torebce jest broszka – dobrze skompilowana, wyglądała na starą i cenną. Zbiegła po schodach i wyszła w gorące i hałaśliwe miejskie popołudnie. Trzysta metrów do przystanku pokonała w minutę. Teraz już się nie spieszyła, już wczuwała się w rolę, choć znacznie lepiej się nie wczuwać i zachowywać naturalnie. Nie potrafiła tak.
To tylko trzy przystanki autobusem, potem jeden metrem. Wydaje się blisko, ale gdy przyjechał autobus, z trzydziestu minut zostało dwadzieścia. Nie potrafiła opanować nerwów. Nie wiedziała, co grozi za niewykonanie zadania. Może nic. Nie miała jak tego sprawdzić. Nie patrzyła na ludzi w autobusie, skupiła się na zadaniu. W głowie wirowały jej myśli, a najważniejsza była obawa, że zawsze coś może pójść nie tak.
Niewiele brakowało, a przejechałaby przystanek. Wyskoczyła na chodnik w ostatniej chwili i prawie biegiem ruszyła w stronę stacji. Po kilku krokach zmusiła się, by zwolnić. Walącego serca spowolnić nie potrafiła. Zeszła pod ziemię i dotknęła panelu przy bramce. Wszczepiony w ciało chip ID porozumiał się z portalem stacji metra. Jej konto zmniejszyło się o pół złoteuro.
Linie metra były trzy: dwie po lewej stronie Wisły i jedna po prawej. Wszystkie na osi północ–południe. Pociągi jeździły w obie strony po pętlach. Te środkowej linii, do której teraz wchodziła, nie musiały zawracać na Kabatach, znacznie tańsze w dłuższej perspektywie okazało się przekopanie dwukilometrowego tunelu do Ursusa, skąd przez Łomianki pociąg jechał do Młocin. Nowe osiedla między Kabatami a Ursusem wymusiły dodanie dwóch nowych stacji. Linii wschód–zachód nie było po co odtwarzać. Warszawa miała sześć kilometrów szerokości. Wystarczały autobusy i tramwaje. Metro stanowiło kręgosłup systemu, a linie komunikacji naziemnej odchodziły od stacji jak żebra węża.
Gdy ponownie wyszła na powierzchnię, upał należał już do przeszłości. Wiatr pchał masy ochładzającego się powietrza wąwozem Marszałkowskiej. Zostało pięć minut, w sam raz, by się uspokoić. Albo zdenerwować jeszcze bardziej. Wybrała kawiarnię najbliższą miejsca akcji, stolik blisko wyjścia. Zamówiła kawę i pączka z różanym nadzieniem. Zapłaciła od razu, tego wymagała procedura. Upiła łyk kawy, gdy komunikator odegrał znienawidzoną melodię przypisaną do tego kontaktu.
„30 sekund”.
Mechanicznie wstała od stolika, wyszła na ulicę i mechanicznie pokonała trzydzieści metrów dzielących ją od budynku o numerze 72. Sięgnęła do kieszeni torebki po broszkę. Obracała metal z perłą w dłoni. Ładny przedmiot, podobał jej się. Sama chciałaby mieć coś takiego. Nie stać jej. Starała się zachowywać naturalnie. Nie rzucać się w oczy, to najważniejsze. Procedura. Im bardziej się jednak starała, tym silniejsze ogarniało ją poczucie, że wszyscy się na nią gapią, że wszyscy wiedzą.
Brama. Jeszcze pięć metrów, trzy… już. Naturalnym ruchem upuściła broszkę wzdłuż uda. Upadła tam, gdzie powinna, bez toczenia się, perłą do wierzchu. Tak, miała to wyćwiczone. Trenowała wiele razy w domu. Akcja z broszką była jedną z prostszych.
Usłyszała otwierające się drzwi w głębi bramy. Znów się udało. Ulga, to przecież banalnie proste. Teraz wystarczy, że obiekt podniesie broszkę.
Renata nie oglądając się, odeszła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki