Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wakacyjny Londyn to świetne miejsce na przygodę, lecz jeśli pojadą tam Felix, Net i Nika, a dołączy do nich Laura... Jak zwykle u Kosika - będzie się działo! Gang elegantów, Net za ladą hotelowej recepcji, londyńskie szczury, pewien pies rasy corgi, agent Mamrot i... kłopoty z Niką. W wakacyjną prozę życia bohaterów wedrze się technologiczna moc sztucznej inteligencji i biologiczna potęga nastoletnich hormonów. Bo to książka dla współczesnych nastolatków - będzie trochę strasznie i niebezpiecznie, czasem poważnie, a najczęściej... bardzo śmiesznie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 513
Zaplecze pralni Pakol Raban w żadnym razie nie dawało się opisać przy użyciu określeń pozytywnych. Było tam ciasno, gorąco, wilgotno, a do tego za jedyne źródło oświetlenia służyła humorzasta świetlówka. W deszczowe dni z nieznanych powodów zaczynała mrugać z częstotliwością dobraną tak, by wkurzać jak najmocniej. Chudy, stały pracownik pralni, nazywał tę świetlówkę psychojarzeniówką. Właściciel pralni zaś, pan Raban, odmawiał wymiany, twierdząc, że póki nie zgaśnie całkiem, to znaczy, że działa.
Wśród okolicznych mieszkańców pralnia cieszyła się jednak dobrą opinią.
Poobijane stalowe drzwi otworzyły się, wypuszczając kłęby pary na wyasfaltowane podwórko z dwoma śmietnikami i trzema samochodami. W chmurze rozległ się szczęk zapalniczki, a po nim pojawił się pomarańczowy żar papierosa. Spomiędzy dwóch budynków po przeciwnej stronie podwórka wyłaniał się odległy wieżowiec Shard.
Drzwi się zamknęły, a chmura pary rozpłynęła się w chłodnym popołudniu.
— Palisz, Nowy? — Chudy w piegowatej dłoni wyciągnął wygniecioną paczkę.
— Nie, dzięki. — Net pokręcił głową. — Preferuję inne rodzaje samobójstwa. Skok na bungee bez bungee, wiesz…
Chudy smutno pokiwał głową.
— I tak wszyscy umrzemy.
— Dzięki, że mi o tym przypominasz przed osiemdziesiątką.
— Nowy, ja ci tu mówię o tym, jak nas trują. — Chudy zaciągnął się i zakaszlał, wypuszczając przy tym dym jak silnik dwusuwowy. — Co jest w tym papierosie, na przykład?
— Substancje smoliste… — Net wyciągnął z kieszeni telefon. — Daj mi chwilę, to ci powiem dokładnie.
— Nie o tym mówię, Nowy. To samo masz w konserwach, w napojach gazowanych, w chlebie i w tych… Jak wy po polsku nazywacie te sajgonki?
— Pierogi.
— No właśnie, i w pyerogee też.
Zapadło milczenie. Net zerkał z pewną obawą na kolegę z pracy. Liczba teorii spiskowych wyznawanych przez Chudego była naprawdę imponująca.
— Co można robić podczas przerwy na papierosa, jeśli się nie pali? — zapytał sam siebie Net. Wyjął z kieszeni paczkę żelków i wyciągnął w stronę Chudego.
— Nie, dzięki. — Chłopak pokręcił głową. — Preferuję inne rodzaje pozbywania się plomb.
Net wzruszył ramionami i wrzucił do ust trzy żelki.
— Wdychasz to z powietrzem — ciągnął Chudy — pijesz z wodą z kranu, żujesz z żelkami. To nawet jest na banknotach i drukach urzędowych.
— Co?
— To! — Chudy wyciągnął przed siebie piegowatą dłoń, na której wyraźnie było widać białe plamy bez pigmentu. Nie było jasne, co pokazuje. — To się nie bierze znikąd.
— Pracujemy w pralni, w której warunki pracy urągają wszelkim zasadom BHP — powiedział ostrożnie Net. — Nie wpadłeś na to, że to może dlatego?
Chudy machnął ręką.
— To wszystko pierdyknie — stwierdził ponuro. — A zacznie się tutaj.
Net zerknął przez ramię na drzwi. Ale Chudemu raczej nie chodziło o ich pralnię.
— Za dużo chemii wszędzie. — Chudy dyskretnie wskazał niebo. — Kontrolują nas nawet teraz.
— Chemią?
— Chemią. — Chudy znów się zaciągnął. — Satelitami. Słyszałeś o nanorobotach? Takie małe skurczybyki, że ich nie widać.
Net nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Powietrze nad miastem wypełniał niecichnący nigdy szum.
— Piątka zaraz będzie wirowała. — Chudy pstryknął końcówkę papierosa w przestrzeń. — Znam ten dźwięk wyrobionych łożysk.
Wrócili do ciasnego wnętrza zastawionego wielkimi pralkami, suszarkami i kilkoma urządzeniami, o których przeznaczeniu Net nie miał bladego pojęcia.
Pralka numer pięć była poobijanym i nadrdzewiałym grzmotem wielkości dwóch normalnych pralek. Przeszklone drzwiczki spokojnie mogłyby służyć za właz do batyskafu.
Chudy sięgnął do butelki z wybielaczem i dokręcił niedokręconą nakrętkę.
— Dokręcaj to — powiedział. — Potrafi się wylać w najgorszym momencie.
— Spoko — odparł Net.
Świszcząco-jęczący dźwięk dobiegający z wnętrza narastał, co znaczyło, że wirowanie właśnie się zaczyna. Chudy naparł na pralkę z jednej strony, Net z drugiej, a urządzenie zaczęło im się wyrywać.
— Je pierdykam… — westchnął Net.
Pralka podskakiwała, jakby wewnątrz ganiało się stado dzików. Psychojarzeniówka zaczęła migać. Wirowanie trwało długie dwie minuty, po czym dziki zmęczyły się i zwolniły. Wreszcie donośne pipnięcie oznajmiło koniec prania.
— Zażądam podwyżki — mruknął Net, wpatrując się we wciąż drżące dłonie.
— Żadnych podwyżek! — rzucił zza rogu pan Raban. — Nie ma pieniądza. Prąd kosztuje, proszek kosztuje, woda kosztuje.
Net skrzywił się. Miał nadzieję, że właściciel go nie usłyszy.
— Żadnych podwyżek! — Pan Raban wychylił się i spojrzał groźnie na Neta. Był czterdziestoletnim Pakistańczykiem o czarnych kręconych włosach. Niski wzrost rekompensował wysoką wagą, choć to raczej nie był wynik przemyślanego działania. — Ja tu inwestuję w nowe technologie, nie w leniwe gamonie.
— Dobra, dobra. — Net wzruszył ramionami. Nie potrafił z siebie wykrzesać nawet odrobiny sympatii dla pracodawcy.
— I tak wszystko pierdyknie — podsumował filozoficznie Chudy.
Pan Raban nie zareagował. Był chyba przyzwyczajony do pesymizmu pracownika. Dyszą, przypominającą wąż do odkurzacza opleciony kilkoma dodatkowymi przewodami, przesuwał po wiszącej we wnęce białej jedwabnej sukni. Dysza, zaopatrzona w kilka kontrolek i przełączników, wydawała z siebie delikatny szum. Urządzenie, do którego prowadził wąż, przypominało skrzyżowanie odkurzacza z robotem R2-D2. Z tego, czego dowiedział się Net, był to ultrawasher i służył do prania ultradźwiękami wyjątkowo delikatnych tkanin. Felixa z pewnością by to zainteresowało.
Pan Raban wyłączył maszynę i ocenił stan sukni. Pokiwał głową z uznaniem i nałożył na jedwabny strój foliowy pokrowiec.
— Zawieziesz to do pani Henderson. — Pan Raban wręczył Netowi kluczyki do Rovera1 i suknię. — Adres jest na etykiecie. Ale już-już.
Net przyjrzał się kluczykom. Kusiło, bardzo kusiło, i może nawet by skusiło, gdyby nie perspektywa jazdy pod prąd przez zatłoczone miasto. W Wielkiej Brytanii obowiązywał ruch lewostronny, a co gorsza poruszanie się po Londynie często przypominało walkę o życie.
— Nie mam prawa jazdy — powiedział, niechętnie oddając kluczyki.
Pan Raban złapał się za głowę.
— Po co mi pracownik bez prawa jazdy?! — wykrzyknął, wymachując rękoma.
— To jest pralnia, nie firma kurierska. — Net wzruszył ramionami. — W ogłoszeniu o pracę napisał pan, że wymagania to „pracowitość i elastyczność”.
— Co to za pracowity i elastyczny człowiek, który nie potrafi jeździć samochodem?
Stopień zdenerwowania pana Rabana można było poznać po tym, jak wysoko unosił ręce podczas gestykulacji. Teraz unosił je ledwie do wysokości brody, czyli nie było tak źle.
— Ty jedź. — Wcisnął kluczyki Chudemu, po czym przewrócił kilka kartek w wymiętoszonym zeszycie leżącym pod blatem recepcji i spojrzał na Neta. — Na szóstą jest odbiór trzech zamówień. Przygotuj do wydania.
I wrócił na zaplecze.
— Trudno jest tu zrobić prawo jazdy? — Net zerknął na kolegę z lekką zazdrością.
— Nie wiem, nigdy nie próbowałem. — Chudy wysunął się pod ladą i wyszedł przez przeszklone, zaparowane drzwi frontowe. Zadźwięczał trącony przez drzwi dzwonek.
Tymczasem pan Raban zawiesił we wnęce grafitowy garnitur lorda Baileysa i długą kremową suknię lady Spark, po czym przymierzył się do nich z dyszą ultrawashera. Nie wyglądały jak coś, co wymagałoby prania, ale widocznie właściciele mieli na ten temat inne zdanie.
Net sprawdził na telefonie czas – jeszcze długie półtorej godziny pracy. Jeżeli właściciel pralni nie oznajmi mu, że „pracowitość i elastyczność” oznacza pracę do zmierzchu.
— Wiesz, jak wydawać pranie? — zainteresował się niespodziewanie pan Raban. — Chudy ci powiedział?
Net wzruszył ramionami.
— Ja podaję, oni biorą i dziękują. To nic skomplikowanego.
— I płacą.
— Jasne — szybko poprawił się Net. — To jest ważniejsze od dziękowania. Mogliby nawet nie odbierać, byle płacili.
Uspokojony Pakistańczyk pokiwał głową i przystąpił do starannego czyszczenia lewego mankietu grafitowego garnituru. Robił to tak starannie i z taką pasją, że Netowi przez moment wydało się, iż pan Raban odnalazł swoje powołanie.
Net otworzył drzwiczki pralki numer pięć i zajrzał do środka bębna o rozmiarach lądownika Apollo 11. Cykał stygnący mechanizm.
Wyjął trzy pachnące świeżością ażurowe worki, przesypał ich zawartość do wielkiego kosza, a same worki starannie ułożył na wierzchu pralki. Reszta była prosta; wystarczyło z grubsza to poskładać, zapakować do plastikowej torby i przekazać zadowolonemu klientowi.
— Łatwizna. — Net z trudem podniósł kosz, zaniósł go na blat do pakowania i wysypał zawartość. — I co, mam teraz zwijać cudze skarpetki?
Przesunął wszystko na bok i najpierw zaczął wysupływać ze sterty skarpety. Gdy odnalazł i zwinął trzy pary, tknęło go przeczucie.
— Mam głupie pytanie — odezwał się z lekkim niepokojem w stronę pracodawcy.
— Nie zawracaj mi teraz głowy. — Pan Raban nawet się nie odwrócił. — Lord Baileys i lady Spark to nasi najważniejsi klienci. Za kilka dni idą na uroczystość państwową do pałacu Buckingham, gdzie będą wręczać ważną nagrodę. Muszą mieć stroje w idealnym stanie.
— Ale… Skąd wiadomo, co jest czyje?
— Na workach są numery zleceń.
Net spojrzał na leżące na pralce puste worki, potem na stertę ubrań.
— To wielki błąd, że w życiu nie ma funkcji undo — szepnął. — Co by teraz zrobił Felix…?
Felix Polon nie mógł go poratować, bo prawdopodobnie w tym momencie wymieniał olej w starym Austinie albo regulował naciąg paska klinowego w Vauxhallu. Nika byłaby bardziej pomocna w kwestiach ubraniowych, ale ona teraz też pracowała.
Net poczuł przemożną chęć rzucenia tego wszystkiego i wyjścia, tak po prostu, na świeże powietrze, a potem do domu. Na przeszkodzie stała mu jednak świadomość, jak dużą mają dziurę budżetową. Co więcej, to właśnie Net zawinił w obliczeniach stanu ich finansów, w wyniku czego okazało się, że ostatni tydzień wakacji w Londynie powinni spędzić pod mostem, żeby stać ich było na metro na lotnisko.
— Pomyśl o etyce pracy — szeptał pod nosem Net. — Ktoś ci zaufał, ktoś oddał ci swoje skarpety, byś je uprał i pozwijał… — nabrał powietrza i zmarszczył brwi — … bo się jakiemuś bucowi i babonowi nie chce prać i zwijać tych skarpetek osobiście!
Kwadrans później skarpetki były pozwijane, a reszta garderoby z grubsza poskładana. Net nie znalazł jednak sposobu, by dla trójki klientów pogrupować je na trzy osobne stosiki.
Popatrzył na trzy torby z logo Pakol Raban, potem na pozornie uporządkowany chaos na blacie. Jak to podzielić na trzy?
Męskie skarpety sprawiające wrażenie najdroższych wrzucił do tej samej torby, co najdrożej wyglądające damskie figi. Dodał też dwa z trzech krawatów, które zwinął jak roladę i spiął recepturkami. W drugiej torbie postanowił pogrupować części garderoby, które prawdopodobnie należały do kogoś młodszego. Zaczął tam upychać T-shirty z nadrukami, ale zaraz pojawił się problem. Ten z napisem „Rage against Machine” zdecydowanie nie pasował do „Sprzedawca miesiąca”. No chyba że ktoś z rozdwojeniem osobowości miał dwa komplety garderoby. Nie, to mało prawdopodobne. Albo, Net zawahał się, jeden do roboty, drugi na imprezę. E, najwyżej znajdzie sobie nową pracę. Wrzucił T-shirty do dwóch różnych worków. No i na pewno logo Apple’a nie mogło się znaleźć w tej samej torbie, co logo Samsunga. Zaraz, a jeśli to wspólne pranie chłopaka i dziewczyny, którzy są fanami innych systemów operacyjnych? Trudno, niech sobie znajdą drugą połówkę z tego samego klanu. Szlafrok frotte włożył do torby, w której nie było skarpetek, no bo kto zakładałby skarpetki do szlafroka?
Bokserki sprawiły mniej kłopotów, wszystkie były bowiem takie same. No, prawie. Powkładał je więc po równo do każdej z toreb. Sprawiedliwość przede wszystkim. Został jeszcze jeden krawat bez przydziału. Po krótkim zastanowieniu Net wybrał torbę, w której wylądowało najmniej rzeczy i na pocieszenie krawat dorzucił właśnie tam.
— Zarządzanie kryzysowe mam w małym palcu — pochwalił sam siebie.
Zadźwięczał dzwonek trącony przez drzwi.
— Oj… — Net wychylił się i ujrzał małżeństwo w wieku emerytalnym. — Oj…
Rozejrzał się po blacie. Która torba mogła należeć do nich? Zgarnął tę z eleganckimi skarpetkami. Angielski gentleman po sześćdziesiątce na pewno nosi eleganckie skarpetki. Albo ten szlafrok frotte. Cofnął się więc i zgarnął drugą torbę.
— Dzień dobry. — Net z profesjonalnym uśmiechem stanął za ladą z dwiema torbami ukrytymi za plecami.
— Dzień dobry. — Siwy mężczyzna w ciemnym garniturze przegrzebywał kieszenie. — My po odbiór… Gdzieś tu miałem numerek…
— Bez numerka nie mogę wydać prania — oświadczył Net, licząc w skrytości ducha na to, że problem uda się przerzucić na popołudniową zmianę. Popołudniowych pracowników nie znał, więc wyrzuty sumienia można było pominąć.
— Jak zwykle — westchnęła ciężko żona z blond tapirem wielkości drugiej głowy.
— Nie mogę znaleźć, Beatrice. Jestem pewien, że wkładałem go do kieszeni.
— Skaranie boskie z tobą, Henry. — Beatrice pokręciła głową z politowaniem. — Do czego się weźmiesz, to porażka. I tak przez całe życie.
Twój ślub, Henry, wpisuje się w to pasmo porażek, pomyślał Net i w tym momencie zaświtał mu genialny pomysł.
— A może pamiętają państwo, co było prane? — zapytał.
— Głównie skarpety. — Henry kontynuował poszukiwania.
Net z ulgą pyrgnął pod ladę torbę ze szlafrokiem, a na blacie położył tę drugą.
— Na szczęście jesteśmy pracowici i elastyczni, więc rozwiązaliśmy ten problem za państwa — oznajmił. — Siedemdziesiąt pięć funtów się należy.
Małżeństwo zgodnie zamarło i spojrzało na niego z zaskoczeniem.
— Eee… to znaczy siedem pięćdziesiąt — poprawił się Net.
— Tak lepiej — przytaknęła żona.
— Zaraz, gdzie to ja mam portfel…? — Henry ponownie przeszukiwał kieszenie.
— I tak całe życie. — Żona znów westchnęła ciężko, po czym sięgnęła do torby, wyjęła z niej męski portfel i podała mężowi. — Wzięłam, żebyś nie zapomniał.
Henry spojrzał na nią niechętnie.
— Wyjęłaś mi go z kieszeni?
— Żebyś nie zapomniał. — Ponownie sięgnęła do torebki i wyjęła kwitek z logo Pakol Raban. — Numerek też wzięłam, żebyś nie zapomniał. Niczego nie potrafisz zrobić. Ja muszę wszystko załatwiać za ciebie.
— Miałaś ten numerek cały czas?
— Skaranie boskie z tobą. — Żona zamilkła, zmrużyła oczy i pochyliła się nad torbą z praniem. W dwóch palcach wyjęła z niej koronkowe figi. — A więc to tak…
Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, żeby zauważyć, że to nie może być jej rozmiar.
Net uniósł brwi, nerwowo przełknął ślinę i zerknął przez ramię na pana Rabana, pochłoniętego ultradźwiękowym pieszczeniem prawej patki kołnierza garnituru lorda Baileysa.
— Zbiegły się? — zaryzykował, zanim pomyślał, że skoro pracuje w pralni, to zbiegnięcie się oznacza jego winę. — Eeem… wszystko upraliśmy w trzystu stopniach.
Nikt już go nie słuchał. Beatrice okładała męża torebką, a on, zasłaniając się przed ciosami, wycofywał się do wyjścia.
— Nic o tym nie wiem — protestował nieśmiało. — Słyszałaś, trzysta stopni.
— Trzydzieści, chciałem powiedzieć — sprostował szybko Net.
— I niebieskie słoniki na białej flaneli zamieniły się w czarną koronkę? — parsknęła starsza pani, przekładając torebkę do drugiej ręki i ponawiając atak. — Ręka mnie już boli. Zobacz, do czego mnie doprowadzasz!
Chwilę później kłótnia przeniosła się na ulicę, a drzwi trzasnęły, trącając dzwonek.
— Nie zapłacili — mruknął sam do siebie Net i zerknął na zaplecze, gdzie właściciel z lubością muskał ultrawasherem klapę od kieszeni lordowskiej marynarki. Net wzruszył ramionami i zajrzał do zeszytu. W planach na ten dzień było wypranie dziesięciu uniformów robotników budowlanych i strojów drużyny koszykarskiej. Tych przynajmniej nie da się ze sobą pomylić.
Pakol Raban wyłączył ultrawasher i westchnął, wzruszony, oglądając efekt swojej pracy. Delikatnie zdjął garnitur i suknię z wieszaka i starannie rozłożył na pokrytym filcem blacie.
— Idealnie — powiedział. — Suknią lady Spark zajmę się po lunchu.
— Tak, teraz to zupełnie co innego. — Net pokiwał głową z uznaniem, choć nie widział najmniejszej różnicy w wyglądzie garnituru przed czyszczeniem i po nim.
Właściciel spojrzał na niego, unosząc brew.
— Nie płacę ci za podziwianie! Bierz się do zamówienia sto osiemnaście. Jak wrócę, ma się już suszyć.
— Program trwa godzinę — zauważył ostrożnie Net.
— Użyj trybu „Express”, gamoniu. A potem sto dziewiętnaście do odbioru na rano.
Pan Raban rzucił jeszcze pełne uwielbienia spojrzenie na garnitur i suknię, po czym przeszedł pod ladą i opuścił swój zakład przez wiecznie zaparowane drzwi.
Gdy ucichł dźwięk dzwonka, Net został w pralni sam. Siódemka mieliła ręczniki, ósemka suszyła prześcieradła.
— Gamoniu… — powtórzył. No cóż, jego pracodawca nie był człowiekiem uprzejmym.
Rozejrzał się po zapleczu. Psychojarzeniówka zdawała się mrugać w rytm nadawanej w radiu płyty zespołu Youngs for Future, z przebojem lata, w którym najbardziej rozpoznawalnym elementem był zabijający wszystkie inne dźwięki umc, umc, umc automatycznej perkusji. Wciśnięte w kąt dwa worki foliowe z przyczepionym numerem sto osiemnaście stanowiły pakunek o średnicy półtora metra. Leżał na nich kolejny worek oznaczony numerkiem sto dziewiętnaście. Net westchnął i postanowił najpierw załadować paczkę z wierzchu.
Odbiór na koniec dnia, czyli będzie się z tym męczyła druga zmiana. Już miał to wrzucić do pralki numer pięć, ale jednak ruszyło go sumienie i przeszedł kawałek dalej. Wrzucił zawartość worka do sąsiedniej pralki, której nie trzeba było trzymać podczas wirowania. Ustawił na programatorze „Delicate” i wsypał proszek. Odstawił pudełko obok pozostałych opakowań, oczywiście go nie zamykając, i ruszył po worki zamówienia sto osiemnaście. Trzeba je było załadować do trójki, która stała w najdalszym kącie zaplecza. Można to było zrobić na dwa razy – wygodnie albo na raz – obijając się o wszystko. Net oczywiście wybrał tę drugą opcję jako szybszą. Zarzucił worki na oba ramiona i przecisnął się do pralki numer trzy. Strącił przy tym kilka butelek i pudełek. Na podłogę spadło też parę szmat. Się podniesie.
Wepchnął zawartość worków do pralki i, zgodnie z zaleceniami, wybrał na programatorze „Express”.
— Łatwizna — ocenił.
A potem się odwrócił.
I zbladł.
Na podłodze leżał lordowski garnitur ochlapany wybielaczem z niedokręconej butelki i obsypany proszkiem do prania z niezamkniętego pudełka. Centralnie na przedzie garnituru widniały odciski Netowych butów umoczonych wcześniej w płynie do płukania, który się wylał z również niedokręconego pojemnika.
— Słodki jeżu… — Net zasłonił usta w niemym przerażeniu. — Co za lapeta nie dokręca nakrętek?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Ze względu na miłość autora do motoryzacji oraz jego wrodzoną krnąbrność, w tej książce nazwy samochodów są pisane wielką literą. [wróć]