Fix me - Natalia K. Palonek - ebook
NOWOŚĆ

Fix me ebook

Natalia K. Palonek

4,0

120 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy zostaną ci odebrane godność, pewność siebie i kobiecość, jedyne, co możesz zrobić, to uczyć się żyć od nowa.

Savannah Miller doświadczyła koszmaru, którego skutki próbuje uleczyć każdego dnia. Napięta relacja z ojcem – trenerem, który przy każdej możliwej okazji namawia ją na powrót do wcześniejszego trybu życia – nie sprzyja poprawie jej stanu.

Gdy w najmniej spodziewanym momencie samochód Savannah odmawia posłuszeństwa, dziewczyna poznaje Huntera. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuje, że jest gotowa wyjść ze swojej skorupy i zaryzykować. Hunter Evans wydaje się wymarzonym materiałem na partnera: troskliwym, czułym, pozwalającym na to, by ich znajomość rozwijała się w odpowiednim tempie. Jednak w życiu nic nie bywa idealne, a każdy jest obciążony bagażem doświadczeń, które go kształtują. Otwarcie pokiereszowanego serca na tego mężczyznę może być najlepszym, co kiedykolwiek spotkało Savannah, ale ryzyko otrzymania kolejnej bolesnej lekcji wydaje się równie prawdopodobne, co szansa na szczęśliwe zakończenie.

Czy ta relacja pozwoli jej na odnalezienie siebie?

Czy warto się odsłonić i ponownie zaufać?

I najważniejsze: Czy można kochać tak mocno, by wybaczyć błędy?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ife46

Nie oderwiesz się od lektury

czytałam przed premierą. Ważne tematy, trzyma w napięciu, nieprzesłodzona. dobrze się czyta.
10
BarbFeder

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna 🥹 Bardzo polecam! 🖤🖤🖤
00



Copyright © for the text by Natalia K. Palonek

Copyright © for this edition by Wydawnictwo KDW

Redakcja:

Agata Bogusławska

Korekta:

Joanna Błakita

Korekta po składzie:

Alicja Szalska-Radomska | Studio Ale buk!

Skład i korekta techniczna:

Mateusz Cichosz | Studio Ale buk!

Ilustracja na okładce:

Karolina Margiel

Projekt okładki, oprawa graficzna:

Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik

ISBN: 978-83-975092-3-8

Wydanie I

Kontakt: [email protected]

IG: https://instagram.com/wydawnictwo_kdw/

FB: www.facebook.com/WydawnictwoKDW

www.wydawnictwokdw.com

Ostrzeżenie

Powieść porusza trudne tematy, takie jak życie z nerwicą lękową, gwałt i aborcja oraz inne doświadczenia traumatyczne, które mogą wywołać w czytelniku silne emocje.

Zanim sięgniesz po tę lekturę, przemyśl to rozważnie i zadbaj przede wszystkim o swój dobrostan psychiczny.

5 lat wcześniej

Moje luźno spięte włosy bu­jały się w rytm mu­zyki, gdy tań­czy­łam przed lu­strem, cze­ka­jąc, aż ma­seczka na twa­rzy wy­schnie. Był co prawda pią­tek i po­win­nam się szy­ko­wać na im­prezę, ale wy­bra­łam wie­czór przed te­le­wi­zo­rem. Zwłasz­cza w taką noc jak ta, gdy to ja rzą­dzi­łam w domu, bo wszy­scy inni wy­szli. Mo­głam się wtedy po­czuć w stu pro­cen­tach sobą i od­po­cząć od ru­tyny ty­go­dnia. Ta­kie chwile były dla mnie bez­cenne.

Wy­bie­głam z ła­zienki i wsko­czy­łam na łóżko, po czym opa­dłam na ko­lana i uda­wa­łam, że szar­pię nie­wi­dzialne struny w takt gi­ta­ro­wej so­lówki w pio­sence ze­społu pun­kroc­ko­wego. Gdy dźwięk bu­dzika oznaj­mił, że czas się po­zbyć ma­seczki, ze­sko­czy­łam z ma­te­raca. Wciąż po­ru­sza­łam się, jak­bym była na kon­cer­cie, cho­ciaż po spon­ta­nicz­nych ru­chach mo­ich rąk nie da­łoby się od­gad­nąć, do ja­kiej wła­ści­wie mu­zyki tań­czę. Zresztą kogo by to ob­cho­dziło. Li­czyło się tylko to, że ja, Sa­van­nah Mil­ler, za­raz włą­czę ulu­biony film i usiądę na ka­na­pie z gi­gan­tyczną mi­ską po­pcornu, który – je­śli będę miała ochotę – po­leję kar­me­lem. Nikt mnie przed tym nie po­wstrzyma, nikt nie po­li­czy do­dat­ko­wych ka­lo­rii, po­nie­waż i tak spalę je w wo­dzie na naj­bliż­szym tre­ningu. Nikt, a zwłasz­cza tre­ner miesz­ka­jący ze mną pod jed­nym da­chem.

Zmy­łam ma­seczkę, a gdy po­now­nie spoj­rza­łam na sie­bie w lu­strze, szczę­ście na chwilę gdzieś ucie­kło. Co prawda luźny pod­ko­szu­lek ma­sko­wał moje do­brze umię­śnione ciało, ale cza­sem, kiedy pa­trzy­łam na swoje uda, te­raz od­sło­nięte, nie czu­łam się ko­bieco. Po­cią­gnę­łam w dół ma­te­riał do­pa­so­wa­nych bok­se­rek.

Nie będę się za­drę­czać, tak długo cze­ka­łam na wolną chatę.

W trak­cie zbie­ga­nia po scho­dach mi­nę­łam ścianę ob­wie­szo­ną dy­plo­mami i me­da­lami, które zdo­by­łam. Ścianę chwały – jak za­zwy­czaj okre­ślał to mój tre­ner, gdy pa­trzył na nią dum­nie przy nie­dziel­nym ro­dzin­nym śnia­da­niu. Dla mnie te pa­miątki sta­no­wiły na­grodę za cier­pli­wość, nie­ugię­tość, am­bi­cję, sa­mo­za­par­cie oraz po­świę­ce­nie, któ­rych nikt z mo­jego oto­cze­nia nie ro­zu­miał. A to swego ro­dzaju wy­bór: mo­głam im­pre­zo­wać jak ró­wie­śnicy albo w tym cza­sie iść na ko­lejny tre­ning w wo­dzie. Dla­tego ten wolny piąt­kowy wie­czór ce­le­bro­wa­łam, jak­bym się wła­śnie szy­ko­wała na im­prezę ży­cia.

W kuchni wsta­wi­łam po­pcorn do mi­kro­fali. Spoj­rza­łam na ga­zo­wany na­pój sto­jący za rolką ręcz­nika pa­pie­ro­wego i na­la­łam so­bie naj­więk­szą szklankę.

Se­zon pły­wacki już pra­wie za mną. Zo­stały tylko jedne za­wody, je­den wy­ścig. Je­śli mi się po­szczę­ści i po­now­nie zajmę miej­sce na po­dium, oj­ciec znów za­cznie trak­to­wać mnie jak córkę, a nie „wodną” ma­szynę.

Ste­fa­nowi Mil­le­rowi roz­dzie­le­nie funk­cji tre­nera i ojca przy­cho­dziło z ogrom­nym tru­dem, zwłasz­cza w trak­cie se­zonu. Nie po­tra­fił wtedy od­pu­ścić, był bez­względny, ale to prze­kła­dało się na moje świetne wy­niki i my­śli o pro­fe­sjo­nal­nej ka­rie­rze pły­waczki w przy­szło­ści.

Gdy mi­kro­fala za­pisz­czała, prze­sy­pa­łam po­pcorn do mi­ski i z ca­łym ar­se­na­łem pysz­no­ści skie­ro­wa­łam się do swo­jego po­koju. Za­le­głam wy­god­nie na ogrom­nych po­du­chach, na­czy­nie z pra­żoną ku­ku­ry­dzą po­sta­wi­łam mię­dzy no­gami, a na­pój obok sie­bie. Nim włą­czy­łam film, od­pi­sa­łam chło­pa­kowi na wia­do­mość, po czym wy­ci­szy­łam te­le­fon. To mój wie­czór, nie chcia­łam, by co­kol­wiek mnie roz­pra­szało.

Se­ans się roz­po­czął i w końcu nad­szedł czas re­laksu. Szkoda tylko, że zmę­cze­nie po­krzy­żo­wało te plany. Po­wieki mi opa­dły, i to w trak­cie naj­cie­kaw­szej sceny.

W moim śnie wła­śnie spa­da­łam. Otwo­rzy­łam oczy i po­de­rwa­łam się do siadu. Trą­ci­łam przy tym szklankę z na­po­jem, który mo­men­tal­nie wsiąkł w na­rzutę. Zi­gno­ro­wa­łam to, wspar­łam się na łok­ciach oraz pró­bo­wa­łam uspo­koić ga­lo­pu­jące serce. W tym mo­men­cie wy­da­wało mi się, że coś usły­sza­łam, ja­kiś nie­okre­ślony dźwięk.

Prze­su­nę­łam się na brzeg łóżka i jesz­cze bar­dziej nad­sta­wi­łam uszu, bo od­głos mnie za­nie­po­koił. Ra­czej mało praw­do­po­dobne, że ro­dzice wró­cili wcze­śniej z co­rocz­nego balu do­bro­czyń­ców – za­wsze wy­cho­dzili ostatni z tego ro­dzaju wy­da­rzeń.

Od­ru­chowo spoj­rza­łam na ekran te­le­fonu, który po­ka­zy­wał kilka mi­nut po dwu­dzie­stej trze­ciej. Te­le­wi­zor naj­wi­docz­niej wy­łą­czył się sam, gdy film do­biegł końca ja­kąś go­dzinę wcze­śniej.

Za­sta­na­wia­łam się, czy za­mknę­łam dom, nie by­łam tego pewna.

Znów coś za­skrzy­piało.

Prze­łknę­łam ślinę, cho­ciaż przy­szło mi to z tru­dem. Ogar­nęło mnie złe prze­czu­cie. Na pal­cach po­de­szłam do drzwi po­koju. Za­mie­rza­łam je za­mknąć i po ci­chu za­wia­do­mić po­li­cję o moż­li­wym wła­ma­niu. Do­tar­łam do nich, ale w mo­men­cie kiedy już pra­wie ze­tknęły się z fu­tryną, ktoś za­blo­ko­wał je stopą. Od razu za­czę­łam pchać moc­niej (tak dzia­łał in­stynkt), jed­nak po­stać po dru­giej stro­nie oka­zała się sil­niej­sza. Bez trudu ode­pchnęła drzwi i wdarła się do środka.

Zo­sta­łam mo­men­tal­nie obez­wład­niona. Czu­łam, jak nad­garstki palą z bólu, gdy nie­zna­jomy mocno za nie szarp­nął. Sta­łam twa­rzą w twarz z wła­my­wa­czem, a każdy mię­sień w ciele mia­łam na­pięty do gra­nic moż­li­wo­ści. Pa­ra­li­żo­wał mnie strach, jed­nak do­piero gdy za­kryto mi usta, za­czę­łam się oba­wiać naj­gor­szego.

Noc po­zwo­liła wła­my­wa­czowi po­zo­stać w cie­niu, do­dat­kowo jego twarz za­sła­niała czarna ko­mi­niarka. Wi­dzia­łam tylko oczy, któ­rych źre­nice wy­glą­dały na nie­po­ko­jąco duże, zwłasz­cza gdy pa­dał na nie blask księ­życa. Spo­sób, w jaki wła­my­wacz mi się przy­glą­dał, miał w so­bie coś za­trwa­ża­ją­cego, to nie było spoj­rze­nie osoby przy­jaź­nie na­sta­wio­nej. Ob­ser­wo­wa­łam, jak su­nie wzro­kiem po moim ciele, a w my­ślach bła­ga­łam, bym się my­liła co do jego na­stęp­nych ru­chów.

Pchnął mnie w kie­runku łóżka i zmu­sił, że­bym usia­dła na brzegu. Sam roz­siadł się okra­kiem na mo­ich ko­la­nach; jedną dło­nią cią­gle za­sła­niał mi usta, a drugą ści­skał mój nad­gar­stek.

Na tyle, na ile to moż­liwe, ro­zej­rza­łam się za czymś do sa­mo­obrony. Nie­stety mi­ską z po­pcor­nem nie da­ła­bym rady go zno­kau­to­wać.

Na­past­nik zbli­żył twarz do mo­jego ucha i ni­skim, za­chryp­nię­tym gło­sem prze­mó­wił:

– Nie spra­wiaj pro­ble­mów, a może wtedy wyj­dziesz z tego cało.

Je­śli wcze­śniej czu­łam pa­ra­li­żu­jący strach, to te­raz za­mar­łam.

Wła­my­wacz na krótką chwilę uwol­nił mój nad­gar­stek i wy­cią­gnął scy­zo­ryk, z któ­rego wy­su­nęło się dłu­gie, lśniące ostrze. Przez ciało prze­szedł mi dreszcz. In­stynkt pod­po­wia­dał walkę, lecz umysł ka­zał za­cho­wać spo­kój. Męż­czy­zna odło­żył przed­miot na szafkę nocną, po czym przy­su­nął pa­lec do swo­ich za­sło­nię­tych ma­te­ria­łem warg. Szyb­kim ru­chem po­now­nie zła­pał moje ręce i prze­niósł mi je nad głowę, tym ge­stem spra­wił, że mu­sia­łam się po­ło­żyć. Do bluzy miał przy­kle­jony ka­wa­łek ta­śmy, który te­raz ode­rwał i umie­ścił mi na ustach, a nad­garstki spiął pla­sti­kową opa­ską za­ci­skową. Zu­peł­nie jakby za­pla­no­wał cały prze­bieg wy­da­rzeń.

– Nie drżyj tak, to mnie do­dat­kowo pod­nieca – szep­nął, pa­trzył przy tym na moje piersi.

Cho­ciaż nie wi­dzia­łam jego twa­rzy, mo­gła­bym przy­siąc, że się uśmie­chał. Się­gnął po ostry przed­miot i chwy­ciw­szy pod­ko­szu­lek, prze­ciął go od dołu. Mia­łam łzy w oczach, na­gle moje ciało zo­stało bez­praw­nie od­sło­nięte przed ja­kimś zwy­ro­lem. Szarp­nę­łam się i za­mach­nę­łam spię­tymi rę­kami, by ude­rzyć na­past­nika, lecz on na­tych­miast za­blo­ko­wał ten ruch. Tym ra­zem bez de­li­kat­no­ści przy­ci­snął je do ma­te­raca, a drugą dło­nią przy­su­nął mi ostrze do gar­dła. Po­czu­łam zimny do­tyk me­talu, który ka­le­czył skórę ostrą koń­cówką za każ­dym ra­zem, gdy bra­łam głęb­szy wdech.

– Spró­buj tego jesz­cze raz, a skoń­czysz w trum­nie. Po­zwól się ze­rżnąć.

„Po­zwól się ze­rżnąć”. W ten spo­sób chyba sam sie­bie uspra­wie­dli­wiał, jakby fak­tycz­nie li­czył, że wy­rażę zgodę.

Czu­łam, że za­czyna bra­ko­wać mi tchu. Au­to­ma­tycz­nie za­ci­snę­łam uda. Łzy spły­wały już stru­mie­niami po po­licz­kach, a moje ciało zry­wało się przy każ­dym do­tyku ośli­zgłych pal­ców. W du­chu bła­ga­łam, by trwało to krótko, aby gwał­ci­ciel zro­bił, co ma zro­bić, i wy­szedł. Chcia­łam, żeby ten kosz­mar do­biegł końca, a wy­da­wało się, że bę­dzie trwać wieki.

Bez mo­jej zgody, z uży­ciem siły, męż­czy­zna roz­su­nął mi nogi. Wi­dzia­łam, jak szybko ła­pie za klamrę pa­ska i spusz­cza spodnie, a na­stęp­nie po­czu­łam, jak bez ostrze­że­nia się we mnie wbija. W tej chwili nie by­łam już osobą, sta­łam się przed­mio­tem. Bólu, któ­rego do­świad­cza­łam, nie po­tra­fi­łam ubrać w słowa – i nie cho­dziło tylko o ból fi­zyczny, bo ten zo­stał sku­tecz­nie za­głu­szony przez umysł. Mimo że akt nie za­jął długo, rana two­rząca się wła­śnie na du­szy i ciele bę­dzie się goić praw­do­po­dob­nie przez lata.

Oprawca już koń­czył, jego okropne dy­sze­nie su­ge­ro­wało, że znaj­duje się te­raz w fan­ta­stycz­nym miej­scu.

– Nie mogę tego zna­leźć… – Ko­lejny za­ma­sko­wany męż­czy­zna wszedł do po­miesz­cze­nia. W pierw­szej chwili wy­dał się prze­ra­żony lub zdez­o­rien­to­wany wi­do­kiem, który za­stał.

Gwał­ci­ciel wła­śnie fi­ni­szo­wał. Po­czu­łam roz­le­wa­jące się mię­dzy udami cie­pło, a wraz z nim obrzy­dze­nie. Se­kundę póź­niej prak­tycz­nie osu­nął się na moje nogi.

Ten sto­jący w drzwiach wresz­cie się ru­szył.

– Co, do cho­lery?! Tego nie było w pla­nie! – Chwy­cił ko­legę za bluzę i uniósł, po czym przy­szpi­lił do ściany.

Wy­glą­dało, jakby na chwilę za­po­mniał, że wła­śnie do­ko­nuje wła­ma­nia, a ja po­czu­łam na­dzieję, iż ko­goś za­nie­po­koi do­no­śnym okrzy­kiem.

– Uspo­kój się, to nic ta­kiego. Spa­damy. – Pierw­szy z męż­czyzn ode­pchnął to­wa­rzy­sza jak gdyby ni­gdy nic. Wcią­gnął spodnie, za­brał scy­zo­ryk i ru­szył do wyj­ścia. – Miło było po­znać. – W drzwiach po­słał mi ca­łusa. I znik­nął. Tak po pro­stu…

Drugi męż­czy­zna rów­nież na mnie spoj­rzał. Nie wie­dzieć czemu, po­sta­no­wił za­sło­nić moje ciało roz­dartą ko­szulką.

– Prze­pra­szam, dom miał być pu­sty.

Mó­wił miękko, chyba zda­wał so­bie sprawę, że to, co się ­wy­da­rzyło, nie było wła­ściwe. Wy­cią­gnął z kie­szeni nóż i prze­ciął pla­stik spi­na­jący moje nad­garstki. Po­now­nie mi się przyj­rzał. Z jego oczu biło nie­zro­zu­miane dla mnie współ­czu­cie, jak gdyby wie­dział, że bar­dzo długo nie za­po­mnę tej nocy. Mocno za­ci­snę­łam po­wieki, w oba­wie przed ko­lej­nym oprawcą. Drża­łam, wstrzą­sana traumą tego wy­da­rze­nia.

Wła­my­wacz zde­cy­do­wał się szybko wyjść z po­koju. Sły­sza­łam, jak zbiega po scho­dach. Otwo­rzy­łam oczy. Ma­rzy­łam, żeby to wszystko było złym snem, z któ­rego za chwilę się wy­bu­dzę. Nic jed­nak na to nie wska­zy­wało. Cał­ko­wi­cie zdru­zgo­tana, mo­głam je­dy­nie prze­raź­li­wie szlo­chać. Gdy wresz­cie od­kle­iłam ta­śmę od ust, do­czoł­ga­łam się do te­le­fonu i trzę­są­cymi dłońmi wy­bra­łam nu­mer swo­jego chło­paka.

Cały czas czu­łam nie­ustę­pliwy ból w pod­brzu­szu.

Rozdział 1

TERAZ

Ostat­nie kilka me­trów, dasz radę.

To za­wsze walka z samą sobą. Po­ja­wia się zwąt­pie­nie, czy wy­star­cza­jąco zmo­ty­wuję ciało, by po­słu­chało umy­słu i do­tarło do mety. Wciąż bie­głam po be­to­no­wej dróżce. Od­nio­słam wra­że­nie, że nogi po­ru­szały się same, cho­ciaż ja pra­gnę­łam się za­trzy­mać i od­po­cząć. Fi­nisz był nie­da­leko.

Gdy do­tar­łam do punktu, w któ­rym usta­li­łam so­bie umowną metę, klik­nę­łam sto­per, by za­trzy­mać czas. Opar­łam się dłońmi o ko­lana i zgięta wpół mia­rowo wdy­cha­łam oraz wy­dy­cha­łam po­wie­trze, nor­mu­jąc w ten spo­sób od­dech. Zer­k­nę­łam na ze­ga­rek i po­czu­łam nie­smak. Wciąż bra­ko­wało mi kilku se­kund do po­bi­cia re­kordu usta­no­wio­nego kilka lat temu.

Prze­cią­gnę­łam się i przez chwilę pa­trzy­łam w niebo – tego dnia za­snuły je chmury. Wy­cią­gnę­łam z ucha bez­prze­wo­dową słu­chawkę, w któ­rej wciąż brzmiała mu­zyka.

Trzask ła­mią­cego się pa­tyka spra­wił, że przy­wi­ta­łam zna­jome uczu­cie stra­chu. Dłoń au­to­ma­tycz­nie zsu­nę­łam na bio­dro, do sa­szetki, gdzie od ja­kie­goś czasu oprócz klu­czy do sa­mo­chodu no­si­łam rów­nież gaz pie­przowy.

Ode­tchnę­łam z ulgą, gdy zo­ba­czy­łam, że to tylko kruk ­cho­dzący po ziemi. Ro­zej­rza­łam się. Był so­botni po­ra­nek, więc może dla­tego park wciąż świe­cił pust­kami. W week­end nikt nie wsta­wał do­bro­wol­nie przed dzie­siątą.

Od kiedy po­rzu­ci­łam pły­wa­nie, jog­ging stał się moim spor­tem nu­mer je­den. Co prawda ta dys­cy­plina też w pe­wien spo­sób mnie ogra­ni­czała, lecz nie przez sam pro­ces. Od mo­mentu gwałtu uni­ka­łam sy­tu­acji, które mo­głyby zo­stać ode­brane jako pro­wo­ka­cja. Bie­ga­nie wcze­snymi po­ran­kami lub póź­nymi wie­czo­rami za­li­czało się w mo­jej gło­wie do wła­śnie ta­kich, dla­tego ro­bi­łam to o in­nych po­rach.

Rok po in­cy­den­cie, gdy dzięki te­ra­pii sta­wia­łam pierw­sze kroki, po­sta­no­wi­łam się za­pi­sać na kurs sa­mo­obrony, jed­nak strach i tak rzą­dził moim ży­ciem. Teo­re­tycz­nie czu­łam się przy­go­to­wana na chwilę, gdyby ktoś mnie za­cze­pił i chciał wy­ko­rzy­stać, ale w du­żej mie­rze wszystko za­le­żało od oko­licz­no­ści, a ostroż­no­ści ni­gdy nie za wiele. Gaz w sa­szetce był czymś w ro­dzaju amu­letu – ma­jąc go przy so­bie, czu­łam się nieco le­piej.

Do­tar­łam do za­par­ko­wa­nego sa­mo­chodu, wsia­dłam za kie­row­nicę i wci­snę­łam przy­cisk włą­cza­jący sil­nik. Nie­stety auto nie za­re­ago­wało.

– Co jest? – wy­mam­ro­ta­łam, po­now­nie na­ci­ska­jąc gu­zik. – Je­śli to druga awa­ria aku­mu­la­tora w tym roku, ja zban­kru­tuję, a cie­bie wy­sta­wię na sprze­daż! – za­gro­zi­łam po­jaz­dowi, jak gdyby ten miał się prze­stra­szyć i uru­cho­mić.

On po­zo­sta­wał jed­nak obo­jętny na moją złość. Ude­rzy­łam ple­cami w fo­tel i wy­cią­gnę­łam te­le­fon przy­cze­piony do ra­mie­nia, aby po­szu­kać me­cha­ni­ków w oko­licy. Co prawda mo­gła­bym za­dzwo­nić do ojca, miesz­kał dwa­dzie­ścia mil od tego parku, ale nie chcia­łam przez całą drogę po­wrotną słu­chać na­rze­ka­nia, jak to zmar­no­wa­łam taki ta­lent i wo­la­łam bie­ga­nie za­miast pły­wa­nia. Wy­bra­łam pierw­szy lep­szy nu­mer, który się wy­świe­tlił, prze­ka­za­łam po­trzebne dane i cze­ka­łam na wy­ba­wie­nie. La­weta bę­dzie tro­chę kosz­to­wać, lecz w tej chwili wo­la­łam za­pła­cić, niż być na­ra­żona na uty­ski­wa­nia ojca na­ma­wia­ją­cego mnie na po­wrót do wody.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach za­czę­łam już nieco mar­z­nąć, ale wtedy po­jazd z logo warsz­tatu sa­mo­cho­do­wego na drzwiach w końcu się po­ja­wił. Zza kie­row­nicy wy­sko­czył młody męż­czy­zna we fla­ne­lo­wej ko­szuli. Nie wy­glą­dał na ko­goś, kto całe dnie sie­dzi w brud­nym ga­rażu, dłu­biąc przy sa­mo­cho­dach. Nie że­bym ocze­ki­wała, że przy­je­dzie tu­taj osmo­lony albo uba­brany na twa­rzy. Chyba po pro­stu nie­zbyt czy­sty me­cha­nik wy­dałby mi się nieco bar­dziej prze­ko­nu­jący w kwe­stii po­sia­da­nych umie­jęt­no­ści.

Wy­sia­dłam z auta i opar­łam się o nie. Uświa­do­mi­łam so­bie, że nie wy­glą­dam te­raz na zbyt­nio za­dbaną. Mia­łam wy­soko spięte włosy, na gło­wie opa­skę chro­niącą uszy przed zim­nem, a na twa­rzy ani grama ma­ki­jażu. Chło­pak zmie­rza­jący w moim kie­runku był za to cał­kiem przy­stojny, ciemne po­tar­gane włosy do­da­wały mu uroku. Za­nim pod­szedł, zdą­żył mnie już do­brze zlu­stro­wać brą­zo­wymi oczami. Gdy się zbli­żył, w moje noz­drza ude­rzyła woń przy­jem­nych per­fum.

– Fajny wóz, tylko szkoda, że taki awa­ryjny – za­czął, pa­trząc na elek­tryczny po­jazd za mną. – W warsz­ta­cie stoją mi już ta­kie dwa – za­żar­to­wał. – Prze­pra­szam, gdzie moje ma­niery. Hun­ter Evans. – Wy­cią­gnął dłoń.

– Sa­van­nah – przy­wi­ta­łam się, a on na chwilę za­marł, jakby cze­kał, aż po­dam na­zwi­sko, czego po­sta­no­wi­łam nie ro­bić. Mu­szę prze­stać trak­to­wać każ­dego jak po­ten­cjalne za­gro­że­nie, przy­po­mnia­łam so­bie lek­cję z te­ra­pii. – Sa­van­nah Mil­ler – do­da­łam. Brawo, znów wpro­wa­dzi­łaś ko­goś w za­kło­po­ta­nie.

– Mogę spraw­dzić? – Wska­zał pal­cem drzwi sa­mo­chodu.

– Droga wolna.

Pa­trzy­łam, jak chło­pak wsiada do auta, i nie wie­dzieć czemu, nie mo­głam ode­rwać od niego wzroku. Pierw­szy raz od ja­kie­goś czasu. Za­miast uważ­nie no­to­wać, czy młody me­cha­nik za­raz nie na­cią­gnie mnie na kasę, ob­ser­wo­wa­łam jego pro­fil i zgrabny nos, któ­rego w du­chu mu na­wet po­zaz­dro­ści­łam. Było to dziwne uczu­cie, ta­kie obce, wy­parte przez smutne wy­da­rze­nie. W moim ży­ciu tak bar­dzo bra­ko­wało roz­rywki, że wła­śnie po­czu­łam fa­scy­na­cję ob­cym męż­czy­zną. Wy­dało mi się to tro­chę ża­ło­sne i śmieszne jed­no­cze­śnie.

– Nie ru­szy, mu­szę za­brać go do warsz­tatu, tam prze­pro­wa­dzę pełną dia­gno­stykę – stwier­dził, pa­trząc na de­skę roz­dziel­czą i pu­ka­jąc w nią pal­cem. – Pod­rzu­cić cię gdzieś po dro­dze?

W gło­wie roz­bły­sła ostrze­gaw­cza lampka su­ge­ru­jąca po­ten­cjalne za­gro­że­nie. Ale prze­cież mia­łam przy so­bie gaz, a po­dróż z nie­zna­jo­mym na pewno okaże się przy­jem­niej­sza niż ta z oj­cem. Poza tym, do ja­snej cia­snej, to tylko usługa, za którą prze­cież płacę.

– Jak długo po­trwa na­prawa?

– To za­leży, czy padł aku­mu­la­tor, czy cho­dzi o coś bar­dziej in­wa­zyj­nego. Do­wiem się w warsz­ta­cie. Wsia­daj do mo­jego auta, za­raz wcią­gnę two­jego złomka na la­wetę.

Żar­tow­niś. Po­cią­gnę­łam za klamkę drzwi z przy­kle­jo­nym logo firmy i na­zwi­skiem, które wy­mie­nił. Za­sta­na­wia­łam się, czy to firma jego ojca. Mógł być mak­sy­mal­nie ciut star­szy ode mnie. Tro­chę za wcze­śnie na do­brze pro­spe­ru­jący biz­nes, wy­wnio­sko­wa­łam po wieku me­cha­nika i czy­stych ubra­niach.

Męż­czy­zna pod­szedł do la­wety i usta­wił ją tak, by ha­kiem ła­two pod­cią­gnąć mój wóz i we­pchnąć go na szyny.

Przez cały pro­ces bacz­nie ob­ser­wo­wa­łam Evansa i mu­sia­łam przy­znać, że cał­kiem zwin­nie mu to po­szło. Gdy sa­mo­chód stał już na la­we­cie, wy­je­cha­li­śmy na główną drogę.

– Gdzie cię od­sta­wić?

Pod­rzu­cić, od­sta­wić, może jesz­cze za­par­ko­wać? Jak przed­miot. Uśmiech­nę­łam się pod no­sem, bo brzmiało to tak, jakby Hun­ter roz­ma­wiał z sa­mo­cho­dem, a nie ko­bietą.

– Cały czas pro­sto, będę cię kie­ro­wać.

Ukrad­kiem zer­ka­łam na chło­paka. Mimo że sie­dzie­li­śmy od sie­bie w pew­nej od­le­gło­ści, nie mo­głam się po­wstrzy­mać, by tego nie ro­bić. Tak dawno nie by­łam sam na sam z męż­czy­zną, że tro­chę głu­pia­łam w tej sy­tu­acji.

Gdy skie­ro­wał na mnie wzrok, spu­ści­łam głowę ni­czym na­sto­latka.

– Mo­żesz za­py­tać, nie gryzę – za­gaił, a w jego gło­sie usły­sza­łam roz­ba­wie­nie. – Roz­ważę randkę, nie ma pro­blemu.

– Pewny sie­bie – prych­nę­łam i tym ra­zem nie umknę­łam spoj­rze­niem. – Wy­bacz bez­po­śred­niość, ale nie wy­glą­dasz jak ty­powy me­cha­nik.

– Bo nim nie je­stem.

– Świetna od­po­wiedź – za­kpi­łam.

– Mia­łem na my­śli to, że je­stem wła­ści­cie­lem firmy. Se­zon wy­miany opon przed nami, a pra­cow­nicy chcieli mieć wolną so­botę. Nie spo­dzie­wa­łem się dziś no­wych zle­ceń, ale za­dzwo­niła pewna pani z nutką de­spe­ra­cji w gło­sie. – Pu­ścił do mnie oczko.

– Na skrzy­żo­wa­niu w prawo.

– Te­raz moja ko­lej na py­ta­nie. Za­wo­dowa bie­gaczka? Wy­bacz bez­po­śred­niość, ale masz ra­czej spor­tową fi­gurę.

– Czyli nogi umię­śnione jak u ko­nia. – Par­sk­nę­łam śmie­chem. – Była pły­waczka, bie­ga­nie to te­raz ra­czej do­da­tek do co­dzien­no­ści. Kiedy za­ło­ży­łeś firmę?

– Trzy lata temu. Dla­czego była pły­waczka? – Po­now­nie na mnie spoj­rzał.

Mo­głam się po­ku­sić o stwier­dze­nie, że w jego brą­zo­wych oczach uj­rza­łam cie­ka­wość. Ema­no­wał cie­płem. Czymś, co spra­wiało, że by­łam go­towa na­giąć swoje że­la­zne za­sady, prze­ła­mać lody i za­ufać temu męż­czyź­nie. Po­dobno oczy od­zwier­cie­dlają du­szę, co nie?

– Za­trzy­maj się – roz­ka­za­łam. – Na to py­ta­nie od­po­wiem in­nym ra­zem, to mój przy­sta­nek.

– Za­in­try­go­wa­łaś mnie, Sa­van­nah Mil­ler. Jak sa­mo­chód bę­dzie go­towy, dam znać na nu­mer, z któ­rego dzwo­ni­łaś.

– Mam na­dzieję, że to szybko na­stąpi. – Po­sła­łam mu uśmiech i wy­sia­dłam.

Po­cze­ka­łam, aż od­je­dzie. Do celu mia­łam jesz­cze dwie ulice, ale nie chcia­łam, by Hun­ter po­znał ad­res mo­jego ro­dzin­nego domu. Ko­lejna za­sada bez­pie­czeń­stwa, którą so­bie wy­my­śli­łam i sto­so­wa­łam bar­dzo długo. Może dla­tego od czte­rech lat z ni­kim się nie spo­ty­ka­łam.

Rozdział 2

Nie pla­no­wa­łam tej wi­zyty, ale skoro wóz mógł zo­stać na­pra­wiony na­wet tego sa­mego dnia, uzna­łam, że le­piej bę­dzie po­cze­kać u ro­dzi­ców. Po­nie­kąd li­czy­łam, że uniknę spo­tka­nia z mniej lu­bia­nym z nich. Skrzy­żo­wa­łam dwa palce, aby miał te­raz tre­ning, był na za­ku­pach lub ro­bił co­kol­wiek poza do­mem.

Po­cią­gnę­łam za klamkę drzwi wej­ścio­wych. Nie­zbyt mnie zdzi­wiło, że oka­zały się otwarte. Bez­pieczna dziel­nica, przy­jaźni są­sie­dzi, za­dbana oko­lica.

Jed­nak pięć lat temu ktoś wtar­gnął do na­szej po­sia­dło­ści i ode­brał mi pew­ność sie­bie, ko­bie­cość, cząstkę du­szy oraz spra­wił, że już na za­wsze sta­łam się lę­kliwa i prze­ra­żona. Te­raz wiecz­nie oglą­dam się przez ra­mię.

Nim we­szłam, spoj­rza­łam w ka­merę, którą ro­dzice za­in­sta­lo­wali po tym przy­krym in­cy­den­cie, i tylko z dez­apro­batą ­po­krę­ci­łam głową.

Od progu ude­rzył mnie sma­ko­wity za­pach – pew­nie mama ro­biła cy­na­mo­nowe śli­maczki.

Ly­nette Mil­ler była ty­pową go­spo­dy­nią ko­cha­jącą swój dom oraz są­sia­dów. Na­le­żała chyba do wsze­la­kich moż­li­wych ugru­po­wań osie­dlo­wych oraz klu­bów książki. Po pro­stu uwiel­biała to­wa­rzy­stwo, a to­wa­rzy­stwo uwiel­biało ją. Za­wsze po­dzi­wia­łam matkę za to, jak po­tra­fiła się ad­ap­to­wać do no­wego oto­cze­nia i sy­tu­acji ży­cio­wych. Po czę­ści na­wet jej tego za­zdro­ści­łam.

Sta­nę­łam w progu kuchni i przez chwilę po­dzi­wia­łam za­jętą ro­dzi­cielkę, aż zo­sta­łam przez nią za­uwa­żona. Drgnęła za­sko­czona.

– Ależ mnie wy­stra­szy­łaś. – Przy­ło­żyła dłoń do klatki pier­sio­wej.

Wzru­szy­łam tylko ra­mio­nami. Mia­łam ochotę po­wie­dzieć, że drzwi były otwarte, ale prze­cież nie za­cznę po­uczać do­ro­słych lu­dzi na te­mat bez­pie­czeń­stwa. Tak to już jest: za­cho­dzi coś złego, czło­wiek na chwilę staje się prze­wraż­li­wiony, jed­nak strach szybko mija, a złe rze­czy idą wtedy w nie­pa­mięć. Nie ­wi­ni­łam za to ro­dzi­ców, tak zwy­czaj­nie dzia­łał ludzki mózg. Lecz nie mój. Mój po­sta­no­wił osią­gnąć mak­sy­malne wy­czu­le­nie na wszel­kie ge­sty i za­wsze po­zo­sta­wać w try­bie wy­pa­try­wa­nia po­ten­cjal­nego za­gro­że­nia.

– Nie spo­dzie­wa­łam się cie­bie. – Mama od­ru­chowo wy­tarła dło­nie w far­tuch. – Na­pi­jesz się cze­goś?

Nim zdą­ży­łam od­po­wie­dzieć, włą­czyła eks­pres.

– Sa­mo­chód ko­lejny raz za­pro­te­sto­wał. – Zdję­łam odzież wierzch­nią i po­wie­si­łam na opar­ciu krze­sła, na któ­rym na­stęp­nie usia­dłam. Na wprost pach­ną­cych wy­pie­ków. Mniam. – Mogę? Czy to dla go­ści?

– Strasz­nie wa­dliwy ten mo­del. – Matka prze­su­nęła po bla­cie ku­bek z czarną kawą. – I ja­sne, czę­stuj się.

– Czło­wiek, któ­rego we­zwa­łam, po­wie­dział, że da znać, czy to po­waż­niej­sza usterka, czy znów aku­mu­la­tor.

– Oby nie aku­mu­la­tor.

Mama pa­trzyła na mnie, jakby lu­stro­wała każdą de­li­katną zmianę na mo­jej twa­rzy. Zna­łam to spoj­rze­nie.

– Co? – spy­ta­łam, marsz­cząc brwi.

– Nie­świa­do­mie się uśmiech­nę­łaś.

Spu­ści­łam wzrok na pa­ru­jący ku­bek. Fak­tycz­nie, po­zwo­li­łam so­bie na unie­sie­nie ką­ci­ków ust, i to na wspo­mnie­nie przy­stoj­nego męż­czy­zny. Na­gle za­częło mnie za­sta­na­wiać, czy on też za­in­te­re­so­wał się mną tak jak ja nim, czy po pro­stu tak długo nie do­pusz­cza­łam do sie­bie ni­kogo, że na­gle mo­głam coś myl­nie zin­ter­pre­to­wać. Nie umia­łam tego wy­ja­śnić, lecz pierw­szy raz czu­łam od ko­goś do­brą ener­gię. Cho­ciaż nie zna­łam Hun­tera, od­nio­słam wra­że­nie, iż mo­gła­bym zdra­dzić mu kilka ze swo­ich se­kre­tów.

– Nie zro­zum mnie źle, po pro­stu rzadko wi­dzę u cie­bie uśmiech.

– Tata w pracy? – szybko zmie­ni­łam te­mat.

Ktoś mógłby po­my­śleć, że pięć lat to szmat czasu, aby wy­pro­wa­dzić psy­chikę na do­bre tory i ule­czyć rany, ale prawda była taka, że nie ma okre­ślo­nej za­sady. Mo­żesz „się na­pra­wić” w rok, mo­żesz w pięć lat, a mo­żesz nie zdo­łać tego zro­bić wcale. W mo­jej gło­wie trwała cią­gła ba­ta­lia, cho­ciaż i tak od czasu te­ra­pii wiele rze­czy ule­gło po­pra­wie. Te­raz ko­rzy­sta­łam z po­mocy te­ra­peutki rza­dziej.

Wzro­kiem po­wę­dro­wa­łam na „ściankę chwały”, gdzie prócz dy­plo­mów wi­siały rów­nież me­dale. Od ja­kie­goś czasu, gdy na nie pa­trzy­łam, to­wa­rzy­szyło mi przy­kre wspo­mnie­nie, jak kil­ka­na­ście mie­sięcy po in­cy­den­cie oj­ciec na­ma­wiał mnie, bym wró­ciła do sportu. Kom­plet­nie nie ro­zu­miał, dla­czego po­rzu­ci­łam coś, co po­dobno ko­cha­łam, i to z dnia na dzień. Żadne ar­gu­menty, dla­czego nie chcę już pły­wać, do niego nie tra­fiały. W ak­cie fu­rii ze­rwa­łam kilka me­dali i za­czę­łam nimi rzu­cać, roz­bi­łam też ramki z dy­plo­mami za miej­sca na po­dium, a przy oka­zji zdar­łam część ta­pety. Nie umia­łam wy­tłu­ma­czyć, co mną wtedy kie­ro­wało, i nie by­łam z tego dumna. Po pro­stu zna­la­złam spo­sób, może tro­chę nie­kon­wen­cjo­nalny, na po­zby­cie się nad­miaru emo­cji. W tam­tym mo­men­cie sama sie­bie nie po­zna­wa­łam, ale ten akt wan­da­li­zmu, epi­zodu ner­wo­wego lub za­ła­ma­nia spra­wił, że oj­ciec na ja­kiś czas prze­stał mnie zmu­szać do wej­ścia do wody. Te­mat jed­nak po­wró­cił, tata naj­wi­docz­niej wy­parł smutne wspo­mnie­nie i po­sta­no­wił na nowo mnie ma­glo­wać, abym w końcu się zgo­dziła.

– Przy­go­to­wuje dru­żynę do ko­lej­nych za­wo­dów, bo te już w przy­szły week­end.

Od­nio­słam wra­że­nie, że mama miała na końcu ję­zyka: „Po­win­naś przyjść, zo­ba­czyć, może zmie­nisz zda­nie”, lecz w prze­ci­wień­stwie do ojca wie­działa, gdzie leży gra­nica, któ­rej nie po­winna prze­kra­czać.

– Jak so­bie ra­dzą?

– Ma bar­dzo moc­nych in­dy­wi­du­ali­stów, pra­cują nad tym, by w szta­fe­cie po­szło im jak naj­le­piej.

Za­pa­dła ci­sza, obie pa­trzy­ły­śmy na dno swo­ich kub­ków. Matka zda­wała so­bie sprawę, że za­da­łam wcze­śniej­sze py­ta­nie z grzecz­no­ści, nie by­łam tak na­prawdę cie­kawa. Po­sta­no­wiła jed­nak po­cią­gnąć te­mat.

– Sav… – W jej oczach do­strze­głam współ­czu­cie po­łą­czone z li­to­ścią. – Jest wolny etat w szkole, asy­stent tre­nera. Może byś to roz­wa­żyła? Tym bar­dziej że praca w ka­wiarni miała być tym­cza­sowa.

No tak, wciąż nie mogą się po­go­dzić z tym, że zmar­no­wa­łam ta­lent i moż­li­wość pój­ścia na do­bry uni­wer­sy­tet.

– Ze zna­jo­mo­ściami ojca i two­imi wy­ni­kami na pewno przy­chyl­nie na cie­bie spoj­rzą, może na­wet za­robki do­sta­niesz ciut lep­sze.

– Obie­cuję, że to roz­ważę – skła­ma­łam.

Nie mia­łam naj­mniej­szej ochoty o tym my­śleć, zna­łam już od­po­wiedź i brzmiała ona: ka­te­go­ryczne nie. Od wy­pro­wadzki ży­łam w okre­ślony spo­sób. Prze­te­sto­wa­łam go. Ten sys­tem, który so­bie wy­pra­co­wa­łam, był bez­pieczny. Każda zmiana wią­zała się z prze­bu­do­wa­niem go, a po co to komu?

Skosz­to­wa­łam w końcu cy­na­mo­no­wego ro­ga­lika, by dać so­bie czas na prze­my­śle­nie na­stęp­nej ri­po­sty, bo pew­nie zo­stanę o to za­py­tana ko­lejny raz. Mama roz­chy­liła usta, jakby miała coś po­wie­dzieć, ale wła­śnie wtedy dzwo­niący te­le­fon ura­to­wał moje cztery li­tery.

– Tak? – ode­bra­łam, choć na ekra­nie do­strze­głam nie­znany nu­mer.

– Smacz­nego. – Po dru­giej stro­nie słu­chawki usły­sza­łam śmiech. – Z tej strony Hun­ter Evans, dzwo­nię w spra­wie sa­mo­chodu, który dziś od­ho­lo­wa­łem. Mam na­dzieję, że wy­bra­łem do­bry nu­mer.

– Tak, tak. – Wolną dło­nią strzep­nę­łam z buzi okruszki.

Głos męż­czy­zny był przy­jemny i me­lo­dyjny. Zu­peł­nie mnie roz­pro­szył, przez chwilę za­ma­rzy­łam na­wet o tym, by roz­brzmie­wał w moim uchu jak naj­czę­ściej.

– Sa­mo­chód jest go­towy, można go już ode­brać.

– Ja­sne, będę do pół go­dziny. Czy to znów aku­mu­la­tor?

– Roz­ła­do­wana ba­te­ria, więc tak.

Zdę­bia­łam. Po­czu­łam się jak ostat­nia idiotka, że przez moje za­nie­dba­nie auto nie od­pa­liło.

– Spo­koj­nie, to nie twoja wina, po pro­stu ktoś użył za­mien­nika za­miast ory­gi­nału. Po­cią­gnęło, ile po­cią­gnęło, a te­raz szwan­kuje.

– W ta­kim ra­zie po­sta­no­wione: mu­szę zna­leźć kupca na ten sa­mo­chód.

Zła­pa­łam się na tym, że prze­cież roz­ma­wiam z ob­cym czło­wie­kiem, któ­rego pew­nie gu­zik to ob­cho­dzi. Chyba moja izo­la­cja spo­łeczna za­czy­nała zbie­rać po­kło­sie i tra­ci­łam umie­jęt­ność ko­mu­ni­ka­cji na­wet przez te­le­fon.

– Będę cze­kać w warsz­ta­cie. Ad­res ten co na stro­nie. Zga­duję, że mój nu­mer zna­la­złaś wła­śnie tam.

– Tak, tak. W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia.

Za­koń­czy­łam po­łą­cze­nie i i po­czu­łam przy­pływ róż­nych uczuć: od za­wsty­dze­nia, przez cie­ka­wość, aż po eks­cy­ta­cję.

– Mamo, masz może pod­kład i tusz? Mogę po­ży­czyć? – wy­pa­li­łam. – A, jesz­cze jedno, pod­rzu­cisz mnie do me­cha­nika?

– W ła­zience. Do­brze… – Nim mama skoń­czyła mó­wić, wy­szłam z kuchni.

Wi­dzia­łam, że ro­dzi­cielka znów mi się przy­gląda, lecz nie chcia­łam znać jej my­śli. Już i tak wy­star­cza­jąco dużo współ­czu­cia na mnie wy­le­wała.

Rozdział 3

Za­nim do­tar­ły­śmy na miej­sce, przej­rza­łam się w ma­łym lu­sterku w osłonce prze­ciw­sło­necz­nej co naj­mniej trzy razy. Włosy po­now­nie ucze­sa­łam w koń­ski ogon, oprócz flu­idu i tu­szu uży­łam też różu do po­licz­ków, a usta po­cią­gnę­łam po­madką. Nie mia­łam zbyt dużo czasu, a nie chcia­łam też prze­sa­dzić. Gdyby Hun­ter zo­ba­czył mnie te­raz w peł­nym ma­ki­jażu, fak­tycz­nie mógłby po­my­śleć, że to spe­cjal­nie dla niego.

Tego po­ranka po­czu­łam przy­pływ zu­peł­nie in­nej ener­gii. Do­tych­czas by­łam jak chmura gra­dowa, która za­zwy­czaj czer­niała przed każdą moż­liwą randką – ro­bi­łam wszystko, by od­trą­cić za­loty męż­czyzn. Zda­wa­łam so­bie sprawę, że przy­czyna mo­jej re­ak­cji jest za­ko­rze­niona w psy­chice, mimo tego świa­do­mie za­my­ka­łam się na nowe do­świad­cze­nia z płcią prze­ciwną, za­miast pró­bo­wać to prze­zwy­cię­żyć. A tu na­gle przy­bywa gość we fla­neli, a ja do­słow­nie głu­pieję. Ką­ciki mo­ich ust po­szły ku gó­rze, gdy GPS po­ka­zał, że do­cie­ramy do miej­sca do­ce­lo­wego.

– Pro­szę, prze­myśl ofertę tej pracy…

Wiem, wiem, nie mo­że­cie dłu­żej z oj­cem pa­trzeć, jak mar­nuję so­bie ży­cie, do­koń­czy­łam w my­ślach.

– Po­wie­dzia­łam, że to zro­bię. 

Po­sła­łam ma­mie po­godny uśmiech, gdy tylko wci­snęła ha­mu­lec.

Może to ku­piła.

Jak przy każ­dym na­szym po­że­gna­niu w jej oczach do­strze­głam tro­skę o mnie, bo prze­cież wciąż nie do końca ra­dzi­łam so­bie z de­mo­nami prze­szło­ści.

– Pyszne ci te ro­gale wy­szły. – Na­chy­li­łam się, aby cmok­nąć ją w po­li­czek, po czym wy­sia­dłam.

Na od­chodne jesz­cze po­ma­cha­łam, by dać znać, że wszystko w po­rządku. Nie chcia­łam, żeby znów po­świę­ciła całe po­po­łu­dnie na za­mar­twia­nie się moim sta­nem psy­chicz­nym. Za­nim ru­szy­łam do drzwi warsz­tatu, do­tknę­łam wło­sów, tak na wszelki wy­pa­dek, by mieć pew­ność, że po­zo­stają gładko za­cze­sane. Urze­kła mnie ta nie­zna­joma eks­cy­ta­cja.

– Sa­van­nah.

Od­wró­ci­łam się w stronę głosu. Przed wej­ściem stał męż­czy­zna, któ­rego spo­tka­łam rano. Wła­śnie wy­cie­rał dło­nie w starą, nie­zbyt czy­stą szmatę.

Spo­sób, w jaki mnie przy­wo­łał, spra­wił, że na karku po­ja­wiła się gę­sia skórka. A może cho­dziło o ton? Ten był po pro­stu urze­ka­jący. Ni­czym za­klę­cie.

– Za­pra­szam do środka. – Ski­nie­niem głowy dał znak, bym po­szła za nim.

Idąc w kie­runku Evansa, przy­glą­da­łam się miej­scu jego pracy. Mały bu­dy­nek wy­glą­dał na sto­sun­kowo nowy, nie jak ty­powe warsz­taty, gdzie nie można było roz­po­znać ko­loru pod­łogi, po­nie­waż od dwu­dzie­stu lat nikt jej nie za­mia­tał. Przez głowę prze­le­ciało mi wspo­mnie­nie roz­mowy, gdy Hun­ter przy­znał, że za­czął dzia­łać trzy lata temu. Za­uwa­ży­łam też, że przed bu­dyn­kiem fak­tycz­nie stoją ta­kie same mo­dele sa­mo­cho­dów jak mój, tylko w róż­nych od­cie­niach.

Nad bramą wej­ściową przy­bito szyld z na­zwi­skiem wła­ści­ciela, za­pewne wie­czo­rami pod­świe­tlany. Sama ko­lo­ry­styka bu­dynku wręcz krzy­czała, że to nie ko­lejny sza­blo­nowy warsz­tat. Do­mi­no­wało po­łą­cze­nie czar­nego z czer­wo­nym, a w środku, na pod­ło­dze i ścia­nach, w róż­nych miej­scach wmon­to­wano ­LED-y. Po­miesz­cze­nie su­ge­ro­wało, że na­leży do tych no­wo­cze­snych i za­dba­nych, a za­rzą­dza nim młody czło­wiek.

W wy­zna­czo­nym miej­scu cze­kała na mnie moja wła­sność.

– Świetne to świa­tło. Wi­dać pod nim każdą rysę na mo­jej fu­rze – za­żar­to­wa­łam, spo­strze­gł­szy za­dra­pa­nie na nad­kolu, któ­rego ist­nie­nia nie by­łam świa­doma.

– To świa­tło jest wła­śnie po to. Dbamy tu o szcze­góły, zwłasz­cza chło­paki z po­lerki.

Hun­ter spoj­rzał na mnie, a ja, oczy­wi­ście nieco spe­szona, od­wró­ci­łam wzrok.

– Tak jak mó­wi­łem wcze­śniej – zbli­żył się – po­przedni wła­ści­ciel za­mon­to­wał pod­róbkę. Je­śli fak­tycz­nie my­ślisz o sprze­daży, to od­dał­bym sa­mo­chód do ja­kie­goś pod­rzęd­nego mia­sto­wego de­alera. A je­śli za­mie­rzasz nim jesz­cze po­jeź­dzić, trzeba to wy­mie­nić, ina­czej bę­dzie dzia­łał tak na trzy czwarte.

– Trzy czwarte? – Ścią­gnę­łam brwi.

– No wiesz, jak ba­te­ria w sta­rym te­le­fo­nie. Na­ła­do­wana mak­sy­mal­nie do sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent i trzy­ma­jąca je­den dzień.

Opar­łam ręce o bio­dra i przez chwilę pa­trzy­łam na swój po­jazd. Za­sta­na­wia­łam się nad jego lo­sem. Od­ru­chowo zer­k­nę­łam na nowo od­krytą rysę.

– Je­śli się tym za­drę­czasz, mogę cię wy­rę­czyć w ra­mach drob­nej przy­sługi. – Mó­wiąc to, nie­ocze­ki­wa­nie chwy­cił mnie od tyłu w ta­lii.

Szybko po­ża­ło­wał swo­jej de­cy­zji, gdy w kilka se­kund wy­krę­ci­łam mu rękę. Od­nio­słam wra­że­nie, że chło­pak wy­glą­dał na cał­kiem zbi­tego z tropu i nieco za­sko­czo­nego ob­ro­tem spraw, jed­nak ana­li­zo­wa­nie moż­li­wej drogi ucieczki było w tej chwili prio­ry­te­tem.

– Sa­van­nah? – wy­po­wie­dział ostroż­nie, a to spo­wo­do­wało, że wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści.

Znaj­do­wa­li­śmy się bar­dzo bli­sko sie­bie, te­raz to zro­zu­mia­łam. Od­stęp mię­dzy na­szymi cia­łami był na tyle mały, że Evans nie mógłby przejść bez do­ty­ka­nia mnie. Do­piero gdy zoba­czy­łam prze­ra­że­nie w jego oczach, zda­łam so­bie sprawę, że me­cha­nik fak­tycz­nie chciał zro­bić ma­newr omi­ja­nia. Nie miał nie­cnych za­mia­rów. Od­pu­ści­łam więc mocny uścisk.

Hun­ter zlu­stro­wał mnie wzro­kiem, ale nie w po­gar­dliwy spo­sób, ra­czej z uzna­niem. Czu­łam, jak po­liczki za­czy­nają mi pło­nąć. Czy ja za­wsze mu­szę od­wa­lić ja­kąś szopkę?

– Prze­pra­szam. – Przy­ło­ży­łam dłoń do ust, ro­biąc rów­no­cze­śnie krok w tył. Przy­su­nę­łam się do swo­jego sa­mo­chodu i opu­ści­łam ręce. – To­tal­nie mi głu­pio. – Słowo „to­tal­nie” nie od­da­wało po­ziomu mo­jego za­że­no­wa­nia.

Hun­ter chwy­cił za swój nad­gar­stek. Mia­łam świa­do­mość, że ten aż pul­so­wał mu z bólu.

– Tego się nie spo­dzie­wa­łem. Le­piej z tobą nie za­dzie­rać. Nie­po­zorna dziew­czyna, kto by po­my­ślał.

Ku mo­jemu za­sko­cze­niu na jego twa­rzy za­uwa­ży­łam za­dziorny uśmiech.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam, taki na­wyk.

– Tre­nu­jesz sa­mo­obronę? – za­gaił, gdy w końcu zna­lazł to, czego po­szu­ki­wał.

– Zda­rzyło mi się to.

Znów po­słał mi to ba­daw­cze spoj­rze­nie, jak­bym była ko­smitką – choć po moim za­cho­wa­niu mógł prze­cież uznać, że nią je­stem. Cie­kawe, czy się za­sta­na­wiał, co skło­niło mnie do na­uki sa­mo­obrony.

– Uwaga, będę cię te­raz mi­jał – za­żar­to­wał, gdy mu­siał wró­cić na po­przed­nie miej­sce.

Prze­my­ka­jąc mię­dzy mną a pół­kami, wciąż pa­trzył mi w oczy. Z jed­nej strony bar­dzo się przez niego pe­szy­łam, a z dru­giej mia­łam ochotę bez­czel­nie od­wza­jem­nić spoj­rze­nie.

Przy­klęk­nął przy nad­kolu, po czym jesz­cze raz zer­k­nął przez ra­mię.

– Mogę ci za­ufać, że nie wy­cią­gniesz za­raz chu­s­teczki z chlo­ro­for­mem?

Ten żart wcale mnie nie roz­ba­wił, wręcz prze­ciw­nie, jed­nak Hun­ter nie miał oka­zji tego do­strzec, gdyż roz­dzwo­nił się jego te­le­fon. Chło­pak wy­jął go, spoj­rzał na ekran, a na­stęp­nie wy­szedł przed warsz­tat. Po krót­kiej chwili wró­cił.

– Zu­peł­nie stra­ci­łem ra­chubę czasu, mu­szę wy­je­chać. – Spoj­rzał na ze­ga­rek na wy­świe­tla­czu smart­fona. – Wła­ści­wie już. – Z kie­szeni spodni wy­cią­gnął jesz­cze zło­żoną kartkę. – Pro­szę, to fak­tura na prze­lew. Pod­jedź w po­nie­dzia­łek, to wy­gła­dzę tę rysę. Jak mó­wi­łem: w ra­mach przy­sługi. – Po­słał w moim kie­runku uśmiech.

Przy­szło mi do głowy, czy wszyst­kie dziew­czyny tak ba­je­ruje, czy mo­głam się po­czuć wy­jąt­kowa. A może po pro­stu już wy­szłam z wprawy, je­śli cho­dzi o flirt, i te­raz zwy­kłą uprzej­mość my­li­łam z próbą pod­rywu?

– Ja­sne, dzię­kuję. 

Wy­cią­gnę­łam dłoń, by ode­brać od niego świ­stek. Wła­ści­wie jesz­cze nie chcia­łam się że­gnać, ale prze­cież sama nie za­pro­po­nuję męż­czyź­nie spo­tka­nia. Wy­szła­bym na skrajną de­spe­rat­kę, cho­ciaż ży­li­śmy w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku i ko­biety rów­nież wy­ko­ny­wały pierw­szy krok. Czu­łam jed­nak, że to nie pa­suje do mo­jej oso­bo­wo­ści, która wo­lała żyć z dala od spon­ta­nicz­nych de­cy­zji.

– Sa­van­nah? – za­cze­pił mnie Hun­ter, gdy za­my­ślona wsia­da­łam do sa­mo­chodu. – Miło było cię po­znać, nie­po­zorna dziew­czyno.

– Cie­bie rów­nież.

Gdy pró­bo­wa­łam przy­wo­łać ko­lejny uśmiech, jego te­le­fon znów za­dzwo­nił. Ode­brał go w mo­jej obec­no­ści.

– Mó­wi­łem ci, cu­kie­reczku, że już jadę.

To by było na tyle, je­śli cho­dzi o uma­wia­nie się z tym go­ściem.

Od­pa­li­łam sil­nik, po­dzię­ko­wa­łam ge­stem ręki, bo Evans wciąż roz­ma­wiał, i wy­je­cha­łam z warsz­tatu.

By­łam zła na wła­sną na­iw­ność. Na­prawdę my­śla­łam, że młody, atrak­cyjny i pro­wa­dzący swój biz­nes gość jest sin­glem? A w do­datku za­in­te­re­so­wał się dziew­czyną taką jak ja? Chyba tylko w snach.