Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
33 osoby interesują się tą książką
Gdynia: najbardziej polskie z polskich miast, powstałe w kontrze do niemieckości Gdańska i Sopotu. Do dziś pielęgnuje odrębność. „Gdynianie mają poczucie, że muszą strzec tego skarbu: polskości, własności, kapitalizmu” – tłumaczy jeden z rozmówców Aleksandry Boćkowskiej.
Autorka z reporterską wnikliwością prowadzi nas przez powojenne dekady życia miasta, które istnieje od ledwie stu lat. Rozmawia z mieszkańcami, społecznikami i politykami, opowiada losy miejsc niemożliwie pięknych, jak basen na Polance Redłowskiej, i niemożliwie zapomnianych, jak osiedle Pekin. Sprawdza, jak działa pamięć o tragicznym Grudniu 1970. Na wypucowanych fasadach modernistycznych kamienic szuka rys. W latach dziewięćdziesiątych znajduje źródła ważnych dla Gdyni słów: „prestiż”, „przedsiębiorczość”, „nowoczesność”, by się przekonać, że najważniejsze to przecież „miłość”.
Reportaż Aleksandry Boćkowskiej to pasjonująca opowieść o złożonej historii Gdyni, miasta, które od dziesięcioleci zajmuje szczególne miejsce na mapie Polski – tej właściwej i wyobrażonej.
Nie jestem gdynianką. Przyjechałam tu w lecie 2021 roku z ciekawości. Wcześniej, jak wiele osób z głębi Polski, wracałam do Gdyni przy każdej okazji, wiedziona szumem fal i urodą śródmiejskiego modernizmu. Wreszcie postanowiłam sprawdzić, o czym szumią fale i co się kryje pod modernistyczną fasadą. Nie zliczę, jak często słyszałam, że przyjezdnym lub przyjeżdżającym nie przystoi pisać o Gdyni, bo nikt tutaj nie potrzebuje, by warszawiacy urządzali miasto. Jednak od pisania do urządzania droga jest tak długa, że ryzykuję. Trudno.
Autorka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
W serii ukazały się ostatnio:
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)
Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)
Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)
Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)
Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu
Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)
Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)
Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie
Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce
Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu
Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej (wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)
Maciej Czarnecki Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)
W serii ukażą się m. in.:
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce (wyd. 2)
Anna Bikont Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce Wojtek Jakubowski / KFP / Reporter
Wydawca dołożył starań, by odszukać właścicieli praw autorskich fotografii wykorzystanych w książce. W przypadku ewentualnych niejasności zapewnia, że prawa wszystkich właścicieli będą respektowane.
Copyright © by Aleksandra Boćkowska, 2025
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Magdalena Błędowska
Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Edyta Chrzanowska / d2d.pl
Mapa d2d.pl
Książka powstała dzięki wsparciu:
Stypendium z Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAIKS
Stypendium Dziennikarskiego Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej
Funduszu Grantowego LATARNICZKI Soroptimist International Klub Gdynia
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-063-0
Pamięci Pawła, dzielnego Męża mojej przyjaciółki
Wystarczy wyjść na Świętojańską, żeby mniej więcej się zorientować, co i jak.
Gdyby ktoś zawieruszył się tu niechcący, nie wiedząc, do jakiego miasta trafił, podpowiedź znajdzie na szyldach. „Gdyńskie” są tu nawet kwiaciarnie.
Jeśli ktoś mieszka w okolicy, prawdopodobnie spotka kogoś znajomego, choć jeśli wybrał się do kawiarni, sklepu albo warzywniaka, które zdążył polubić, niekoniecznie zastanie je tam, gdzie zostawił w zeszłym tygodniu.
Ktoś ciekawy historii Gdyni znajdzie tu pamiątki najważniejszych zdarzeń z przeszłości.
Dla miłośników modernizmu to brama do raju.
À propos bramy. Wchodzę do jednej z nielicznych otwartych, za plecy pizzerii – a jakże, Gdynianki. Telefonem fotografuję szyld szklarza, okrągłe okienko w murze, widok ogólny. Rozglądam się. „Będzie wyburzane?” – Właścicielka salonu fryzjerskiego obserwuje mnie, próbując zgadnąć, czy jestem z agencji nieruchomości, czy może ze służb miejskich. Gawędzimy z kwadrans, tyle wystarczy, by dostać zestaw gdyńskich obaw, bolączek i radości. Radość to Gdynia – fajnie tu mieszkać całe życie, być z Grabówka, pracować po sąsiedzku z Gdynianką. Pizzeria działa od 1987 roku, kolejki ustawiają się nawet poza sezonem. Od blisko czterdziestu lat nie zmienił się przepis na pizzę: to nieduży puchaty placek z serem i pieczarkami lub szynką, obficie polany sosem pomidorowym. Bolączki są ogólnopolskie – rosnące rachunki nie pozwalają na dalsze prowadzenie samodzielnego zakładu, lepiej wynająć stanowisko w cudzym. Lokalne, owszem, też – nawet jeśli rachunki się spinają, to trudno znaleźć dla salonu miejsce, bo w kamienicach i willach sytuacja własnościowa bywa tak skomplikowana, że nie sposób porozumieć się ze spadkobiercami. Obawy tyczą przyszłości – czy aby i tutaj nie wejdzie deweloper; w podwórzu miejsca jest sporo, starczy zburzyć, co istnieje, i zmieści się inwestycja. W powszechnej opinii deweloperom łatwiej pokonywać prawne komplikacje.
Świętojańska to główna ulica Gdyni. W PRL-u władze uznały ją za kapitalistyczną spuściznę, bo pachniała dobrobytem, że aż kręciło się w głowie, i chciały zdegradować; w latach dziewięćdziesiątych XX wieku trochę na wyrost porównywano ją do nowojorskiej Piątej Alei. W latach dwudziestych XXI wieku jest do wynajęcia. Jeszcze dwie dekady wcześniej święto Świętojańskiej gromadziło tłum niczym gwiazda popu, a urzędnicy zapowiadali, że będzie tu miejski salon z prawdziwego zdarzenia. W śmiałych planach z przełomu wieków pojawiały się deptak i poprzeczne pasaże, w realnych – ograniczenie ruchu samochodowego i uporządkowanie parkowania. Miało się skończyć przemykanie pomiędzy maską jeepa czy mercedesa a murem kamienicy, a zacząć picie kawy bez domieszki spalin. Obiecywano, że Świętojańska dogoni wkrótce światowy kanon – powstaną galerie, salony sztuki, kino, rozkwitnie nocne życie.
Na płycie Polska Floryda z 2022 roku raper Szczyl ironizuje: „Wszystko jest nadmorskie, trzy metry nad falą. / Wyprzedzamy Polskę, mamy do wszystkiego dostęp, / A wybraliśmy postęp”.
Od mieszkańców słyszę:
– To było po prostu centrum wszystkiego. Teraz umarła. Było życie, jest cmentarz.
Fakt, że główna ulica miasta za nic ma marzenia włodarzy, niezależnie od ich politycznej orientacji, wydaje się narracyjnie atrakcyjny. Wyjaśnienie jest niestety przyziemne: Świętojańska właściwie nie należy do miasta. Jak tłumaczył jeden z wiceprezydentów Gdyni: „Ściany tego naszego »salonu« znajdują się niemal stuprocentowo w rękach właścicieli prywatnych”1. Ściany, czyli budynki. Urząd Miasta Gdyni może decydować o kierunkach ruchu samochodowego, zgadzać się lub nie na rozstawienie kawiarnianych stolików na chodnikach, może dołożyć się do remontu elewacji, ale na to, co się dzieje na parterach, nie ma wpływu. Gdy w 1995 roku w pierwszej modernistycznej gdyńskiej kamienicy runął kawał muru, bo właściciel próbował rozbudować ją o dwa piętra, główna inżynierka miasta Wiesława Martyńska-Ostrowska przez radio szukała kogoś, kto uratuje budynek przed katastrofą. „Ze względu na przewidywane konflikty z właścicielem firmie, która podejmie się prac zabezpieczających, Urząd Miasta gwarantuje ochronę straży miejskiej”2.
To rezultat grzechu pierworodnego twórców Gdyni. Gdy w 1922 roku zapadła ostateczna decyzja o budowie polskiego portu, nikt nie przewidział, że wokół powstanie spore miasto. Powstawało więc chaotycznie. W 1926 roku rolnicza wieś z letniskowymi aspiracjami dostała prawa miejskie, ale bez gruntów. Te należały do dotychczas urzędujących tu kaszubskich rodów lub zamożnych przedsiębiorców.
Na zdjęciu z 1924 roku Świętojańska przecina prawie puste pola. Od stojącej u jej zwieńczenia figury świętego Jana Nepomucena wzięła nazwę (początkowo brzmiała ona „Świętego Jana”, jeszcze w latach pięćdziesiątych zapisywano ją niekiedy jako „Św. Jańska”), a od poświęcenia 3 maja 1924 roku kościoła Najświętszej Maryi Panny – ruszyła w przyszłość. W 1927 roku magistrat zdecydował, że będzie to pierwsza urządzona ulica, i wkrótce rozpoczęło się brukowanie. Jezdnię przedzieliły wysepki zieleni, już w latach trzydziestych zlikwidowane pod presją kierowców. Wzdłuż, jeden po drugim, choć nie wedle numeracji, wyrastały bardziej lub mniej luksusowe budynki, a w nich urządzano sklepy, kawiarnie, restauracje. Powszechnym zwyczajem było „podawanie adresu jak na wsi: w domu Chojkówny, w domu Budyna, dom pana Matuszkiewicza, obok kościoła […], naprzeciw restauracji Bednarskiego”3. W 1939 roku w kamienicy Stanisława Kryna, lekarza z Kruszwicy, otwarto kino Gwiazda dla tysiąca widzów, z fontanną, kawiarnią, palarnią, marmurami i wyściełanymi fotelami. A potem przyszła wojna.
W Gdyni zaczęła się od nalotu na Oksywie. Tam stacjonowało wojsko. Miasta bronili wyposażeni w kosy ochotnicy, tak zwani – zależnie od epoki – gdyńscy lub czerwoni kosynierzy. 12 września Gdynię poddano, by uchronić ją od zniszczenia. 14 września Świętojańską przedefilowali hitlerowscy żołnierze, pięć dni później przyjechał Hitler. Wtedy nazwę miasta zmieniono na Gotenhafen, by 8 października włączyć je do Rzeszy Niemieckiej. Świętojańska dostała imię Führera, Adolf Hitler Strasse, a mieszkańcy – nakaz opuszczenia miasta. Wysiedlono około osiemdziesięciu tysięcy gdynian, czyli dwie trzecie ludności, zaangażowanych w działalność patriotyczną wywieziono do obozu Stutthof, trzystu jeden stracono w Piaśnicy. Osiedlono głównie Niemców z wcielonych do ZSRR państw nadbałtyckich. W kawiarniach zawisły portrety Hitlera. We wrześniu 1943 roku Świętojańską pojechał pierwszy trolejbus.
W styczniu 1945 roku między innymi w piwnicach kamienic przy Świętojańskiej 75 i 137 młodzi ludzie z Tajnego Hufca Harcerzy, pod kierunkiem porucznika Joachima Joachimczyka, opracowywali mapy umocnień i stanowisk artyleryjskich szykowanych wówczas przez Niemców. Gotową mapę stacjonującym sto kilometrów od Gdyni Rosjanom dostarczyła harcerka Mieczysława Oleszakówna. Akcja opatrzona kryptonimem B-2 pomogła uratować miasto przed zburzeniem. Żołnierze Armii Radzieckiej wkroczyli na główną ulicę 28 marca 1945 roku. Hitlerowcy bronili się, ale Śródmieście przetrwało. Zniszczone, nie zrujnowane. Zrujnowany był port.
Wspomnienia z tamtego czasu, co oczywiste, nie są spójne. Działacze Polskiej Partii Robotniczej zapamiętali miłych radzieckich żołnierzy, którzy stanowczy byli tylko dla Niemców – skręcając papierosy, pilnowali, żeby jeńcy tłumili piaskiem ogień na parterach Świętojańskiej4. Według powracających do miasta AK-owców sowieccy wojskowi zmuszali Polaków do uprzątania końskich trupów5 albo szabrowali. „Spotkaliśmy jakiegoś krasnoarmiejca w czapeczce i uniformie, który łaził po Świętojańskiej. Schodami do góry przyszedł na pierwsze piętro, obszukał – wspominał Anatol Orwicz-Urbaniak, który po powstaniu warszawskim wrócił do rodzinnego mieszkania przy Świętojańskiej 60. – Chodził po sklepach na dole, które miały różne otwarte drzwi, bo już Niemców nie było, a Polaków jeszcze nie było. Może trochę brutalnie mówię do niego: »Czego ty szukasz tutaj?!«. Wydawało mi się, że to był zwykły szabrownik, który szukał zegarków. Później dopiero sobie pomyślałem, że to stanowczo musiał być NKWD, szpicel, który szukał przypuszczalnie byłych Niemców albo dygnitarzy”6. Nazajutrz Orwicz-Urbaniak został aresztowany. Po trzech dniach Rosjanie wypuścili go, ale dostał ostrzeżenie: wiedzą, że walczył w Armii Krajowej.
Żołnierze radzieccy jak wszędzie, tak i w Gdyni bezwzględnie korzystali z prawa zwycięzców do brania wszystkiego bez pytania o zgodę. Patrolujący wybrzeże zabierali rybakom łodzie, wypływali w morze i ogłuszali ryby materiałami wybuchowymi. Kiedy do portu wpływały już zagraniczne statki, nie wpuszczali tam Polaków; chcieli mieć monopol na szaber. Skala gwałtów na kobietach wciąż pozostaje niezbadana.
Nowa władza zainstalowała się, jak by inaczej, przy Świętojańskiej. Działacze PPR zajęli należącą do Agnieszki Grubbówny, córki najbogatszego gdyńskiego gospodarza, kamienicę pod numerem 3, tuż przy placu Kaszubskim. Pięciopiętrowy budynek zaprojektowany w 1935 roku przez Jana Bochniaka do dziś uchodzi za luksusowy. Na drugim krańcu tego odcinka Świętojańskiej, w kamienicy na rogu z Pułaskiego, ulokowała się Informacja Marynarki Wojennej – w latach 1948–1955 w piwnicach działał areszt, w którym torturowano więźniów politycznych.
Piotr Stolarek, sekretarz Komitetu Miejskiego PPR, wolał wspominać mniej kłopotliwe epizody. „Pierwsza rzecz to było uporządkowanie miasta. Trupy ludzkie i zwierzęce trzeba było uporządkować, aby uchronić od epidemii i zarazy. Potem sprawa zaopatrzenia – dyktował w latach sześćdziesiątych kronikarzowi Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. – Obywatelskich odruchów było dużo. Czy to chodziło o usunięcie trupów, czy zasypanie rowów, likwidację zasieków, nie było trudności w mobilizowaniu ludzi. Była potrzebna inicjatywa, a ludzie mieli chęci i szli”7.
Wtedy jeszcze prywatna inicjatywa zdawała się potrzebna. Inżynier Tadeusz Wieczffiński informował w ogłoszeniu opublikowanym w broszurze wydanej z okazji rocznicy wyzwolenia Gdyni, że jego znana przed wojną firma elektrotechniczna ze Świętojańskiej „już 4 kwietnia 1945 roku wróciła, by wznowić prace”:
Odrodziła się z gruzów i popiołów i początki były bardzo ciężkie. W starym spalonym przez okupanta lokalu zginęły maszyny, przyrządy i sprzęt […]. Po odrodzeniu firma uruchomiła w krótkim czasie dział sprzedaży, biuro instalacyjne, warsztat radiowy i włączyła się do ogólnego wysiłku w pracy nad odbudową gospodarczego życia Polski8.
Izabela Schmidt, przed wojną współwłaścicielka kina Morskie Oko, otworzyła przy Świętojańskiej 15 bar kawowy pod tą samą nazwą. „Odwiedziłem ją. Już nie była to przemożna władczyni, od której zależał niejednokrotnie los pracownika. Ujrzałem mizerną, zagubioną i bezradną starszą kobietę – opisywał żołnierz AK Aleksander Pawelec, który w młodości pracował w jej kinie. – Zapytała mnie wprost, czy nie mógłbym pożyczyć jej kilkadziesiąt dolarów lub się o nie postarać”9. Pożyczka nie pomogła, dwa lata później w tym miejscu znajdowała się już restauracja Miraż.
Stolarek zapamiętał piekarza, który zgłosił się do Komitetu Miejskiego PPR z propozycją, że w zamian za przydział mąki odda do dyspozycji urzędu przedwojenną piekarnię przy Świętojańskiej, bo wie, że miasto potrzebuje chleba. „Uzyskaliśmy z magazynów wojskowych mąkę, pomagało kilka osób na ochotnika w remoncie pieca i to był pierwszy piekarz, który zaopatrywał, własnym wypiekiem, naszym wypiekiem, w chleb ludność miasta Gdyni”10.
Wzdłuż pierwszego piętra kamienicy Grubbów zawisł napis „Polska Partia Robotnicza”, a działacze ruszyli po władzę. Po nią tu wszak przyszli, a nie po to, żeby piec chleb. W dawnym kinie Gwiazda, tym z fontanną i wyściełanymi fotelami, zwołali 7 kwietnia 1945 roku partyjny wiec. Przyjechał Bolesław Bierut i związani z Gdynią przed wojną działacze Polskiej Partii Socjalistycznej. Jeden z nich, Henryk Zakrzewski, współzałożyciel Gdyńskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, został z nadania premiera Edwarda Osóbki-Morawskiego prezydentem miasta. Na zorganizowany przez PPR pochód pierwszomajowy przyszło sześćdziesiąt osób. Jeśli ludzie komuś bili brawo, to działaczom PPS. PPR-owców przyjmowali nieufnie11. Może i gdynianie ofiarnie porządkowali miasto, ale radzieckie porządki nie były im w smak.
Tymczasem wracali dawni mieszkańcy. Jeśli byli właścicielami gruntów lub kamienic, to często tylko po to, by wkrótce znów dostać nakaz wyjazdu. Gdynię, pod pretekstem niedoborów mieszkaniowych, „czyszczono z elementów niepotrzebnych”. Właścicieli wywłaszczano z gruntów, ale kamienice przeważnie nadal do nich należały. Tyle że tracili na nie wpływ. Mieszkaniami dysponował urząd i kwaterował tam, kogo chciał. W pochodzących z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wykazach wykroczeń popełnionych przez członków partii zatrudnionych w przemyśle morskim podane są ich adresy. Świętojańska pojawia się rzadko, ale ulice okoliczne – Abrahama, 3 Maja, 10 Lutego – częściej niż te położone w dzielnicach tradycyjnie robotniczych. Po latach z tych kwaterunków wynikną kłopoty, ale na razie – jak zazwyczaj w dziejach świata – wydaje się, że nowy ustrój dany jest na zawsze.
Przy schodzącej do morza alei Czołgistów (dawniej i obecnie Piłsudskiego) powstał „gdyński MDM” – osiedle skromniejsze, ale nawiązujące stylem do flagowej warszawskiej inwestycji; równolegle do Świętojańskiej – sześciopasmowa arteria Władysława IV. Miały one sprowadzić Świętojańską do roli ulicy pomocniczej, prowadzącej do portu. Opracowany przez gdański Miastoprojekt plan szczegółowy Śródmieścia z 1953 roku przewidywał wyburzenia paru kamienic na południowym krańcu Świętojańskiej i kilkunastu w jej okolicach. Przetrwały. Przetrwała też funkcja głównej ulicy – tak jak w nowych parkach ludzie wydeptują skróty przez wypielęgnowane trawniki, tak w socjalistycznej Gdyni nadal spacerowali Świętojańską. Według Informatora gospodarczego Wybrzeża w 1948 roku znajdowały się tu sto pięćdziesiąt trzy sklepy, nieraz po kilka pod jednym adresem: z ubraniami, słodyczami, obuwiem, jubilerskie i papiernicze, księgarnie i kwiaciarnie. Większość zniknęła w wyniku ogłoszonej przez PPR „bitwy o handel”. Ostatecznie partia wygrała wprawdzie bitwę, ale wojnę o handel przegrała. Po odwilży w 1956 roku na Świętojańską wróciły prywatne punkty usługowe i sklepy kolonialne, a i te „uspołecznione” zapamiętano jako lepsze niż gdzie indziej.
We wczesnych latach dwudziestych XXI wieku spotykam gdańszczan, którzy w PRL-u jeździli do Gdyni po zakupy, oraz gdynian i gdynianki, którzy wyliczają z pamięci: tu był Wedel, a tam Wawel wyłożony parkietami, pachniało, jak nie wiem, tu ojciec kupował znaczki, tam bywałam w warzywniaku. W empiku, który wtedy działał pod szyldem Klub Międzynarodowej Prasy i Książki, ktoś czytywał zagraniczną prasę, w barze firmowym mleczarni Kosakowo popijał sernik jogurtem, w Modzie Polskiej stał w kolejce po perfumy. Ustrojone egzotycznymi kwiatami delikatesy i sklep obuwniczy, przez ponad trzydzieści lat prowadzony przez Stanisława Gąseckiego, przeszły do historii jako przykłady gdyńskiego luksusu. Wystawy butiku Lux i komisów śnią się starszym elegantkom do dziś.
– Jak się chciało wiedzieć, co się nosi w świecie, jechało się na Świętojańską – mówi Barbara Bańkowska, urbanistka, która w latach pięćdziesiątych studiowała w Gdańsku, a w latach osiemdziesiątych tam pracowała. – W czasie studiów odwiedzałam ciotkę mieszkającą przy Świętojańskiej. Zabierała mnie do herbaciarni. W ponurym stalinizmie do herbaciarni!
Trwałe miejsce w kronikach trójmiejskiej sceny muzycznej ma bar Liliput, przez bywalców nazywany Kapciem. W latach siedemdziesiątych w ramach koncertów Discorama 111 regularnie grywał tam zespół słynnego w Gdyni jazzmana i animatora Przemysława Dyakowskiego. Przechadzający się Świętojańską zagraniczni marynarze dodawali jej zachodniego sznytu, a polscy, przemycający z Zachodu to, czego w kraju brakowało, czyli po prostu wszystko, dbali o wrażenie dobrobytu. Wrażeniami jednak człowiek się nie naje.
W grudniu 1970 roku rozegrały się tutaj najtragiczniejsze wydarzenia w powojennej historii Gdyni. 14 grudnia w Gdańsku, a potem w Gdyni wybuchły protesty, których bezpośrednią przyczyną była zapowiedź podwyżki cen. W nocy z 16 na 17 grudnia fotograf Edmund Pepliński widział z okna przy Świętojańskiej 66, jak w dół ulicy, w stronę portu, suną czołgi, transportery, ciężarówki i kuchnie polowe. „Ulice się trzęsły, domy także, warkot motorów zlewał się w ponury łoskot”12 – wspominał. Rano wojsko zaatakowało idących do pracy stoczniowców. Zginęli ludzie. Od stoczni w kierunku śródmieścia ruszył marsz, na drzwiach niesiono zwłoki Zbigniewa Godlewskiego – bohatera słynnej Ballady o Janku Wiśniewskim. Po drodze tłum gęstniał. Na Świętojańskiej protestujący skierowali się w górę ulicy, w stronę Prezydium Miejskiej Rady Narodowej (dziś to Urząd Miasta). Pepliński:
Na rogu Świętojańskiej i Kilińskiego uformowała się milicyjna zapora. Były tam gaziki, na których stali milicjanci z wyrzutnikami gazów łzawiących. Teraz nastąpiła scena jakby specjalnie przygotowana dla filmu: gdy pierwsze granaty wybuchły, powstały obłoki dymu, za którymi szli milicjanci z wielkimi krzyżackimi tarczami i nacierali na tłum. Dym przysłonił mi widoczność. Kiedy opadł, zobaczyłem, że drzwi z chłopcem leżą na jezdni. Po chwili robotnicy podnieśli je znowu i ponieśli dalej.
Przy Prezydium milicjanci i żołnierze zagonili ludzi do podziemi gmachu i długo bili.
17 grudnia 1970 roku zapamiętano w Gdyni jako Czarny Czwartek. W tym dniu na ulicach zginęło osiemnaście osób.
Świętojańska w PRL-u bywała jeszcze nieraz sceną zatargów między milicją a opozycją – tędy chodziły pochody pierwszomajowe, a więc też kontrpochody – choć nigdy już tak brutalnych. Gdy w maju 1990 roku wybory samorządowe wygrała ekipa związana z Komitetem Obywatelskim „Solidarność”, nowi radni miejscy, zanim weszli do urzędu, zatrzymali się na chwilę przed stojącym nieopodal krzyżem upamiętniającym Grudzień 1970 – wtedy jeszcze tymczasowym; znany dzisiaj pomnik Ofiar Grudnia 1970 powstał w 1993 roku. Dla Świętojańskiej mieli plan.
[Powinna stać się] pierwszym znakiem tożsamości dla Gdyni, centrum europejskiego miasta, nowocześnie zaprojektowana i atrakcyjna. Zamiast sklepów z abażurami czy zakładów stemplarskich będą na niej banki, agencje turystyczne, centra informacji, elegancki handel, popularna gastronomia, kultura i rozrywka. Powinny być na niej wizytówki wszystkich miast, z którymi Gdynia jest zaprzyjaźniona, oraz kultura i egzotyka morska13.
Już w sierpniu 1990 roku oddali w dzierżawę sto trzydzieści siedem sklepów administrowanych dotąd przez urząd. Z dnia na dzień zmieniały się szyldy. Nowe brzmiały światowo, co oczywiście raziło purystów. Portobello’s (sklep z artykułami spożywczymi pochodzenia zagranicznego), Superland (artykuły gospodarstwa domowego, kosmetyki, zabawki), Komercial (odzież), Music Top (kasety i płyty), Antics, Stamps, Coins (antyki, znaczki, monety).
Szybko się jednak okazało, że problemy są poważniejsze niż szyldy i abażury. Choćby sprawy własnościowe – pokłosie powojennego kwaterunku. Ledwo minęły wakacje i 5 września Rada Miasta przegłosowała uchwałę, która znosiła „najem budynków i lokali na podstawie decyzji administracyjnej o przydziale”. Oznaczało to, że wszyscy, którzy w PRL-u zajęli mieszkania komunalne, mieli wkrótce zostać z niczym. Jeden z radnych zachwalał pomysł, argumentując, że „centrum Gdyni przestanie być swoistym ZOO, w którym krajowi i zagraniczni turyści mają wątpliwą przyjemność spotykania się z osobnikami mającymi specyficzny stosunek do życia”14. Wybuchła potężna awantura, która poskutkowała trwającym przez kilka lat konfliktem między właścicielami nieruchomości a lokatorami.
Na zewnątrz Gdynia robiła wspaniałe wrażenie, a Świętojańska w szczególności. Zachwycona „miejscami światową” ulicą Danuta Zagrodzka pisała w „Gazecie Wyborczej”:
Do Gdyni tak szybko zawitali Bata, Levi-Strauss, Adidas, Salamander – światowe marki, które podnoszą standard miejscowego handlu i prestiż miasta – bo tu po prostu prawie całe śródmieście, siedemdziesiąt procent centralnie położonych sklepów, jest prywatne. A umowa z właścicielem jest rzeczą dziecinnie prostą w porównaniu z kołomyjami w urzędach15.
Główna inżynierka miasta Wiesława Martyńska-Ostrowska – która, jak pisała Zagrodzka, chciała być dla Gdyni tym, kim Haussmann dla dziewiętnastowiecznego Paryża – marzyła, by śródmiejskie kamienice podnieść o jedno piętro, wyprowadzić z centrum samochody, a w podwórzach zamiast garaży utworzyć pasaże ze sklepami i kafejkami.
W 2000 roku kościół Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski – ten, od którego poświęcenia Świętojańska ruszyła w przyszłość – ogłoszony został kościołem jubileuszowym. Prałat Edmund Wierzbowski tak tłumaczył znaczenie tego wyboru: „Kościół zyskał tę samą rangę co bazylika Świętego Piotra w Rzymie czy bazylika Narodzenia w Betlejem. Po dary duchowe Roku Jubileuszowego nie musimy daleko jechać, wystarczy przyjść na ulicę Świętojańską”16.
Wtedy wciąż trwały dyskusje, co dalej z głównym traktem Gdyni. Gdy w 2002 roku rozpoczął się remont, po którym miał się stać handlowo-rozrywkowym pasażem, rozświetlonym aż do nocy, było już prawie pewne, że paręset metrów od Urzędu Miasta powstanie centrum handlowe (otwarto je w 2013 roku). Poszerzono wtedy – dzięki fortelowi, który pozwolił nie konsultować pomysłu z setkami spadkobierców kamienic – chodniki, zwężono jezdnię, w miejsce rozłożystych starych drzew posadzono młode. Po dwudziestu latach wciąż są rachityczne.
W 2003 roku zamknięto kino Warszawa – tak przemianowano Gwiazdę, w której przed wojną były fontanny, a po wojnie spotykali się partyjni dygnitarze. Dziś jest tam oczywiście Biedronka. W 2008 roku połowa gdynian pytanych przez Magdalenę Szmytkowską wskazała Świętojańską jako najważniejsze miejsce w mieście. W badaniu przeprowadzonym cztery lata później co trzeci maturzysta uznał, że Świętojańska określa jego gdyńską tożsamość (prawie połowa wskazała na pierwsze w Gdyni wieżowce Sea Towers i skwer Kościuszki)17. Nowszych i szerszych badań nie ma. W 2015 roku ulica, wraz z całym historycznym układem urbanistycznym Śródmieścia, została – decyzją prezydenta RP – Pomnikiem Historii.
Świętojańska nie błyszczy, nie wibruje, świętuje z umiarem. 6 stycznia przechodzi nią Orszak Trzech Króli, tydzień przed Wielkim Piątkiem odbywa się Droga Krzyżowa, w niedzielę poprzedzającą Dzień Papieski – procesja parafian kościoła NMP. 11 listopada defilują żołnierze Marynarki Wojennej, a za nimi delegacje rozmaitych instytucji i stowarzyszeń oraz zwykli gdynianie. Na początku grudnia motocyklami przejeżdżają mikołaje, w rocznicę Czarnego Czwartku idą uczestnicy uroczystości.
Zdjęcia z przełomu wieków, gdy wielotysięczny tłum bawił się na święcie Świętojańskiej albo pozował do pamiątkowej fotografii z okazji urodzin Gdyni, wyglądają – choć kolorowe – jak z odległej epoki.
Dziś gdynianie i gdynianki okazują uczucia mniej ekspresyjnie, ale Świętojańską zachowali w sercach. Spotykam osoby, które po powrocie z wyjazdu pierwsze kroki kierują właśnie tu – zorientować się, co nowego. W ogóle często tu spotykam kogoś znajomego. Niektórzy są w przelocie; ze Świętojańskiej odjeżdża dziesięć linii trolejbusowych, można się dostać do większości odległych dzielnic.
Wśród kilkunastu lokali z czymś „gdyńskim” na szyldzie jest bar szybkiej obsługi Gdyńska Zapiekanka. W stałej ofercie ma szesnaście smaków, wszystkie z nazwami związanymi z Gdynią. „Gdyńska” na przykład to pieczarkowy farsz, ser plus pięć dowolnie wybranych składników. „Świętojańska” to farsz i ser. Po prostu.
Chce mi się płakać, jak mówię o Świętojańskiej. Gdy spotykam ludzi, którzy widzą ją pierwszy raz, jest mi żal, że nie widzieli jej wcześniej. Mój tato był lekarzem, a mama, polonistka, w zasadzie mieszkała w Peweksie przy Zygmuntowskiej. Komisy przy Świętojańskiej i 10 Lutego należały do niej. Do tej pory panie, które tam sprzedawały, pytają ją na ulicy, co teraz robi ta dziewczynka, która spod lady krzyczała: „Ja wszystko powiem tatusiowi!”. Ona przepuszczała kasę ojca na buty albo torebkę i kłamała, jeśli chodzi o ceny. On obracał but, a na podeszwie widniała prawdziwa cena namazana ołówkiem kopiowym. Wiedział, że to rarytasy przywożone przez marynarzy. Wszystko w tych sklepach było piękne: jednorazowe zapalniczki, kasety Shakin’ Stevensa, ozdoby do włosów. Mandarynki z ogonkami i liśćmi pachniały tak, że kręciło w nosie. Prawdziwe królestwo.
Nie było nas stać na duże rzeczy, więc matka z czystym sumieniem wydawała pieniądze na małe. I dobrze. Przynajmniej żyło się barwnie.
Mama długo nie lubiła Gdyni. Urodziła się pod koniec wojny w Ociążu koło Ostrowa Wielkopolskiego, skąd pochodziła moja babcia. Do 1941 roku ukrywał się tam dziadek – Antoni Gruszczyński, przedwojenny działacz gdyńskiej PPS, po wojnie wiceprezydent Gdyni. Dziadkowie wrócili do miasta w kwietniu 1945 roku, ale mama długo spędzała w Ociążu wakacje. Jeszcze dwadzieścia lat temu kłóciłaby się, że Gdynia jest paskudna i obca, a jej serce mieszka nad stawem we wsi Ociąż. Jeździliśmy tam co rok. Tata prosił: „Może byśmy pojechali gdzie indziej?”. Raz wyprawiliśmy się do Grecji – przez Czechosłowację, Węgry i Bułgarię dotarliśmy do Aten, to była epicka podróż – ale przeważnie wygrywała mama. W 2005 roku rodzice pojechali do Ociąża z jej siostrą. I ona tam zmarła. Pięć lat później w drodze tam zginął w wypadku mój tata.
Teraz mama mówi, że kocha Gdynię, bo przez cmentarz człowiek wiąże się z miastem. Ja, odkąd nie ma taty, jeżdżę na Witomino co dwa tygodnie.
Chodźmy.
Dziadek leży w pierwszym rzędzie starej alei zasłużonych. Honorowe miejsce u jej zwieńczenia zajmował Zdzisław Studziński, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dowódca Marynarki Wojennej. Zmarł w 1976 roku, dziś jego grób jest właściwie niewidoczny, perspektywę zasłoniło kolumbarium. Za sąsiadów dziadek ma mało znane osoby, ale w pobliżu leżą koledzy, jeśli nie z komitetu, to z partii. Antoni Bigus w latach trzydziestych działał w Związku Transportowców, po wojnie organizował PPR na Grabówku, a potem został posłem.
Cmentarz Witomiński jest ogromny, zajmuje prawie dwadzieścia trzy hektary. Trzeba było go utworzyć, bo zmarli z rozbudowującego się miasta nie mieścili się na cmentarzu przy parafii na Oksywiu. O nowe miejsce upominał się w 1929 roku u wojewody pomorskiego ksiądz Klemens Przewoski z najstarszej w Gdyni parafii Świętego Michała Archanioła. Urzędnicy obiecali, że gdy tylko wytną drzewa, nekropolia powstanie.
Dziś spoczywa tu ponad trzydzieści pięć tysięcy osób, w tym pierwszy wójt Gdyni Jan Radtke. Pierwszy raz wybrałam się na spacer po Witominie właśnie w poszukiwaniu jego grobu. Potem wracałam wielokrotnie, za każdym razem znajdując wcześniej przeoczone nazwiska. W kwaterze, gdzie leży Antoni Gruszczyński, jest wiele grobów oficerów Marynarki Wojennej, a także greckich komunistów, którzy po wojnie znaleźli w Gdyni schronienie. Marynarz Michał Kisielewski bronił miasta w 1939 roku, potem wykładał w Szkole Morskiej. Na płycie nagrobnej ma wyryty napis: „W awangardzie pochodu narodu ku morzu, aby je posiąść, rozbudować i bronić”. Bolesław Wit Święcicki był pierwszym naczelnym „Dziennika Bałtyckiego” – po wojnie redakcja miała siedzibę w Gdyni, a redaktora oskarżano o nieprawomyślność, bo nie należał ani do PPS, ani do PPR. Zakotwiczył w Stronnictwie Demokratycznym. Bolesław Mikszta dowodził załogą na statku s/s Kraków, który jako pierwszy wpłynął po II wojnie światowej do portu w Gdyni.
A kilka miejsc w lewo od dziadka leży w rodzinnym grobowcu Franciszek Walicki, twórca polskiego big-beatu. Co trzeba było zrobić, żeby dostać miejsce w alei zasłużonych? Nie wiem. Najczęściej pewnie decydowały względy polityczne, ale z tego, co czytałam, nie tylko. W rodzinie śmiejemy się, że jedyne, co zostało z dziadkowej kariery wiceprezydenta miasta, to ten grób.
Zmarł w 1979 roku. Ja miałam wtedy siedem lat, więc znałam go u schyłku życia, w dodatku z perspektywy ukochanej wnuczki. Rodzice pracowali, on dużo się mną zajmował. Mama wspomina, jak rano wychodziliśmy: on zazwyczaj w mundurku khaki – koszuli z krótkimi rękawami i spodniach w kancik – w jednej ręce trzymał wiaderko i łopatkę, w drugiej moją dłoń. Podobno zabierał mnie do „komitetku” – tak nazywałam Komitet Miejski PZPR. Ja pamiętam, że chodziliśmy na skwer Kościuszki, gdzie na ławce zwykle czekali jego koledzy i rozmawiali o kombatanckich czasach. Tam nauczyłam się kląć, choć oczywiście długo się z tym nie zdradzałam. Dziadek kończył sprawę piwem w barze Pod Kotwicą, a mnie, żebym siedziała cicho, kupował lody Bambino. W domu meldowałam potem, że dziadek nie pił piwa, a ja nie jadłam loda. I wszyscy wiedzieli, że to się akurat wydarzyło. Mama twierdzi, że dzięki niemu nauczyłam się składać litery. Bo zorientowałam się, że skraca bajki, które mi czyta, i chciałam sprawdzić, co opuszcza.
Przyjechał do Gdyni w 1930 roku, po tym, jak został zwolniony z fabryki w Ostrowie Wielkopolskim. Znalazł pracę w stoczni, a po dwóch latach w olejarni Union. Od początku działał w związkach zawodowych, chodził na szkolenia do Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, gdzie poznał ważnych działaczy PPS, również późniejszego szefa gdyńskich struktur Kazimierza Rusinka. Po latach notował, że wykłady odbywały się w wilgotnej, ciemnej piwnicy, gdzie policja często prowadziła rewizje i skąd zabierała na przesłuchania. Pod wpływem towarzyszy z PPS zapisał się do partii, organizował strajki, potem sam szkolił robotników w Wejherowie, Kościerzynie i Chełmży. W wygranych przez PPS wyborach w 1939 roku kandydował do rady miasta. Gdy wybuchła wojna, znalazł się w szeregach gdyńskich kosynierów.
Wiceprezydentem miasta był krótko – w latach 1947–1950. Wtedy mieszkał przy skwerze Kościuszki i korzystał z limuzyny z kierowcą. Kiedy zlikwidowano urząd prezydenta, nie pełnił już żadnych funkcji. Do pracy w zakładzie deratyzacji w Gdańsku dojeżdżał kolejką, ale rodzinę zakwaterowano wygodnie – w kamienicy Pagedu na rogu Armii Krajowej[1] i Świętojańskiej, obecnie mieści się tu Biuro Urządzania Lasu i Geodezji Leśnej.
Spędziłam dzieciństwo w tym stumetrowym mieszkaniu. Dwa razy w tygodniu babcia opuszczała swój pokój, na kozetkę kładło się ceratę i prześcieradło i ojciec, na co dzień zastępca ordynatora oddziału chorób wewnętrznych w szpitalu przy placu Kaszubskim, przyjmował prywatnych pacjentów. Mieliśmy dwie ławy – jedną na pościel, drugą zwykłą, dostawiało się składane krzesełka i ludzie czekali w korytarzu. Tata nie potrzebował wielkiego warsztatu. Miał przenośny aparat do EKG na baterie przywieziony z RFN, aparat do mierzenia ciśnienia i słuchawki, które zrobił z rurek po kroplówkach. Nie rozstawał się z nimi, nawet jak już były wypasione littmanny. Ucho miał piekielne, leków i badań nie nadużywał. Rozkwit tego gabinetu nastąpił w latach dziewięćdziesiątych. Przychodziła gdyńska socjeta, która trochę się przecierała w polityce jako radni w nowym systemie, przychodziły marynarzowe, słowem – śmietana.
Ojciec taty przyjechał do Gdyni ze wschodu, a matka była Kaszubką z Wiczlina, więc moja mama mówiła o mnie: „ćwierć Kaszuba, ćwierć zza Buga”, uważając, że połówka jest jednak wielkopolska, po niej. W ćwiartkach kryło się – jej zdaniem – bałaganiarstwo zza Buga oraz mściwość, zaciętość i ciemnota z Kaszub. Myślę, że przesadzała. Są hermetyczni, nigdy nie będę ich, ale można z nimi żyć.
O mnie i o ojcu mama mówiła: „Dubaniewicze”. Strasznie kochałam tatę. Kiedy zginął, moje życie trafił szlag. Napisałam w nekrologu, że pochowamy go 7 sierpnia, ale nie pożegnamy nigdy.
Chodźmy dalej.
Położenie w środku lasu ma wady: trzeba się nachodzić z góry i pod górę, ale też zalety: sporo drzew zostało, wiosną ptaki śpiewają obłędnie. Przeważnie przychodzę z przyjaciółką. Jej babcia leży w najwyższym punkcie cmentarza, a że jesteśmy tu często, to poznałyśmy topografię na wyrywki. Zawsze mijamy wystawne grobowce rodów gdyńskich – Skwierczów, Grubbów, Tutkowskich. W pobliżu grobu jednego ze sławnych doktorów, których zdążyłam poznać, pochowana jest Elwira Beisert, opisywana jako „gdyńska Niobe” – obie jej córki zginęły w powstaniu warszawskim. Ona wróciła do Gdyni, schyłek życia spędziła w Domu za Falochronem, słynnej spółdzielni dla seniorów założonej przez Jadwigę Titz-Kosko. Ona też leży na Witominie.
Jadwiga Titz-Kosko leży w nowej alei zasłużonych, funkcjonującej od lat osiemdziesiątych. Tak jak w starej, kryteria zasług nie są jasne. I tak jak tam, wielu tu marynarzy i komandorów Marynarki Wojennej. Wysoka metalowa krata, która dominuje w kwaterze, ozdabia grób Franciszki Cegielskiej, prezydentki Gdyni w latach 1990–1998. Kiedy zmarła w 2000 roku, w pogrzebie, mimo deszczu, uczestniczyło dziesięć tysięcy ludzi.
Dwadzieścia dwa lata później obserwowałam inne duże pożegnanie. W sylwestra 2022 roku zamknięto kilka ulic na Witominie, by ze stadionu rugby na cmentarz mógł przejść wielotysięczny kondukt kibiców Arki Gdynia. Umarł Zbigniew Rybak, najsłynniejszy kibic klubu. Umiał się bić. To dzięki jego staraniom zbudowano stadion rugby. W uroczystościach uczestniczyli prominentni radni.
Głaz zdobiący grób Rybaka dobrze widać z alei wiodącej do Cegielskiej. Leży też w linii prostej od niepozornej mogiły Joachima Joachimczyka, który przyczynił się do obrony Gdyni przed zniszczeniem.
Cała historia Gdyni tu leży. Karol Borchardt, nasz najsłynniejszy kapitan, autor w swoim czasie przebojowej książki Znaczy kapitan. Wincentyna Kwiatkowska, matka Eugeniusza, przyjechała tu z nim po wojnie. Potem jego wydalono z Wybrzeża. Aby uczestniczyć w pogrzebie matki, dostał jednodniową przepustkę.
O, tutaj jest grób Edwarda Ordyńca – legendy gdyńskiej ginekologii. W gabinecie przy 10 Lutego, a potem Świętojańskiej prowadził ciąże wszystkich marynarzowych. „Każde dziecko musi mieć ojca” – mawiał i tak robił, żeby nie było wątpliwości, że dziecko zostało poczęte pomiędzy rejsami. Obok dyrektorka mojej szkoły, VI LO, Bożena Ciuraszkiewicz. Za moich czasów uczyła chemii. Ostra babka, ale lubiłam ją, miała charakter. Na pogrzeb uczniowie przynieśli białe róże. Kondukt sięgał od grobu do bramy, dobre kilkaset metrów.
Zaczyna padać, kończymy na dziś.
Jedno słowo, które kojarzy mi się z Gdynią? Dom. Przy wjeździe do miasta mamy witacze: „Uśmiechnij się, jesteś w Gdyni”. Teraz wszyscy się z nich śmieją, bo Gdynia budzi kpiarski uśmiech. Ale kiedyś, mijając ten napis, czułam chyba to co papież, gdy na Okęciu całował polską ziemię.
Moja mama długo nie uważała się za gdyniankę, ale ja urodziłam się w szpitalu przy placu Kaszubskim. To zobowiązuje. W miejscu mojej pierwszej piaskownicy zbudowano hotel Gdynia[2]. Przeszlifowałam Bulwar milion razy, chodziłam na plażę, między willami na Kamiennej Górze zbierałam żołędzie. Gdy dorosłam, zaczęły się lata dziewięćdziesiąte. Na Świętojańskiej stały kramy z książkami, wierzyliśmy, że świat jest naszą ostrygą. Będziemy bogatsi, dogonimy Zachód. To się tutaj czuło.
Sopot jest dla mnie niemiecki, Gdańsk hanzeatycki. Z rodziną ze wsi jeździło się tam na Jarmark Dominikański. Gdynia była nasza. W czasie studiów dorabiałam jako pilot wycieczek zagranicznych. Znalazłam w Europie kilka zachwycających miejsc. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, żeby tam zostać. Prawdę mówiąc, gdy wyjeżdżam poza Gdynię, to czuję się źle.
Przy czym Gdynia to dla mnie Śródmieście. Kiedy wyprowadziłam się od rodziców, wynajmowałam mieszkania w dalszych dzielnicach – na Pogórzu czy Witominie – i miałam wrażenie, jakby one nie leżały w Gdyni. Przez wiele lat wydawało mi się, że nawet Redłowo wymaga wyprawy. Wróciłam do Śródmieścia i jestem u siebie.
W sąsiednich miastach śmieją się z naszej gdyńskiej dumy. Przyjechaliśmy zewsząd, możliwe, że ten tygiel i wiatr od morza robią coś dobrego w powietrzu. W moim wypadku pierwsze było powietrze. Odkąd rodzina zaludnia cmentarz na Witominie, doszła krew.
Była wiosna 1946 roku, w Gdyni szykowano się do rocznicy wyzwolenia spod hitlerowskiej okupacji. Na 6 i 7 kwietnia zaplanowano wiele atrakcji – od capstrzyku orkiestry wojskowej i licznych defilad poprzez mszę polową po akademię z przemówieniami. Mieszkańców wezwano do obowiązkowej dekoracji budynków i udziału w uroczystościach.
Przy okazji ukazała się sławiąca miasto broszura. Przeglądam ją, a tu przestroga z zaświatów: „O Gdyni pisać może ten tylko, kto zrósł się z nią całkowicie. Kto czuje to cudowne miasto każdym nerwem”1.
To fragment referatu Józefa Iżyckiego, szefa miejskich struktur Stronnictwa Demokratycznego. Autor przypomina, że w przeszłości o Gdyni pisano różnie, krytycznie i entuzjastycznie, ale robili to
najwięcej ludzie, którzy najmniej mieli z nią wspólnego: ludzie z lądu, z zaplecza, ludzie z plaży, wędrowne ptaki wpadające tu raz do roku, czasem mniej. Fakt, że ktoś bywał nad morzem przed wojną lub po wojnie przeprowadził się na stałe do Sopotu – nie predestynuje jeszcze do znawstwa Gdyni i morza. Z eleganckiej plaży inaczej się widziało problem gdyńskiego bezrobocia, a z willi w Sopocie inaczej patrzy się na kwestię mieszkaniową w Gdyni.
O Gdyni zatem pisać może ten tylko,
kto patrzył na budujący się tu każdy nowy dom, każdy nowy ułożony krawężnik ulicy, każdy nowy zmontowany dźwig w porcie. Kto płakał na jej ulicach, patrząc na popalone gmachy, potrzaskane magazyny, wysadzone w powietrze falochrony. Kto kocha to miasto naprawdę. A takich jest wielu […] – w Gdyni zakochanych jest sto tysięcy jej mieszkańców!
W latach dwudziestych XXI wieku mieszkańców jest z górą dwieście czterdzieści tysięcy, przeważnie nie pamiętają już pierwszych krawężników ani potrzaskanych magazynów, ale zakochani pozostają jak dzierlatki. Niektórzy piszą o Gdyni książki, inni posty w mediach społecznościowych. „Amerykańsko-chiński geograf Yi-Fu Tuan wprowadził do nauki pojęcie topofilii, czyli miłości do miejsca. To mieszanka tożsamości, uczuć i wartości przypisywanych danemu miejscu – mówił w 2015 roku specjalizujący się w miastach geograf Mariusz Czepczyński. – Idąc za tą koncepcją, możemy poszukać analogii między topofilią a miłością, jaką znamy z relacji międzyludzkich. Czasami miłość bywa połączona z nienawiścią. I zdarza się, że niektórzy tak kochają swoje miasto, że aż je nienawidzą, co często widzimy na forach internetowych. Miłość może być łaskawa i wszystko wybaczająca, ale może być bardzo wymagająca, oczekująca”2.
W latach dwudziestych XXI wieku jest właśnie taka. W internetowych dyskusjach gdynianie krytykują, denerwują się, ale gdy przychodzi co do czego i na przykład Gdynia ma urodziny, piszą na Facebooku:
„Tradycyjnie sto lat, Gdynio! Bądź przyjazna nam wszystkim, tego najbardziej życzę”.
„Moja ukochana Gdynio, wszystkiego, co najlepsze”.
„Dzisiaj Urodziny Mojego Ukochanego Białego Miasta. Z tej okazji gdynianie i gdynianki składają sobie życzenia. To jest tak dobre miejsce do życia! Gdynio wiecznie młoda, rośnij nam piękna i szczęśliwa. Dziękuję za wszystko”.
„Aha, no tak, dziś urodziny naszej Gdyńci. Nie ma lepszego miasta do życia i kropka”.
„Gdynia dwukrotnie mnie przyjmowała, dwukrotnie się w niej zakochiwałem. I choć bywa to frustrujące uczucie, to jesteś najlepsza. Miliona lat”.
„Z okazji Twoich urodzin życzę Ci, byś wielka być nie musiała, ale zawsze była otwarta. Miliarda lat, Gdynio”.
W kupionej w gdyńskim antykwariacie książce znalazłam wyrwaną z zeszytu kartkę, na której ktoś szkicował noworoczne życzenia dla, prawdopodobnie, wnuczki. „Z okazji wejścia w nowe Tysiąclecia ślemy Ci najlepsze życzenia. […] Gdynia – kolebka naszych przodków – obchodzić będzie w 2001 roku swoje siedemdziesiąte piąte urodziny. To piękne miasto, bądź dumna, że tu są twoje korzenie, że przodkowie Twoi to miejsce na świecie na zawsze umiłowali”.
Z okazji pięćdziesiątych urodzin miasta Michał Guć, potem jego długoletni wiceprezydent, dostał od dziadka album poświęcony dziejom Gdyni i rodzinnym z nią związkom. Dziadek był emerytowanym nauczycielem i aktywnym działaczem Koła Starych Gdynian. Pisywał wiersze – jak mówił – o miłości do Gdyni. Choćby takie:
Piękniejszą jednak ponad wszystkie miasta –
Jest nasza Gdynia, co z całego świata
Morskich ścieżek nitki w jeden węzeł splata,
A w Porcie i Stoczniach – praca wre i wzrasta.
W basenach gdyńskich nabrzeży – jak w szponach
Omdlewająco drga życiem przestworze –
I mewy milkną – hen, na falochronach,
A rześki powiew – zaprasza nad morze.
Panorama Gdyni, 1999
Fot. Halina Wasielke-Cieślak / Ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni
Miastu na pięćdziesiątkę dziadek podarował trzysta dwadzieścia fotografii przedwojennej Gdyni.
Zdarzyło mi się uczestniczyć w zorganizowanej przez przyjaciółkę posiadówce z okazji urodzin Gdyni, ale – czas na ważne zastrzeżenie – nie jestem gdynianką. Przyjechałam tu w lecie 2021 roku z ciekawości. Wcześniej, jak wiele osób z głębi Polski, wracałam do Gdyni przy każdej okazji, wiedziona szumem fal i urodą śródmiejskiego modernizmu. Wreszcie postanowiłam sprawdzić, o czym szumią fale i co kryje się pod modernistyczną fasadą. Nie zliczę, jak często słyszałam, że przyjezdnym lub przyjeżdżającym nie przystoi pisać o Gdyni, bo nikt tutaj nie potrzebuje, by warszawiacy urządzali miasto. Miasto – swoją drogą – wymyślone przez inżynierów z Galicji i Warszawy, a w czasach transformacji zarządzane przez prezydentkę wychowaną w Szczecinie. Nie czuję Gdyni każdym nerwem, a zakochuję się – inna sprawa, z jakim skutkiem – gdzie indziej. Jednak od pisania do urządzania droga jest tak długa, że ryzykuję. Trudno.
Było o przestrodze z zaświatów, niech będzie o zachęcie. Nie jestem gdynianką, ale jak się okazało w trakcie pracy nad książką, miałam zasłużonego dla Gdyni krewnego. Konstruktor jachtów Mieczysław Pluciński przyjechał tu w 1945 roku. Kierując pracownią szkutniczą w Młodzieżowym Domu Kultury, wyszkolił w budowie jednostek pływających zastępy młodych żeglarzy. W autorskim biurze Szkutnik zaprojektował około pięćdziesięciu kajaków, motorówek i jachtów. Niektóre produkowano seryjnie, czasem nawet na eksport, większość projektów służyła wodniakom do samodzielnej konstrukcji. „Były popularne jak żadne inne – pisał redaktor naczelny magazynu »Żagle« Leszek Błaszczyk. – Pływały po akwenach całej Polski i to nie w dziesiątkach egzemplarzy, a dosłownie w tysiącach”3. Biuro Pluciński prowadził w mieszkaniu, podobno zawsze stało otworem dla ludzi pragnących zbudować sobie łódź. „Pan Mieczysław nigdy nie szczędził czasu, aby udzielić fachowej porady bratniej »wodniackiej duszy« – wspominał Jacek Sieński, popularyzator żeglarstwa. – Kiedy zaś w biurze zjawili się uczniowie albo harcerze, to gościnne progi domku na Kamiennej Górze rzadko opuszczali bez podarowanych im planów kajaka czy łodzi żaglowej”4.
W rodzinnym archiwum odnalazłam odręczny projekt Jungi – „małej łódki do dużej turystyki”, zdjęcia kajaków Maciek i Wojtek (to imiona braci mojej matki, przyrodniego i ciotecznego) i inne z dedykacją „dla najmilszej z bratanic”, czyli dla niej. I tyle. W Gdyni znalazłam trochę więcej, o czym wkrótce.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Farsz i ser
1Kan(i)on ulicy, z Markiem Stępą, wiceprezydentem Gdyni, rozmawiają Marzena i Tadeusz Woźniakowie, „Dziennik Bałtycki”, 6–7.05.2000.
2 M. Sokołowska, Grzyb i marmury, „Dziennik Bałtycki”, 26.01.1995, nr 22.
3 Taż, Qultowa Gdynia Świętojańska, Gdynia 2014, s. 16.
4 Relacja P. Stolarka, Gdynia – organizacja władzy ludowej 1944–1945, Archiwum Państwowe w Gdańsku, Zespół nr 2384, Relacje, wspomnienia nr 128, sygn. 11757.
5 A. Pawelec, Wspomnienia z lat dojrzałości w czasach powojennych 1945–1957, Pruszcz Gdański 2015, s. 23.
6 Relacja A. Orwicza-Urbaniaka „Witolda”, Archiwum Historii Mówionej, 1944.pl, bit.ly/4dsQr6j (dostęp: 21.08.2024).
7 Relacja P. Stolarka, Gdynia – organizacja władzy ludowej 1944–1945, Archiwum Państwowe w Gdańsku, Zespół nr 2384, Relacje, wspomnienia nr 128, sygn. 11757.
8Gdynia w rocznicę wyzwolenia, jednodniówka, Archiwum Akt Nowych, Zbiór Kazimierza Rusinka, sygn. 2/2531/0/6.3.2/459.
9 A. Pawelec, Wspomnienia z lat dojrzałości…, dz. cyt., s. 47.
10 Relacja P. Stolarka, Gdynia – organizacja władzy ludowej 1944–1945, Archiwum Państwowe w Gdańsku, Zespół nr 2384, Relacje, wspomnienia nr 128, sygn. 11757.
11 Relacja A. Wójcika, Gdynia – Grabówek – PPR 1945–1948, Archiwum Państwowe w Gdańsku, Zespół nr 2384, Relacje, wspomnienia nr 137, sygn. 11766.
12 Tu i dalej cytaty za: J. Brukwicki, Gdyńskie grudnie. 1970, 1980, 2020, Warszawa 2020, s. 20.
13 Protokół nr 12/90 z obrad dwunastej sesji Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni, odbytej w dniu 29.01.1990, Archiwum Państwowe w Gdańsku Oddział w Gdyni, Zespół: Miejska Rada Narodowa w Gdyni, Protokoły i uchwały z sesji 12–13/90, sygn. 93/428/0/-/36.
14 Cyt. za: M. Sokołowska, Wolnogdynianka, „Tygodnik Gdański”, 7.10.1990.
15 D. Zagrodzka, Prywatna Gdynia, „Gazeta Wyborcza”, 28.03.1992.
16MW, Miejsce tożsamości, „Gdynia”, dodatek do „Dziennika Bałtyckiego, 6–7.05.2000.
17 I. Chludzińska, Tożsamość i historia Gdyni w świadomości jej młodych mieszkańców [w:] Wędrówki po dziejach Gdyni, cz. 3, red. D. Płaza-Opacka, T. Stegner, Gdynia 2015, s. 219.
1 Dowód tożsamości
1 Tu i dalej: J. Iżycki, Gdynia – cudowne miasto [w:] Gdynia w rocznicę wyzwolenia, jednodniówka, Archiwum Akt Nowych, Zbiór Kazimierza Rusinka, sygn. 2/2531/0/6.3.2/459.
2Urodziny Gdyni 2015. Mariusz Czepczyński: Bez Gdańska Gdynia byłaby co najwyżej Radomiem, rozmowa D. Szretera, 12.02.2015, dziennikbaltycki.pl, bit.ly/3TbOxz0 (dostęp: 1.09.2024).
3 L. Błaszczyk, Mieczysław Pluciński, „Żagle” 1983, nr 57.
4 Nieopisany wycinek prasowy, zbiory Muzeum Morskiego w Gdańsku.
[1] W latach 1948–1990 ulica Armii Krajowej nazywała się 22 Lipca.
[2] Budowa orbisowskiego hotelu Gdynia rozpoczęła się w 1978 roku, pierwszych gości przyjęto 14 kwietnia 1983 roku; dziś należy do międzynarodowej sieci i nazywa się Mercure.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I