Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 2004. W podwarszawskim Konstancinie, przy słynnej ścieżce zdrowia w lesie chojnowskim, policja po anonimowym telefonie odnajduje zwłoki dwóch amerykańskich turystek. Do śledztwa włącza się rezydentura FBI. Atrakcyjna porucznik Hanah Torres w duecie z polskim komisarzem Andrzejem Kuleszą ruszają tropem psychopatycznego mordercy, który w okrutny sposób zabija kolejne ofiary.
Podczas odkrywania przez śledczych brutalnych kart popełnionych przez seryjnego zbrodni, szybko się okaże, że Hanah i Andrzeja oprócz spraw zawodowych łączą rodzinne koligacje sprzed dziesięcioleci, a także – narastające uczucie.
„Generał zemsty” to książka dla Czytelnika, który lubi połączenie misternie utkanego kryminału, trzymającego w napięciu thrillera i romansu ze zjawiskami paranormalnymi w tle.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Pamięci Barlika i Miłki
Są generałowie brygady, dywizji, broni i armii,
których ludzki rząd karmi.
Lecz najwyższy jest tajny, piąty generał,
co je z ręki Boga, gdyż Bóg go wybierał.
To generał zemsty!
MYŚLAŁEM, ŻE DWA TYSIĄCE CZWARTY TO BĘDZIE ROK JAK ROK, tyle że przestępny – most z trzystu sześćdziesięciu sześciu desek, po których spokojnie przejdę nad przepaścią. Fatum jednak zastawiło pułapkę i trzydziesty maja okazał się podpiłowany – skrzypnęło, trzasnęło, poleciałem.
Ale w górę, nie w dół. Jakbym to wcale nie był ja, tylko jakiś Superman, Miracleman czy Batman.
Szybuję i szybuję, a mój cień ściga się na szosie z prześliczną motocyklistką. To się nazywa mieć fart!
OKOŁO ÓSMEJ WIECZOREM W PIWNICY BLOKU NA JAWORSKIEGO LOKATORZY ODKRYLI ZWŁOKI NIEJAKIEJ REGINY WOJCIECHOWSKIEJ, osiedlowej kloszardki. Prędzej niż załoga znalazłem się na miejscu, bo kiedy wszczęto raban, byłem akurat z wizytą u rodziców dwa domy dalej.
– Co tu się dzieje? – Błysnąłem blachą, choć nie musiałem; tłumek ścieśniony między ambulansem a wejściem do klatki schodowej przynajmniej z widzenia znał swojego szeryfa.
– Chyba samobójstwo – odpowiedziało mi mnóstwo głosów, jakby rozbitych na kilka wzbierających po sobie fal.
Zabrzmiało to troszkę jak kanon, więc przypomniałem sobie nagle rodzinny chór, pod dyrekcją dziadka śpiewający nad mym łóżeczkiem:
„Panie Jędruś, panie Jędruś, rano wstań” – dźwięczało mi w uszach, gdy stromymi schodami zstępowałem do podziemnego królestwa kotów, szczurów i pająków, a od pół godziny – również do gniazda śmierci.
Osobliwe skojarzenie, ale widocznie tak już musi być, że im paskudniejszy świat mnie otacza, tym częściej nadpływają z odsieczą reminiscencje sprzed trzydziestu lat. Pewnie to samoobrona psychiki przed widokami jak ten dzisiejszy – kobiety-mumii wiszącej na kablu przywiązanym do rury wodociągowej.
Pod jej bosymi stopami leżał przewrócony taboret.
– Zgon przed przybyciem – zameldował mi ratownik z pogotowia tym ich ohydnym żargonem. – Zimny trup.
– Stołka ode mnie wzięła! – poskarżyła się lokatorka, która rozpoznała swoją własność. – A jeszcze sznur od prodiża udydoliła! I patrz pan, jaki zrobiła pierdolnik! Trzeba spisać protokół, żeby ubezpieczenie pokryło mi szkodę.
Rzeczywiście, piwnica tej pani była otwarta, a graty porozwalane, jakby ktoś czegoś szukał. Czy zniszczona alkoholem i trybem życia Wojciechowska byłaby na siłach dokonać włamania? – zastanawiałem się, patrząc na ukręconą kłódkę. W dodatku żadnego odpowiedniego narzędzia nie zobaczyłem w pobliżu. A czym obcięła kabel?
Na drugie pytanie szybko poznałem odpowiedź. W kieszonce dżinsowej bluzy denatka miała nożyk, taki do tapet i wykładzin. Dziwne. Ktoś, kto zamierza się powiesić, zawczasu zaopatruje się w sznur, a nie liczy na łut szczęścia, że w piwnicy znajdzie coś z kablem. Chyba że bywając często w tym miejscu, wypatrzyła i prodiż, i stołek. No i oczywiście rurę pod sufitem.
– Mój policyjny nos czuje tak zwane osoby trzecie – powiedziałem kwadrans później do Krzysia Byka, sierżanta i mego wiernego giermka.
Tak na marginesie: zawsze się zastanawiałem, dlaczego trzecie. I kto w takim razie jest osobą drugą?
– Może znów dresiarstwo jak w Gassach. – Byk przypomniał mi sprawę sprzed dwóch lat, kiedy to banda małolatów po wyjściu z dyskoteki utopiła koczującego nad Wisłą włóczęgę. Dla fanu, jak zeznał jeden z nich.
Zazdrościłem teraz mojemu świętej pamięci dziadkowi, detektywowi przedwojennej policji państwowej, który w podobnych sytuacjach zakasywał rękawy i brał się do roboty, zamiast czekać na ekipę specjalistów z aparaturą i mądrymi minami. Cóż, w jego czasach po prostu takich speców nie było. Znaczy się tych od aparatury, bo mądre miny, podobnie jak dziś, stroił byle komisarzyna.
Przepytałem lokatorów, czy czegoś podejrzanego nie widzieli, na przykład grupki pijanych, naćpanych wyrostków, a potem dwóm świeżakom kazałem pilnować zwłok i poszliśmy z Bykiem do mnie, na Grapę, by wyprowadzić na spacer Azana i przy okazji wypić po browarku. Wiedziałem z doświadczenia, że lekarz sądowy zjawi się najwcześniej za godzinę i tyle samo, mniej więcej, zejdzie fachurze od paluchów. Mieliśmy czas.
– Będę w fabryce po dwudziestej drugiej – powiedziałem świeżakom.
Fabrykami milicjanci obywatelscy dla jaj nazywali swoje komendy i słówko, oporne na zmiany ustrojowe, przeszło potem do policyjnego żargonu.
– Kojarzysz, Krzysiu, skąd ta Wojciechowska wzięła się w Konstancinie? – spytałem Byka, kiedy usiedliśmy wreszcie we dwóch w moim szefowskim pokoju, a właściwie we trzech, bo Azan, potężny, złoty bokser, jakby przeczuwając, że jeszcze coś niedobrego się kroi, postanowił pana nie opuszczać. – Na początku zeszłego roku miała sprawę o kradzież alkoholu w Żabce, ale wcześniej w ogóle jej sobie nie przypominam.
Na szczęście Byk był żywym miejscowym leksykonem who is who.
– To jest chyba córka nauczyciela geografii od nas ze szkoły. Też miał na nazwisko Wojciechowski. Uczył w klasie mojej siostry. A ta Regina chodziła do jakiegoś ogólniaka w Warszawie. Pamiętam, że mieszkali w Pallas Atenie – wymówił nazwę willi, jakby była jednym słowem.
– I co? Po latach wróciła na stare śmieci?
– Nie bardzo miała do czego. Z Pallas Ateny wysiudano wszystkich kwaterunkowych, jeszcze zanim jej starzy umarli. Coś mi majaczy, że dostała od gminy pokój, ale nie płaciła za najem, więc ją wyeksmitowali.
– Ma jakąś rodzinę?
Byk bezradnie rozłożył ręce.
– Nie wiem. Nazwiska nie zmieniła, ale nie wszystkie zmieniają po ślubie. Jeśli uważasz, że to ważne, można sprawdzić w USC.
Rozmowę przerwał nam powrót jednego ze świeżaków, który zameldował, że Regina Wojciechowska została już odcięta i pojechała do sądowego prosektorium na Oczki, a zdaniem lekarza było to samobójstwo. „Doktor nie miał czasu wpaść na komisariat, ale wszystko panu komisarzowi napisze w mailu” – tak się meldunek kończył. Normalne, nikt nie lubi się przepracowywać. My z Krzysiem też nie byliśmy pracoholikami.
– To co? Fajrant? – Byk spojrzał na mnie wyczekująco.
W tym samym momencie zaterkotał nasz przedpotopowy, stacjonarny telefon. Taki jeszcze z tarczą i słuchawką na widełkach. Pamiętam, że odruchowo spojrzałem na zegarek w komórce. Do północy brakowało kilku minut. Trzydziesty maja wciąż trwał i dopiero pokazywał swoje najgorsze oblicze.
Poczułem zew,
kiedy biegałem po lesie z kobietami.
Zrozumiałem, że są zbrodniarkami,
a ofiarą – ich własna krew.
GOŚĆ ZADZWONIŁ, JAK SIĘ POTEM OKAZAŁO, Z TELEFONU NA KARTĘ. Według Byka, który odebrał, jego głos brzmiał bełkotliwie, więc się pocieszaliśmy, że to pijacki wygłup. Przecież las chojnowski od dziesięcioleci pełen był zrzucających kilogramy warszawianek i jak dotąd żadnej nic złego się nie przytrafiło.
A jednak anonimowy informator nie żartował; Azan od razu znalazł zwłoki. Leżały na plecach w wykrocie pod przewróconą sosną, częściowo przysypane ziemią z mchem. Była to kobieta, na pierwszy rzut oka sześćdziesięcioletnia, ubrana w czarny, sportowy dres, czyli pewnie korzystała z pobliskiej ścieżki zdrowia.
– Jakoś tak zagranicznie wygląda – powiedział Byk, przykucając nad denatką. – Dobrze widzę? Rana cięta szyi? Ale chyba nie od tego umarła, bo nie ma żadnych śladów krwotoku. Może za płytko ciachnął. Cholera, trochę to dziwne, co nie?
„Cholera” było jedynym przekleństwem, jakiego pozwalałem używać w pracy. Za bardziej wulgarne wszyscy, łącznie ze mną, wrzucali do specjalnej puszki sztraf: dwa złote za najpopularniejsze, to na k, i pięć za pozostałe. Pod koniec miesiąca uzbierana kasa zmieniała się w browary, przy których wolno było kląć bez ograniczeń. Na wszystkie litery alfabetu i na czym świat stoi.
– No proszę, trafiłem. – Sierżant otworzył sportową saszetkę przypiętą do paska kobiety i wyjął z niej amerykański paszport.
Tylko rzuciłem okiem i zaraz zadzwoniłem na Mostowskich. Niech oni się biedzą. Ja jestem za krótki na transatlantyckie afery.
– Mówi komisarz Kulesza z Konstancina-Jeziorny. W rezerwacie chojnowskim znalazłem przed chwilą zwłoki obywatelki Stanów Zjednoczonych. Rachel Arnold – przeczytałem z dokumentu, który Byk podsunął mi pod oczy. – Wszystko wskazuje na to, że została zamordowana. Tak, w rezerwacie przyrody, tam, gdzie są biegi imienia Hopfera. Od ronda przy Starej Papierni Wilanowską i w prawo w ulicę Od Lasu...
– Daję do telefonu kolegę – przerwała mi pani oficer dyżurna. – On ma teściów w Konstancinie, to się dogadacie.
A gdy się dogadywałem, uświadomiłem sobie nagle, że nie ma przy mnie Azana; że pozostał z niego sam szczek. Taki natarczywie przywołujący, bo po pięciu latach zażyłej znajomości z moim bokserem bez pudła rozumiałem jego mowę.
– Zobacz, o co mu chodzi – powiedziałem do Byka, a ten posłusznie podrałował w stronę zarośli, spomiędzy których dobiegało ujadanie.
Podrałował i jeszcze szybciej wrócił. Drobny, niziutki sierżant, który, wydawać się mogło, że jak na ironię nosił swe nazwisko, a jednak, gdy zachodziła potrzeba, okazywał się groźniejszy od byka. Byki wszak nie znają krav magi. A Krzysio znał. I to jeszcze jak znał. Kilku konstancińskich bandziorów boleśnie się o tym przekonało.
– Dziwiłem się, że nie ma krwi, za to tam jest całe bajoro. – Biedny Krzyś po biegu i z wrażenia dostał zadyszki. Tylko ja jeden w całym komisariacie wiedziałem, że cierpi na astmę oskrzelową, bo ukrywał to skutecznie na wszystkich komisjach lekarskich.
Rzeczywiście można było brodzić.
– Niezły świr – wyjaśniłem zagadkę. – Poderżnął jej gardło, poczekał, aż się wykrwawi, i przeciągnął zwłoki sto metrów dalej. To wygląda na jakiś rytuał.
– Ale tej krwi tym razem jest przydużo. Z jednej drobnej kobitki tyle nie utoczysz. – Byk przyglądał się purpurowej kałuży z obrzydzeniem, a zarazem z lękiem, jakby na dnie czaiła się żmija.
Bo z tym było u niego podobnie jak z astmą, też tylko ja zauważyłem, że pracując w policji, cały czas zmaga się z hemofobią.
– Tak, masz rację. Zwłaszcza że część już wsiąkła w ziemię. Ej, Azan, a ty dokąd? – Nim zdążyłem chwycić go za obrożę, jak strzała pomknął w las.
Jam był krwią, co płynęła w żyłach mej matki i siostry,
lecz mnie odtrąciły i złą drogą poszły.
Dlatego, bym pomścił krew całego świata,
Bóg ze mnie uczynił bezlitosnego kata!
W NEVADZIE NAD JEZIOREM TAHOE JEST GÓRSKA FARMA, NA KTÓREJ UPRAWIA SIĘ ANTENY. Setkami rosną strzeliście w niebo, a gdy któraś dotknie chmur, znaczy, że już dojrzała, by zrobić z niej antenaty, czyli antenowe placuszki. Matylda, niania trzech pokoleń Lubochowskich, najlepsza w świecie kucharka, wymyśliła na nie przepis. I podobno bardzo się rozzłościła, kiedy dziadzio Vlad, właściciel farmy i szef działającego nieopodal ośrodka badawczego, wyznał, że to ściema i zwykła kukurydziana mąka. A wielkie stalowe konstrukcje po przejściu rocznych testów wysyłane są w całości, niezmielone, na nowe stanowiska i włączane do RAS, czyli radiowego systemu antyrakietowego.
Mimo to długo, nawet jak już chodziłam do szkoły, wierzyłam w antenaty i ogromnie byłam ciekawa, kiedy anteny się ścina i kto to robi; pewnie Marines pod osłoną nocy, ci sami, którzy ich non stop pilnują.
NA FARMIE JEST TEŻ KOLUMBARIUM z krzyżem wyższym od wszystkich anten. Tam spoczywa nasz ród i jego przyjaciele: mój pradziad, Edward Lubochowski, którego prochy przemycono jeszcze z Peerelu, dziadziuś Vlad, legendarna niania Matylda, i wielu, wielu innych.
Ale dla mnie najważniejsza jest babcia. Moja najlepsza przyjaciółka. To pamięć o niej każe mi tu przyjeżdżać. Shit, co ja bredzę?! Jaka pamięć?! Przecież my po prostu rozmawiamy. Powierzam jej wszystkie moje ważne sprawy. Teraz też, gdy tylko otrzymałam od szefa rozkaz, wsiadłam w samolot i poleciałam do Nevady.
– Wysyłają mnie do Konstancina. Tam, gdzie zabrałaś mnie na wycieczkę, jak byłyśmy w dziewięćdziesiątym pierwszym w Polsce. Pamiętasz? Płakałaś, że Konstancin taki zdewastowany przez komunistów, a twoja willa w ruinie.
– Rzeczywiście, żal było patrzeć. Ale podobno już wyremontowali. Zdasz mi relację, kiedy dojedziesz na miejsce. Adres pamiętasz? Matejki dziesięć, a dom nazywa się Kogucik.
– Little Rooster?
– Nie wtrącaj angielskich słów. Mów po naszemu. Pamiętasz jeszcze ten okropny slang, którego się nauczyłaś od dzieciaków z Polski? Teraz ci się przyda.
Byłam kiedyś na mitingu polonijnej i polskiej młodzieży w Colorado Springs, gdzie nasłuchałam się nadwiślańskiego rapu i bluzgów bijących na głowę nasze amerykańskie fucki. „Nikt nie klnie tak jak Słowianie” – wyjaśniła mi babcia. Wiedziała, co mówi. Znała przecież świat i półświatek od Dniepropietrowska do Chicago.
– OK, zajdę tam. Obiecuję. Mimo że ty od siebie doskonale widzisz swój konstanciński dom. Mam rację?
– Już ci mówiłam, Noiro, żebyś nie pytała o takie rzeczy. Nas, zmarłych, obowiązuje tajemnica. Powiedz lepiej, co się wydarzyło, że aż FBI musiało wkroczyć do akcji?
– Seryjny morduje Amerykanki. Wczoraj trzecią załatwił.
Czuję, że babcia się uśmiecha. Sama przecież złapała kilku seryjnych, choć za jej czasów tak ich jeszcze nie nazywano.
– To masz twardy orzech do zgryzienia. Bo mordercę, który działa z niejasnych motywów, bardzo trudno namierzyć. Ale pocieszę cię, że zwykle sam wpada. Trzeba tylko trochę cierpliwości. No i niestety kilku ofiar.
– Wierzę, że go dorwę. A ty, babciu, wierzysz we mnie?
– Oczywiście, Noiro. Rośniesz na najbardziej łownego kota w rodzinie.
Moja mama, policjantka z Chicago, miała rodzinny pseudonim Tunia-Kotunia, a ja nazywałam się Noiro, na cześć czarnego kotka, bohatera francuskiej książeczki dla dzieci, z której babcia usiłowała nauczyć mnie parler français. Nic lepszego, nic szczęśliwszego nie spotkało mnie dotąd w życiu niż to, że przez szesnaście lat byłam małym, ukochanym Noiro babci Hani.
TO MUSIAŁO BYĆ SUPER TAJNE, SKORO NAWET JA, KOMENDANT POLICJI W KONSTANCINIE, pojęcia nie miałem, co się mieści w leśnej rezydencji przy maleńkiej uliczce Borsuczej. Według map geodezyjnych była tam pusta działka, a wedle legendy miejskiej – wyrzutnia rakiet tomahawk lub więzienie dla talibów.
Naocznie niczego nie dało się stwierdzić, bo jedynie kominy wystawały zza wysokiego muru i zasieków z drutu ostrzowego. Kiedyś, spacerując w pobliżu z Azanem, byłem świadkiem wyjazdu kilku limuzyn na niebieskich blachach. Mogłem wtedy zajrzeć na chwilę do środka i zobaczyć trzech postawnych dżentelmenów w strojach moro, z bronią maszynową i psem strasznym jak Zoltan Draculi.
W życiu bym nie przypuszczał, że kiedyś zostaniemy tam z Bykiem zaproszeni i posadzeni z honorami w saloniku recepcyjnym. Z tego, co pamiętam, był szósty czerwca dwa tysiące czwartego roku. Na pewno niedziela, bo w niedzielę zawsze gramy nasz A-klasowy mecz, więc musiał mnie zastąpić któryś z młodych, i wtopiliśmy z Sokołem Gassy aż 0:4. A ja, zamiast stać między słupkami bramki, siedziałem obok inspektora Sieniewicza z Cebesiu, a naprzeciwko trojga Amerykanów. Wszyscy po cywilnemu, taki był surowy wymóg.
– A wtedy Azan, to znaczy mój pies, pobiegł głębiej w las, i tam leżała druga denatka, mniej więcej w tym samym wieku, też ubrana w strój do biegania – mówiłem, mimowolnie przyglądając się młodziutkiej, opalonej policjantce, która po każdym moim słowie zdawała się przytakiwać śliczną główką. – Przy zwłokach nie było dokumentów, za to znaleźliśmy klucz do pokoju z nazwą hotelu, w którym obie kobiety się zatrzymały. To Eurydyka, niedawno otwarty pensjonat w parku zdrojowym.
– Ta druga pani nazywała się Raya Stern – przerwał mi, a właściwie tłumaczce, Sieniewicz; w przeciwieństwie do mnie jako tako mówił po angielsku.
– To akurat wiemy od trzech dni. – Jemu z kolei przerwał najwyższy stopniem Amerykanin, oficer łącznikowy FBI; jeśli dobrze usłyszałem, nazywał się Adelson, kapitan David Adelson. – Obie mieszkały w Nowym Jorku i przyjechały do Konstancina, żeby zobaczyć pozostałości sztetlu w Jeziornie i pamiątki po cadyku z Góry Kalwarii. Ojciec Racheli był z nim spokrewniony.
– Interesuje nas, z kim się spotykały, z kim rozmawiały przez telefon – odezwał się drugi oficer, który przedstawił się nam nazwiskiem Swoboda; jego polszczyzna była wręcz literacka, choć niemiłosiernie zniekształcona przez akcent. – A szczególnie ważne, czy mogą mieć jakiś związek z panią Madison Grant lub jej córką. You understand: to ma dla śledztwa kapitalne, wręcz kardynalne znaczenie.
Ta Grant była menadżerką w jakiejś polsko-amerykańskiej korporacji. Kilka dni temu zgłosiła na policji zaginięcie córki, dwudziestopięcioletniej Abigail, z którą dzieliła mieszkanie w ursynowskim apartamentowcu. Dziewczyna wybrała się wieczorem na koncert do filharmonii, po jego zakończeniu wysłała SMS-a, że jedzie taksówką i jest już na KEN, po czym koniec, cisza, telefon wyłączony. A w podziemnym garażu wielka kałuża krwi.
– Pani Grant nie słyszała o zbrodni w Konstancinie – powiedział inspektor Sieniewicz. – I dlatego miała nadzieję, że córka uległa jakiemuś wypadkowi, po którym dostała krwotoku, ale nadal żyje.
– A ma pan pewność, że to krew tej dziewczyny? – spytałem. – Zdążyliście już sprawdzić DNA?
– Polak czekałby tydzień, ale Amerykanki laboratorium obsłużyło w dwadzieścia cztery godziny – szepnął Sieniewicz. – Tak, komisarzu, to była krew Abigail Grant. W dodatku w takiej ilości, że musiała się wykrwawić na śmierć. Innej opcji nie ma. Wszyscy patolodzy są co do tego zgodni.
– To wygląda na jakiś makabryczny obrzęd – rzekł Adelson. – Póki ofiarami były tylko te dwie Żydówki, myślałem, że morderca działa z pobudek antysemickich. Ale rodzina Grantów to stuprocentowi goje, już sprawdziłem, żadnego żydowskiego przodka. Czyli co? Atak na amerykańskich obywateli? Niecałą milę od rezydentury FBI! To zaczyna śmierdzieć Bin Ladenem. Nie, nie, ja tak nie twierdzę. Cytuję tylko Roberta Muellera[1].
Miałem wrażenie, że oficer łącznikowy patrzy na mnie z nadzieją, tak jakbym ja jeden rozumiał, co tu jest grane. Wypadało coś w tej sytuacji powiedzieć.
– Pytał pan, czy Rachel Arnold i Raya Stern kontaktowały się z kimś w Polsce. No więc z tego, co wiem, to nie. Zresztą nie bardzo miały czas, bo przyleciały dwa dni przed śmiercią. Wiem, że pytały w pensjonacie, gdzie w Konstancinie się biega, i recepcjonistka oczywiście skierowała je na trasę Tomasza Hopfera.
– Thomas Hopfer? Who’s that? – zaciekawił się kapitan Adelson, a Sieniewicz wytłumaczył mu, że to słynny dziennikarz sportowy, prekursor joggingu w Polsce, który zmarł dawno temu.
– Sprawdziliśmy też ich billingi – dokończyłem swój wątek. – Ale w Polsce znalazłem tylko jedno połączenie. Z konstancińską pizzerią.
– Żadna z nich nie była religijna, więc nie przestrzegały koszeru – powiedział Adelson takim tonem, jakby uważał to za niewłaściwe.
A potem Amerykanie, ani trochę nie skrępowani naszą obecnością, długo dyskutowali między sobą, kogo z polskiej strony włączyć do zespołu dochodzeniowego i, ku niezadowoleniu Sieniewicza, postawili na mnie i Byka zamiast na jego ludzi.
– Bo oni są miejscowi i znają teren – powiedział Adelson tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– No właśnie. A ja i Swobo nie widzieliśmy nawet miejsca zbrodni – poskarżyła się opalona dziewczyna. – Może pojedziemy tam teraz?
– Beze mnie. – Kapitan Swoboda westchnął ciężko. – Muszę wyrzucić z siebie osiem godzin lotu.
Przypisy