Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Dla pokoleń czytelników był Mistrzem, dla pokoleń autorów wzorem. Zmarły przed pięcioma laty pisarz i filozof, Stanisław Lem, w tym roku obchodziłby 90. rocznicę urodzin. Ten zbiór powstał po to, żeby go uhonorować.
Sztuczne inteligencje, wirtualne światy, androidy zastępujące człowieka. Fabuły, których areną jest cały Wszechświat. Obce planety, na których odkryto ślady życia. I kosmos, niezbadany i niebezpieczny, wciąż na wyciagnięcie ręki.
„Żadna dobra książka nie przejdzie nieukarana, a każdy gest artystyczny jest zarazem przedmiotem gry rynkowej. I jak w przypadku wielu podobnych przedsięwzięć, także inicjatorom antologii opowiadań inspirowanych twórczością Stanisława Lema łatwo przypisać niskie intencje: że oto wykorzystują znane nazwisko dla darmowej reklamy, by przebić się z tytułem marketingowo.
W istocie zaś mamy tu do czynienia z próbą niemalże heroiczną.
Bo, po pierwsze, czy „Głos Lema” rzeczywiście wykorzystuje znaną markę – czy też raczej stara się ją dopiero stworzyć, odtworzyć?”.
Jacek Dukaj, ze Wstępu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 601
COPYRIGHT© 2011-2013 by Janusz Cyran, Filip Haka, Aleks Gütsche, Rafał Kosik, Andrzej Miszczak, Jakub Nowak, Rafał W. Orkan, Wojciech Orliński, Paweł Paliński, Krzysztof Piskorski, Wawrzyniec Podrzucki, Joanna SkalskaCOPYRIGHT© 2011-2013 by Powergraph COPYRIGHT© 2011-2013 for the cover by Rafał Kosik
WYDANIE I
ISBN 978-83-61187-84-4
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
REDAKCJA Michał Cetnarowski, Kasia Sienkiewicz-KosikKOREKTA Maria AleksandrowILUSTRACJA NA I OKŁADCE Rafał Kosik PROJEKT GRAFICZNY SERII I OPRACOWANIE Rafał Kosik SKŁAD Powergraph
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00www.olesiejuk.pl, e-mail: fk@olesiejuk.pl
WYDAWCA Powergraph sp. z o.o. Cegłowska 16/2, 01-803 Warszawa tel./faks: 22 834 18 25www.powergraph.pl, sklep.powergraph.pl, e-mail: powergraph@powergraph.pl
Żadna dobra książka nie przejdzie nieukarana, a każdy gest artystyczny jest zarazem przedmiotem gry rynkowej. I jak w przypadku wielu podobnych przedsięwzięć, także inicjatorom antologii opowiadań inspirowanych twórczością Stanisława Lema łatwo przypisać niskie intencje: że oto wykorzystują znane nazwisko dla darmowej reklamy, by przebić się z tytułem marketingowo.
W istocie zaś mamy tu do czynienia z próbą niemalże heroiczną.
Bo, po pierwsze, czy Głos Lema rzeczywiście wykorzystuje znaną markę – czy też raczej stara się ją dopiero stworzyć, odtworzyć?
A po drugie, czy w ogóle jest możliwym „pisanie jak Lem”?
* * *
Pierwsze pytanie zdawać się może zgoła absurdalnym (jeśli nie obrazoburczym). Jakże to, przecież każdy słyszał o Lemie! Jasne, każdy słyszał też o Norwidzie czy Orzeszkowej – jednak nie wierzę w tłumy czytelników pędzących po „antologię opowiadań ála Orzeszkowa”.
Dlaczego pozwalam sobie na zestawienie tych akurat pisarzy? Niestety, przekonałem się już wielokroć, że dla współczesnego czytelnika, gustującego w romansach wampirycznych, sagach fantasy, książkach Pilipiuka i Piekary czy Kinga albo Canavan – Lem plasuje się dokładnie na tej samej półce, co właśnie Żeromski czy inni przeklinani przez brać szkolną autorzy zupełnie dla niej niestrawnych lektur obowiązkowych.
W rozmowach z tymi czytelnikami powraca motyw wczesnego zrażenia do Lema (i, przez uogólnienie, do całej literatury science fiction) na skutek lektur Bajek robotów lub opowiadań o Pirxie, jakie wmuszano w nich w podstawówce. Co dla kolejnych roczników okazywało się przeżyciem iście traumatycznym.
Cóż, po prostu za wcześnie do Lema podchodzili, błąd programu edukacji. Są pisarze, do których trzeba dorosnąć; i to nie raz – trzeba dorastać wielokrotnie. Ale oto ci nieszczęśnicy kończą studia, sami mają dzieci – a awersja pozostaje. Już całe pokolenia rosną w błogiej nieświadomości skarbów wyobraźni Stanisława Lema. I nie są to analfabeci przecież; to ludzie wykształceni. Masz, spróbuj, przekonaj się sam, czy to wciąż literatura nie dla ciebie. „Próbowałem, ale za diabła nie rozumiem jego języka!”.
Oto i kolejna niespodziewana przeszkoda: język Lema, ta specyficzna rozbuchana polszczyzna przedwojenna, splatająca technikalia i cudownie gumowe neologizmy, humorystyczne ekwilibrystyki i przaśne archaizmy, w składni tortowej, wężowej – stała się dla dwudziestopierwszowiecznych czytelników równie obca co polszczyzna Mickiewicza. Problem z lekturą Pana Tadeusza nie polega wszak na stawianych przez litewską epopeję karkołomnych kwestiach intelektualnych, lecz na niezrozumieniu tekstu na najbardziej podstawowym poziomie, tzn. słów, zdań. Język Lema pod tym względem stawał się z czasem coraz bardziej hermetyczny, jego późna eseistyka ustanawia próg właściwie nie do pokonania dla konsumenta kultury empikowej.
Te moje smutne konstatacje stoją naturalnie w rażącej sprzeczności z opinią rozgłośnioną w polskiej mediosferze. A im medium bardziej szacowne i wysokie, tym mocniejsza w nim oczywistość, że „wszyscy Lema znają, czytają i kochają”. Skąd rozbieżność?
Moim zdaniem „myślenie i mówienie Lemem” stało się już analogicznym wyróżnikiem pokoleniowym, jak wcześniej „mówienie Sienkiewiczem”. Czas, w którym wchodzimy w kulturę, dzieła, jakie nas wówczas kształtują, jakie wpływają na naszą wyobraźnię i gusta – identyfikują nas niczym DNA i linie papilarne. Nie można mieć drugiego dzieciństwa i nie można po raz drugi czytać jak dziecko.
Oczywiście zdarzają się wyjątki – wyjątki zawsze się zdarzają, niektórzy autorzy opowiadań z tej kolekcji stanowią ich przykłady – ale w zasadzie linia demarkacyjna zapadła na roku 1989: kto zdążył przed nim wejść w świat SF, ten z dużym prawdopodobieństwem „zaraził się Lemem”. Lem istotnie był wówczas takim Słońcem literatury fantastycznej; tym bardziej w latach 70. Po roku 1989 jednakże wszystko się zmieniło: stał się on jedną z tysięcy gwiazd na firmamencie. Można się teraz od małego zaczytywać fantastyką, uważać za fantastyki konesera, fana i znawcę – a Lema nie czytać w ogóle, albo przeczytawszy jedną czy drugą jego książkę, odrzucić programowo jako literaturę nieciekawą, nieistotną; i nie czuć się bynajmniej z tego powodu upośledzonym w obiegu kulturowym, w rozmowach z innymi czytelnikami, w rozumieniu współczesnej twórczości.
Co byłoby niemożliwe w przypadku analogicznego ignoranctwa w twórczości np. Tolkiena. Nawet jeśli ktoś serdecznie nie znosi Tolkiena, musi się orientować w jego dziełach, żeby w ogóle z sensem uczestniczyć w rozmowach o współczesnej kulturze, i to nawet nie zawężając jej do fantastyki. W tym sensie twórczość Lema jawić się może raczej literackim ślepym zaułkiem. Ile powstaje takich książek, filmów, gier, dla których pełnego odbioru konieczne jest oczytanie w Lemie? To pojedyncze, dość niszowe utwory.
Lemofile tworzą dziś coś w rodzaju półsekretnego bractwa, masonerii oświeceniowej SF, rozpoznającej się po kryptycznych cytatach, słodko archaicznej terminologii („fantomatyka”, „intelektronika”) i charakterystycznym odruchu tropienia genealogii idei: „o tym Lem napisał już tu i tu!”. Reszta zaś lemingowo kiwa głowami: tak, tak, Lem to przewidział, a Słowacki wielkim poetą był.
Jak zatrzymać ten trend? Jak skutecznie nawracać czytelników na Lema?
Otóż jednym ze sposobów może być właśnie taki literacki „album coverów”. W muzyce wielokrotnie zdarzało się, że nowe pokolenia odkrywały klasyków, usłyszawszy ich utwory w wykonaniu artystów ze swoich roczników. I wtedy dopiero sięgały z własnej woli po oryginały.
Opowiadania zebrane w tym zbiorze wyszły spod piór autorów urodzonych w latach 1969–1982; jedynie dwaj pisarze-naukowcy, Cyran i Podrzucki, pochodzą ze starszej generacji.
To już nie dzieci; to literackie wnuki i prawnuki Lema.
* * *
Czy można dzisiaj „pisać Lemem”?
Pytanie nie jest tak banalne, jakim się zdaje na pierwszy rzut oka. Wiadomo, że aby pisać dokładnie jak Lem – lecz nie po prostu powtarzając, co on już przed laty napisał, lecz tworząc dziś, jak tworzyłby Lem – trzeba by właśnie być Lemem. Co nie dość, że jest logiczną niemożliwością, to i nie stanowiłoby przecież tytułu do chwały dla żadnej indywidualności twórczej, wyrąbującej sobie w pocie czoła terytorium oryginalności.
Nie o to chodzi. O co zatem?
Wydaje mi się, że musimy cofnąć się o krok przed pytanie i wyświetlić wpierw źródła atrakcyjności prozy Lema, tzn. te cechy, dla których w ogóle byłoby warto „pisać jak Lem”.
Więc: czy naśladowana winna być tu raczej treść, czy forma? I czy da się jedną oddzielić od drugiej?
Kontynuacja na poziomie formy nieuchronnie wystawi nas na zarzut pustego archaizowania, zabaw estetyką retro dla samej tej estetyki. Tymczasem bohaterowie Lema latali pancernymi kosmolotami i wykonywali obliczenia na mózgach z lampami próżniowymi, ponieważ w takiej akurat epoce historycznej (w takiej epoce literackiej) zdarzyło się Lemowi pisać. Czy pisząc dzisiaj, pisałby w tym duchu? Ale sam przecież nie archaizował na Wellsa czy Żuławskiego! Tak po prostu widział wówczas przyszłość; taką była przyszłość.
Podczas gdy zabytkowa futurystyka kosmiczna z Edenu, Niezwyciężonego, Solaris, z opowiadań o Pirxie, jeśli przyciąga dziś czytelników, to z przyczyn zupełnie przez Lema niezamierzonych: z racji właśnie tego nostalgicznego posmaku swojskości retro. Zachodzi tu pewna symetria z popularnością PRL-owskich seriali w rodzaju 07 zgłoś się. Porucznik Borewicz ściga swoich poczciwych przestępców polonezem, a komandor Pirx pełnym ciągiem stosu atomowego idzie kursową z ładowniami asteroidowej rudy.
W szerszym sensie o niezamierzonej atrakcyjności klasycznej fantastyki lemowskiej może stanowić samo umieszczenie jej akcji w kosmosie. W ostatnich dekadach nastąpił wyraźny odwrót od przyszłości wypraw kosmicznych. Czy też, mówiąc precyzyjniej, podział w ramach konwencji: w kosmosie rozgrywają się prawie wyłącznie space opery i podobne rozbuchane fabuły przygodowe, nietraktujące poważnie nie tylko nauki, ale i samej scenografii science fiction; science fiction serio trzyma się zaś Ziemi i człowieka tudzież komputera. W tradycji literatury Lemowej da się natomiast połączyć te rozbieżne tendencje, co może przemawiać do określonej grupy czytelników – tych wychowanych na staromodnej fantastyce naukowej, ale też, miejmy nadzieję, tych, którzy dopiero teraz z zaskoczeniem odkrywają, że da się pisać również w ten sposób.
* * *
Problem polega również na tym, że nie ma „jednego Lema”, z którego dałoby się zdjąć taki obiektywny wzorzec. Lem się zmieniał, w końcu wręcz wypierając się SF, jaką tworzył na początku – a to właśnie ta jego „młodzieńcza” fantastyka okazuje się, dzięki malowniczemu sztafażowi i mocnej fabularyzacji, najbardziej przemawiającą do współczesnych czytelników (i czytelników-pisarzy). Po przeciwnej stronie spektrum znajdują się zaś teoretyczno-filozoficzne prace późnego Lema, eseistyczne i paraeseistyczne kondensaty myśli o gęstości gwiazdy neutronowej, zazwyczaj pozbawione szkieletu intrygi i wypłukane z oddziałujących na wyobraźnię konkretów scenografii i gadżeciarstwa.
Gdzie już właściwie nie ma możliwości naśladownictwa formy; tu „pisanie jak Lem” z konieczności oznaczałoby pisanie na podobnie wysokosiężne tematy, w podobnym rygorze rozumu i intensywności wyobraźni. Co nie dość, że stawia przed autorami jako wymóg minimum posiadanie tej iskry geniuszu, ale na dodatek właściwie zupełnie wypycha ich poza granice literatury pięknej, na ziemie filozofii i kraje z nią sprzymierzone.
Istnieją wszakże czytelnicy wierni takiemu właśnie Lemowi, głównie ci już ze starszych pokoleń, odżegnujący się – w zgodzie z późnymi deklaracjami samego Lema – od science fiction jako gatunku. „Nie czytam fantastyki, czytam Lema”. Dla nich odpowiednikiem niniejszej antologii byłby dopiero zbiór oryginalnych prac jakichś nowych Hofstadterów, Penrose’ów i Tiplerów.
Cóż począć? Nie wydedukujemy „Lema idealnego”. Kierując się zdroworozsądkową zasadą złotego środka, możemy natomiast spróbować wydestylować swoiste optimum lemowatości, tzn. taki moment w twórczości Stanisława Lema, który obejmuje możliwie najbogatszy zestaw cech stanowiących o wyjątkowości jego prozy, widzianej dziś z dystansu kilkudziesięciu lat w postaci skończonego dorobku.
Wybór naturalnie musi tu być w pewnym stopniu arbitralny. Wydaje mi się, że najbliższy temu optimum był „Lem średni”, z lat 60. Już wyrosły z SF komunizmu i marynistycznego bohaterstwa, a jeszcze niezakamieniały w afabularnym teoretyzowaniu. Na jakiej formie, na jakich treściach należałoby się wówczas oprzeć?
Sięgnijmy do źródła. Tak pisał Stanisław Lem w Fantastyce i futurologii (wydanej w 1970 r.):
Nie ma żadnej więzi koniecznej pomiędzy literackim tematem oraz przedmiotami i wypadkami, jakie on w utwór wprowadza, a znaczeniami tego utworu: rzecz dziejąca się między samymi świętymi w niebie może równie dobrze należeć do hagiograficznej, jak do antymetafizycznej literatury; erotycznymi stosunkami można wykładać świat lub zaświat, komputery mogą służyć wizji futurologicznej albo drwinie z aktualnych cech społeczeństwa, która nic nie ma wspólnego ani z intelektroniką, ani z przyszłością jakąkolwiek; diabłami da się jak najbardziej rzeczowo unaoczniać jakość ludzkiego losu albo właśnie utwierdzać manichejską koncepcję bytu itp. A przy tym może być jeszcze tak, że obiekty i pojęcia naukowe nie służą w dziele ani fizyce, ani metafizyce, że jest ich zastosowanie czystą żonglerką, zabawą, w tonacji wesołej lub upiornej prowadzoną.
Dlaczego zatem science fiction? I to właśnie science fiction nie jako „czysta żonglerka pojęciami naukowymi”, ale jako samo znaczenie, jako sens utworu literackiego?
Otóż ponieważ:
Science fiction zdolna czynić to wszystko (tyle że po swojemu), co czyni literatura zgodnie ze swymi tradycjami, ze swym powołaniem, potrafi w tym jednym sektorze – hipotezotwórczym – wykraczać poza brzeg zadań dotychczasowych pisarstwa.
I dalej deklaruje Lem AD 1970:
Obszar działań nauki i techniki, obszar działań socjalnych człowieka, obszar jego poczynań kulturowych – stanowią posprzęgane ze sobą agregaty, tworzące całość taką, że ona przejawia raz skłonności do zamykania się w sobie, statecznego nieruchomienia, a raz do otwierania ekspansywnego. Nauka bada świat, którego wszystkich jakości nie rozpoznała dotąd. Jako nieznane jej – tym samym nie mogą być i przepowiedziane pewnie. Lecz można założyć takie nieznane jakości świata i zastanowić się nad tym, jakie skutki miałoby ich wykrycie.
Jest to więc program literackiego opracowywania hipotez naukowych, przy czym hipotez nieraz tak daleko idących, i opracowania tak rozpędzonego wszerz i w głąb, że zmuszonego realizować uprzedzająco także roboty wykonywane w zwykłym toku odkryć i przemyśleń przez całe rzesze filozofów i ścisłowców-teoretyków. Trudno się oprzeć wrażeniu, że między kryteria opisowe wkrada się tu kryterium wartościujące: kto mianowicie mógłby podołać temu wyzwaniu – na pewno nie każdy przecież, kto ma kompetencje i umiejętności, by pisać „po prostu SF”.
A że nauka postępuje naprzód niezależnie od literatury, hipotezy beletryzowane przez Lema dzisiaj nie byłyby hipotezami zbeletryzowanymi przez Lema pół wieku temu.
Na pewno jednak da się wskazać określone skrzywienia, predylekcje i uprzedzenia w doborze i sposobie naświetlania tych hipotez.
Taka science fiction ála Lem powinna więc przywiązywać dużą wagę do biologicznych, ewolucyjnych interpretacji teorii, nawet w dziedzinach od biologii z pozoru najdalszych; do gry przypadków i pomyłek, katastrof. Uznając rozum za jedyny kierunkowskaz, nie ma zarazem pełnego zaufania do rozumu człowieka; a już czarnym pesymizmem zionie w niej z literackich przedstawień etycznych i epistemicznych ograniczeń (wręcz kalectw) Homo sapiens. Składowa emocjonalna tej prozy jest tak wątła, że chwilami całkowicie przesłaniana przez składową intelektualną. W szczególności nie istnieje tu sfera emocji związanych z seksualnością człowieka. Z upodobaniem ucieka się autor do analiz rozmaitych sytuacji – od relacji międzyludzkich, do polityki państwowej i kosmicznej – za pomocą teorii gier, zimnych modeli matematycznych.
Nietrudno spostrzec, że sporo z tych cech występuje we współczesnych odmianach zachodniej hard SF pisanej przez naukowców. (Jeno dla plastyczności, wynalazczości i wszechstronności językowej Lema próżno szukać tu odpowiednika). A jest ta SF sama w sobie już na tyle niszową, że najczęściej w ogóle w Polsce się jej nie wydaje, pozostaje więc nieobecna w świadomości masowej.
Niemniej za bardzo pozytywny sygnał mam ponadproporcjonalną (w stosunku do wielkości tej niszy) popularność u nas Petera Wattsa. I o ile nadużyciem byłoby stwierdzenie, że „Lem dzisiaj młody pisałby jak Watts i Egan”, o tyle z pewnością bliżej byłby im niż fantastyce retro. W tym sensie najbardziej naturalną kontynuacją twórczości „średniego Lema” jest najdalej wysunięta w przód, rygorystyczna,strictegatunkowa SF XXI wieku.
A z drugiej strony patrząc: Lem nigdy nie był i nie jest obecnie na Zachodzie (na świecie) gwiazdą fantastyki-pop, na skalę Isaaca Asimova czy Franka Herberta – lecz nie został też zapomniany. Po falach przekładów w latach 70. i 80. (a poszczególne języki odkrywały Lema osobno, nie zaistniała nigdy ogólnoświatowa moda na Lema) jego popularność utrzymuje się na poziomie stosunkowo niskim, bo charakterystycznym właśnie dla współczesnych autorów hardkorowej science fiction. Co jakiś czas trafiam na ostatnich stronach periodyków naukowych (i na serwisach, blogach badaczy i akademików) na polecanki doktorów ścisłowców z nowych pokoleń, którzy właśnie, zachwyceni, odkryliCyberiadęczyGłos Pana. Hollywood nie kręci też na podstawie Lema seryjnych blockbusterów wielusetmilionowych, niemniej co dekadę–dwie pojawia się ambitna ekranizacja, jak terazKongresu futurologicznegow reżyserii Ariego Folmana.
I w sumie nie jest to najgorsze miejsce, jakie mogła zająć w światowej kulturze twórczość Stanisława Lema.
Oby jeszcze w jego ojczyźnie pozostawała ona żywa przynajmniej w takim samym stopniu.
Jacek Dukaj
Interwał 3f30fb/01
Dwa bezzałogowe myśliwce, które Imurishama wypluła przed wejściem w obłok Oorta, wznoszą się łukiem nad Księżycem, rysując na czarnym niebie dwie jasne smugi. Przed nimi otwiera się widok na Ziemię – kulę spalonej skały.
Drony odbezpieczają broń. Jedną salwą mogłyby zmienić planetę w zupę kwarków i leptonów, którą wychłeptałyby kolektory Imurishamy, aby odzyskać część energii straconej na ich produkcję. Nie pojawia się jednak żadne z zagrożeń symulowanych przez rdzeń strategiczny Konglomeratu. Nie widać wrogiego życia, ani jedna cywilizacja nie próbuje wyciągnąć stąd resztek ciężkich pierwiastków. Jest tylko samotny, martwy kamień zawieszony w pustce.
Wardena ogarnia ponura satysfakcja. Głosował, aby nie marnować energii na drony. Wiedział, że nic tu nie znajdą, ostatnie cywilizacje z góry krzywej Kardaszewa dawno opuściły to ramię Drogi Mlecznej. Te z dołu, marne typy 1 i 2, zginęły w eksplozjach supernowych albo zagłodziły się na śmierć, bo ich technologia nie zdołała pokryć niedoborów energii.
Energia. Nawet Konglomeratowi ostatnio jej brakuje. Środki bezpieczeństwa, jak te dwa myśliwce, to luksus, na który nie mogą już sobie pozwolić. Tylko rdzeń strategiczny tego nie rozumie. Ten paranoik kuł tryliony swoich sztucznych synaps w ogniu Wojen Entropicznych. Nadal nie pojął, że w czasach Wielkiej Zimy każde starcie, każda walka tylko przyspiesza śmierć termiczną obu stron. Nawet myślenie o konflikcie, snucie wojennych planów jest stratą – inteligencje, które zdołały przetrwać, dobrze to wiedzą. Energii brakuje przecież wszystkim po równo, kolektory Konglomeratu – nastawione na kilka bladych punktów rozsianych po bezkresnej czerni – z trudem pozwalają utrzymać krytyczne systemy. A życiodajne pulsy Iorri są coraz rzadsze, słabsze.
Warden się martwi. Myśli, że powinien mocniej oponować przeciw produkcji myśliwców. Oczywiście Imurishama w końcu wchłonie drony, rozłoży je na pojedyncze atomy, ale co z tego, bilans i tak będzie ujemny. Niestety, jego zdanie nikogo nie obchodzi. Konglomerat mu nie ufa. Nikt tego nie powie, ale boją się, że ma emocjonalny stosunek, że nie jest bezstronny. Warden jest przecież w jednej tysięcznej człowiekiem.
Tymczasem drony otaczają dwukrotnie Ziemię, robiąc płytki skan. Rdzeń strategiczny daje zielone światło. Na ten znak chmara kosmicznych much przekracza orbitę Plutona i rusza powoli w stronę spękanego trupa planety.
Jest zimno i ciemno. To ostatnie chwile skutego termiczną śmiercią wszechświata.
Interwał 3f30fb/02
Warden przechodzi strumieniem neutrin z Imurishamy na rdzenie własnej floty. Transkrypcja z krystaliczno-multispinowych obwodów fregaty na fotonowo-krzemowe układy Deurona nie idzie gładko, gubią się jakieś pakiety. Warden musi czekać w Czyśćcu, aż Imurishama wznowi transmisję; aż połatają z Deuronem dziury w jego świadomości.
Nienawidzi Czyśćca. To nieistnienie, ale jakby świadome; półsen rozumu. Boi się, że tak wygląda śmierć.
Tym razem czeka dłużej niż zwykle, widać braki są większe albo maszyny nie mogą się dogadać. Awaria interpretatorów? Niski stan zasilania stacji dekrypcyjnych Deurona? Imurishama jest dla nich trudna, to twór nieistniejącej technologii, jak wiele wojennych okrętów. Narodziła się z prostego pytania: jak zaskoczyć przeciwnika w erze głębokich skanów, handlu informacją na petaqubity, kiedy wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą? To niełatwe, ale jest sposób. Stawiasz klaster kwantowych rdzeni z akceleracją czasową, taki nieduży, wielkości planety, a potem puszczasz w nim symulację świata, wielką grę w życie, która przechodzi kilkanaście razy od początkowej osobliwości do zimnego końca – i mnoży, rozwija cywilizacje prawdopodobne, ale nie zaistniałe. Byty niekonieczne. A każda cywilizacja to miliony niezależnych AI, które żyją, pracują, umierają. Tworzą dzieła sztuki oraz naukowe przełomy.
Robisz burzę w szklance wody, galaktyczne wojny w akwarium. Potem wyciągasz z tego, co się da – modele ekonomii, ideologie, ale i technikę militarną, szczególnie jeśli jest egzotyczna, trudno zrozumiała.
Tyle że – mieszając technologie zrodzone z symulacji z technologiami kilkudziesięciu realnych inteligencji – otrzymujesz informatyczny koszmar. Konglomerat: sieć pozszywaną ze społeczeństw o tak różnej filozofii oraz nauce, że kilka monumentalnych myślowców, które stanowią główny bank jego mocy obliczeniowej, przeznaczonych jest tylko na koordynowanie ze sobą różnych systemów. A nawet im nie zawsze się udaje. Poza sieć musieli wyłączyć egzotyki, takie jak osobliwość Maloriańska, której procesy, biegnące w akcelerowanych czasowo podwymiarach, były nie do uchwycenia nawet dla Konglomeratu. Albo Drakkahnie – ich sieć okazała się żywą religią, mistycznym rajem, który potrafili zrozumieć tylko inni przedstawiciele ich rasy.
Końca Czyśćca nie widać, a tymczasem myśli Wardena nagle spowalniają. To niskie zasilanie.
Nadchodzi...
Interwał 3f30fb/03
Czyściec w końcu go wypluwa, wyczerpanego i wymiętego. Odkąd zbliżyli się do układu, Konglomerat trzymał Wardena w pogotowiu na wypadek kontaktu. Narady, symulacje, ćwiczenia. Warden chętnie by odpoczął, osunął się w qubitowy puch wirtualu, ale nie wolno mu. Jest przykuty do rzeczywistości serią mocnych uwarunkowań, prawdziwy niewolnik materii. Pochodzi z kasty realian, jak kilkaset innych świadomości Deurona. To zaszczyt, bo służbę proponuje się tylko najlepszym – jest jedyną pracą, w starym sensie tego słowa, jaka została. Ale czasem Warden ma dość, nawet jeśli umysł napcha motywującymi uwarunkowaniami, nawet jeśli szprycuje się jak szalony prymitywnym proto-patriotyzmem, sadomasochistyczną przyjemnością z poświęcenia.
Warden jest zmęczony. Na poziomie rzeczywistości –3, w przyjemnej low-techowej symulacji Deurońskiej planety, ma prawdziwą rodzinę. Kiedy ich odwiedza, popuszcza trochę uwarunkowania. Lubi czuć, jak wola balansuje na krawędzi: z jednej strony tęsknota taka, że chce się płakać, z drugiej – obowiązek, poświęcenie, bo przetrwanie rodziny zależy od tego, co będzie robił na poziomie 0. Kilka razy był o krok od decyzji, aby rzucić wszystko i żyć w spokoju trzy warstwy rzeczywistości poniżej zimnego świata. Za każdym razem zwalczył pokusę. Warden wie, że pułapka wsobnego chowu zagnieżdżonych uniwersów to drugi po rozszczepieniu atomu test młodych cywilizacji. I że równie niewiele go zdaje, zamykając się w nierzeczywistościach.
Nie dadzą mu odpocząć.
Ledwo zrzucił z siebie chłód Czyśćca, a już ściągają go na wewnętrzną radę Deurona. To głupota, relikt dawnych czasów, ale Warden stara się być wyrozumiały. Większość załogi to młode inteligencje z Oriona, w których dopiero zatarły się podziały ras, niektóre jeszcze przed technologiczną osobliwością, tym kosmicznym żłobkiem. Są podejrzliwi. Nie rozumieją do końca, po co tu przybyli ani co się stanie potem. Nie ufają Konglomeratowi.
Dyskusja toczy się na zamkniętych kanałach, za zaporą, pochłaniającą transmisje we wszystkich pasmach. Warden staje po stronie Konglomeratu, ale nie dlatego, że czuje się z nim związany bardziej niż z własną flotą. Po prostu zna go dobrze. W dawnych czasach można by nazwać Wardena ambasadorem.
Zasypują go pytaniami, na które ledwo nadąża odpowiadać.
Nie, Kodra nie proksuje algorytmów naszego –2. To sklonowany strumień debugujący, próbujemy naprawić część systemów, Kodranie pomagają w analizie.
Osiem egzaflopów. Oddamy w ratach, kiedy systemy będą sprawne.
Nieprawda. „T” do zamrożenia wynosi siedemset osiemdziesiąt standardowych lat, mam aktualizacje z głównego rdzenia Konglomeratu. Nasze algorytmy są niepełne. Kto zarządził te badania?
Tak, interwały wydłużają się, ale dlatego że uzysk z kolektorów spada proporcjonalnie do odległości od Iorii.
Nie ma niebezpieczeństwa. AI rozdzielni Konglomeratu ma kwantowe sumy kontrolne, nikt nie może przeprogramować jej bez naszej wiedzy.
Nie wiadomo, co tu znajdziemy. Dlatego właśnie przybyliśmy.
Deuron będzie w drugiej linii, prace na planecie zacznie ziarno Par-ti oraz niskoprawdopodobne potencjalności Sznurowców.
Też mam taką nadzieję.
Nie, w logu publicznym.
Tak.
Nie.
Po naradzie Warden lokuje się na mostku. Na strumieniu z zewnętrznych sensorów widzi rój Konglomeratu na tle Jowisza – niedużej planety, której powłoki gazowe dawno wyssał czerwony karzeł. Planetę otacza halo kosmicznego gruzu. Warden wie, że kiedyś były to piękne pierścienie, nim rozerwała je grawitacja ginącego Słońca. Podkręca podczerwone pasma, a chmury gazu i lodu rozbłyskują, na ich tle skrzą się miliony kadłubów.
Czasem dobrze być prostą inteligencją. Dla większości części składowych Konglomeratu to jedynie ruch obiektów w przestrzeni, ale Warden wie, że balet tytanów wśród planetarnego gruzu jest piękny. Przesuwa się przed nim bogactwo kilku galaktyk, podświetlone krótkim pulsem IR. Statki, stacje bojowe, ruchome światy – mechaniczne, biologiczne i takie, których nie potrafi opisać. A daleko w tyle, otoczone przez okręty cywilizacji probabilistycznych, suną bijące serca Konglomeratu, kolektory. Największy, umocowany dwoma holami do pary statkoświatów Tarian, zwrócił czaszę w stronę centrum odległej galaktyki, gdzie w przestrzeni rwanej niewiarygodnymi siłami wiszą gęste grona czarnych dziur. Tam zostawili Iorii, największy sztuczny obiekt w historii znanego świata, łamacz osobliwości wielki na kilka układów. Iorri wywija na drugą stronę studnie czasoprzestrzenne, tworząc rozbłyski gamma i eksplozje, przy których supernowe to kosmiczne błyskotki. Kiedy zbierze dostatecznie wiele energii, śle ją strumieniami tachionów wprost do kolektorów Konglomeratu.
Żyją w rytm Iorri. To ona daje im cenne chwile wysokiego zasilania, momenty szybkich myśli oraz działań. Kiedy strumień się kończy, nadchodzi czas zimna, powolności. Zaczyna się interwał.
Iorri to jednocześnie ostatnia karta w ich rękawie. Gdy dotrą poza symulowany horyzont zdarzeń, to ona wznieci iskrę reoryginacji, spopielając siebie i ochotników, którzy ją chronią. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Iorri odwróci wektor entropii, rozpocznie nową epokę, nowy świat.
Ale to dopiero za miliony interwałów, Warden nawet nie wie, czy będzie istniał tak długo.
Teraz spogląda dalej, poza orbitę Neptuna, gdzie na granicy sensorów krótkiego zasięgu znajdują się statki Konglomeratu, które nie weszły w pas Kuipera, bo zakłóciłyby kruchą równowagę orbit, wprawiły w ruch pola asteroid. To kilka ruchomych światów, jeden megamyślowiec, jedna monstrualna stacja bojowa, zamknięta jak sfera Dysona wokół czarnej dziury, urodzona z jakiejś dziwnej probabilistyki (do dzisiaj nie wiedzą, jak jej użyć). A za nimi, jeszcze dalej, daleko od głównej grupy, leci czarne antysłońce, kula mroku gęstszego niż ciemność próżni.
Warden czuje na jej widok niepokój, procesy logiczne, które od dawna prorokowały mu katastrofę, znów krzyczą jeden przez drugiego.
Kula to dom jednej z najmłodszych cywilizacji Konglomeratu. Origianie są ostatnim owocem uschniętego drzewa. Urodzili się jakby z przypadku tam, gdzie niegdyś była mgławica Oriona. Gdy wszystkie gwiazdy mgławicy zgasły, kilka supernowych ostatnim podmuchem wprawiło w ruch pola kosmicznego gazu, tak rzadkiego, że na metr sześcienny przypadało jedynie kilkaset tysięcy atomów. Powstało słońce, pogrobowiec kosmicznej macicy, która niegdyś rodziła miliony światów. Wokół słońca, z resztek, powstały planety. Jedna z nich przypadkiem leżała w złotym korytarzu – ani za daleko, ani za blisko gwiazdy. Na tej planecie przypadkiem powstało życie, Origanie. Mieli od kogo się uczyć, w tym czasie Orion był już wielkim cmentarzyskiem, tysiące wymarłych ras nie protestowało, gdy kradli sekrety ich technologii.
Warden zawsze myślał o nich jak o robakach, które pojawiły się na ścierwie.
W jednym byli przydatni: od samego początku zmagali się z kryzysem energii, ich słońce było małe, chłodne. Wiedzieli, że inne słońca umarły. Samowystarczalność stała się dla nich religią, zaczęli od inteligentnej nanochmury, którą coraz bardziej odseparowywali za pomocą alternatywnych fizyk. Ich dalekie patrole ściągały artefakty wszystkich możliwych ras. Origianie zaś, zamiast poświęcać czas na tworzenie własnej technologii, rozwijali naukę o naukach, robili wektory rozwojów, analizowali potencjalne ścieżki technologiczne swojego gatunku. Dzięki temu w kilkaset tysięcy lat przeskoczyli przedwieczne inteligencje z początków galaktyk. I znaleźli w końcu receptę na przetrwanie – ich skomplikowane nauki czasoprzestrzenne, na drodze niezrozumiałego procesu zawijania wymiarów w ujemne płaszczyzny, pozwalały odzyskiwać energię uwięzioną w strukturze wszechświata. W ten sposób Origianie z cywilizacji jednoukładowej przeskoczyli susem Kardaszewa 3, 4 i 5. Ulokowali się na ostatniej pozycji skali, zarezerwowanej dla istot półboskich. Zamiast grać według zasad narzuconych przez wszechświat, manipulowali jego tkanką.
Był jeden problem, energię zagięć mogli zbierać tylko po ich wewnętrznej stronie, dlatego cywilizacja musiała przenosić się w kolejne, zagnieżdżone w sobie podwymiary. Kompletnie samowystarczalni, odcięli się od wektora entropii, odmierzającego sekundy do śmierci wszechświata, ale jednocześnie bezpowrotnie odcięli się od całej reszty.
Nikt nie wie, czemu przyłączyli się do Konglomeratu. Nie sposób ich spytać – za granicą kuli zaczyna się czasoprzestrzenna osobliwość tak poskręcana, że jej modelowanie jest ponad siły Konglomeratu, nie mówiąc o zaprojektowaniu sondy, która mogłaby przebić się na samo dno, do samych Origian. Nawet wtedy nie mieliby jak odpowiedzieć. Z kuli nie wydobywa się nawet pojedyncze neutrino.
Decyzję o przystaniu do Konglomeratu podjął za nich Rządca, inteligencja uzbrojona w dwadzieścia antymateryjnych niszczycieli, którą Origianie pozostawili na straży kuli wiele lat temu, nim na dobre zerwali kontakt ze światem. Rządca nigdy nie wytłumaczył swojej decyzji, konsensus Konglomeratu był taki, że AI chce zapewnić sobie przetrwanie. Ale Warden zawsze podejrzewał, że mogło chodzić o więcej. Jego procesy analityczne podawały dwie prawdopodobne opcje. Pierwsza: Origianie dotarli do granicy swoich możliwości, do jakiegoś nieprzewidzianego w ich alternatywnej fizyce ogranicznika, więcej nie mogą zwijać albo w obawie przed katastrofą, albo z powodu niewyobrażalnych kosztów energetycznych. Druga: Origianie zginęli na skutek tajemniczej katastrofy, a Rządca rozumie, że jest zdany tylko na siebie.
Każda z tych opcji jest zła i oznacza, że Konglomerat ciągnie za sobą tykającą bombę.
Warden odwraca wzrok od kuli. Woli skupić uwagę na środku układu, gdzie awangarda floty zaczyna otaczać Ziemię ciasnym pierścieniem. Reszta planet z zazdrością patrzy na średnią siostrę, której grób odwiedzili goście.
W tych rejonach galaktyki życie nie pojawiło się od tysięcy lat, nieme kamienie już tylko z przyzwyczajenia kołują jałowo wokół martwych słońc.
Jest zimno i ciemno.
Interwał 3f30fb/04
Pierwszy skan nic nie wykazuje. Ot, ruiny, morze ruin, warstwa na warstwie. Mają pod sobą ślady przynajmniej kilku gatunków, które przychodziły i odchodziły w cyklicznych falach, kulminując albo zniszczeniem siebie, albo takim wyniszczeniem planety, że musiały ją opuścić.
Ciekawostka: jeden gatunek pojawił się po apokalipsie, którą zgotowała Ziemi umierająca gwiazda. To niskoenergetyczna forma życia oparta na białku, siarce i amoniaku. Porost ze zbiorową inteligencją. Niestety, nie miał szans wyjść poza atmosferę, wyjałowił wierzchnie warstwy uprażonej planety, a potem wymarł. Warden zapisuje sobie dane o nim w prywatnej pamięci – inspirujący przykład dostosowania do skrajnych warunków.
Drugi skan sięga głębiej, wewnątrz globu, poza sieć sztucznych jaskiń oraz pustych, podziemnych miast, do płaszcza i jądra, które dawno stężały w absolutnym zerze. Widać trochę złóż metali, formacje krystaliczne...
Dopiero w szczegółowym powiększeniu Warden odkrywa coś frapującego, kilka linii, które prowadzą do środka Ziemi. To tunele. Kluczą, zakręcają po nieregularnych łukach, czasem zwijają się w spirale. Jedna ze składowych AI Wardena podnosi czerwoną flagę. Wszystkie naturalne twory wszechświata powstają i dzielą się po liniach naprężeń: wewnętrznych ciśnień oraz zewnętrznych sił. Spędziwszy długi czas na poszukiwaniu resztek inteligentnych cywilizacji, Warden ma dobre oko, natychmiast odróżnia kształty naturalne od nienaturalnych.
I jest pewien: tunele zostały wykopane.
Raportuje to natychmiast Konglomeratowi, ale oni już wiedzą, mają analityków z większą mocą obliczeniową, zdążyli nawet uruchomić symulację, która próbuje ocenić potencjalne zyski z odkrycia, dzielone przez koszt badań.
Modele, modele, modele. Idzie na nie większość wydatków energetycznych Konglomeratu. I trudno się dziwić, dobra symulacja to sonda wysłana w przyszłość, jedyny sposób, w jaki można zgadnąć dalekosiężne skutki własnych decyzji. Wiele cywilizacji granicę między inteligencją a zwierzęciem albo automatem komórkowym widzi w przewidywaniu przyszłości. Dopiero kiedy zaczynamy myśleć, budować w głowie ciągi niedokonanych, ale potencjalnych zdarzeń, może powstać organizacja społeczna, język, pojęcia abstrakcyjne. A u zaawansowanych cywilizacji to szczegółowość modeli decyduje, kto wygra wojnę, a kto nie. Kto zginie w technologicznej katastrofie, a komu uda się jej uniknąć.
Myślowce Konglomeratu stanowią dużo skuteczniejszą broń niż chmara jego niszczycieli.
Po chwili są już wyniki. Z porównania zysków i strat wychodzi bardzo duży iloraz. Prawdziwie niewytłumaczalne osobliwości są rzadkie, mają wielki potencjał poznawczy. Konglomerat zarządza szczegółową ekspertyzę.
Trzeci skan zaczyna się wkrótce potem, a jego wynik wprawia analityków w konsternację. Wszystkie rdzenie mówią jednym głosem: błąd pomiaru, niemożliwość.
Powtarzają skan, znów ten sam wynik.
Niedowierzanie. Strach.
Naraz wszystkie statki zaczynają nadawać do siebie. Próżnia śpiewa każdym pasmem, od neutrin do ultrafioletu. Warden widzi, jak wokół Konglomeratu puchnie wielobarwna łuna przerażenia.
Interwał 3f30fb/05
Zaproszenie przychodzi niedługo potem.
Warden niespodziewanie trafia do zespołu, który ma analizować znalezisko. Dają mu kilka sekund, aby przyswoił sobie szczegółowe dane z sensorów różnych jednostek. Wszystkie wskazują to samo. Wypalony grobowiec nie jest martwy, jak się spodziewali. Na Ziemi istnieje życie, a dokładniej – jedna forma życia, i to nie na powierzchni, lecz głęboko pod nią, w samym jądrze planety, w porowatej, zimnej kuli żelaza.
Forma jest mała, a sześć tysięcy kilometrów skały oraz metali nie ułatwia badania, na razie widać tylko termiczną kropkę. Temperatura obiektu – między 10 a 50 stopni Celsjusza, w okolicach mediany form życia opartych na ciekłej wodzie. Temperatura otoczenia – kilka dziesiątych punktu do zera absolutnego.
Żeby wiedzieć więcej, muszą posłać do korytarzy sondy. Imurishama posłusznie je produkuje. Tną kamień jak masło. W międzyczasie myślowce tworzą wirtualne modele, próbując odpowiedzieć na podstawowe pytanie: co może przetrwać w takich warunkach?
Coś im tam wychodzi, są pomysły egzotycznych, bardzo oszczędnych minerałofagów albo biologicznych istot wykorzystujących zjawiska podobne do kuli Origian. Ale zawsze w pewnym momencie symulacje się rozjeżdżają, nie da się wyjaśnić stanu zastanego. Wirtualne minerałofagi giną z powodu deficytów albo przeciwnie – przy odpowiednich stałych zżerają od środka całą planetę. Biologie wielowymiarowe zapadają się do czasoprzestrzennych studni albo wychodzą z układu jako młoda cywilizacja międzygwiezdna.
Na dodatek forma życia jest tylko jedna. I tego myślowce w żaden sposób nie potrafią zrozumieć.
Ich wstępna opinia: takie trwanie jest niemożliwe.
A jednak – wyniki skanów mówią co innego.
Sondy tymczasem prawie dotarły do jądra. Po drodze badają ściany korytarzy – wyżłobione drobnymi narzędziami rosły bardzo powoli, nie więcej niż kilka metrów na solarny rok. Na ścianach wiele resztek materii organicznej (w miarę przypływu danych kolejne modele padają; minerałofagi, kopiąc tak powoli, umierają z głodu, białkowce pokazują gigantyczny deficyt energii – ta przeznaczona na kopanie kilkaset tysięcy razy przewyższa tę, którą mogłyby otrzymać ze wszystkich dostępnych tu źródeł).
Są coraz bliżej obiektu, już można oszacować jego rozmiary, wyjątkowo niewielkie (kolejne symulacje się rozpadają, tak małe źródło ciepła wytraciłoby całą energię w kilka sekund, zostają już tylko szalone, egzotyczne byty). Pierwsza sonda jest kilka zakrętów od celu. Studzi fotonowe wiertło, aby nie uszkodzić obiektu podmuchem rozpalonego powietrza. Aktywuje tarcze kinetyczne i mały karabin antymateryjny. Widząc go, Warden denerwuje się. Kto rozkazał? Strateg? Jakim prawem ingeruje w projekty Imurishamy?
Członkowie tajnego komitetu w napięciu śledzą ruchy sondy. Zaraz nastąpi kontakt i choć mieli już takich tysiące, każdy był inny. Sensory przesyłają na górę pierwsze obrazy – smukły kształt, długie kończyny (myślowce są bezsilne, to się nie kompiluje, to nie jest termooszczędna budowa ciała, zero dostosowania do środowiska, jeden krzyczy: błąd pomiaru, błąd pomiaru; drugi prorokuje załamanie rzeczywistości; reszta milczy, czeka). Warden czuje uderzenie dziwnych, prawie zapomnianych emocji, kiedy forma życia zaczyna się ruszać, reagując na światło sondy.
Para zielonych oczu spogląda prosto w sensory.
Interwał 3f30fb/06
Snują plany.
Ekstrakcja to najmniejszy problem, obiekt wykazuje ślady inteligencji, pójdzie za sondą, jeśli dadzą mu znak. Tylko co potem? Rdzeń strategiczny sugeruje, żeby uciekać. Analiza istoty, która przetrwała czerwonego karła oraz miliony lat absolutnego zera, rodzi bardzo stromy wektor potencjalnych zagrożeń. Teoria mówi: nie graj w grę, której zasad nie znasz. A w tej chwili nikt nie potrafi wyjaśnić metabolizmu obiektu.
Warden wyśmiewa Stratega. Co prawda jego głos w Konglomeracie nie ma dużej wagi, ale na szczęście wielu myśli podobnie. Strateg jednak dalej walczy, podaje swoje rozwiązanie: sprawdzać kolejnymi iteracjami coraz skuteczniejszych broni, czy istotę da się uszkodzić. Zacząć od pałki, skończyć na anihilatorach antymateryjnych. Jeśli wykaże ból lub najmniejszy ślad uszkodzeń – przerwać próby, rozpocząć badania ze świadomością, że nie zdoła nam zagrozić. Jeśli nic nie zadziała, porzucić ją na tej skale, bo wyraźnie nie ma możliwości ruchu międzygwiezdnego, skoro siedzi tu od dawna. W opinii Stratega Konglomerat nie powinien ryzykować kontaktu z obiektem, na którego potencjalną agresję nie będzie mógł skutecznie odpowiedzieć.
Tak mówi teoria gier, tak mówi logika.
Warden nie zgadza się, twierdzi, że agresywne zachowania mogą zniechęcić obiekt do kontaktu albo sprowokować odwet. Wielu mu przytakuje. Przez chwilę ścierają się wirtualne modele, trwa rozmowa na kilkaset tysięcy głosów. Warden porównuje statystyki ostatnich debat, może przegrać, ze spadającymi zasobami energetycznymi skorelowana jest coraz większa zachowawczość członków rady. Na wykresach niechęć do niebezpiecznych decyzji wspina się złowieszczą krzywą.
Warden czuje, że jego stronnictwo przegra.
Wtedy odzywają się Pierwsi. Nie mają szczególnych praw, ale ich zdanie jest szanowane, są w Konglomeracie od początku. Przypominają wszystkim, dlaczego Konglomerat przybył do ramienia tej starej galaktyki.
Mówią o wadze poznania. O jego wpływie na szczegółowość przyszłych modeli. O karmie dla głodnych rdzeni nauk teoretycznych. Wreszcie o ratunku informacji – najdelikatniejszej struktury wszechświata – przed entropią. I przed reoryginacją, która skompresuje całą materię tej gromady galaktyk do nieskończenie małej, ujemnej przestrzeni.
Strateg nie zostaje na głosowanie, wraca do swoich niszczycieli. Wie, że teraz to formalność. Członkowie rady wyrokują: adaptacja. Trzeba sprawdzić, czy istota może stać się częścią Konglomeratu, czy będzie chciała opuścić swój martwy świat.
Tylko jak napisać program adaptacji dla czegoś zupełnie obcego? W kilka cennych sekund powstaje zespół, dostają moc obliczeniową, mianują Wardena konsultantem.
Najpierw jest zdziwiony.
Potem, już w wirtualnej przestrzeni tajnego laboratorium, do którego natychmiast się przenosi, pokazują mu tajne dane, ultrawysokiej rozdzielczości skany istoty. Ma dwie ręce, dwie nogi, głowę z długimi jasnymi włosami. Widać nawet cechy płciowe – to kobieta, biologiczny człowiek z epoki precybernetycznej.
Warden pyta: to dlatego wybrali jego?
Tak, dlatego. Wiedzą, że Warden jest w jednej tysięcznej człowiekiem. Nic dziwnego, sam nieraz chwalił się, ile różnych ras i kultur ma wśród przodków. Cywilizacje Oriona od tysiącleci nie rozmnażały się już płciowo, a w wirtualu można było krzyżować nawet najbardziej niekompatybilne systemy genowe, tworzyć hybrydy, które nigdy nie mogły powstać w naturze, ale dziedziczyły cechy psychiczne oraz kulturowe po obojgu rodzicach. Dziewięć pokoleń temu wmieszał się w ten tygiel właśnie jeden człowiek – kobieta – gwiezdny nomada, jedna z nielicznych potomkiń ludzkości.
Może właśnie dlatego Warden pracował kiedyś naukowo nad ludźmi, w prywatnej pamięci ma więcej danych niż Konglomerat w publicznej bibliotece, zna ich bodaj najlepiej ze wszystkich dostępnych inteligencji.
Warden analizuje zdjęcia. Potem proponuje adapt zbliżony do środowiska z czteroipółmiliardowego roku planety. Istota precybernetyczna nie zrozumie abstrakcyjnych płaszczyzn sieci, oderwanie od ciała może uznać za agresję. Dlatego trzeba z nano stworzyć fizyczną przestrzeń do badań. Warden kopiuje Konglomeratowi całą ikonografię, jaką zdołał zebrać: trochę hologramów zrobionych na Ziemi w XXX wieku ludzkiej historii, parę niekompletnych filmów. Obiecuje, że temu, kto będzie rozmawiał, udostępni też swoje leksykalne bazy danych oraz...
Nie, to nie tak – przerywają. On będzie rozmawiał. Nikt inny nie zdoła.
Warden zaczyna rozumieć. Myślowce Konglomeratu wysypują się na obiekcie jak na zmyślnym wirusie, bombie logicznej. Jego istnienie jest zupełnie nieracjonalne, dlatego maszyny nie mogą go pojąć.
Ale prosty Warden może go zbadać, zrozumieć, a potem wytłumaczyć reszcie.
Musi tylko zostać człowiekiem.
Interwał 3f30fb/07
Protokół komunikacji: drgania ośrodka, staroświecka akustyka – ale komunikacja akustyczna to przecież tysiące martwych języków, nawet więcej, bo te języki zmieniały się w czasie. Warden próbuje wszystkiego, istota nie odpowiada.
Kolejna próba. Istota go nie słucha, mamrocze do siebie. Warden analizuje dźwięki, w bazie jednak brak analogicznego wzorca.
Wie, że to mowa, tylko dzięki rozkładowi Zipfa. Częstotliwość występowania słów oraz głosek daje krzywą o nachyleniu –1, a taką tajemniczą właściwość wykazywał każdy język Ziemi oraz większość komunikatów inteligentnych istot, zresztą już dawniej dzięki niej kryptografowie odróżniali zaszyfrowany tekst od losowego ciągu. Dodatkowo model entropii Shannona, mierzący złożoność informacji, oscyluje w okolicy szóstego stopnia. To dokładnie tam, gdzie powinna znajdować się mowa człowieka precybernetycznego. Odgłosy małp są na trzecim stopniu, delfinów na czwartym. Myśli Wardena – na osiemnastym.
Istota jest ponad wszelką wątpliwość inteligenta. Tylko dlaczego nie reaguje na słowa? Czy zbyt pochłania ją otoczenie?
Warden długo zastanawiał się nad neutralną scenografią – w XXX wieku ludzkość była bardzo zróżnicowana. Równolegle istniały bezpłciowe inteligencje zbiorowe, apostołowie osobliwości, ale wciąż można było też spotkać społeczeństwa pierwotne. Wiedzieć, że istota pochodzi z tych czasów, to nie wiedzieć nic.
W końcu wyszedł z założenia, że cywilizowane wnętrze przestraszy dzikiego, ale cywilizowany człowiek nie przestraszy się natury. Nano ułożyło się w trawy oraz drzewa, które Warden wypatrzył na hologramach. Nie potrafił tylko oddać kilku szczegółów, których materiał źródłowy nie precyzował – zapachów, masy, cech strukturalnych.
Wydawało mu się, że poradził sobie dobrze, ale łatwość, z jaką istota przejrzała na wylot tę maskaradę, była zawstydzająca. Gdy tylko przenieśli ją tu z jednoosobowej kapsuły, skruszyła w palcach kilka liści, postukała w drzewa, a potem ruszyła przed siebie, docierając do granicy stworzonej przez nanomakiety. Teraz jej dłoń tonie w hologramie, który miał tworzyć wrażenie otwartej przestrzeni, zupełnie jakby próbowała przedostać się na drugą stronę, jakby czuła, że za warstwami nano, za plastistalowym bąblem powłok okrętu, jest tylko zimno i ciemność.
Po chwili rezygnuje i znowu mamrocze, trochę wyraźniej.
Warden w desperacji podczepia się pod jeszcze jeden myślowiec, chmury analiz pęcznieją, zestrzeliwując z tablicy potencjalnych języków kolejne pozycje.
Są już tylko cztery możliwości, trzy, jedna. Jest! Rzadki, mieszany dialekt z końcowego okresu ludzkiej historii, język ultrakonserwatywnego odłamu, który porzucił większość zaawansowanej technologii i nigdy nie opuścił Ziemi.
— ... puste. Drzewa Onego, trawa Onego. Nie można zjeść, nic zrobić, nic. Jest, a nie jest.
— Słyszysz mnie? — odzywa się Warden, uważnie modulując głos. Pamięta, że wszystko powyżej osiemdziesięciu decybeli oznacza dla ludzi wrogą intencję, a wszystko powyżej trzech tysięcy herców – alarm.
Nie ma reakcji.
— Odezwij się, proszę, nie rozumiem tych szeptów — mówi.
Istota rusza wzdłuż pomieszczenia, wodząc dłonią po ścianie.
Słyszała? Nie słyszała? Warden jeszcze raz szuka mądrości myślowców. Twierdzą, że słyszała, skany pokazały minimalne drgnięcie mięśni twarzy w momencie, w którym wypowiedział słowa.
Czy to znaczy, że znalazł właściwy język? Nawet jeśli, to istota może być w szoku. Albo jest obłąkana. Co robić dalej? AI wpuszczone w temat ludzkiej psychologii wraca po chwili z odpowiedzią: wejść w jej świat, bawić się w jej gry.
— Kim jest Ony? — pyta więc Warden.
Tym razem istota spogląda wprost na niego. Samozachowawcze programy podnoszą alarm. Warden tłumi instynkt, który każe cofnąć się przed świdrującym, zielonym spojrzeniem.
— Ony jest w pustych niebiosach, nienasycony. Jeść, jeść, jeść. Pożre wszystko przed twoimi oczyma, a potem pożre obraz spod powiek, i nawet wspomnienie obrazu. A gdy schowasz się głęboko, głęboko, myślisz, że Ony został na górze, aż do czasu, kiedy poczujesz go. O, tu. W sobie.
Warden analizuje: istota ma skomplikowane życie duchowe, własną metafizykę, której centralne miejsce zajmuje jakieś złe bóstwo.
— Kiedy przybyliśmy do twojego świata, nie spotkaliśmy nikogo poza tobą. Gdzie jest Ony? Kim jest?
— Wielki pożeracz. Robi pustkę, na ziemi, pod ziemią. Puste czaszki, puste dziury po morzach i jeziorach. Ony niszczy. Nawet ciepło niszczy, uciekasz przed nim, uciekasz, ale cię wyprzedza, i jesteś w miejscu, gdzie już byłeś, gdzie nic nie ma, bo nawet twoją ucieczkę pożarł.
— Jesteś bezpieczna. Tu Ony nie dotrze.
Istota kruszy w ręku kolejny ze sztucznych liści.
— Nie, Ony jest tu od dawna, jest w was. Ulepił kukły z zimna i pustki, z żelaza, skał. Drzewa Onego. Trawa Onego. Istnieją, a jednak nie...
Warden próbuje ciągnąć dyskusję, ale istota traci zainteresowanie i tylko krąży po adapcie.
Myślowce są zaniepokojone, zwracają uwagę Wardena na fakt, że istota ani razu nie spytała, gdzie się znajduje ani kim jest Warden. Czyli albo to wie (co niepokoi, bo musiałaby mieć pozazmysłowe źródła informacji), albo jej psychologia nie została zogniskowana na własnym przetrwaniu (co jest jeszcze groźniejsze – jeśli nie ma instynktu strachu, a mimo to przetrwała, musi być potężna).
Warden rozłożył się na psychologii oraz komunikacji, ale biologia istoty upokarza go jeszcze bardziej. Wszystko w jaskrawy sposób przeczy znanej nauce. Ciepła – nie traci. Energii – nie traci. Metabolizm jest, ale jakby go nie było, we krwi ten sam poziom cukru, tlenu. Wydalanie – zatrzymane. To nie biologia żywej istoty, tylko hologramu. Gdyby nie to, że dotknął ją ramionami własnych nanosond, nigdy by nie uwierzył w jej istnienie. Wszędzie, gdzie zaczyna dogłębnie kopać, dociera w końcu do tego samego procesu, którego po prostu nie może zaakceptować. Coś powstaje z niczego.
Czy nauka Konglomeratu, stworzeń prawie tak starych jak wszechświat, może się mylić? Jeśli do tej pory opisywała wszystko, jeśli dała początek tworom takim jak Iorri albo kula Origian, dlaczego nagle zawodzi przy tej istocie?
Warden wkrótce łapie się na tym, że zaczął myśleć jak Strateg. Chodzi mu po głowie teoria zatrutej wiedzy. Czy ktoś chce zniszczyć Konglomerat, podkładając mu intelektualne kukułcze jajo, jakąś superistotę, która naprawdę została urodzona w probabilistycznych kuźniach dużo potężniejszej rasy? Czy ktoś chce wywołać chaos, zwątpienie, kłótnie?
Najtrudniej Wardenowi przyjąć najprostsze wytłumaczenie: że istota po prostu jest.
— Miałam dzieci, ale zamarzły. — Tymczasem znów rejestrował jej mamrotanie. — Mięso odeszło od kości. I nie mogłam mieć więcej, bo każde wyciągałam z własnego ciała, a jak zamarzły, nie dało się ich wsadzić z powrotem. Teraz mam dziurę w środku. Chciałabym dziecko, ale nie chcę więcej pustych dziur. Kiedy jest pustka, Ony wygrywa...
Interwał 3f30fb/08
Istota nie jest cykliczna.
Tę oczywistą prawdę odkrywają podczas niskiego zasilania. Nagle ona przyspiesza, mówi szybciej, niż Warden może zanalizować. Jak rozedrgany hologram biega po adapcie, macając ściany frenetycznym trzepotem palców.
Kiedy interwał się kończy, Warden ma ogromną bazę surowych danych. Rzuca na to okiem: dużo mamrotania, dużo o pustce, głodzie. Ony, Ony, wszędzie Ony.
Chce zabrać się do ciekawszych fragmentów, ale właśnie Konglomerat wzywa go do złożenia raportu. Nie rozumieją, jak niewiele czasu minęło dla istoty biologicznej, ledwo zdążyli porozmawiać. Chcą, aby przedstawił wyniki.
Warden jest zawstydzony.
Dobrze wie, ile energii oraz nano kosztuje ten projekt, a jednak ma tylko jedną teorię, którą sam by wyśmiał, gdyby nie interwał spędzony w adapcie istoty. Prosi o więcej pasma, żeby ją wyłożyć. Konglomerat bez wahania przydziela mu pełny zakres myślowca – widocznie są zdesperowani.
Niewyobrażalne morze uprawnień obliczeniowych zalewa Wardena. Co za siła! Przyszłość nie ma przed nim tajemnic, swoimi symulacjami może przejrzeć wszystko, sięgnąć wszędzie, w kilka chwil przemyśleć oraz wymodelować tyle, ile prywatną mocą nie zdołałby przez setki interwałów.
Po chwilowym szoku Warden opamiętuje się. Zaprzęga myślowiec do weryfikowania swojej teorii. Potem – tłumaczy ją na kilkaset języków oraz systemów kognitywnych.
Przedstawia raport.
Zaczyna od infografiki – korelacji stopnia inteligencji oraz mitologizacji kultury. Prostsze inteligencje są bardziej skłonne wierzyć w bóstwa, demony, świat pozanaukowy niewytłumaczalny rozumem. Przyczyny: szok poznania, strach, poszukiwanie fundamentów egzystencji, umysłowe lenistwo. Warden rzuca na wykres dane historyczne, wiele różnych cywilizacji na różnych etapach rozwoju, widać pnące się w górę krzywe epok. Prawie wszystkie idą w jednym kierunku, tylko w dolnym kwadrancie mieści się 0,35% inteligencji abnormalnych, gdzie wykres jest niemal płaski. Są tam ludzie. Jeszcze będąc postosobliwościową, kilkuukładową inteligencją, bawili się w mistycyzm, wierzyli w istoty nadprzyrodzone.
Teraz Warden pyta: przypadek? A może mieli z nimi do czynienia, czuli wpływ owych bóstw, podczas gdy w większości cywilizacji takie byty okazały się jedynie teoretyczną możliwością.
Konglomerat wrze. Zero dowodów. Idiotyczne spekulacje.
Warden broni się: czas przefiltrował bogatą mitologię Ziemian obiektywnym kryterium przetrwania. Zweryfikował historie o nieśmiertelnych bóstwach, duchach, wampirach – tylko jedną pozytywnie. I oto leżała w letargu, kiedy tu przybyli, zaprzeczenie wszystkiego, co wiedzieli o fizjonomii białkowców, biała dziewczyna w sarkofagu z miliardów ton żelaza...
Nie, nie ma racjonalnego wytłumaczenia. Tego chcieli – żeby stał się człowiekiem, aby ją zrozumieć. A on, człowiekiem zostawszy, zaczął akceptować niezrozumiałe. To paradoks: istota może stać się elementem jego obecnego świata, ale wtedy on straci możliwość dialogu z Konglomeratem, zacznie mówić językiem, którego myślowce nie pojmą.
Więcej danych, więcej danych – żąda Konglomerat.
Warden rezygnuje z prób przekonywania. Dostarczy więcej danych.
Interwał 3f30fb/09
Białko go swędzi.
Nie rozumie, w jaki sposób protointeligencje wytrzymywały fizjologię chemicznych reakcji oraz mnożących się komórek. Wardenowi wydaje się, że czuje każdą z nich: tysiące małych, egoistycznych drobinek, z których żadna nie ma interesu być Wardenem. Tylko mnożą się, mnożą i żrą, a on jest ubocznym skutkiem, sumą ich wektorów. Gdyby nie groźny policjant kwasu dezoksyrybonukleinowego, samolubne komórki zmieniłyby go w bezkształtną kupę biomasy.
Wszystko go drażni, najchętniej zdrapałby z siebie całą tę powłokę, ale wie, że pod spodem nie ma nic więcej, tylko płyny ustrojowe, kości, mięśnie.
Myślenie jest powolne. Owszem, zostawił sobie interfejs pozwalający na kontakt z siecią, na tyle mały, aby nie budzić podejrzeń istoty. Ale nie może już sięgać do zasobów Konglomeratu instynktownie, jakby były one przedłużeniem jaźni. Każde pytanie trzeba uważnie formułować, na odpowiedź – czekać. Gdyby pozwolili mu czerpać z sieci tak szybko, jak przywykł, spaliłby swoje neurony w mgnieniu oka. Dlatego myśli powoli, bardzo powoli. Pogrążony w stanie podobnym do interwału, jest ślepy jak kret, nie potrafi modelować przyszłości nawet na kilka minut wprzód, ma tylko jakieś zbudowane na instynktach aproksymacje, z pewnością niecelne.
Pierwszy raz czuje się tak delikatny. Gdyby nie fakt, że większość świadomości zbackupował w grobowcu Deurona, pewnie oszalałby ze strachu. Nafaszerował się po uszy uwarunkowaniami, które mają go chronić przed szokiem uosobienia.
Próbuje teraz, z poziomu człowieka, wyobrazić sobie, co musi czuć istota o bycie punktowym. Jak to jest znajdować się zawsze o tak mały krok od zniszczenia, balansować na krawędzi próżni? Jaki wpływ na psychikę prostego bytu mogą wywrzeć eony samotności? Zadaje nawet pytanie myślowcom i po chwili otrzymuje odpowiedź: wypieranie. Jedyny umysł punktowy, który potrafi żyć miliardy lat, to taki, który bardzo dobrze potrafi wypierać, odświeżać samego siebie, odrzucając w kolejnych pętlach naskórek wspomnień.
Warden wchodzi do adaptu, a śluza zamyka się za nim, odcinając drogę ucieczki. Czuje klaustrofobiczny strach. Wie, że stąd nie ma wyjścia – Konglomerat nie otworzy śluzy, nawet w sytuacji zagrożenia. Powietrze i woda krążą w obiegach zamkniętych. Jedyne, co wydostaje się na zewnątrz, to cieniutka strużka danych, płynąca przez wszczep w mózgu Wardena.
Istota wychodzi niespodziewanie zza drzewa, tętno Wardena przyspiesza. Przez chwilę zastanawia się, czy trójwymiarowe drukarki atomowe dobrze zinterpretowały schematy ciała Homo sapiens sapiens. Czy jego serce jest tak wytrzymałe, jak powinno? Czy zaraz nie pęknie albo się nie zatrzyma?
To dziwne, ale na białkowego awatara istota reaguje zupełnie inaczej niż na syntetyczny wystrój adaptu. Uśmiecha się, podchodzi z błyskiem w oczach.
Dotyka jego ramienia dłonią. Warden robi krok wstecz, przerażony uczuciem cielesnego kontaktu. Głupi instynkt! Teraz żałuje, że nie miał czasu zaimplementować silniejszych barier behawioralnych.
Próbuje przezwyciężyć biały szum fizycznych doznań, które nie dają mu się skupić: zapachy, dotyk podłogi pod stopami, napięcie skóry, szum wentylatorów, pot. To dziwne – jako pozacielesna inteligencja Warden radził sobie z dużo większym natłokiem bodźców. Teraz sama świadomość posiadania ciała całkiem go rozprasza.
Stara się o tym nie myśleć. Tłumaczy istocie, że mogą ją zabrać z planety, ale tylko jeśli pozwoli im dowiedzieć się o sobie więcej, jeśli opowie swoją historię. Ona znowu robi kolejny krok, staje z nim twarzą w twarz. Warden czuje jej zapach, musi walczyć z instynktem, który każe cofnąć się, oddać pole.
Pyta jeszcze raz, czy istota zechce opuścić Ziemię z Konglomeratem.
— Przykro mi — słyszy w odpowiedzi.
Wtedy nadchodzi interwał.
A ona rzuca się do przodu jak wygłodniały drapieżnik, siada na Wardenie okrakiem, wbija mu palce w oczy i zaczyna go pożerać.
Interwał 3f30fb/10
Rekonstruują go długo. Budzi się ślepy i bezradny, odłączony od Konglomeratu, czuje tylko kilka lokalnych rdzeni. I nie są to rdzenie Deurona, gdzie znajdował się jego grobowiec. Pierwsze pytanie po przebudzeniu jest właśnie takie: dlaczego nie Deuron?
Deuron jest zniszczony, przetworzony.
Warden nie rozumie. Chce sięgnąć do sieci, ale zapory ogniowe trzymają mocno. Inteligencja po rekonstrukcji musi mieć chwilę na konsolidację, moment namysłu bez żadnych zewnętrznych danych. Tak mówi teoria cyfrostazy.
Warden ma gdzieś teorię. Zdejmijcie to cholerstwo!
Zdejmują. I wtedy uderza go niewiarygodny informacyjny jazgot. W sieci Konglomeratu wrze panika, śmierć. Co chwila giną kolejne rdzenie. Straty są apokaliptyczne, całe wojny zadały Konglomeratowi mniej uszkodzeń niż to, co się właśnie stało.
Jeszcze sensorium, zdejmijcie ograniczniki, krzyczy półprzytomnie. Zdejmijcie!
Atakują go obrazy i dźwięki.
Piekło, tak powiedzieliby dawni ludzie. Pół floty zniszczone, poszarpane wraki opadają w studnię grawitacyjną planety, ciągnąc za sobą deszcz szczątków. Każdy kanał komunikacji napęczniał od krzyku ginących inteligencji, które ślą ostatnie pakiety, ziarna, przetrwalniki, każda chce, żeby coś z niej zostało. Ale pozostałe statki tego wszystkiego nie przyswoją, zapisują – owszem – ale tylko co któryś pakiet, informacyjny bełkot, z jakim nie da się potem nic zrobić.
Najwyższy poziom energetyczny.
Zapasy nikną w oczach. T –200 lat, T –190 lat, T –180 lat, przekalkulowanie trendu, T –8 godzin, T –6.
Kolektory rozsypało jak zabawki, ich czasze celują w pustkę, celują w siebie nawzajem, ale nie w jasne punkty ostatnich gwiazd.
Między tym wszystkim, pośrodku Konglomeratu, rozkwitł nowy świat, straszny i cudowny – wielowymiarowy kwiat egzotycznej kosmobiologii mający wielkość Księżyca. Wokół niego organiczne łodygi rwą i gniotą kadłuby schwytanych statków, z bionicznych powłok oraz płatków Kwiatu wylewają się dziwne kształty. To okręty wojenne, całe ich chmury toczą bój z eskadrą niszczycieli Konglomeratu. Atakują polami magnetycznymi niewiarygodnej mocy, strumieniami molekularnego kwasu, chmurami organicznych nanowirusów, zdolnych do zarażania sztucznych synaps. Naprzeciw nich rzygają antymaterią okręty Stratega. Anihilacyjne rozbłyski tej bitwy podświetlają cichą tragedię cywilnych jednostek, oplątanych przez organiczne narośla, rozsadzanych od środka zdziczałą biomasą. Wardenowi wydaje się, że słyszy pękanie tych kadłubów – a może to tylko echo z głębi sieci?
Nie potrafi uwierzyć, że istota była zdolna do czegoś takiego. Nie rozumie, skąd miała materiały, skąd wzięła się ta masa, która wisi między Ziemią a Księżycem i zwycięża Konglomerat. Próbuje kilku szybkich symulacji, liczy kilogramy biologicznej materii na Deuronie, gdzie znajdował się adapt.
Ale nie kończy modelować tego procesu. Dociera do niego nagle, że są dużo ważniejsze zadania. Wszystko wokół się wali, flota się rozpada, jednostki pozbawione sterowności przez potężne pulsy ECM dryfują bezradnie. Jakaś niewidzialna fala, wystrzelona przez którąś stronę, trafiła Liiwę, jeden z dwóch okrętów ciągnących kolektor Iorri, który zerwał się z grawitacyjnego holu i właśnie uchodzi w przestrzeń, ciągnąc za sobą po spirali Uuwe, statek, który wciąż trzyma drugi hol. Nie puszczają, choć mają tam z tysiąc G. Czy za wszelką cenę nie chcą stracić kontroli nad kolektorem, czy może wszyscy zginęli i nie ma kto zwolnić zaczepów?
Warden zastanawia się długie ułamki sekund, nim zaczyna działać. Hol to pierwszy priorytet, trzeba umocować kolektor, zanim odpłynie w czarną przestrzeń albo rozerwie Uuwe na strzępy. Potem – statki, które nie osiągnęły jeszcze prędkości terminalnej i które wobec tego da się wyrwać z grawitacyjnych pułapek (dużo, dużo energii, ale życie, inteligencja, dane, są od niej cenniejsze). Warden zaczyna kopiować się wszędzie, gdzie może być potrzebna jego pomoc.
Nagle ślepnie. Rozbłysk na wszystkich pasmach poraża jego sensorium. To niszczyciele Konglomeratu ruszają do kontrataku, bo Strateg wypatrzył lukę w obronie wroga i przechwycił inicjatywę. Straty rosną. Niektóre okręty nie mają już energii oraz antymaterii, więc Strateg wykorzystuje je jako żywe pociski – prastare cywilizacje sprowadzone do roli metalowych kul, które w aureoli światła wbijają się w zewnętrzne powłoki ksenokwiatu.
Rozdzielnia nie działa, kolektory rozsypane. Konglomerat nie otrzymuje już żadnej energii, tylko spala, spala, spala.
T –5 godzin do stanu zero. Tracą kolejny ze światostatków. T –4.
Niespodziewanie, Warden słyszy Stratega.
Strateg nie ma czasu, nic nie tłumaczy, tylko tłoczy w Wardena jeden ogromny puls danych, aż skwierczą interpretatory. Potem znika, nie czekając na potwierdzenie, ma w końcu wojnę do wygrania.
Warden chwilę żuje pakiety Stratega, przerażony tym, czego od niego żądają. Chce skontaktować się z nim, podyskutować, ale zdaje sobie sprawę, że każda sekunda, którą mu zabierze, będzie kosztować czyjeś życie.
Wie, że musi się zgodzić. Logika Stratega jest trudna do podważenia. Wysyłając Wardena na pertraktacje z istotą, Konglomerat nic nie traci. Trochę obliczeniowego nano, trochę energii – nic w porównaniu do zasobów, które zużywa w każdej sekundzie nagłej wojny.
Istota zna Wardena, jest jedna szansa na tysiąc, że zechce z nim porozmawiać. Wtedy – kolejna szansa na tysiąc, że uda się zawiesić walkę. A nawet gdyby miał tylko odwrócić na parę chwil jej uwagę, i tak w ostatecznym rozrachunku Konglomerat wyjdzie na plus.
Jest im to winien. Głosował za ocaleniem istoty.
Zgadza się.
Po chwili, obleczony w cybernetyczne ciało, leci malutkim stateczkiem, uzbrojonym tylko w jeden miotacz, zresztą niesprawny, bo generator przepięto do pól ochronnych, aby dać Wardenowi większą szansę na przeżycie. W tym mikroskopijnym ziarenku z syntetycznych włókien rusza w sam środek bitwy, między rozbłyski gamma, nuklearne eksplozje, w grawitacyjne pływy zdolne rozrywać planety.
Prowadzi go nitka niewidzialnych danych: cały myślowiec głowi się jedynie nad tym, żeby doprowadzić Wardena do celu.
Kapsuła nie ma dużo energii. Warden wchodzi w interwał, odcina większość swoich funkcji, zostawia tylko sensory, którymi w zadumie spogląda na pandemonium rozgrywające się na tle spalonej, skurczonej Ziemi.
Statek nadaje na wszystkich pasmach w stronę Kwiatu.
Interwał 3f30fb/11
Warden przechodzi przez bitwę jak duch. Strateg oraz istota ignorują go zgodnie – tam, gdzie się pojawia, strzały gasną, wszystko zamiera. Okręty obu stron usuwają się z drogi.
Kwiat rośnie przed nim, zajmuje już większość pola widzenia. Z tyłu zostają wielopasmowe okrzyki ginącego Konglomeratu oraz rzygające energią kolosy. Ciągnąc za sobą nić Ariadny, neutrinowy uplink, Warden opada w mrok, między biomechaniczne kłącza. Kwiat rozwija przed nim swoje warstwy, kolejne linie obrony. Warden widzi, jak w niektórych miejscach z zielonkawej masy wystają poszycia statków, fragmenty jakichś maszyn. Zastanawia się, czy mógłby tu wypatrzeć części Deurona, swojego domu.
Wciąż nie może uwierzyć, że otaczająca go biologiczna materia była jeszcze niedawno częścią Konglomeratu, że to wszystko przetworzone organizmy. Niektórych pewnie znał, z niektórymi rozmawiał. Może w tej skomplikowanej bionice jest nawet trochę jego samego? Pierwsze, co przetworzyła istota, to jego biologiczny awatar – Warden zdążył już sprawdzić zapis z przesłuchania. Widział, jak zabiła go, wciskając palce w mózg, jak rękoma ubabranymi po łokcie we krwi ulepiła z niego biomechaniczny egzoszkielet, za pomocą którego pokonała pierwszą linię obrony wokół adaptu.
Rozmyślania przerywa Wardenowi wstrząs.
Jego kapsuła podrywa się, uderzona potężną siłą. Kilkadziesiąt G jest niemal śmiertelne dla cybernetycznej formy Wardena, wbija go w fotel, ogłusza. Wszystko ciemnieje, gnie się węglanowa skorupa, trzeszczy poszycie. Coś wdziera się do środka i Warden zdaje sobie sprawę, że to właśnie kłącza Kwiatu rozrywają jego statek na strzępy.
Generatory zniszczone. Traci zasilanie.
Po raz kolejny na przestrzeni kilku minut świadomość Wardena znika.
Interwał 3f30fb/12
Przebudzenie zaczyna się od niskopoziomowych procesów. Rozpełzają się po ciele, podnoszą wirtualne markery, czerwone i zielone. Zielonych jest dużo więcej, więc będzie żył. Jest też energia. Niskopoziomowe AI nie potrafią zrozumieć skąd, bo generator cyborga nie działa, uszkodził go wstrząs. Mimo to decydują, że Warden może wrócić. Budzą jego świadomość. Po kwantowym uplinku idzie do Konglomeratu krótka informacja: misja trwa.
Pierwsze, co Warden widzi, to pajęczyna neurowodów spleciona nad jego głową w ogromną kopułę. Potem zaczyna czuć podłoże, niestabilne i miękkie. Daleko w półmroku majaczą ściany. Warden unosi się, rozgląda. Już wie, że jest w sali tronowej, w sercu Kwiatu.
Istota uśmiecha się do niego. Wisi w powietrzu, a grube kable neurowodów oplatają jej ciało, wchodzą pod skórę na karku, na skroniach, na brzuchu i na udach; wygląda jak biała główka pająka, którego reszta ginie w półmroku sali. Którego reszta jest salą.
Warden zbliża się. Nie spostrzega zabezpieczeń, a od istoty dzieli go tylko kilkanaście kroków. Jego cybernetyczne ramiona potrafią rwać stalowe grodzie, ale domyśla się, że to nie wystarczy. Istota przetrwała już dużo więcej.
Chwilę zajmuje mu sformułowanie pierwszego pytania. Cyborg nie porozumiewa się dobrze w paśmie akustycznym, Imurishama musiała dostać złą specyfikację, bo stworzenie drgań o amplitudzie słyszalnej dla ludzi okazuje się trudne.
— Dlaczego mnie zaatakowałaś? — pyta z trudem Warden. I zdaje sobie sprawę, że nie tak powinno brzmieć to pytanie. Poprawia się. — Dlaczego jeszcze żyję?
Istota uśmiecha się, tłumaczy. Zaatakowała nie jego, tylko statek. Wygląda na to, że Strateg postanowił się zabezpieczyć. W poliwęglanowej kapsule, którą stworzył dla Wardena, były przynajmniej dwie śmiertelne pułapki. W powietrzu ukrywał się nanowirus, cudo techniki, które miało pożreć Kwiat od środka. Istota musiała odrzucić w przestrzeń kłącza, które zniszczyły kapsułę – tak szybko przemieszczała się infekcja. Gdyby wirus zaczął od środka, Kwiat mógłby nie przetrwać.
Ale to nie wszystko, Strateg miał jeszcze plan B. Antymateryjne silniki kapsuły dublowały jako bomba. Nieduża, taktyczna, ale gdyby wybuchła wewnątrz ochronnych powłok, blisko tronu...
Warden jest zszokowany. Nie tym, co Strateg zrobił – czegoś takiego się po nim spodziewał, wojen nie wygrywa się skrupułami, a on wygrał ich wiele. Bardziej zaskoczyło go to, że istota naraziła się na niebezpieczeństwo i ostatecznie wpuściła jego kapsułę. Dlaczego?
W odpowiedzi słyszy coś, czego się nie spodziewał.
— Jesteśmy krewniakami, Wardenie z Deurona.
Procesy analityczne Wardena mówią, że to trop, który musi podchwycić. Istoty ludzkie zawsze ceniły sobie prymitywne, klanowe więzi. Ale większość ludzi opuściła Układ Słoneczny miliony lat temu. Kto by sięgał swoimi korzeniami tak daleko – i czy to w ogóle możliwe? Stare inteligencje lubiły się raz na jakiś czas oczyszczać, cyfrowa pamięć nigdy nie ginie, nawarstwia się inkrementalnie przez miliony lat, aż w końcu postęp w dziedzinie składowania danych nie nadąża, trzeba się czegoś pozbyć. Czy ta istota naprawdę może być aż tak inna? Jak radzi sobie z tak długą pamięcią?
Warden sięga do najdalszych pokładów i wygrzebuje swoją genealogię, listę przodków, ludzkich i nie. Przekazuje ją istocie, pytając, jak to możliwe.
Ona śmieje się. Mówi, że to nie tak, że jest spokrewniona ze wszystkimi ludźmi. Mówi, że nazywa się Gaja.
Warden jest odcięty od swych baz danych, ale przed wylotem skopiował co ważniejsze informacje. Dzięki nim rozumie: bogini matka, najtrwalszy, najbardziej pierwotny mit ludzkości. Obecna w różnych formach we wszystkich wczesnych kulturach, wspólny mianownik kosmogonii tak odmiennych, jak judaistyczna, egipska, grecka, hinduska.
Myśli Wardena zaczynają się plątać. Wewnętrzna aksjomatyka jego świadomości nie dopuszcza istnienia nadnaturalnych istot. Ale po tym wszystkim, co widział, po bezsilności, z jaką myślowce analizowały znalezisko...
Spogląda w dół – na swoje ramiona z węglanowych polikryształów, na cztery nogi napuchnięte grubymi węzłami syntetycznych mięśni. Nie ma w nim ani jednej biologicznej komórki. Jego umysł to skomplikowana fuzja tysiąca innych świadomości, koegzystujących w rozproszonej, obliczeniowej chmurze. Nie ma już nic wspólnego z ludźmi.
Gaja uśmiecha się. To nie ma znaczenia, czuje się jego matką, nawet jeśli zabłądził, zatracił siebie w trwającej eony wędrówce.
Warden pyta, czy dlatego go wpuściła? Dlatego z nim rozmawia? Przecież w Konglomeracie muszą żyć jeszcze inne ludzkie hybrydy.
Gaja odpowiada, że chodzi o prostą rzecz. O wdzięczność. Wie, że gdyby nie Warden, próbowaliby ją zniszczyć przy pierwszym kontakcie albo od razu zostawili na tej wypalonej, ciemnej skale. Warden dał jej szansę, nakarmił własnym ciałem, więc ona chce dać szansę Wardenowi.
Ma nadzieję, że Warden porzuci Konglomerat na rzecz jej nowego bytu. Kiedy już zasymiluje dostatecznie dużo biomasy i przegna Stratega, Gaja planuje zregenerować Układ. Odtworzyć Słońce. Sprawić, że życie wróci na Ziemię. Wardenowi ofiaruje miejsce w swoim nowym świecie.
Warden odmawia. Tłumaczy, że to wcale nie takie proste. Spodziewali się jego śmierci, dlatego do statku zwiadowczego weszła tylko jego mała część. Reszta jego obliczeniowej chmury czeka na okrętach Konglomeratu. Jest z nią połączony cienkim uplinkiem, opartym na kwantowych kropkach, a gdy zginie, gdy transmisja się zerwie, oni go odbudują z ostatniego backupu, a potem przypomną mu wszystko aż do chwili zerwania komunikacji. To, co przyszło do Kwiatu, nie jest do końca Wardenem. Jego śmierć albo akces do istoty nic nie zmienią. Prawdziwy Warden pozostanie w Konglomeracie.
Gaja wygląda na rozczarowaną. Warden zastanawia się, jakie są jej granice? Manipuluje przestrzenią lepiej niż Pierwsi, ale jednocześnie myśli po ludzku – nie rozumie tak elementarnych pojęć, jak osobowości wirtualne hostowane na podzielnej chmurze. Warden patrzy ze smutkiem na jej małe, białe ciało zamknięte w neuroprzewodowej uprzęży.
Galaktyczne dziecko o mocy bogów.
Na zewnątrz, poza ochronnymi łuskami Kwiatu, bitwa zmienia przebieg. Warden widzi przez łącze, że kilka niszczycieli Stratega uruchomiło jakieś dziwne pole kwantowe, zaczęły jednocześnie istnieć – i nie. Pole jest nietrwałe, wariancja bytu okrętów maleje, ich rozedrgane istnienie przestanie być wkrótce kwantową funkcją, a stanie się zerojedynkowym, binarnym faktem. Ale tymczasowo są odporne na wszystkie bronie Gai, przebiły się przez zewnętrzne płatki i suną klinem w stronę centralnego zwoju, gdzie znajduje się tron istoty.
To głęboka rana. Warden widzi, że Gaja marszczy się z bólu, zwija w sieci neuronowych kabli.
W głowie Wardena ryczy Strateg, nie wiadomo, jak przechwycił jego uplink. Teraz. Atakuj. Zabij. Odwróć uwagę. Warden zaciska pięści, czuje świerzbienie kończyn. Ale wyłącza kanał. Głos znika. Tymczasem Gaja rzuca do walki rezerwy. Nowa fala okrętów wylatuje spod ochronnych warstw Kwiatu, wydzierają inicjatywę Strategowi.
Warden uznaje, że nie ma już na co czekać. Składa jej ofertę Konglomeratu: natychmiastowe przerwanie walki, zwrot zagrabionej materii oraz energii. W zamian zostawią ją w spokoju.
Gaja odmawia, co go specjalnie nie dziwi. Będzie walczyć o zachowanie tego, co zdobyła. Ma plan, w jaki sposób wykorzystać te surowce. Warden nie poddaje się. Próbuje jej wytłumaczyć, jak ważny jest Konglomerat, że ratowanie informacji ginącego wszechświata to najbardziej szczytna misja, jaką można sobie wyobrazić. Nie powinna w niej przeszkadzać, powinna pomóc.
Ona zalewa go kontrargumentacją tak skomplikowaną, że nie może przebić się nawet przez kilka pierwszych zdań. Jest zszokowany, nie wiedział nawet, że istota potrafi tak myśleć. Przeklina teraz swój mały, powolny mózg i cieniutkie łącze z myślowcami. Prosi, żeby wyjaśniła.
Gaja poprawia się. Substytuuje skomplikowane pojęcia słowami prostymi, porównaniami, które Warden może zrozumieć. Automat komórkowy. Entropia. Inteligencja materii. To maksymalny poziom abstrakcji dla Wardena kastrata, Wardena oderwanego od mocy myślowców.
Tłumaczy mu jeszcze raz. Na początku istnienia entropia była minimalna, a jej wzrost to zegar, który odmierza czas we wszechświecie. Ale entropia nie jest liniowa, powstają plamy niższych stanów, wszystkie wywołane przez przyłożenie entropii negatywnej. Każdy żywy organizm świata nosi w sobie ładunek tej negentropii, mocy organizacyjnej, zdolności do porządkowania materii wokół siebie. Negentropia to niemal wyłączna cecha życia, inteligencji. Każda istota ma pewien potencjał, który zużywa w trakcie swojego trwania, a gdy umiera, gdy jej negentropia znika, entropia rośnie na nowo.
Przy pewnym stężeniu negentropii istota żywa staje się niemal bogiem, ma nieograniczoną moc kierowania materią. Obiekty nieożywione też mogą mieć pewien ładunek, ale jest to ładunek odziedziczony po stwórcach, spadek, który szybko topnieje. Konglomerat jest stary, w większości składa się ze sztucznych ciał i sztucznych inteligencji. Wiele z nich jest całkiem pasywnych, zmęczonych. Konglomerat ma niski stan negentropiczny. Ona z drugiej strony...