Głos skrzypiec - Andrea Camilleri - ebook + książka

Głos skrzypiec ebook

Andrea Camilleri

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowe wydanie czwartej powieści z komisarzem Salvem Montalbanem w roli głównej - czwarta sprawa, w której w równym stopniu nietypowa jest zbrodnia, co postać prowadzącego śledztwo.

Podczas prywatnej podróży służbowy samochód Montalbana potrąca zielone Twingo. Zaintrygowany brakiem reakcji ze strony właściciela, komisarz zakrada się do willi, przed którą doszło do incydentu. Podczas tej nieformalnej wyprawy odkrywa zwłoki pięknej, młodej blondynki. I oto, podobnie jak w poprzednich powieściach, wskutek niekonwencjonalnego postępowania policjanta, z jednej sprawy robią się dwie - trzeba odkryć zabójcę, lecz również sprawić, żeby zwłoki zostały odkryte w następstwie formalnej procedury. Kiedy Montalbano realizuje swoją mistyfikację, staje się przypadkowym świadkiem prywatnego koncertu światowej sławy skrzypka, który stara się uciec od świata... Odległe wydarzeniaq łączy nić, której ślad Montalbano raz po raz mocno chwyta w ręce, żeby doprowadzić dochodzenie do końca. Głos skrzypiec to powieść nieco bardziej "ściszona" od poprzednich kryminałów Andrei Camilleriego. Jej fabuła toczy się z dala od mafii i polityki, w gęstym klimacie sycylijskiego miasteczka, który rozjaśniają barwne, zapadające w pamięć postaci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 221

Oceny
4,5 (174 oceny)
95
67
12
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iblab

Dobrze spędzony czas

przyjemna rozrywka z cosy crime na najwyższym poziomie artystycznym. czytanie o posiłkach komisarza montalbano to zmysłowa przyjemność
00
Yanadis

Całkiem niezła

"Głos skrzypiec" jest najkrótszą z pierwszych czterech odsłoną serii, a jednocześnie najbardziej zawiłą. Lawirowanie Montalbano między strefami wpływów oraz duża liczba postaci sprawiają, że potrzeba nieco więcej niż zwykle czytelniczej uwagi do śledzenia intrygi. Powieść zaczyna się dość kulawym wprowadzeniem nowej bohaterki. Problematyczny jest też sam tytuł, ale więcej nie zdradzę. Na plus mogę zaliczyć komizm, chociaż mam wrażenie, że wcześniej już był obecny, tylko zanikał w tłumaczeniu. Wreszcie można lepiej zrozumieć reakcje komisarza na wypowiedzi Catarelli. Broni się też wątek obyczajowy, Camilleri bardzo sensownie eksploruje dynamikę relacji Montalbano z Livią. Nadal jest to poziom pod paroma względami wielu pisarzom kryminałów niedostępny, autora jednak gubi przywiązanie do pewnych rozwiązań fabularnych. Przede mną dwa tomy opowiadań z komisarzem w roli głównej i jestem bardzo ciekawa, jak Camilleri radzi sobie z krótszą formą.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: La voce del vio­lino
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
Co­py­ri­ght © 1997 Sel­le­rio Edi­tore, Pa­lermo For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa For the Po­lish trans­la­tion Co­py­ri­ght © 2003 by Ja­ro­sław Mi­ko­ła­jew­ski
ISBN 978-83-7392-919-7
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Kiedy ko­mi­sarz Sa­lvo Mon­tal­bano otwo­rzył okien­nice sy­pialni, na­tych­miast się prze­ko­nał, że nad­cho­dzący dzień na pewno nie bę­dzie na­le­żał do uda­nych. Była jesz­cze noc, do świtu bra­ko­wało co naj­mniej go­dziny, lecz przez roz­rze­dzoną ciem­ność można było zo­ba­czyć, że niebo po­kry­wają cięż­kie, desz­czowe chmury, a mo­rze, z wy­jąt­kiem ja­snego pa­sma plaży, jest na­stro­szone jak pe­kiń­czyk. Od­kąd ma­leńki przed­sta­wi­ciel tej psiej rasy, cały wy­fio­ko­wany, za­ata­ko­wał go ze wście­kłym ja­zgo­tem, który miał uda­wać szcze­ka­nie, i bo­le­śnie ugryzł w łydkę, Mon­tal­bano wła­śnie do pe­kiń­czyka po­rów­ny­wał wzbu­rzone mo­rze w chwili, gdy krót­kie, chłodne po­rywy pię­trzyły na nim mi­riady drob­nych fal, przy­stro­jo­nych w ża­ło­sne pió­ro­pu­sze piany. Jego na­strój jesz­cze się po­gor­szył, kiedy uprzy­tom­nił so­bie, jak nie­przy­jemne czeka go dziś za­ję­cie: o po­ranku miał je­chać na po­grzeb.

Ostat­niego wie­czoru od­krył w lo­dówce świe­żut­kie sar­dele, które ku­piła mu Ade­lina – sprzą­taczka i ku­charka w jed­nej oso­bie – więc przy­rzą­dził z nich sa­łatkę, spry­skał ob­fi­cie so­kiem z cy­tryny i oliwą, po­sy­pał świeżo mie­lo­nym pie­przem i do­słow­nie po­chło­nął, ale cały efekt po­psuł mu je­den te­le­fon.

– Halo, pan ko­mi­sarz? To pan w swo­jej oso­bie?

– Ja w mo­jej oso­bie, Ca­ta­rella. Mo­żesz mó­wić śmiało.

Ca­ta­rellę po­sa­dzono w ko­mi­sa­ria­cie przy cen­tralce te­le­fo­nicz­nej, w myl­nym prze­ko­na­niu, że na tym sta­no­wi­sku może wy­rzą­dzić mniej szkody niż gdzie­kol­wiek in­dziej. Po kilku spek­ta­ku­lar­nych ak­tach wkur­wie­nia Mon­tal­bano zro­zu­miał, że je­dy­nym spo­so­bem na to, by się z nim w ogóle do­ga­dać w prze­wi­dy­wal­nych gra­ni­cach obłędu, jest sto­so­wa­nie tego sa­mego ję­zyka.

– Pro­szę o prze­bła­ga­nie i wy­ro­zu­mie­nie, pa­nie ko­mi­sa­rzu.

Mon­tal­bano na­sta­wił uszu. Kiedy Ca­ta­rella pro­sił o prze­ba­cze­nie i wy­ro­zu­mia­łość, a jego tak zwana włosz­czy­zna sta­wała się ce­re­mo­nialna i od­świętna, zna­czyło, że sprawa jest po­ważna.

– Mów śmiało, Ca­ta­rella.

– Trzy dni temu szu­kano wła­śnie pana, pa­nie ko­mi­sa­rzu, ale pana osoby nie było, a mnie wy­pa­dło z głowy zło­że­nie o tym po­wia­do­mie­nia.

– Skąd dzwo­niono?

– Z Flo­rydy, pa­nie ko­mi­sa­rzu.

Mon­tal­bano za­ła­mał się, i to do­słow­nie. W prze­bły­sku my­śli uj­rzał sie­bie w dre­sie pod­czas po­ran­nej prze­bieżki w to­wa­rzy­stwie dziel­nych, wy­spor­to­wa­nych ame­ry­kań­skich po­li­cjan­tów z bry­gady an­ty­nar­ko­ty­ko­wej, któ­rzy do­stali po­le­ce­nie, by współ­pra­co­wać z nim przy ja­kimś skom­pli­ko­wa­nym do­cho­dze­niu do­ty­czą­cym han­dlu nar­ko­ty­kami.

– Za­spo­kój moją cie­ka­wość, jak ze sobą roz­ma­wia­li­ście?

– A jak mie­li­śmy roz­ma­wiać? Po wło­sku, pa­nie ko­mi­sa­rzu.

– Po­wie­dzieli ci, czego chcą?

– Pew­nie, wszystko o wszyst­kim mi po­wie­dzieli. Po­wie­dzieli, że za­marła żona wi­ce­kwe­stora Tam­bu­rino.

Nie mógł się po­wstrzy­mać, by nie ode­tchnąć z ulgą. Nie z Flo­rydy do niego dzwo­niono, tylko z ko­mi­sa­riatu we Flo­ri­dii koło Sy­ra­kuz. Ca­te­rina Tam­bur­rano od dawna ciężko cho­ro­wała, więc wia­do­mo­ści o jej śmierci można się było spo­dzie­wać.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, czy to wciąż pan?

– Tak, to wciąż je­stem ja, Ca­ta­rella, we wła­snej oso­bie.

– Po­wie­dzieli rów­nież, że po­chó­wek po­grze­bowy od­bę­dzie się w czwar­tek rano o dzie­wią­tej.

– W czwar­tek? Czyli ju­tro rano?

– Tak jest, pa­nie ko­mi­sa­rzu.

Zbyt bli­sko przy­jaź­nił się z Mi­chele Tam­bur­rano, by nie je­chać na po­grzeb pod pre­tek­stem, że ten nie po­wia­do­mił go oso­bi­ście. Z Vi­gaty do Flo­ri­dii cze­kało go co naj­mniej trzy i pół go­dziny jazdy.

– Słu­chaj, Ca­ta­rella. Mój sa­mo­chód jest u me­cha­nika. Przy­ślij mi wóz służ­bowy do domu, do Ma­ri­nelli, ju­tro o świ­cie, punk­tu­al­nie o pią­tej. Uprzedź ko­mi­sa­rza Au­gello, że rano mnie nie bę­dzie i wrócę za­raz po po­łu­dniu. Czy do­brze zro­zu­mia­łeś?

Kiedy wy­szedł spod prysz­nica, skórę miał w ko­lo­rze lan­gu­sty: żeby zrów­no­wa­żyć uczu­cie chłodu, ja­kiego do­znał na wi­dok mo­rza, zde­cy­do­wa­nie prze­sa­dził z tem­pe­ra­turą wody. Za­czął się już go­lić, gdy usły­szał, że nad­jeż­dża sa­mo­chód. Któż zresztą w pro­mie­niu dzie­się­ciu ki­lo­me­trów mógł go nie sły­szeć? Auto za­je­chało z pręd­ko­ścią po­nad­dźwię­kową, za­trzy­mało się z po­tęż­nym ja­zgo­tem, wy­strze­li­wu­jąc we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach se­rie żwi­ro­wych po­ci­sków, aż wresz­cie roz­legł się roz­pacz­liwy ryk roz­grza­nego do bia­ło­ści sil­nika, roz­dzie­ra­jący szczęk zmiany bie­gów, ostry zgrzyt buk­su­ją­cych opon i po­le­ciała ko­lejna se­ria żwi­ro­wych po­ci­sków. Kie­rowca za­wró­cił, usta­wia­jąc się przo­dem w kie­runku celu po­dróży.

Ko­mi­sarz wy­szedł z domu, go­towy do drogi. Gallo, dy­żurny kie­rowca ko­mi­sa­riatu, nie krył za­do­wo­le­nia.

– Niech pan po­pa­trzy, ko­mi­sa­rzu! Tu­taj, na ślady! Co za ma­newr! Sa­mo­chód do­słow­nie się zło­żył!

– Gra­tu­la­cje – burk­nął po­nuro Mon­tal­bano.

– Mam włą­czyć sy­renę? – spy­tał Gallo przed od­jaz­dem.

– Wsadź ją se w dupę i za­wyj – wark­nął ko­mi­sarz i za­mknął oczy. Nie miał naj­mniej­szej ochoty na roz­mowę.

Kiedy tylko Gallo, który cier­piał na syn­drom In­dia­na­po­lis, zo­ba­czył, że prze­ło­żony ma za­mknięte oczy, za­czął przy­spie­szać, pra­gnąc uzy­skać pręd­kość na miarę przy­pi­sy­wa­nych so­bie umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia po­jazdu. I nie mi­nęło na­wet pięt­na­ście mi­nut, jak przy­wa­lił. Na zgrzyt ha­mulca Mon­tal­bano otwo­rzył oczy, ale nic nie zo­ba­czył. Głowa naj­pierw po­le­ciała mu gwał­tow­nie do przodu, na­stęp­nie cof­nęła się pod na­ci­skiem pasa bez­pie­czeń­stwa. Po­tem roz­legł się prze­raź­liwy zgrzyt bla­chy o bla­chę i za­pa­dła ma­giczna, gro­bowa ci­sza, prze­ry­wana tylko szcze­bio­tem pta­ków i szcze­ka­niem psów.

– Nic ci nie jest? – spy­tał ko­mi­sarz, wi­dząc, że Gallo roz­ma­so­wuje so­bie pierś.

– Nie. A panu?

– Też nie. Co się stało?

– Kura prze­bie­gła przez drogę.

– Ni­gdy nie wi­dzia­łem, żeby kura prze­bie­gała przed pę­dzą­cym sa­mo­cho­dem. Zo­baczmy, jak wy­gląda wóz.

Wy­sie­dli. Wo­kół nie było ży­wego du­cha. Na as­fal­cie cią­gnęły się ślady dłu­giego ha­mo­wa­nia, a na sa­mym ich po­czątku wi­dać było ciemną kupkę. Gallo pod­szedł do niej i za­wo­łał trium­fal­nie:

– A nie mó­wi­łem?! To kura!

Ewi­dentne sa­mo­bój­stwo. Sa­mo­chód, w który wal­nęli, roz­bi­ja­jąc mu cały tył, mu­siał być prze­pi­sowo za­par­ko­wany na po­bo­czu, lecz siła ude­rze­nia usta­wiła go nieco uko­sem. Ciem­no­zie­lony re­nault twingo stał przy wjeź­dzie w po­lną alejkę, pro­wa­dzącą do od­da­lo­nej o trzy­dzie­ści me­trów pię­tro­wej willi z po­za­my­ka­nymi oknami i drzwiami. Sa­mo­chód po­li­cyjny miał zmiaż­dżony re­flek­tor i po­gięty prawy błot­nik.

– I co te­raz? – spy­tał zmar­twiony Gallo.

– Je­dziemy. My­ślisz, że nasz sa­mo­chód jest na cho­dzie?

– Zo­ba­czymy.

Na wstecz­nym biegu, ze zgrzy­tem, Gallo wy­rwał swoje auto z klesz­czy twingo. I znów ża­den z miesz­kań­ców willi nie po­ka­zał się w oknie. W po­bliżu nie było in­nych za­bu­do­wań, więc re­nault mu­siał na­le­żeć do ko­goś z do­mow­ni­ków. Wi­docz­nie wszy­scy spali jak za­bici. Kiedy Gallo obu­rącz pró­bo­wał od­cią­gnąć błot­nik od opony, Mon­tal­bano za­pi­sał na kar­teczce nu­mer te­le­fonu ko­mi­sa­riatu i wło­żył ją pod wy­cie­raczkę.

Jak już coś nie idzie, to święty Boże nie po­może. Po pół­go­dzin­nej jeź­dzie Gallo znów za­czął ma­so­wać so­bie klatkę pier­siową, a twarz co ja­kiś czas wy­krzy­wiał mu bo­le­sny gry­mas.

– Po­pro­wa­dzę – po­wie­dział ko­mi­sarz.

Gallo się nie sprze­ci­wił.

Na wy­so­ko­ści Feli, za­miast je­chać pro­sto au­to­stradą, Mon­tal­bano skrę­cił w od­nogę pro­wa­dzącą do cen­trum mia­sta. Gallo nie za­uwa­żył tego ma­newru, po­wieki miał opusz­czone, głowę opie­rał o szybę.

– Gdzie je­ste­śmy? – za­py­tał, otwie­ra­jąc oczy do­piero w chwili, kiedy sa­mo­chód za­czął się za­trzy­my­wać.

– Przed szpi­ta­lem w Feli. Wy­sia­daj.

– Ale to nic ta­kiego, pa­nie ko­mi­sa­rzu.

– Wy­sia­daj. Ktoś musi cię zba­dać.

– Ale zo­stawi mnie pan i po­je­dzie da­lej. Za­bie­rze mnie pan po dro­dze, wra­ca­jąc do Vi­gaty.

– Nie pleć bzdur. Idziemy.

Ba­da­nie, któ­remu pod­dano Galla – osłu­chi­wa­nie, trzy­krotne mie­rze­nie ci­śnie­nia, prze­świe­tle­nia i tym po­dobne – trwało po­nad dwie go­dziny. Wresz­cie orze­czono, że nie ma żad­nych zła­mań, ból zo­stał wy­wo­łany nie­for­tun­nym ude­rze­niem o kie­row­nicę, a stan osła­bie­nia to re­ak­cja na lęk, ja­kiego kie­rowca do­znał w chwili wy­padku.

– I co te­raz? – spy­tał Gallo, który wy­da­wał się co­raz bar­dziej przy­bity.

– A co ma być? Je­dziemy da­lej. Ale pro­wa­dzę ja.

We Flo­ri­dii był dwa albo trzy razy, pa­mię­tał na­wet, gdzie mieszka Tam­bur­rano. Skie­ro­wał się w stronę ko­ścioła pod we­zwa­niem Matki Bo­żej Ła­ska­wej, który pra­wie przy­le­gał do domu wi­ce­kwe­stora. Kiedy do­je­chał do placu, zo­ba­czył sym­bole ża­łoby i spie­szą­cych na na­bo­żeń­stwo lu­dzi. Uro­czy­stość za­częła się z opóź­nie­niem, nie tylko on mu­siał na­po­tkać prze­szkody.

– Pod­sko­czę do warsz­tatu, żeby spraw­dzili sa­mo­chód – po­wie­dział Gallo. – Po­tem przy­jadę tu­taj po pana.

Mon­tal­bano wszedł do za­tło­czo­nej świą­tyni. Msza do­piero co się roz­po­częła. Ro­zej­rzał się, ale nie roz­po­znał ni­kogo. Tam­bur­rano mu­siał stać w pierw­szym rzę­dzie, obok ka­ta­falku, przed głów­nym oł­ta­rzem. Ko­mi­sarz po­sta­no­wił zo­stać tam, do­kąd udało mu się do­trzeć – przy bocz­nym wyj­ściu; uści­śnie wi­ce­kwe­sto­rowi dłoń, kiedy będą wy­no­sić trumnę z ko­ścioła.

Na pierw­sze słowa księ­dza pra­wie pod­sko­czył. Był pe­wien, że się nie prze­sły­szał.

– Nasz drogi Ni­cola opu­ścił ten pa­dół łez...

Ze­brał się na od­wagę i do­tknął ra­mie­nia star­szej ko­biety.

– Prze­pra­szam pa­nią, czyj to po­grzeb?

– Świę­tej pa­mięci księ­go­wego Pe­co­raro. A co?

– My­śla­łem, że pani Tam­bur­rano.

– Nie, tam­ten miał się od­pra­wić u Świę­tej Anny.

Szybki marsz do ko­ścioła Świę­tej Anny za­jął mu kwa­drans. Zdy­szany, zlany po­tem, ko­mi­sarz pod­szedł do pro­bosz­cza, który stał w pu­stej na­wie.

– Prze­pra­szam... Po­grzeb pani Tam­bur­rano?

– Za­koń­czył się pra­wie dwie go­dziny temu – po­wie­dział ksiądz, wpa­tru­jąc się w niego su­rowo.

– Czy po­cho­wali ją tu­taj? – spy­tał Mon­tal­bano, uni­ka­jąc wzroku ka­płana.

– Ależ skąd! Po na­bo­żeń­stwie za­brali zmarłą sa­mo­cho­dem do Vibo Va­len­tia. Spo­częła tam w gro­bowcu ro­dzin­nym. Jej mąż, czyli wdo­wiec, po­je­chał za nią sa­mo­cho­dem.

Wszystko na nic.

Na placu Matki Bo­żej Ła­ska­wej za­uwa­żył ka­wiar­nię z wy­sta­wio­nymi na ze­wnątrz sto­li­kami. Kiedy Gallo pod­je­chał na­pra­wio­nym na­prędce sa­mo­cho­dem, była pra­wie druga. Mon­tal­bano opo­wie­dział mu, co się zda­rzyło.

– I co te­raz? – spy­tał Gallo po raz trzeci tego dnia, cał­kiem zbłą­kany w cze­lu­ściach za­smu­ce­nia.

– Zjesz ro­ga­lika, na­pi­jesz się gra­nity, którą ro­bią tu cał­kiem przy­zwo­icie, i wra­camy. Je­śli Pan Bóg bę­dzie nad nami czu­wał, a Matka Bo­ska nas po­pro­wa­dzi, na szó­stą bę­dziemy w Vi­ga­cie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

W wy­da­niu pa­pie­ro­wym do­stępne są na­stę­pu­jące książkiz cy­klu o ko­mi­sa­rzu Mon­tal­bano:

SKRZY­DŁA SFINKSA

2013

ŚLAD NA PIA­SKU

2013

POLE GARN­CA­RZA

2014

WIEK WĄT­PLI­WO­ŚCI

2015

ŚMIERĆ NA OTWAR­TYM MO­RZU

2016

TA­NIEC MEWY

2017

UŚMIECH AN­GE­LIKI

2020

ŚWIETLNE OSTRZE

2021

KSZTAŁT WODY

2007 / 2021

PIES Z TE­RA­KOTY

2022

GŁOSY NOCY

2022

ZŁO­DZIEJ KA­NA­PEK

2023

GNIAZDO ŻMIJ

2023

GŁOS SKRZY­PIEC

2024

MO­RZE BŁOTA

2024

Za­równo te, jak i po­zo­stałe ty­tuły z se­rii,do­stępne są w for­mie e-bo­oków na noir.pl